• Nie Znaleziono Wyników

niech mi pani wierzy, czekałem z niecierpliwością tej chwili, w której pani zażąda mojej przyjaźni

W dokumencie Dolina pragnień. Powieść (Stron 81-156)

Stali na małej polance leśnej, objętej pierścieniem gęstych splątanych gałęzi. Nieco z boku leżał przewalony pień czer­

wonawej sosny. Doktorowa usiadła swobodnie i wskazała mu miejsce naprzeciw, na wyrastającym z ziemi pieńku. Serowicz spojrzał z pewnym niepokojem na sterczące drzazgi, ale usiadł bez słowa, nieco jednak za ostrożnie, z wyraźną obawą o swój granatowy garnitur. Dziwił go trochę i niepokoił zbyt, jak mu się wydawało, chłodny ton, w którym do niego mówiła, i cała wogóle sytuacja daleko od jakichkolwiek miłosnych aluzji. Sie­

dział jednak wpatrzony w nią miłosnym, wyczekującym wzro­

kiem i czekał jej słów, które miały go uszczęśliwić.

Nagle doktorowa spojrzała na niego badawczo i prze­

nikliwie.

— Panie Serowicz—rzekła poważnie.—Pan mi da słow o honoru, że pan nikomu słówkiem nie wspomni o tern, o czem panu powiem.

— Ależ proszę pani—zawołał z lekkiem, nie bardzo nawet udanem oburzeniem.—Za kogóż pani mnie bierze.

— Bo jedno pana słow o w tej sprawie, a mogłabym być skompromitowana nazaw sze—szepnęła.

— Daję pani słow o honoru, że będę milczał. Nie p o ­ wiem nikomu nic, taksamo jak wiele jest rzeczy, które chciał­

bym powiedzieć, które muszę powiedzieć, a jednak milczę.

— To bardzo dobrze, to bardzo dobrze—potwierdziła z roztargnieniem.

Była widocznie zdenerwowana i znać było, że walczy z sobą, że mimo postanowienia powziętego wczoraj, nie może się jeszcze zdecydować szczerze na przeprowadzenie zamierzo­

nego planu.

Nagle twarz jej powlokła się bladością wzruszenia. Ner­

wowym ruchem ręki wbiła parasolkę w zasłaną igłami ziemię, jakgdyby przebijała nienawistnego wroga.

— Panie Serowicz—zawołała z determinacją.—Ja nie cier­

pię sw ego męża! Mówię to panu przedewszystkiem, aby pan nie przypuszczał podwójnej gry...

— Ależ ja to rozumiem—szepnął aptekarz drzącemi war­

gami.—Jak można kochać takiego jak on, starego, żółtego brzydkiego człowieka...

— Och nie o to chodzi—rzekła, krzywiąc się z niesm a­

kiem.— Uroda w małżeństwie nie gra decydującej, ani nawet ważnej roli.

— No zawsze, coś nie coś—rzekł aptekarz, poprawiając mimowoli krawat.—Nie m ówię o takiej urodzie, jaką miał A pollo—ale zawsze.

— Niech pan posłucha—przerwała mu niecierpliwie.

— Postanowiłam panu powiedzieć prawdę, gdyż pragnę pańskiej pomocy. Powiedział pan wczoraj, że mogę liczyć na pańską przyjaźń... A więc dobrze! Liczę na nią! Dzisiaj pan dowie się, co mnie skłoniło wyjść za mąż za doktora Gramlera.

Serowicz uczuł nową falę złowróżbnego niepokoju. Skło­

nił lekko głow ę i milczał, wpatrując się w nią mocno rozma- rzonemi oczami.

Piękna kobieta odetchnęła kilka razy silnie, jakgdyby ją dusił mocny, żywiczny zapach lasu. Poczem szarpiąc drżącemi, jak klawisze palcami, trzymaną chustkę, i skubiąc nierówno haftowany rąbek—rzekła.

— Niewiem czy pan zna dobrze kobiety, ale bardzo pan s ię myli, jeżeli przypuszcza pan, że są mądre!

— Ach cóż znowu,—starał się zaprzeczyć aptekarz mdławo- zdziwiono-głupim uśmiechem.

— Ładna kobieta na świecie jest w położeniu zwierza osaczon ego ze wszystkich stron—ciągnęła dalej—i często ratu­

jąc się od strzału, wpada w pułapkę.

— Ryzykuje, walczy, jak pan mówił to kiedyś. Tak! Ja też walczyłam i ryzykowałam—i właśnie stało się to, co się stać mogło najfatalniejszego: wyszłam zamąż za d-ra Gramlera, za człowieka, którego ani kochałam, ani prawie znałam.

— Jakto być m oże?—zapytał radosnym szeptem.

— Zaraz panu to wytłomaczę! Przedewszystkiem muszę panu dla ogólnej orjentacji nadmienić, że nie mam ani ojca ani matki. W ychowywałam się u krewnych. N ie potrzebuję panu dodawać, że życie podobne należy zaw sze do najcięższych.

Krewni są przyjemni, o ile przyjeżdżają z wizytą, albo zapisują spadek. Są jednak nieznośni, samowolni i aroganccy,—jeżeli ofiarowują coś biedniejszym od siebie krewnym. Ja w łaśnie byłam w tym położeniu. Nic więc dziwnego, że pragnęłam jaknajprędzej wyjść zamąż, byle tylko porzucić ten nieprzyja­

cielski i okrutny dla mnie dom...

— Ach rozum iem —Poznała pani d-ra Gramlera, który pragnął panią wyrwać z tego otoczenia. On zaw sze mówił, że m ożna przez m ałżeństwo uratować jedną przynajmniej ginącą duszę!

— Tak, tak, to są jego słow a,—zawołała gorączkowo doktorowa.—Raz mi to nawet sam powiedział. Ale to jeszcze nie to! Poznałam pewnego młodego człowieka, studenta z p o ­ litechniki, który też zakochał się w e mnie. W krótkim czasie zaręczyłam się z nim... i zarówno ja, jak i moja rodzina, bardzo była z tego zadowolona. Był to człowiek bardzo przyzwoity, z dobrej rodziny, zdolny, słowem, że wszystko układało się jak najlepiej. Kochał mnie nawet szczerze... i ja też, bardzo, bardzo g o kochałam...

Głos doktorowej lekko załamał się —i zgasł. Opuściła głow ę i patrzała w cichym, bolesnym żalu na poskubaną chu- stkę, leżącą na kolanach.

— 1 co dalej?—spytał aptekarz stłumionym głosem...

— Teraz właśnie następuje najgłupszy i najfatalniejszy

akt mojej historji. Na kilka tygodni przed ślubem zerwałam, z nim.

— Dlaczego?—wykrzyknął aptekarz.

— Dlaczego! — powtórzyła przeciągle,—Mniejsza z tern,, dlaczego. Dosyć, że tak się stało. A zresztą mogę i to panu powiedzieć—dodała po chwili.—Zdawało mi się, że mnie zdradza.

Podniosła oczy ku górze i zaczęła się przyglądać koro­

nom rozłożystych s o s e n —W łaśnie dlatego wspomniałam panu»

że kobiety są bardzo niemądre. Zwłaszcza młode panny wy­

chodzące zamąź.

Pew nego razu spotkałam go w towarzystwie jakiejś damy z półśw iatka—Szli prowadząc bardzo ożywioną rozmowę. On jakgdyby ją o coś prosił, a ona mu zaprzeczała stanowczym ruchem głowy. Przyznam się panu, że jak zobaczyłam tę scenę, myślałam, że zemdleję. Całe życie ubolewałam nad tern, że mężczyźni nie mają tyle dobrego smaku, żeby się nie poró­

wnywać do piwa, które musi wyszumieć. Miałam jednak na­

dzieję, że jeżeli bardzo rzadko można spotkać mężczyznę umie­

jącego zachować swoją czystość do ślubu, to w każdym razie nie jest tak trudno znaleźć człowieka, który nie traci swej młodości na nędzne miłostki z szansonetkami. W łaśnie za takiego człowieka uważałam mojego narzeczonego—i przyznam się panu, że uczułam serdeczny głęboki ból obrażonej godności.

Czułam się sponiewieraną, prawie zrównaną w jego oczach z 'tą lekką kobietą, która nie miała przecież nic, ani ambicji, ani wstydu, ani honoru. To było okropne! Czy zna pan «Ręka­

wiczkę?»

— ]aką rękawiczkę?

— Björnsona?

— Nie, nie znam—odpowiedział, nie zdając sobie sprawy o jakiej rękawiczce mówi.

— Otóż w tej doskonałej sztuce—mówiła dalej—istnieje idea, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Nic więc dziwnego, że pod wpływem rozczarowania, obrażonej dumy i głębokiej szczerej miłości, postanowiłam zerwać. Wolałam zre­

zygnować z małżeństwa, niż narazić się na to, aby nazajutrz po ślubie pobiegł do kokoty!... To też kiedy przyszedł mnie odwiedzić, powiedziałam mu wszystko jak jest, co ja o nim m yślę—i kazałam mu się wynosić raz na zawsze. Zaczął się tłumaczyć, przysięgać, że nie było mowy o żadnej zdradzie, że ta kobieta wprawdzie zalicza się do półświatka, ale nie miał z nią nic w spólnego, rozmawiając jedynie z polecenia, sw ego przyjaciela, który bał się z nią spotkać, gdyż obiecała mu zro­

bić skandal na ulicy. Wszystkie te tłumaczenia uważałam za

męskie wykręty, przypuszczając, że jeżeli ją tak usilnie prosił, że aż to było widać z gestykulacji rąk, to napewno mówił nie w sprawie sw ego przyjaciela. A zresztą o co mężczyzna może prosić damę z półświatka?... Pan zapewne się domyśla? ]a w ów czas nie miałam najmniejszych wątpliwości. Nie wierząc więc w jego zapewnienia, kazałam mu się pożegnać,—co też uczynił. Nie wiedziałam wówczas, że istotnie miał rację. Że w życiu mężczyzn te panie odgrywają bardzo skomplikowane i zaw iłe role, że często naprawdę są szczeremi przyjaciółkami, a nawet kochają się szczerze i głęboko. Byłam jednak tak na razie rozżalona, że nie odpowiedziałam na trzy jego listy, a nawet ostatni odesłałam nie odpieczętowany. W ówczas zwró­

cił mi moje listy, fotografje i pierścionek. Stało się! Od tej chwili już unikał mię i jak się dowiedziałam, był na mnie o- burzony. Podobno nawet mówił do sw ego przyjaciela, że s o ­ bie winszuje, że się z taką głupią, jak ja kobietą nie ożenił.

Doktorowa zaczerpnęła powietrza, będąc jeszcze bardziej wzruszoną, niż na początku opowiadania. Aptekarz zaś sie­

dział zasłuchany i nieruchomy, wpatrując się w nią boleśnie zdziwionemi oczyma.

— A teraz m oże pan sobie wyobrazić—ciągnęła dalej doktorowa,—co się działo w domu po urządzeniu przezemnie takiej awantury. Moja ciotka uważała mnie za wroga całej rodziny. Henio był doskonałą part ją, kończył w tym roku politechnikę. Przy jego osobistym majątku i zdolnościach mógł zająć w krótkim czasie najwybitniejsze stanowisko. Oczywiście, bardzo mało się tym interesowałam, biorąc pod uwagę prze- dewszystkiem jego i swoją miłość. Krewni jednak, będąc nieco odmiennego zdania, uczynili moje życie nie do zniesienia.—

Och, jakże się wycierpiałam—zawołała, ciężko westchnąwszy.—

Miałam zatruty każdy dzień, każdą godzinę. Moja rozpacz wzrosła tymbardziej, gdy się dowiedziałam, że istotnie mówił prawdę, i że chodziło w całym tym spotkaniu mego narzeczo­

nego z tą kobietą jedynie o przyjaciela Henia, czyli o osobę trzecią, która nawet nie wiedziała, jakiego wielkiego nieszczę­

ścia była przyczyną. Straszne to przejście bardzo ujemnie wpłynęło na moje zdrowie. Zaczęłam szybko blednąc, straci­

łam apetyt—wreszcie osłabłam tak bardzo, że pewnego dnia jadąc tramwajem zemdlałam. Przywiódł mnie do przytomności jakiś nieznajomy pan, który jechał tym samym wagonem. Był to właśnie dr. Gramler. Z wdzięczności pozwoliłam mu się odwieźć do domu i przez drogę, pod wpływem wzruszenia opowiedziałam mu w krótkości przyczynę moich moralnych cier­

pień. Na drugi dzień dr. Gramler złożył nam wizytę pod pre­

tekstem dowiedzenia się o moje zdrowie—i, zachęcony przez

Dolina pragnień 6

moją ciotkę, raczył przychodzić częściej. Tymczasem mój były narzeczony—ciągnęła dalej doktorowa drżącym i smutnym g ło ­ sem —nie zmieniał postępowania. Wiedziałam, że był obra­

żony na mnie, uważał mój czyn jedynie za pretekst do zer­

wania, a będąc pewny, że go nie kocham, zaczął się afiszować z rozmaitemi kobietami, żeby dać mi dowód, że bynajmniej nie rozpacza z powodu naszego zerwania. Ja zaś, jak pan to zresztą dobrze rozumie, widząc takie postępowanie, byłam co raz mocniej przekonaną, że nigdy mnie nie kochał. Mając to głębokie przekonanie, nie mogłam pozostać dłużną. Nigdybym nie zniosła, gdyby on pierwszy się ożenił. W ówczas każdy by powiedział, że zerwał naumyślnie w tym celu. Ambicja moja i duma kazały mi wyjść zamąż jaknajprędzej, aby dać dowód zarówno jemu, jak i wszystkim naszym znajomym, że 0 niego nie dbam, że zerwałam sama. W tym czasie dr. Gräm­

ler oświadczył się o moją rękę. Wiedział, że jestem w roz­

paczy, że go nie kocham, że cała dusza moja jest przy Heniu.

W iedział również i to, że postanowiłam wyjść zamąż za kogo­

kolwiek, byle—zaraz. Chciał mi (jak mówił) przyjść z pomocą 1 uratować od jakiegoś okropnego głupstwa, które mogłam bar­

dzo łatwo uczynić... %

Doktorowa zamilkła, nerwowym ruchem łamiąc podejmo­

w ane z ziemi gałązki.

— Tak, panie Serow icz— rzekła po chwili. Uczyniłam wielkie głupstwo wychodząc za doktora zamąż—ale stało się!

— Stało się!—powtórzył głucho aptekarz.

— Może jednak największym nieszczęściem w całej sprawie jest to, że dopiero po ślubie przekonałam się o s w o ­ jej omyłce. Henio rzeczywiście był zupełnie niewinny. D o ­ wiedziałam się niestety zapóźno—o swojej niepotrzebnej i zbyt gorącej egzaltacji. Gdybym była bardziej wyrozumiała i nie kierowała się jedynie obrażoną dumą,—napewno m ałżeństwo moje nie byłoby zerwane. No, ale o tern teraz mówić trudno.

Obecnie chodzi o co innego... a mianowicie, o pańską przy­

jaźń—panie Serowicz...

Aptekarz pobladł jeszcze bardziej.

— Proszę, słucham—wyszeptał drżącemi wargami.

— Niech pan mi tylko nie bierze za złe mojej prośby—

rzekła proszącym, słodkim tonem. Pan musi być napewno bardzo dobry i ja mocno czuję to, że mogę polegać na pańskiej szlachetności...

— Proszę, proszę, słucham—wymamrotał głosem, który giął się i łamał w cichej, łzawej boleści.

— Ja Henia kocham! Pan to rozumie. Wyszłam za dok­

tora jedynie, aby uratować swoją opinję, poprostu na złość ca­

łem u światu, a przedewszystkiem mojemu narzeczonemu, ale kochałam go i kocham bez przerwy. Dzisiaj przekonałam się, z e nie miałam racji, że nieszczęście, które się stało, wynikło z mojego pow odu—dlatego nie mam siły zapomnieć o tamtym i wmówić w siebie, że już go nigdy nie zobaczę!...

— W ięc cóż ja mam uczynić?—szeptał aptekarz, patrząc na nią przez mgłę, zasnuwającą mu oczy.

— H enio jest obecnie w Warszawie.—Wiem o tern. Wiem również, że kocha mnie zawsze jednakowo, i pragnie otrzy­

mać odemnie chociaż parę słów , świadczących o mojem uczuciu.

— Ja sama jestem w takiem położeniu, że trudno mi w y­

syłać listy pod jakimkolwiek męskim adresem. Na razie w W arszawie nie znajduję nikogo, komu mogłabym zaufać tak jak panu, tymbardziej, że mój mąż jest bardzo zazdrosny i czegoś się domyśla nawet. Zresztą nie wierzę w pow agę tu­

tejszej poczty. Mam wrażenie, że pani poczmistrzowa, która jest przyjaciółką p. Dzieńdziewickiej, nie zbyt długo zastana­

wiałaby się nad otwarciem interesującego listu. Tymbardziej mojego. Nie, nie! Moje przeczucia mi mówią, że, chcąc postę­

pow ać ostrożnie, nie mogę się pokazywać na poczcie.

Serowicz patrzał na nią blady śmiertelnie. W jego przy­

gasłych, mętnych źrenicach czaiła się rozpacz. Doktorowa jed­

nak, nie spostrzegając tych bolesnych uczuć, które nim miotały, złożyła ręce jak do modlitwy, mówiąc głosem słodkim, pełnym czarującego uczucia.

— Pan, pan jeden może mi pomóc w tej sprawie. W czo­

raj mówił pan, że jest moim przyjacielem, że mogę liczyć na pańską pomoc... W obec tego z całem zaufaniem odnoszę się do pana...

Pośpiesznym ruchem ręki wyjęła leżący na piersiach list w małej niebieskiej kopercie. Oto jest list do Henia... Błagam pana o przepisanie tego adresu na innej kopercie—i wysłanie jako polecony. Otrzyma pan odpowiedź w taki sam sposób.

Wtedy odda pan ten list mnie. Dobrze ? Och, panie Serowicz, ja panu tego nie zapomnę do końca życia.

Aptekarz siedział nieruchomy milcząc. Jego twarz w tej chwili podobna była do grudy żółtej, błotnistej gliny.

— Dobrze—rzekł z trudem, wymawiając ten prosty wyraz.

W ziął list i schował do kieszeni.

— Więc m ogę na pana liczyć?—spytała, uśmiechając się z wdzięcznością.

— Zupełnie.

— Dziękuję panu, dziękuję serdecznie. Widzę, że nie zawiodłam się na pańskiej szlachetności i niech pan wierzy, Jestem panu nieograniczenie wdzięczna.

Puściła jego rękę—i wstała. Była nieco zażenowana, jak gdyby uczuwała pierwsze wyrzuty sumienia kobiety zamężnej,

— Pan oczywiście pamięta o słow ie honoru—szepnęła z minimalnym lękiem. Moja opinja w pańskich rękach...

— Może pani być spokojna...

— Nie chciałabym również, aby pan m yślał o mnie co ś złego. Ja nie mam zamiaru zdradzić sw ego męża...—rzekła pra­

wie ze łzami w oczach—Henia tak kocham!... Pan przecież też musiał się kochać naprawdę... Pan mnie zrozumie! Pan jest dobry i szlachetny... Pan odczuje moją rozpacz i nudę w tern okropnem mieście...

— Taak... szepnął przeciągle.

— Dałam panu ogromny dowód zaufania, panie Serowicz, i mam nadzieję, że pan tego zaufania nie zawiedzie.—Prawda?.

— Ach, cóż znowu...

— W obec tego dziękuję panu jeszcze raz z całego serca.

Wyciągnęła ku niemu rękę, którą on po chwili wahania przycisnął do ust!

— Niech pani na mnie liczy, rzekł zdławionym, jakimś monotonnym i nie swoim głosem. Uczynię wszystko, do czego się zobowiązałem.

Uczuł lekki uścisk jej dłoni—i wyprostował się nagle, jak gdyby szedł uczynić bohaterstwo!

Doktorowa była zadowolona.

— A teraz—rzekła—pan zostanie, a ja pójdę pierwsza.

Trzeba zachować wszystkie ostrożności w mieście, które lubi się interesować cudzemi sprawami.

— Tak... to prawda...

— Do widzenia—rzekła doktorowa z uśmiechem.

Jeszcze raz panu serdecznie dziękuję. I poszła, nie oglą­

dając się za siebie. Aptekarz usiadł z powrotem na pieńku i patrzył za nią, mętnym, przygasłym wzrokiem. Jeszcze chwilę bieliła się jej pow iewna suknia między gałęziami drzew,—a potem znikła zupełnie, jak gdyby zgasła lampa zapalona w cie­

mnościach. Aptekarz oparł głow ę na splecionych dłoniach, i siedział tak czas długi. Poczem wstał i cichym, nierównym kro­

kiem powlókł się ku domowi.

VI.

Popłynęły dni jednostajną, szarą strugą. Nic n a pozór nie zmieniło się w życiu m ieszkańców Żerow a.— Każdy n a swoim stanow isku żył, pracow ał, spychał dzień za dniem , m iesiąc za m iesiącem z m echaniczną, spokojną rów now agą.

Miasto podobne było do zegara o wielkich rozmiarach, w którym każde kółeczko, każda sprężyna ma swoje, zgóry określone zadanie, które spełnia systematycznie, bez protestu i buntu.—Czasami tylko, jeżeli do mechanizmu wpadnie jakiś niepotrzebny pyłek i ulokuje się w ważnem miejscu, spokojny chód wahadła zaczyna szw ankow ać—Takim pyłkiem w Ż erow ie był przyjazd doktorowej i społeczna agitacja aptekarza. W szyst­

ko to jednak już przeszło,—zaasymilowało się w organizmie Żerowa, i przestało zarówno dziwić, jak i niepokoić. Towa­

rzystwo rozwijało się pomyślnie i funkcjonowało doskonale.

Małżeństwo zaś doktora.przestało być nowością.—Dla pew ne­

go typu mieszkańców Żerowa, na których czele stała pani Dzieńdziewicka z p. Węgrowską, nastały przykre czasy bezro­

bocia. Obie damy nudziły się śmiertelnie. Zarówno doktór, jak i aptekarz, unikali towarzystwa, zamykając się w swych mieszkaniach, nie bywając nigdzie i nie przyjmując nikogo.

Nawet domniemana miłość Borowicza do pięknej doktorowej, którą pani W ęgrowska zapowiedziała uroczyście na kawie u p. Ziembińskiej, jakoś nie bardzo się uwydatniała i pani Dzień­

dziewicka, która od razu w to nie bardzo wierzyła, ku w stydo­

wi p. Węgrowskiej triumfowała i tym razęm.— Pozostała do obgadywania i roztrząsania cicha miłość pani Ziembińskiej.

Ku niepomiernemu zdziwieniu szlachetnych dam, niebezpieczne to uczucie zupełnie poważnie owładnęło piękną wdową. Od czasu, kiedy aptekarz został prezesem nowoutworzonego to­

warzystwa, pani Ziembińska nie mogła się uspokoić, często w rozm owie wspominając piękną m owę aptekarza na pamiętnem posiedzeniu członków. Częściej też niż zawsze, zaglądała do apteki Borowicza, kupując różne drobiazgi potrzebne i zby­

teczne, zwłaszcza proszki na ból głowy, chociaż nie cierpiała wcale na tę chorobę. Lubiła jednak wejść do apteki, kiedy Serowicz był sam —i powiedzieć omdlewającym głosem:

— Panie prezesie, proszę antipiryny za pięć kopiejek.

Aptekarz wówczas pytał się, czy jest cierpiąca, a ona, o-powiadając o swoich dziwnych nastrojach, dodawała m elan­

cholijnie, że nie może spać i miewa takie sny, po których ją cały dzień głowa boli.

W szystko to jednak nie pomagało nic. Aptekarz był jak z kamienia. Odpowiadając jej grzecznie, lecz chłodno, zdawał się myśleć o czem innem i żegnał zawsze jednym i tym samym frazesem...

— Moje uszanowanie pani dobrodziejce.

To ją doprowadziło do rozpaczy. Pani Węgrowska, któ­

ra bynajmniej sobie nie życzyła, ażeby kiedykolwiek aptekarz ożenił się z piękną wdową, starała się osłabić jej głębokie

uczucie wyszukiwaniem przeróżnych jawnych i fikcyjnych wad aptekarza. Czasami obie panie, zapijając doskonałą kawę z kożuszkiem, opowiadały o nim niesłychane rzeczy. W podob­

nych rozmowach dostawało się wszystkim potrosze. Dom doktora jednak i aptekarza były, jak zwykle, pod szczególną opieką, nic więc dziwnego, że o nich m ówiono najczęściej.

Ku wielkiemu jednak żalowi pań, materjału do tych rozmów było coraz mniej. Wprawdzie zarówno pani Dzieńdziewicka, jak i pani W ęgrowska czyniły co mogły, aby mieć czemś s ię pochwalić u pani Ziembińskiej, niestety jednak doktorostwo p o ­ trafili otoczyć się taką tajemnicą, że nawet błagana przez p. Dzieńdziewicką ze łzami w oczach służąca doktora, nie m o­

gła nic naprawdę interesującego powiedzieć. Jedno w szakże było prawdą niezbitą i nieobaloną: między doktorem i apteka­

rzem istniała niechęć. Na jakiem tle powstało to nieporozumie­

rzem istniała niechęć. Na jakiem tle powstało to nieporozumie­

W dokumencie Dolina pragnień. Powieść (Stron 81-156)

Powiązane dokumenty