• Nie Znaleziono Wyników

Dolina pragnień. Powieść

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Dolina pragnień. Powieść"

Copied!
156
0
0

Pełen tekst

(1)

(2)
(3)
(4)

.

(5)

D O L I N A PRAGNIEŃ

P O W I E Ś Ć

Nie niszczyć książek

W terminie zwrot

1 9 2 1.

W A RSZA W A. K R A K .- P R Z E D M IE Ś C I E 1.

NAKŁAD K S IĘ G A R N I I. R ZE P E C K IE G O .

(6)

T

T E G O Ż A U T O R A

R ozkosz życia. Gniazdko. Komedie. St. S adow ­ ski. W arszaw a 1909 r.

Śladem kobiety czyli R om ans trzech kochanków . Pow ieść. Nakł. M aślankiew icza i Bilińskiego.

W arszaw a 1911 r.

Słodycz grzechu — pow ieść. Skł. gł. G ebethner i Wolff. W arszaw a 1912 r.

Trujący kw iat— pow ieść. I. Rzepecki. W arszaw a 1913 r.

Krzyk w n o c y— powieść. I. Rzepecki. W arszaw a 1919 r.

Pożar — pow ieść. G ebethner i Wolff. W arszaw a 1920 r.

1(0 vvvt^ Q,

„A. P a ń s k i ” , d ru k ä r n h T w P io trk o w ie .

(7)

2 szybkością plotki, m imo to, że była niestety praw dziw ą. — M oże po raz pierw szy od bardzo daw nego czasu poczciwi m ieszkańcy Ż erow a mieli praw o załam yw ać ręce i ronić łzy, których nikt nie m iał pow odu posądzać o krokodylow e p o c h o ­ dzenie.

D októr był łubiany i szanow any niem al przez w szystkich.

W tak wielkiem mieście, jakiem był Żerów, liczący już bez m ała 10 tysięcy m ieszkańców , p o d o b n a jednom yślność była zjaw i­

skiem poprostu wyjątkow em .

Któż bow iem nie zna ludzkiej zaw iści? któż się ośm ieli przypuszczać, że istnieje na całym św iecie chociaż jeden czło­

wiek, któryby m ocą swych idealnych w artości potrafił zjednać sobie pow szechną m iłość i ogólne uznanie. A jednak śm iało m ożna powiedzieć, że doktór G ram ler był w łaśn ie takim w y­

jątkow ym człowiekiem. K ochano go! W ierzono w jego lek a r­

ską w iedzę i szanow ano w nim jego piękną obyw atelską b ez­

interesow ność. Kiedy w chodził do pokoju chorego, wszystkim obecnym zdaw ało się, że razem z w ątłą, niep o zo rn ą postacią starego lekarza—w pada prom ień słońca. Bo w raz z nim w cho­

dziła do domu chorego nadzieja! W iara w talent i w iedzę tego cichego, skrom nego człowieka, rzucała na oczy blask radosnego uśm iechu.

ja k promyk, przedzierający się po przez zwały jesiennych chm ur, tak padały spojrzenia ku jego niebieskim spłow iałym oczom, patrzącym zaw sze z niew ypow iedzianą dobrocią. Bo doktór G ram ler był dobry, dobry do podziw u, do uw ielbienia, dobry do granic, dla pospolitych ludzkich serc nie zrozum ia­

łych. Ci, którzy go bliżej znać nie mieli zaszczytu, w zruszali ram ionam i i szukali przyczyn „w zaburzeniach psychologicznych”

—jak m ówił jeden z m ądrzejszych ludzi Ż ero w a—pan Serowicz aptekarz. Lecz był to człowiek nie łubiany. P o w tarzan o więc jego słow a z półuśm iecham i, wiedząc, że jako uczony, p o św ię­

cający wolny czas n a studjow anie „grubych dzieł” był ateuszem i filozofem, negującym w szelkie p raw a Boskie, pow ażającym się naw et pow ątpiew ać w istnienie nieśm iertelnej duszy. A ptekarz m oże był jedynym człowiekiem w Żerow ie, dla którego doktór

(8)

pod którym serca ludzkie tajały jako śnieg n a słońcu.

Spotykając się dość często, zam ieniali uprzejm e słow a, zależne od charakteru spraw y, która ich zm uszała do rozm ow y przew ażnie krótkiej i dość chłodnej. W ów czas na ustach a p ­ tekarza błąkał się jakiś uśm ieszek nieokreślony, jadow ity i szyderczy, jakgdyby niepospolity ten człow iek jedynie przez grzeczność nie chciał jednem słow em przekonać doktora o jego bezprzykładnem nieuctwie. W takich w ypadkach szczupła, czarniaw a tw arz doktora pokryw ała się m głą sm utku a n ie­

bieskie, łagodne spojrzenia oczu chow ały się w głąb źrenic.

Z daw ał się nie patrzeć i nie widzieć. Trw ało to jednak tylko krótką ledw o dostrzegalną chwilę, po której stary lekarz p ro ­ w adził dalej rozm ow ę głosem rów nym i spokojnym , głosem , który nigdy nie drgnął, pod w pływ em rodzących się w jego sercu uczuć. Nikt jednak nie wiedział, dlaczego istniał tak niezrozum iały chłód m iędzy dw om a lum inarzam i m iasta. Z a­

rów no doktór jak i aptekarz, m ów iąc do osób trzecich, w y ra­

żali zaw sze słow a pełne uznania, niczem nie starając się o b ­ niżyć zasług położonych dla dobra publicznego. A jednak w ie­

dzieli wszyscy, że między temi najw ybitniejszem i jednostkam i powiedzm y filaram i Żerow a, istniało coś, coś niew ytłum aczo­

nego, niejasnego, a jednak dostatecznie w yraźnego, aby w p ro ­ wadzić w szystkie p anie m iejscow ej inteligencji w stan p odraż­

nionej, niezaspokojonej ciekawości.

Niezwykły sto su n ek między doktorem i aptekarzem nazy­

w ał się w tajemniczych, przyciszonych szeptach „ich spraw ą".

Starsze panie w długich jesiennych wieczorach, kiedy nad Ze- row em rozpłakały się listopadow e chmury, pośw ięcały długie godziny nad; badaniem tej zawiłej kwestji, której rozw iązania n ap ró żn o szukały od tak daw nego czasu.

Zacne niew iasty m achały ręką, mówiąc, że nie w arto się

„ich sp ra w ą ” tak znow u bardzo zajm ować. Z nastaniem jed­

n a k długich słotnych w ieczorów —jako nieśm iertelny „wąż m orski"

— odradzało się to sam o ciemne, niezbadane pytanie. Co jest między aptekarzem i doktorem ? I znów po całym szeregu m o­

zolnych szpiegow ań i zawiłych analiz każdego słow a, uśm iechu, gestu, lub spojrzenia — dochodziły do przekonania, że nie w iedzą nic. Obaj przeciw nicy kryli się za m askam i uprzej­

mości, z p oza których tylko czasam i w ystępow ały inne oblicza.

I zaw sze tw arz doktora ow iana była smutkiem , a ciem ne oczy aptekarza gorzały szyderstw em . .

Tym czasem przechodziły lata i w Żerow ie nie działo się nic, coby mogło przyśpieszyć rozw iązanie tej zagadki. Zaczęto pow oli przyzw yczajać się do tego niew ytłum aczonego stosunku—

(9)

i w reszcie naw et, niezw alczone szerm ierki praw dy, damy zacne a liczne, które już wiele tajem nic rodzinnych i osobistych, ku pożytkow i publicznem u wywlekły n a św iatło dzienne, n a w e t te bojowniczki praw a, w oniejące naftaliną jak stare szp arg ały — i one rów nież uznały się za zwyciężone. „Ich sp raw a” zo stała nie w yjaśnioną. Cichą niechęć otaczał cień nieprzenikniony, którego nie potrafiły przebić szpony najprzenikliw szych s p o j­

rzeń. I w szystko zostało po daw nem u.

Po daw nem u—to znaczy, że w początkach m arca s p ły ­ wały w brudnych czarnych falach zwały rudego śniegu. W kw ietniu zaczęło przygrzew ać słońce i czarne rózgi drzew o- kryw ały się lepkiem i pączkam i—w lipcu, dław ił kurz i piasek w yrzucany kopytami koni i kołam i w ozów —a w listopadzie m iasto zam ieniało się w dużą i głęboką kałużę grzęskiego błota. Resztę atrakcji w ypełniał mróz, który m alow ał szyby w szkliste, białe kwiaty i śnieg, który padał, ciął i sypał jedynie poto, żeby w początkach m arca płynąć rynsztokam i, ku małej, wązkiej strudze nazw anej rzeką.

Możnaby było przypuszczać, że szlachetni m ieszkańcy tego zacnego m iasta .przypuszczają, że n a całym św iecie istnieje tylko jedno m iasto Żerów a z całego rodzaju ludzkiego p o zo ­ stali jedynie jego m ieszkańcy. Że niem a pięknych m iast, cu ­ downych ogrodów , w spaniałych gór i mórz, że istnieją tylko te brudne, ciem ne gniazda małych, drew nianych dom ków, w ybru­

kow ana szpiczastem i jak szydła kam ieniam i ulica k ościelna— i oni: cisi, pracow ici—rodzący się n a tych sam ych barłogach, na których składają strudzone kości, w chwili ostatecznego pożegnania ze światem!

Ludzie „ci żyli bez protestu!—Dzieci biegały po stra szli­

wych, zam ulonych bajoram i ulicach, urządzając sobie rozkosz­

ne zabaw y między szopam i, rozw alinam i niezliczonych p rzy b u ­ dówek, góram i śmieci, nie rzadko rzucając w siebie białem i piszczelami, pozostałem ! po zdechłych przeszłego roku psach . Każde podw órze podobne było -do podw órza zajazdu, z a rz u ­ conego śm ieciem *przeróżnych odpadków . Tam sterczy połam any przodek bryczki, zw alony n a bok, obrany ze w szystkich części mających jeszcze jaką taką w artość. W innem m iejscu ro z ­ w alone koryto, lub połam any kojec po kurach, p sia buda, z lokatorem skręconym w kłębek, jak zwój kolorow ej baw ełny.

G óry śmieci, papierów , żelastw a, słomy, ścielą się jak dyw an, między pochylonem i szopam i, które służą za m ieszkania całego życia tym setkom i tysiącom przeżyw ającym w śród tego zgni­

łego, ckliwego brudu w szystkie nastroje sw ych serc. Tu się ro d zą i umierają! Tu kochają, a kochając podziw iają piękność św iata, oparci o zgniłe deski szop, w cieniu om szałych grzy­

(10)

bem starości ruder. Zakochani szepcą w yznania, któreby tą sam ą sączyły słodycz, w pośród kwitnących gajów . Lecz by­

w ały to chwile podobne do błyskawic, rozśw ietlających gruby zw ał obłoków. Trwały m gnienia, sekundy. Gasły, zo staw iając za so b ą zaw sze jeden i ten sam mrok, który zdaw ał się stw o ­ rzyć to m iasto ciszy, m artw oty i nędzy, m iasto, w którem życie płynęło, jak brudny ściek spływ ający ku rzece—m iasto w któ­

rem nic nigdy się nie działo.

W takiem to m ieście m ieszkał i praktykow ał dw adzieścia ośm lat doktór G ram ler. Kim jednak był ten cichy człow iek, który nigdy nikom u nic złego nie uczynił, przechodząc przez życie z pobłażliw ym uśm iechem n a ustach który lecząc darm o biedaków , pocieszając upadających ze znużenia zdaw ał się wchodzić w sferę działań proboszcza osw ojonego z nędzą Ż e­

row a, nie nazbyt lubiącego rozm ow ę z hołotą! D októr przeciw nie, zdaw ał się być stw orzonym jedynie po to, aby w ałęsać się po zadym ionych izbach, leczyć, radzić, przestrzegać, pom agać z w łasnej kieszeni. Kiedy przyjechał, m iał lat trzydzieści i w ielu pam iętało jego piękną sm ukłą postaw ę, ciemne, płonące oczy, głos dźwięczny jak uderzenie dzwonu.

Ci sam i ludzie drżącem i dłońmi otw ierali drzwi sypialni, aby się pożegnać z tow arzyszem niedoli. Stary rym arz, któ­

rego dw a razy rato w a ł od śmierci, opow iadał później p a n i Szczygłowiczowej, właścicielce cukierni z bilardem :

— Nie poznałem , nie poznałem , kochana pani! Oczy za­

padłe, tw arz żółta jak glina. Zczerniał i schudł. Z upełnie zm arniał. W yglądał jak dziad!

— A pam ięta pan jaki przyjechał?

— Jak lew! I w łosy m iał jak grzyw a u konia.

— A jaki był wesoły!...

P ow oli jednak i ta w esołość poczęła gasnąć. P o dzie­

sięciu latach pobytu w Żerow ie doktór G ram ler przypom inał już nieco stałego m ieszkańca tego zacnego m iasta, które nie daw ało nic a zabierało w szystko. Z obojętniał i on n a losy św iata, przestał się interesow ać naw et ruchem w spółdziel- czym, którego w pierw szych latach sw ego pobytu był w iel­

kim bojownikiem . Nie zobojętniała mu tylko nędza i ludzkie nieszczęście; kam ienna wola, bujno płonąca jak żagiew energja gasła jak pochodnia ochlapana deszczem, ale serce zostało to sam o. K ochał ludzi i płakał nad ich nieszczęściem . Ilekroć podczas jesiennego dnia wychodził n a ulicę, wodził sm u t­

nym, rozżalonym w zrokiem po nędznej m ieścinie i cicha gorycz piołunow em i kroplam i spływ ała m u do serca. To jest m iasto, w którem m ieszkają ludzie—szeptał patrząc n a pochy­

lone szopy i stare rudery, z których buchały kłęby w il­

(11)

istnieją silniejsze, stokroć silniejsze od jego najgorętszych p ra ­ gnień pow ody, dla których Żerów i setki tnnych takich Że- row ów jest tylko olbrzymim śm ietnikiem , gnieżdżącym zarazę.

Chodząc po błotnistych kałużach, po osobliw ych trotuarach ułożonych z nadgniłych desek , przypom inał sobie m ałe m ia­

steczka H olandji lub Belgji i b olesny uśm iech politow ania błąkał się koło bladych w ązkich ust!...

—Szczęśliw i ludzie—myślał. Ich p raca nie jest ochlapana błotem. P rzed ich oczyma rozpościerają się ow oce pracy ich ojców. A tu?.. Potoczył wzrokiem w około i ten sam gryzący bolesny uśm iech poruszył jego w argam i. Trzysta lat! Czyż to nie okropne? W starych kronikach jest m ow a o Ż erow ie!

Trzysta lat n a tym sam ym m iejscu, n ad brzegiem w ązkiej, b ło ­ tnistej rzeczki istnieje m iasto. P o tylu latach całych pokoleń kiedy cm entarz naw et ro zra sta się i pięknieje, n a ulicach m ia­

sta w ałęsają się kozy, sypie się tynk z kom inów, butw ieją d a­

chy, a ludzie nie p rag n ą niczego. Cóż to za kraj—szeptał doktór, stojąc nie raz n a sam ym środku rynku. Cóż to za kraj, w którym um arli m nożą się prędzej niż żywi, a cm en­

tarze m ają więcej pragnień od m iast, w których p ow stają przyszłe pokolenia?

Gorzkie te słow a, słow a p e łn e bolesnego zdum ienia, p a ­ dały w p rzestrzeń głuchą. W szystkie pragnienia starego dok­

to ra ginęły, jak kam ień rzucony do morza. O taczał go tłum cichy, obojętny, pracujący bez szem rania—przyzw yczajony do jarzma.

W szystkie usiłow ania rozbijały się o tę straszliw ą, wrogą, m artw ą obojętność, która z serca w y ssała krew, zaszczepiła tru ­ ciznę zgryźliwej niew iary, w żerała się we w szystko, co było sil- nem i żywem. W pierw szych latach sw ego pobytu, doktór p ra g ­ nął założyć klub, czytelnię, kasę pożyczkow ą, spółkę kolonialną, teatr am atorski. Piękne te zam iary padały po kolei, jak fortece zdobyw ane przem ocą. Zaczęto szukać przyczyny tych pragnień, tak osobliw ych i nieznanych najstarszym ludziom. W krótce też doktór przekonał się, że go posąd zają o chęć błyszczenia, panow ania, o zyski, a naw et o ułatw ianie lekkich znajom ości w dow ie po dzierżaw cy hotelu. Nikt nie przypuszczał praw dy—

praw dy rzeczyw istej, bolesnej, która nie daw ała mu spać, która chw ytała go za włosy, jak upiór. Tą p raw dą było p ra ­ gnienie czynu. Chciał ich obudzić z letargu, w strząsnąć, ro z ­ palić jedną iskierkę miłości do rodzinnego m iasta. M arzył o m ałem m iasteczku podobnem do tam tych m urow anych, to n ą ­

cych w w ieńcu drzew, które istnieją tak niedaleko.

P rzebaczono mu jednak. D októr m iew ał w sobie tyle

(12)

dobroci, jego oczy patrzyły z tak w ielką słodyczą, że w ybaczono m u ryzykow ne próby, m ogące całe m iasto w ytrącić z ró w n o ­ wagi. M ożna śm iało pow iedzieć, że gdyby ktoś inny pow ażył się n a podobne eksperym enty, spotkałaby go zasłu żo n a kara.

Ale doktora lubiano pow szechnie. Tylko tej ogólnej sympatji, którą się cieszył, zaw dzięczał to, że tak prędko zapom niano o jego wybrykach.

I w szystko w róciło do daw nego stanu. Dzień przechodził po dniu, jako ziarnka różańca, posu w an e dłonią sennego b i­

gota. Ludzie rodzili się, rośli, siw ieli—i um ierali. Już p rze ­ szło dw adzieścia pięć lat od przyjazdu doktora G ram lera. Po jubileuszu, na którym piękną m ow ę pow iedział aptekarz, dok­

tór w yjechał do W arszaw y. Miał wrócić n a trzeci dzień tym ­ czasem wrócił w kilka tygodni—i to z żoną, z żoną, która by­

ła niezwykle ład n a i w dodatku o całe 37 lat od niego młodsza.

Była to sensacja, jakiej nie pam iętali najstarsi ludzie z pośród inteligencji Żerowa. Całe m iasto zaw rzało, zakipiało, poruszyło się i popłynęło do m ieszkania doktora, żeby jaknajprędzej d o ­ wiedzieć się czegoś w iarogodnego o m łodej dziew czynie, która zajechała z doktorem pod bram ę jego dom u z oczam i opusz- czonemi ku dołowi, jakgdyby nie śm iała patrzeć p ro sto w b a ­ dawcze, surow e źrenice oczekujących, głodnych spojrzeń o to ­ czenia. To dało do m yślenia, że całe m ałżeństw o jest u d a n e — i doktór, drw iąc sobie z m oralności całego m iasta, sprow adził pod swój dach „kochankę".

Niektórzy gorętszego serca, proponow ali ogłosić bojkot doktora i przenieść się, w raz ze w szystkiem i chorobam i, do starszego felczera R ozenberga, który rów nież leczył mniej troskliw ych o sw oje zdrow ie, m ieszkańców Ż erow a. Lecz i tym razem zwyciężyła stara sym patja, która już raz uratow ała doktora od strasznego gniew u rodaków . Po długich i burzli­

wych naradach, trw ających kilka dni, podczas których nikt nie ośm ielił się chorow ać w Ż erow ie, w ybrano delegację, złożoną z trzech osób.

D elegację tworzyły dw ie starsze panie i ap tek arz Ż erow a, który jako człowiek rozum ny, taktow ny i w ykształcony, m iał prow adzić w delikatny i nieznaczący sp o só b dochodzenie. P o ­ stanow iono w ybadać w szystko. Rozśw ietlić najciem niejsze m ro­

ki, i ustalić raz n a zaw sze p ow ód tak n iesto so w n eg o m ałżeń­

stwa.

W pierw szej chwili doktór, dow iedziaw szy się o urojone;

przyczynie, zam ierzonej wizyty, m iał w ielką o c h o tę całe to w a ­ rzystw o wyrzucić za drzwi. Zm ienił jednak zam iar i przyją- wszy gości, w gabinecie, p ie rw nim zaczęli cośkolw iek m ówić—

pokazał im dokum enty ślu b n e .

(13)

— Oto są dowody, że m oja żona jest praw nie p o ślu b io ­ n ą przezem nie—rzekł patrząc przenikliw ym w zrokiem n a a p te ­ karza. B ędzie mi bardzo przyjem nie, gdy szanow ni państw o zechcą dokładnie zbadać te papiery i podzielić się swem i w ia­

dom ościam i z resztą m ieszkańców Ż erow a.

S tarsze p anie bez cerem onji zabrały się do przeglądania dokum entów . Czyniły to ze spokojem i uw agą żandarm ów , robiących rew izję u skom prom itow anego studenta.

D októr, siedząc n a fotelu z rękam i splecionem i w jakim ś bolesnym kurczu, patrzał na nie długim litościwym wzrokiem,

— N o i co, w szystko w porządku ? — zapytał po chwili uśm iechając się pobłażliw ie.

— Tak — rzekła.

Jedna z pań jakgdyby z żalem odłożyła papiery n a stronę i patrząc n a doktora z uśm iechem , rzekła pojednaw czo:

— Ale pan doktór zapew nie myśli żeśm y przyszli k o n ­ trolować. Och n i e ! Z apew niam p an a doktora, że całe m iasto w ierzy w praw dziw ość tego z w ią zk u !

— Z anadto znam y m oralne zasady p a n a doktora, abyśm y mogły myśleć co innego — dodała druga, p atrząc n a koniec swojej parasolki.

— B ardzo mi przyjem nie, dopraw dy—w ym am rotał doktór znudzonym głosem. Potem utkw ił badaw czy w zrok w ap te ­

karza — i milczał.

— W obec tego byłoby nam bardzo przyjem nie—zaczęła, krztusząc się nieco, p ierw sza z pań, gdyby p a n doktór zechciał nam przedstaw ić sw oją żonę.

— Mieliśmy w praw dzie już sposo b n o ść ocenić jej n ie­

zw ykłą uro d ę—rzekł aptekarz, skłaniając się z niezw ykle uprzej­

mym uśm iechem , ale m am nadzieję, że doktór pozw oli nam osobiście poznać jego w ybieraną.

D októr G ram ler bez słow a p o w stał i podszedł do drzwi, w iodących do drugiego pokoju.

Zapukał lekko i pochylił się, jakgdyby słuchał z n atężoną uw agą odpowiedzi. Nie było żadnej. W ów czas zwrócił się do obecnych ze słowami:

—P aństw o zechcą chwileczkę poczekać. M uszę m oją żonę zawiadom ić.

D elegacja została sam a. W szyscy patrzyli n a siebie w zro­

kiem pytającym .

— Niech-że sw oją drogą djabli p o rw ą tego doktora — rzekł przyciszonym głosem aptekarz. Jest tajem niczy jak Ca­

gliostro.

— Nie pow iem żeby n a s tak serdecznie przyjęto—rzekła

(14)

z niechęcią pani D zieńdziewicka, ta sam a, która z taką uw agą b ad ała ślubne dokum enty doktora.

— A ile m a lat, ile m a lat ? —zapytała nagle sta ra dam a, w ytrzeszczając ciekawie oczy.

— K to—doktorow a ?

— No tak, naturalnie.—Przecież o lata doktora wcale mi nie chodzi.

— D ziew iętnaście.— W yraźnie czytałem . C órka G abrjeli z M irowskich i J a n a D achow skiego.

— S zlachcianka—w trącił ziew ając aptekarz. Skąd ją ten doktór w ziął tak nagle ? To, przyznam się szczerze, bardzo m nie zastanaw ia.

— I m nie rów nież—zaw ołała p ani W ęgrow ska — patrząc na drzwi, za którem i zaszeleściło.

— P sssy — idą — szepnęła Dzieńdziewicka, popraw iając fałdy swojej sukni.

Serowicz w stał z krzesła i nerw ow ym ruchem popraw ił kraw at. Był blady i zm ieszany.

W tej chwili drzwi się otw orzyły i na progu sta n ę ła pani G ram lerow a. Trzy pary oczu spadły n a jej tw arz śliczną i bladą, jak sześć kropel rozpalonego o ło w iu —D oktorow a byfa piękna i wszyscy to odrazu przyznali w myśli.

A ptekarz zm ieszał się jeszcze bardziej i z bladego zrobił się czerwony. Skłonił się nizko, poczem efektownym kolistym ruchem odgarnął włosy, spadające n a czoło.

— Pozw olisz, że cię przedstaw ię moim przyjaciołom — rzekł doktór w skazując ręk ą n a szanow ne zgrom adzenie. Moja żona!

Słow a te w ypow iedział głosem twardym , podobnym do uderzeń topora. I nie patrząc n a nich, dodał z pośpiechem .

P an i D zieńdziew icka, p ani W ęg ro w sk a i p an Serow icz — aptekarz tutejszy!

Pani doktorow a u siad ła i zaczęła mdłą, nu d n ą rozm ow ę, która się nazyw a baw ieniem gości. — M ówiono o pogodzie, o m iasteczku, o urodzaju n a owoce, w reszcie o możliwej epi- demji, konfiturach, sługach, „Trędow atej”—i nagłej śm ierci stróża kościelnego. D oktorow a zgadzała się na w szystko z uprzejm ym uśm iechem , często spoglądając w okno, za którym szeleściły drzew a m ałego ogródka.

Rozm ow a trw ała godzinę. Tw arz doktora oblekła się znużeniem , które jak mgła, coraz bardziej zasnuw ało jego szczupłe rysy. N araz drgnął. Jego w zrok zatrzym ał się na oczach aptekarza, patrzących z uporem i podziwem , snujących się w oszołom ieniu po pięknej postaci doktorow ej.

U śm iechnął się pobłażliw ie i spojrzał n a zegarek.

(15)

— P ań stw o wybaczą — rzekł, ale m uszę iść do szpitala.

— Aleśmy się zasiedzieli—zaw ołała pani D zieńdziew icka w stając. Ale to w ina p ani doktorow ej, która n a s oczarow ała.

— D opraw dy, trzeba pow inszow ać gustu pan u doktorow i.

Z nalazł żonę—tu uczyniła ruch ręką, jakgdyby jej zabrakło słów na określenie sw ego zachwytu.

A Serow icz dodał, uśm iechając się niew iadom o dlaczego - złośliw ie.

— Comme il faut!

% — P aństw o są zbyt uprzejm i—rzekła doktorow a, żegnając się z chłodną uprzejm ością. Nie zasługuję na tyle pochw ał.

— To już o tern p a n doktór najlepiej m oże w iedzieć — rzekła uśm iechając się znacząco p ani Dzieńdziewicka.

A ptekarz spojrzał n a nią pogardliw ym w zrokiem —i w y­

ciągnął rękę do doktora.

— No, żegnam doktora — rzekł z u d aną serdecznością.

A kłaniając się poraź ostatni już za progiem , dodał.

— Pow inszow ać, pow inszow ać!

Ody w yszedł n a ulicę, tw arz m iał zasęp io n ą i stu k ał m ocno lask ą o drew niany chodnik. Obie panie zato p ro w a ­ dziły ożyw ioną rozm ow ę. K ażda chciała pierw w ypow iedzieć sw oje spostrzeżenia, a w rodzona niecierpliw ość nie p o zw alała im w ysłuchać sąd u drugiej.

Mówiły więc przew ażnie razem z początku pochlebnie i życzliwie, później jednak dość ostro krytykując zachow anie doktora i m aniery jego żony.

— P rzesadzona, stanow czo p rzesadzona — w ołała pani D zieńdziewicka. Czy zauw ażyła kochana pani, jak się śm ieje?

Sznuruje usta, jakgdyby m iała zęby popsute.

— Bo tak jest—rzekła pani W ęgrow ska. W trzecim zę­

bie z praw ej strony m a dziurkę!

— W idziała p a n i?

— W idziałam ! N aturalnie! A w idziała pani to, że szal, który m iała na sobie, był w jednem m iejscu cero w an y ?

— Nie m oże być!..

— Jak pragnę, żeby Tadzio do czwartej klasy przeszedł!

N agle aptekarz zatrzym ał się i uchylił kapelusza.

— P a n n a s o p u sz cz a ? —zapytała z udanym żalem pani Dzieńdziewicka.

— Tak, m uszę w paść do apteki!

— No, ale co pan pow ie o tern w szystkiem ? — spytała pani W ęgrow ska, patrząc n a niego w yczekująco.

— O czem? — sp y tał chłodno.

— Jakto, o czem ? O żonie doktora!

(16)

Serowicz opuścił powieki i długo p atrzał na koniec swej laski, którą rysow ał przeróżne esy,—floresy.

— Cóż o tern m ożna powiedzieć —rzekł w reszcie po dłuższej chwili milczenia. D okum enty są praw dziw e!

— To nie ulega w ątpliwości.

— A zatem jest jego ż o n ą —i n a tern koniec.

— Oczy obu pań błysnęły w złośliw ym uśm iechu.

— Z apom ina pan o jednem — rzekła przyciszonym głosem pani Dzieńdziewicka. O na m a dziew iętnaście lat.

— To więc cóż z te g o ? Mało kobiet m a dziew iętnaście la t?

— Ale ile on ma?...

— On?... Aptekarz spojrzał na nią uw ażnie i z a sta n o w ił się. W idać było, że liczy lata doktora.

— Teraz doktór m a lat pięćdziesiąt sześć—rzeki po chw ili.

— Trzydzieści siedem lat różnicy—zaw ołała z triumfem pani W ęgrow ska. Czy pan myśli, że to dobrze?...

Obie zaśm iały się, patrząc w stro n ę dom u doktora. B ę ­ dzie now a historja dzierżaw cy h otelu—dodała pani D zień d zie­

w icka żegnając się z aptekarzem . Ten spojrzał n a nią n ie ­ chętnie i rzekł dosyć oschle.

— Czy nie za prędko pani wróży. Tam chodziło o k o ­ bietę, której daleko do doktorow ej. Przyzna pani sam a. Ani uroda, ani w ychow anie! Tam p ro sta b a b a —a tu dam a!

— Ocho — już pan ją broni — rozśm iała się pani W ę­

growska. Radzę się pan u w niej nie zakochać, bo to w a rsz a ­ w ianka.

— N iem a obaw y! — rzekł aptekarz siląc się na uśm iech.

P ożegnał się z paniam i i szybkim krokiem udał się w stro n ę apteki. Nie doszedłszy jednak do celu, skręcił w bok i szedł wzdłuż nizkich sztachet, które otaczały piękny, g ę s to zadrzew iony ogród. W m iarę jak się oddalał od m iejsca p o ­ żegnania, zw alniał kroku i wlókł się ociężale z głow ą o p u s z ­ czoną ku ziemi, jakgdyby śledził ruchy sw oich dużych n ie ­ zgrabnych nóg.

Dzień był piękny, słoneczny i ciepły. Był to p o c z ąte k lata, i drzew a tonęły w w ieńcach soczystych liści, które nie zdążyły stracić swej wonnej świeżości. A ptekarz p rz e sz e d ł koło ogrodu, oddychając całą piersią, w chłaniając w siebie w oń idącą z poza zielonych sztachet.

N a rogu poprzecznej ulicy stała poczta i Serow icz p r z e ­ chodząc rzucił z przyzw yczajenia ciekaw e spojrzenie w głąb otw artych okien. Było to pryw atne m ieszkanie naczelnika poczty.

P a n i pocztm istrzow a siedziała przy stole zabaw iając g rz e ­ chotką sw oją najm łodszą córeczkę, która m iała zaszczyt przyjść

(17)

na św iat w tej zacnej rodzinie zaledw ie trzy m iesiące temu„

Zobaczyw szy go, w stała i podeszła do okna.

— 1 dokąd pan aptekarz tak dąży?—spytała z uprzejm ym uśm iechem . Mając w iele dzieci, często kupow ała lekarstw a.

D obre stosunki z aptekarzem były jej bardzo potrzebne.

— Tak, przed siebie?...

— N a spacer!...

— Ł ad n a pogoda. W aptece są wyziewy, od których m nie zaw sze głow a boli.

— Jeszcze się pan nie przyzwyczaił?...—zaśm iała się p o ' trząsając grzechotką przed różow ą kokardą czepka, w którym sterczała czerwona, niekształtna głow a przyszłej piękności.

Aptekarz opuścił głow ę i rzekł m elancholijnie.

— Niestety. Do tego trudno mi się przyzwyczaić.

Ukłonił się grzecznie i poszedł dalej. Po chwili skręcił znów n a praw o i znalazł się na tej sam ej ulicy, n a której n ie ­ daw no pożegnał szanow ne panie. W ów czas zaczął iść w olniej i coś jakgdyby niepokój w strząsn ął jego m izernem ciałem.

Niezbyt daleko bielił się dom ek doktora Gram lera. Okna były otw arte zaw ieszone białem i firankam i, z poza których n a

ulicę płynęły dźwięki fortepianu.

Serówicz szedł w olno, ociężale, z oczam i w lepionem i w ciem ne czeluście okien.

Nagle przystanął i praw ie tyłem cofnął się n a m ałe pod- wóreczko, parterow ego domku, który stał naprzeciw m ieszkania doktora. Schow ał się w uchyloną, pół rozw aloną w ierzeję—i słuchał. Jego oczy zaw ieszone n a białych koronkach firanek błąkały się w w nętrzu m ieszkania, które obecnie widział do-

skonale.

N a białym parapecie okna stały gliniane doniczki z kwi- tnącem i kwiatkam i. Między zielonem i garczkami i wątłem i listkam i, złociły się w łosy doktorow ej, siedzącej nieco głębiej przy fortepianie. Tony fortepianu perliste i czyste sypały się po przez otw arte okna, jak garście rzucanych n a bruk drogo- cenności. Chwilami cichły i aptekarz w yraźnie słyszał jakgdy­

by chór fletów, lub szm er w ody spadającej po kam ieniach r u ­ czaju—O parł się o belkę podtrzym ującą bram ę i słuchał dalej»

nie wiedząc, że m a przym knięte oczy, że naprzeciw niego stoi rozstaw iw szy nogi m ały szajgec i przypatruje mu się ciekawie.

Nagle tony niezw ykłej muzyki zamilkły. Aptekarz ocknął się i w yszedł z bram y. N a ulicy jeszcze raz obrzucił biały dom ek doktora dziwnym, przenikliwym , jakgdyby żałosnym

wzrokiem.

W estchnął — i poszedł dalej nie oglądając się za siebie,.

W chodząc do apteki myślał:

(18)

— Trzydzieści siedem lat różnicy.

Poczem uśm iechnął się pogardliw ie, przypom inając sobie pom arszczoną ste ra n ą twarz doktora G ram lera i złote snopy w łosów jego żony.

II.

Aptekarz Serow icz był synem zakrystiana i sw oją a p te ­ k a rsk ą karierę zaw dzięczał pew nym zbiegom okoliczności.

Przedew szystkiem poczciwy kościelny dziadek, który niem al całe sw oje długie życie zapalał i gasił i znów zapalał i gasił w oskow e św iece w kościele parafialnym w Sianow icach, m iał brata, który drogą nieludzkich w ysiłków zdobył potrzebne w y­

kształcenie, aby zostać aptekarzem .. O żeniwszy się ze starą bezdzietną w dow ą po aptekarzu w Żerowie, stryj Serow icza został człowiekiem m ajętnym i szanow anym z tego pow odu pow szechnie. P o kilku latach bezdzietna w dow a um arła nagle n a apopleksję i brat kościelnego dziadka został sam n a sam z apteką. W tedy pom yślał o krewnych. Miał tylko jednego brata i wiedział, że brat ów ma znów jedynego syna, którego przy pom ocy proboszcza kształcił na księdza. Nie chcąc zo ­ staw ić sw ego m ajątku bez opieki—p ostaw ił ultimatum: dam wszystko, ale A ntoś nie będzie księdzem tylko aptekarzem . Obejmie po mojej śmierci aptekę i będzie prow adził w dal­

szym ciągu p racę całego m ego życia. Tak się też stało. Po śm ierci starego Serow icza, młody prow izor zjechał do Ż erow a i osiadł tu n a stałe. Miał w ów czas lat dw adzieścia pięć, a stary jego ojciec daw no już leżał n a cm entarzu w Sianow icach.

W szystko to się działo już d o ośm nastoletniej praktyce doktora Gram lera, czyli lat tem u d z ie s i^ .

Przez cały ten dość długi okres czasu nic się nie zm ie­

niło w jego życiu. Szły dni jednostajne, ciche, podobne do siebie jak liście jednego drzew a, lub ziarnka p iask u zebrane nad brzegiem m orza. R ano w staw ał, otw ierał aptekę, kręcił i w ażył pigułki, proszki, lekarstw a, sprzedaw ał m ydło, proszek perski, jodynę, potem jadł obiad i wróciw szy do sklepu, znow u ważył proszki i sprzedaw ał lekarstw a. I tak lat ośm. Przez ośm lat nie zdarzyło się nic takiego, coby w yprow adziło go z tej sennej półm artw ej rów now agi, która stała się nieprzeni­

k nioną mgłą, otaczającą jego życie. ]ad ąc do Żerow a, aby objąć aptekę po stryju, m arzył o w ygodnem , dostatniem życiu m ałom iasteczkow ego lum inarza. Miał nadzieję zająć w ybitne stanow isko, w łaściw e pow adze jego zajęcia, stw orzyć wiele

(19)

pożytecznych, społecznych instytucji, zostać prezesem , a potem ożenić się z córką zam ożnego obyw atela z sąsiedztw a i być jako pochodnia rozśw ietlająca mroki partykularza.

Tym czasem zastał m iasteczko małe, brudne, zaw alone góram i błota i śmieci, a w śród m ieszkańców kończącego sw oją społeczną karjerę, doktora Gram lera. Był to dla niego pierw szy, bolesny zawód. W pierw szej chwili przypuszczał, że b ezow o­

cność w szelkich wysiłków , rozbijających się o rafę o b o jętn o ­ ści Żerow a, w ynikała z niedostatecznej energji doktora, braku talentu organizacyjnego i twórczego zapału. Później przekonał się, że m iasto było cm entarzyskiem , zam ieszkałem przez ludzi, których wszystkie twórcze siły ograniczały się jedynie n a p ra ­ gnieniu. Były to tęsknoty rozbieżne, różniące się m iędzy sobą, dalekie od urzeczyw istnienia. N a nic innego nie mogli zdobyć się nigdy. Każdy czyn, przyjm ow any był jako akt, zagrażający spokojow i ogółu i piętnow any opinją publiczną.

Zroziftniał rów nież, że był tutaj człowiek, który już przed nim sta ra ł się w prow adzić w czyn jego ideje. Tym p o p rz e ­ dnikiem był doktór. Bez niego i przed nim w ydał w ojnę że- rowieckiej nędzy, żerow ieckiem u barbarzyństw u, które rzucało się w oczy w szędzie i n a każdym m iejscu. W ydał w o jn ę—i przegrał. ]ak każdy wódz, który odsunięty od władzy, patrzy zaw istnym okiem na dow ództw o sw ego następcy, tak sam o i aptekarz był przekonany, że jem u pow iodło by się znacznie lepiej. Było jednak zapóźno. Żerow ieckie społeczeństw o nie żądało niczego. Borowicz przyjechał po bitw ie przegranej i mimo gorących pragnień czuł, że nie napraw i sytuacji. W szy­

stko zatem poszło sta rą koleją, i życie w m iasteczku potoczyło się błotnistą, ale rodzim ą drogą.

Mimo w szystko jednak, cierń w sercu aptekarza został.

M iał cichy żal do doktora, żal nieuzasadniony zresztą, z czego zdaw ał sobie spraw ę, ale żal głęboki zato, że ten uprzedził go w jego cywilizacyjnych zam iarach i niedołężną akcją u n ie ­ m ożliwił mu zajęcie w łaściw ego stanow iska. Od tego czasu odnosił się do doktora chłodno, ironizując przy sp o sobności jego społeczne ideały, które nazyw ał bez cerem onji w arjactw am i i utopjam i. D októr jednak nie podejrzew ając utajonego w spół­

zaw odnika, często sta ra ł się go przekonać o pożyteczności, a naw et obow iązkach obyw atela kraju, który w m iarę sił i m oż­

ności, pow inien w szystkie sw e siły wytężyć ku podniesieniu kultury sw ego rodzinnego m iasta. W odpow iedzi Serowicz śm iał się wykrzywiając u sta w złym sarkastycznym uśm iechu i za przykład staw iał bezow ocne wysiłki doktora, które jedynie wytworzyły plotki i oszczerstw a. W końcu i on sam przyznał rację Borowiczowi, zakończyw szy raz u pew nego dysputę, pa-

(20)

m iętnem i dla aptekarza słowami: „Z tego w szystkiego wynika, że szkoda tracić czasu, zdrow ia i energji. D aleko lepiej z ro ­ bimy, kochany panie, gdy każdy z n a s pojm ie za żonę jakąś biedną dziewczynę, którą tym sposobem uratuje się od nędzy lub zguby".

— Raczej p a n n a B ronisław a, chociaż...—uśm iechnął się gorzko i m achnął ręką.—Ta by m nie znów nie chciała—dodał po chwili, przypom inając sobie córkę dzierżaw cy ze Szkłowa.

Myśl ap tekarza biegła od dom u do dom u, prędko, n e r­

wow o, czyniąc ten przegląd, przy którym serce drżało w n ie ­ pokoju. B adał sw oje szanse i z lękiem szukał odpow iedzi w tym milczącym tłum ie dziewcząt, patrzących n a niego z poza mgły w yobraźni oczyma nieruchom em i, nie w yrażającem i nic, prócz obojętności. Lecz były i takie, które uśm iechały się przychylnie. S tasia K w asków na, córka stolarza, Józia W ille- sów na, której ojciec był urzędnikiem , pijaczyną w biurze po- w iatow em , a naw et W ikcia W róbel. W szystkie trzy po nocach m arzyły o wyjściu za mąż, za aptekarza, który był człow iekiem ,, ich zdaniem, bardzo zam ożnym .

Serowicz w iedział o tern i zawsze, ilekroć która z nich przyszła do apteki, robił m inę obrażonego i nieprzystępnego dygnitarza. Nie o takiem bow iem m ałżeństw ie m yślał w ó w ­ czas, kiedy jechał do Żerow a. W tedy zdaw ało mu się, że dosyć chcieć, aby założyć rodzinę z kobietą, która posiadać będzie w szystkie w arunki, potrzebne do uszczęśliw ienia m ęż­

czyzny. Czy m ożna naprzykład żenić się z kobietą, która nie gra n a fortepianie?... Przed oczyma przesuw ały się sceny fa ­ milijnego ciepła, które w prow adzały do serca drażniący n iep o ­ kój. W jesienny wieczór, po ciężkiej pracy, usiądzie w salonie na miękiej otom anie—i będzie słuchał. Białe ręce sn u ją się nad klaw iaturą i płyną tony, jak szm er strum ienia. Słucha przym knąw szy oczy—i przy melodji natchnionych genjuszów widzi w myśli przedziw ny profil swej żony, n a którą pada

sm uga św iatła, od zapalonych świec.

Jakaż ona piękna!

W podobnych m arzeniach aptekarz w idział zaw sze sm ukłą p ostać kobiety w koronie złotych w łosów , z oczami, podobne- mi do dw óch alpejskich fijołków.

— Z taką w łaśnie m uszę się ożenić—m aw iał z up o rem ,--!

gdyby tam naw et jasne pioruny trzaskały, to tak będzie. Z czasem to niezłom ne postanow ienie przeistoczyło się w m anję uporczyw ie prześladującą i niezw alczoną. Czasami, będąc w W arszaw ie, spotykał n a ulicy typ kobiety, zbliżony do w yś­

nionego ideału i staw ał oszołom iony „podobieństw em ", olśniony i zachwycony urokiem nieznajom ej.

(21)

17

— A m oże to o n a ? —m yślał, czując, że serce zam iera mu w piersiach, ze w zruszenia. Ale p ięk n a dam a przechodziła koło niego, nie spostrzegając często jego zachw ytu. Serowicz w ów czas w zdychał cicho, jakgdyby zaw stydzony sw oim p ra ­ gnieniem nie tracił jednak nadziei, że taką spotka. I nie wątpił,, że w ów czas stanie się cud, o którym m arzył w godzinach s a ­ m otności.

— „Jeżeli poznam kiedy taką kobietę, to bezwzględnie będzie to znak, że to ona. Cóż mówi Milfort?... Czy nie to, że każdy sw oje szczęście kuje m ocą sw ego pragnienia?... Jeżeli ktoś pragnie czegoś całą duszą, całą potęgą swej woli, to musi się stać to, czego pragnie. Nie słow o staje się ciałem, ale m arzenie. A ja chcę żeby taka a nie inna kobieta znalazła się w prom ieniu m ojego wzroku. B ędę ją kochał m iłością, która niema na św iecie rów nej. B ędzie dla m nie życiem i śm iercią, jasnością, cudem, olśnieniem . Tylko m usi przyjść ukazać się, żebym ją w idział sw ojem i w łasnem i oczyma, nie tylko tym drugim bolesnym w zrokiem , który jest w zrokiem prag n ien ia”.

Tak m yślał i tęsknił Serowicz, chodząc n a sp a ce r za m iasto lub naw et siedząc w kasie sw ojej apteki.

W tym czasie doktór G ram ler w yjechał do W arszaw y, i nagle niew iadom o skąd i jaką drogą, nie mniej jednak z szyb­

kością padającego p iorunu rozeszła się wieść, że doktór się żeni.

Serow icz był w łaśnie w aptece i w ażył rum ianek dla cho­

rej żony naczelnika poczty, kiedy w eszła p ani D zieńdziew icka ze słow am i.

— Czy wie pan, że doktór się ożenił?

Serowicz opuścił ręce i spojrzał na p an ią D zieńdziew icką zdumiony. Był blady, u sta mu drżały nerw ow o jakgdyby h a ­ m ow ał w zruszenie.

— Jakto, nie rozum iem — w yszeptał w reszcie stłum ionym głosem.

• — Tak, tak, to już n a p e w n o —rzekła D zieńdziewicka, s ia ­ dając na krześle.—W racam w łaśnie od doktora.

— Ależ doktór w W a rsz a w ie !

— No, naturalnie, pojechał brać ślub.

— A tu ta j?

— Porządki, trzepanie mebli, czyszczenie, jak przed W iel­

kanocą. B łażejow a i ten stary dureń Mikołaj kręcą się, jak muchy w ukropie. „Co się dzieje?" pytam gdzie pan d o k tó r?

A oni na to: „Otrzym ałem telegram , że się żeni i żeby m eble trzepać. Tak też i jest! Za kilka dni przyjeżdża z żoną. Cie­

kawa jestem, jak wygląda. Czy m ło d a ? Chociaż przypuszczam , żę nie. D októr stary człowiek, to po co mu m łoda żona.

Pewnie jakąś gospodynię sobie wziął, bo ta co jest, m arnego

D olina p rag n ień .

(22)

18

ro so łu ugotow ać nie potrafi. Byłam raz n a obiedzie i nic li­

teralnie do ust wziąć nie mogłam. Nie wierzy p a n ? Słow o najśw iętsze daję, istne pomyje. Z resztą zobaczymy, jak przy- jedzie. D o czw artku niedaleko. P ani W ęgrow ska mówi, że m łoda, bo głupi by był, gdyby sobie starą brał!

A ptekarz stał oparty o szafę ze środkam i i p atrzał tępym wzrokiem przed siebie... N ie m ówił nic, znać jednak było, że cierpi bardzo.

— Panie, pro szę o ten rum ianek—zaw ołała nagle zn ie­

cierpliw ionym tonem służąca pani poczm istrzow ej.

Serow icz ocknął się jak po długim męczącym śnie i d rżą ­ cymi rękam i zaczął zaw ijać torebkę.

— Tak,—szepnął w reszcie cicho. Nie spodziew ałem się tego.

— Bo to wstyd, wstyd, panie Serow icz—rzekła pani Dzieńdziewicka, groźnie patrząc na jego bladą, zm ęczoną tw arz.—

D októr m a pięćdziesiąt sześć lat, i ubiegł pana. Cóż pan na to! N a p a n a m iejscu jeszcze dzisiaj bym się oświadczyła.

— K om u?—w ym am rotał aptekarz zdław ionym głosem .

— A m ałoż to panien w Żerowie?...—zaw o łała—raczej zdum iona, niż oburzona.

— K to? Gdzie s ą ? —Może p a n n a K azim iera co ją ch o ­ ro b a trzęsie cztery razy na dzień ?

— A p a n n a B ronisław a S zerszyńska brzydka p an ien k a?—

A ptekarz m achnął ręk ą lekcew ażąco.

— leszcze nie zw arjow ałem , żebym się z taką kokietką m iał żenić.

— A p ani Z iem bińska Adela?... M ajętna w dow a. Ma hotel, który doskonale idzie, gotów eczkę w banku. Co p a n więcej chce?... Czy m ożna więcej czego wymagać?... Przystojna, trzydzieści pięć lat i pięć m iesięcy—bez dzieci.

N a ustach aptekarza błąkał się jakiś tajem niczy uśm ieszek.

Milczał, obw ijając m achinalnie palec czerw oną w stążeczką do p ak ow ania lekarstw a.

—' No, niech pan sam powie.

— To nie to, to w szystko nie to —rzekł w reszcie aptekarz z w estchnieniem .—Nie im ponują mi ani jej lata, ani pieniądze.

] a szukam... l a chciałbym...

— K rólew nę—pochw yciła pani Dzieńdziewicka, patrząc n a niego złośliwie.

Serow icz drgnął i skierow ał n a nią ostrze przenikliw ych, długich spojrzeń.

— W reszcie, jeżeli m am być szczery, to nie wiem, co p anią to w szystko obchodzi. Co chcę, to chcę! Każdy człow iek

(23)

n a świecie pragnie się ożenić jaknajlepiej!... I ja także jak inni.

Czy pani przypuszcza, że nie m am praw a?...

— Ależ, cóż znow u, w łaśnie przeciw nie, ja rad zę p a n u ożenić się jaknajprędzej!

— Milfort pow iada, że każdy człowiek, jeżeli czegoś b a r ­ dzo pragnie, to napew no czy wcześniej czy później, ale jego p ragnienia się urzeczyw istnią. W ięc i ja, ja rów nież szczerze i bardzo pragnę mieć żonę, ale żonę taką, jaką widzę.

— G d zie?

— Czasam i jak przym knę oczy.

— A cha—rzekła potakująco pani D zieńdziewicka, nie r o ­ zum iejąc zresztą, jakim to sposobem się dzieje.

— W tedy widzę ją w yraźnie—ciągnął dalej aptekarz, tajemniczym, przyciszonym g ło se m —]e st m łoda i piękna, w y­

soka, zbudow ana cudow nie i blondynka. W łosy m a jak doj­

rzałe zboże, a oczy, jak alpejskie fiołki. Jej uśm iech czaruje, głos zachwyca, jak najpiękniejsza muzyka, a kiedy gra na for­

tepianie, wszyscy płaczą ze wzruszenia...

—Ależ to ideał!—zaw ołała praw ie z przestrachem szan o w n a dam a.

— Tak, to jest ideał, mój ideał—potw ierdził aptekarz g ło ­ sem p o sę p n y m — I przysięgam pani nie ożenić się z inną, tylko z taką w łaśnie. Musi być p o d o b n a do m ojego ideału.

— Ależ w łaśnie pani Ziembińska...

— Ach gwiżdżę na nią!—przerw ał aptekarz niecierpliw ie.—

Pani Ziem bińska, czy nie pani Ziem bińska, to żadna nie w a rta jest pantofelka zdjąć z nóżki tej w spaniałej niew iasty. -

— No, ciekaw a jestem, czy doktór też szukał księżniczki.

N apew no by się nie ożenił, gdyby m iał takie w ygórow ane wym agania. A jednak bierze sobie żonę, i w czw artek już pani doktorow a będzie w Żerowie.

— W edług staw u grobla—rzek łap tek arz, targając nerw ow o s z n u re k —Zobaczy p ani zresztą t f jego w ybrankę. Zaręczam pani, że jest albo garbata albo kulaw a, a w najlepszym razie osp o w a ta i stara. A przedew szystkiem stara.

— Ciekawa jestem z czego pan to w nosi?—zaw ołała p ani Dzieńdziewicka z zaciekaw ieniem . Czy m a p an jakie w ia d o ­ m ości? .

— Żadnych w iadom ości nie mam, gdyż plotkam i z zasady się nie zajmuję. Mówię to dlatego, że doktór jest stary, i głupia byłaby ta p an n a, któraby za niego w yszła.

— A jednak się taka głupia znalazła—rzekła, złośliw ie się uśm iechając, dam a.—A czy jest garbata, czy ospow ata, to zobaczym y w e czwartek.

W stała. P odając rękę aptekarzow i rzekła z naciskiem :

(24)

— A pan u radzę nie zwlekać. Bo jeżeli doktór sięśeeni, to p a n u tym bardziej nie w ypada w iędnąć w k a w a le rstw i?

W yszła, odprow adzona niechętnym , pogardliw ym wzrokiem aptekarza.

— Żm ija—szepnął, gdy drzwi się za dam ą zam knęły — Myśli, że zaraz polecę się ośw iadczyć tej starej w ronie. Młoda wdów ka! Mąż od dziesięciu lat ziem ię gryzie, a o n a ciągle m łoda. S tare próchno! Sam jej goldkrem sprzedaję i wiem, że się m aluje n a w szystkie kolory.

Tegoż dnia przed zam knięciem apteki w padła pani W ę­

g row ska kupić rum barbarum . Aptekarz, nasypując proszek do torebki, czuł jej przenikliw y w zrok n a swojej tw arzy i nagle zatrząsł się z oburzenia. Spojrzaw szy prosto w jej ruchliw e przebiegłe oczy, w yczytał w nich coś w rodzaju w spółczucia.

— Czego ta kw oka tak się patrzy—pom yślał z nienaw iścią praw ie.—Może i ona m nie żałuje, że jestem kaw alerem .

Nagle p ani W ęgrow ska, biorąc torebkę, spytała jakgdyby od niechcenia:

— P odobno pan pow iedział, że doktorow a jest dziobata.

Czy rzeczywiście taką m iała ospę, że n a jedno ucho nie słyszy?

Serowicz obrzucił ją wzrokiem , pod którym mniej w ytrzy­

m ałe osoby chow ają się pod ziemię.

— Czego pani sobie życzy?—wycedził przez zaciśnięte zęby, jednocześnie uczuł, że paznokcie w pijają mu się w dłonie.

— Bo tak słyszałam — odpow iedziała spokojnie zacna dam a.—P a n ją podobno zna, więc nic dziwnego, że wie, co jej brakuje.

— Nie wiem, co jej brakuje, ale wiem, czego pani m a zaw iele—w ybuchnął aptekarz, czerw ieniąc się ze złości.

— Ciekawa jestem, czego?—zapytała pani W ęgrow ska, stojąc we drzw iach i obrzucając go w yzyw ającem spojrzeniem .

— Czasu! przedew szystkiem czasu! — odpow iedział ap te ­ karz, zniżając g ło s —Pyta mi się pani o doktorow ą, jakgdybym ją kiedykolwiek n a oczy widział. A w reszcie, co m nie to w szystko obchodzi! Moja żona? Ja się z nią żenię? Co?... Mam za m ało swoich kłopotów , będę się jeszcze m artwił, jak w y­

gląda żona tego... starego warjata!...

— No, pan by chciał być takim w arjatem —rzekła p a n i W ęgrow ska z przekonaniem . Ż aw sze co żona, to żona. N o, ale żegnam pana. Zobaczym y w e czwartek, jak wygląda. Po co się sprzeczać zawcześnie.

W yszła z pośpiechem .

Serowicz stał oszołom iony i rozdrażniony, opierając się o szafę, pełną porcelanow ych słojów i butelek. Zirytow any do ostatnich granic, kazał zam knąć aptekę i poszedł do m ieszkania.

(25)

żał, patrząc w sufit nieruchom ym , szklistym wzrokiem.

— Oto i doktór urządził mi „szpasa”—m yślał z goryczą.—

Gdzie tylko się ruszę, a naw et o czem tylko pom yślę, ten czło­

w iek m usi m nie uprzedzić.

Z apalił p ap iero sa i zaczął rozm yślać nad sw ojem nędznem i nudnem życiem, któreby mogło być zupełnie inne, gdyby nie doktór. Bo któż, jeżeli nie on, swoim i nieudolnym i pracam i, nie p o p su ł Serow iczow i akcji społecznej w Ż erow ie? Gdyby nie doktór—myślał, puszczając kłęby szarego dymu, dzisiaj na- pew no istniałaby kasa pożyczkow o-oszczędnościow a, k a sa p o ­ sagow a, lub pogrzebow a, spółka spożywcza, a kto wie, czy nie udałoby się założyć przy udziale okolicznych obyw ateli Tow arzystw a W zajem nego Kredytu. Tym czasem on w szystkich zniechęcił, zm arnow ał siły, rozw iał najlepsze nadzieje. Żerów śpi po daw nem u, i dzisiaj naw et m arzyć nie w arto o czem- kolwiek... A ja?... Cóż ja mam tu robić?—spytał sam siebie aptekarz.—Czy w arto żyć w tym mieście, przyw alonym góram i błota i śmieci, i tak przeżyw ać lata, długie lata, dzielące od starości? I tak już do śmierci. Do śm ierci—zaśm iał się cichym, tragicznym chichotem .—Do śmierci na Kościelnej ulicy ważyć rum barbarum , kręcić proszki, sprzedaw ać zabarw iony różanym olejkiem w ieprzow y tłuszcz jako pom adę na w łosy i sporządzać recepty doktora. I to w szystko!

W stał z otom any i wielkiemi krokam i zaczął chodzić po pokoju, potrącając po drodze zaw adzające mu krzesła.

— Gdyby nie doktór, byłbym dzisiaj prezesem T ow arzy­

stw a W zajem nego K redytu—pom yślał.—Bo ja bym to p rze p ro ­ wadził! Ja!—Uderzył się w piersi i obrzucił okopcone ściany trium fującem spojrzeniem .—Ja. Antoni Serow icz! A wtedy, panie doktorze, porozm aw ialibyśm y z sobą. N ajpiękniejsza p a n n a w okolicy byłaby dla mnie. Ja bym się z nią ożenił, bo któżby odm ówił prezesow i T ow arzystw a K redytow ego córki za żonę, chociażby tą żoną m iała zostać hrab ian k a Mar ja z O pinogóry?... Nikt!...

— „Czy pozw oli pan hrabia, że go po p ro szę o rękę h ra ­ bianki M arji?”—usłyszał aptekarz swój w łasny szept, w ym ó­

w iony gdzieś w głębi duszy.

— Panie p rezesie—odpow iada h rab ia —Jeżeli tylko córka m oja pana kocha, ja nie m am nic przeciw ko tem u związkowi.

A potem ślub, karety, wesele, lokaje, a po ślubie podróż pierw szą klasą m iędzynarodow ym wagonem .

Serowicz o p arł się o ram ę okna i przyłożył czoło do zim nej framugi. , Przymglonym, bolesnym wzrokiem potoczył po zabudow aniach Ż erow a i ocknął się. Przed nim sterczały p o ­

Cytaty

Powiązane dokumenty

Narodzić się, aby kochać 41 kucja, takie jedno wyjęcie prawem człowieka spod prawa, to samobójcza śmierć moralna twórców tego prawa i zamach stanu na wszystko,

Tragedja miłosna Demczuka wstrząsnęła do głębi całą wioskę, która na temat jego samobójstwa snuje

Tego, że zapewniwszy sobie tym znakomitym koncertem śpiewający początek roku, liczymy na to, że również śpiewająco się on dla nas skończy oraz że dużo prawdy jest w

To, co zwykło się nazywać „mariwodażem", jest w istocie formą humanizacji miłości,. która pragnie jak najdalej odv.,:lec i tym samym złagodzić

Jędrek przesiedział dobrą godzinę przy stole, zastanawiając się, po co w ogóle wpuszczał byłą żonę.. Przez lata zmywał ją z siebie setki razy: alkoholem,

- To było łatwiejsze niż się spodziewałam – zakpiła Złotka, a tygrysiczka rzu- ciła się na nią z wysunię- tymi pazurami. Ale,

Jednak nie może zostać pominięty gatunek (tu traktowany szerzej, jako sposób konceptualizowania idei), który obok powieści grozy i baśni jest fundatorem dzieł science

Wszystkie typu ubrań oceniono pod względem stopnia wzbudzanego zaufania na poziomie powyżej neutralnego (wynik w skali Likerta >3), wyjątkiem był strój swobodny codzienny,