• Nie Znaleziono Wyników

ty Wyborczej”. Tytuł wywiadu z socjologiem: Wkurze-ni. Wypowiedź uczonego męża: – Może niektórzy jadą do Warszawy, żeby pokazać to wkurzenie („GW” 2013, nr 267, s. 18–19); Budzi się wkurzony Marcin Meller i w „Newsweeku” nazywa publikację... („GW” 2014, nr 14, s. 2).

Ulubione słówko niektórych dziennikarzy „Gazety Wyborczej” i pań piszących w „Wysokich Obcasach”

można już znaleźć i w tygodnikach opinii. Tytuł recen-zji w „Polityce”: Trzeba się wkurzać („Polityka” 2013, nr 46, s. 56). O autorze książki recenzent wspomniał na zakończenie: Sam się wkurzał w przeszłości wielokrot-nie i nigdy tego nie żałował (s. 57).

Publicystka tygodnika „wSieci” ogłosiła świetny felieton: Degrengolada języka polskiego. O

maniery-młodzieżowym, podchwytywanym przez polityków i dziennikarzy, o głuchocie językowej, o niestarannej wymowie wreszcie. Wszystko to słuszne i dobrze pod-słuchane.

Nadtytuł widniejący od miesięcy nad felietonami publicystki brzmi brzydko i dziwnie: Co mnie wkurza.

Irytować się, denerwować czy złościć autorka już, wi-dać, nie potrafi. Łatwiej używać wyświechtanego za-miennika fonetycznego. Pisać o degrengoladzie języka pod takim nagłówkiem? Zapominać o belce we wła-snym oku? Niegdysiejszy uczeń gimnazjum powtó-rzyłby zapewne za Ewangelistą: Medice, cura te ip-sum.

Adam■Wierciński

wał pan redaktor cały mój tekst pod tytułem Subloka-tor we Wrzeszczu i skomentował kapitalnie:

tzw. piekło autorowi napisu, po czym wróciłbym w kry- tyczne miejsce i ostentacyjnie trzy razy pod rząd wo-dę spuścił.

I jeszcze dodał komentarz: To jasne, że uwłacza to podstawowym zasadom higieny i kultury. Nie mogło być lepiej, szczęście mnie rozsadzało, chodziłem dum-ny i blady; moje było na wierzchu. Ale teraz kończą się wakacje, trzeba wracać do domu, a tam… lepiej nie myśleć. Co się będzie działo!

Ten dzień w końcu nadszedł. Zbliżam się z duszą na ramieniu, do naszego domu i już z dala widzę spaceru-jącego z pieskiem pana profesora. Najwidoczniej mnie wyczekiwał. Kłaniam się nisko, a on od razu do mnie:

Panie Andrzeju, co pan narobił! Co za wstyd! Żona się pochorowała, teraz leży na tarasie, błagam, niech pan pójdzie ją przeprosić. Coś tam do profesora bąkałem, próbowałem wyjaśnić, że to było przecież anonimowo, że nikt nie wiedział, o kogo chodzi.

Ale wziąłem się w sobie, poszedłem, przeprosiłem.

Ucałowałem w rękę i przyrzekłem, że już nigdy więcej.

I był jakiś czas spokój. Do imienin pana profesora, które obchodzono uroczyście w większym gronie przy-jaciół. Zaproszeni goście, samo profesorostwo, ale tak-że mój tato, przyjaciel domu, a z nim ja, marny student.

Nawet się nie odzywałem. Przy dużym stole w salo-nie miła atmosfera, gwarno, wesoło, czas mile płynął.

Zbliża się godzina dziesiąta i zegar, duży, stojący, ta-ki z wagami, wybija majestatycznie dziesięć uderzeń.

Zapadła cisza… aż ktoś z gości wypalił: No to klamka zapadła i… wybuch śmiechu, ogólny chichot, wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Tylko pani gospodyni nie było do śmiechu, oburzona i zgorszona4 wstała i wyszła. A ja, choć przez chwilę byłem bohaterem wieczoru.

4 Wtedy jeszcze się nie mówiło „wkurzona” (fe!).

List autora, zamieszczony w rubryce Demokratyczny sa-voire vivre w „Przekroju” (sierpień 1949 r.) i odpowiedź Ja-na Kamyczka (pseudonim Janiny Ipohorskiej)

"Korespondencja” z gospodynią

Potem znowu się uspokoiło. Wracałem do domu przed godzina dziesiątą, chodziłem na palcach, z oj-cem rozmawiałem szeptem i niewiele, drzwi przymy-kało się bardzo delikatnie. Pomimo to „kogutki” na umywalce, jak zwykle, sygnalizowały swoje.

Aż tu nowa sensacja: pan Edward, nasz nowy od niedawna sublokator, student, zdradza mi w tajemni-cy, że, aby nie narazić się pani gospodyni, spala zbęd-ne papierki w piecu łazienkowym5. I że teraz pojawi-ła się tam, na ruszcie, karteczka: Uprasza się nie palić papierów w piecu.

Powiedziałem mu, że to jest coś dla mnie. Od razu przypomniałem sobie tych studentów z Lalki Prusa, co to straszyli baronową opuszczaną na sznurku przed jej okno trupią główką. Wieczorem, gdy już była głęboka noc, cichcem udaję się do łazienki i… rzeczywiście!

Jest kartka! Więc dopisałem: lecz w wannie. Ależ by-łem zadowolony, co też teraz będzie!

Nazajutrz rano budzą mnie odgłosy bieganiny na ko-rytarzu, trzaskania drzwiami. Raptem drzwi się otwie-rają i pani gospodyni ostro do mnie: To pan tam napi-sał w łazience! A ja odpaliłem: Nie, to pani napisała, a ja tylko dopisałem. Trzasnęła drzwiami. Cisza. Tylko tę bieganinę za drzwiami słyszałem.

Pomyślałem sobie, że nie jest ładnie wchodzić tak do cudzego pokoju, bez pukania. Więc napisałem na

5 Było w budynku ogrzewanie centralne, ale w łazienkach wodę do kąpieli grzało się w stojącym przy wannie specjalnym piecu, tzw. kolu-mience węglowej.

dużej kartce, pięknym krojem pisma: Uprasza się nie wchodzić bez pukania i wychodząc na uczelnię niepo-strzeżenie przyczepiłem pineskami na moich drzwiach.

Co teraz będzie? To znów ja zadarłem z panią go-spodynią. Wracam wieczorem podekscytowany, pan profesor z pieskiem spaceruje przed domem, chyba na mnie czekał. Co pan znowu, panie Andrzeju, najlepsze-go narobił! Żona dostała palpitacji, chora, leży teraz pod pledem na tarasie, błagam, proszę ją przeprosić.

Więc znowu poszedłem na taras przepraszać i przyrze-kać, że już naprawdę nie będę. I jeszcze przed moim tatą musiałem się tłumaczyć, najwidoczniej mu się po-skarżyła.

I życie znowu powróciło do normy. Cicho, cichut-ko. Pana Edwarda prawie nie widać, pani gospody-ni też jakoś gospody-nie spotykam, bo mgospody-nie cały dzień gospody-nie ma w domu, wracam punktualnie przed godziną dziesią-tą. Ale papierki z tabletek od bólu głowy od czasu do czasu przypominają, gdzie to moje miejsce na ziemi.

Nudno. Nic się nie dzieje. Nawet trochę mi brakowa-ło tych różnych drobnych spięć, tych uszczypliwości i podchodów.

Aż nadszedł koniec studiów (grudzień 1951 roku) i czas wyprowadzki. Jeszcze tylko obrona dyplomu, przydział i nakaz pracy. Zaraz też pożegnałem gościn-ny dom i cały mój Gdańsk, i wyjechałem… do Opola.

Andrzej■Hamada■

rys.■autor

Jest jakaś niewspółmierność między tym, czym są studia dla mnie, a tym, czym są dla studentów. Żyje-my w czasach absolutnie praktycznych, wyzbytych idei, wzlotów ducha. I one deformują studencki sens studiów. Pamiętam ten zachwyt z pierwszych lat stu-diów, gdy mi pokazano biblioteki i czytelnie. Toć czło-wiek chłonął wiedzę. A obecnie dominuje minimalizm.

Ciasny materializm, świadomość buchaltera – patrze-nie, ile z tego będę miał. Stąd dobre studia to takie, które prowadzą do pieniędzy, gwarantują dobrą posa-dę. Dokonała się brutalna instrumentalizacja szkolnic-twa uniwersyteckiego. Przekonania, leżące u podstaw przekształceń ustrojowych, że dobro studiów polega na rozwoju młodego człowieka, na tym, że staje się on bardziej ludzki, poszły w kąt.

Sens studiów w PRL wiązał się z tym, że kształciliśmy ludzi dla pań-stwa. Państwo chciało mieć tych, którzy będą realizowali jego mi-sję, bo PRL było państwem nowo-żytnym, nie współczesnym, a takie państwa miały cele. Państwo płaci-ło za fakt posiadania dyplomu, bo artystą był magister sztuki, a archi-tektem magister architektury. Na czym polega sens studiów obec-nie? Dobre pytanie, tym bardziej, że studenci wciąż uczą się też dla stopni i dyplomu. Ta wiara w moc dyplomu niekiedy wręcz przera-ża. Oto student układa towar w Re-alu i wierzy, że to się zmieni, gdy skończy studia. To może nasza wi-na, może sugerowaliśmy coś? Mo-że nie wyjaśnialiśmy sensu uni-wersytetu. O winie nie mówię bez kozery. Uniwersytet w Białymsto-ku w miejsce filozofii powołał ko-gnitywistykę. Po filozofii trudno było znaleźć pracę, natomiast po kognitywistyce nikt nie jest bezro-botny. To prawda, ale jest tak dlate-go, że nikt jeszcze nie skończył ta-kich studiów.

Wedle mnie sens studiów obec-nie polega na tym, że kształcimy dla samych zainteresowanych, któ-rzy mają do zrealizowania swoją misję. Jest to misja człowieka kul-turalnego, inteligentnego, człowie-ka który wymyśli dla siebie zajęcie

i na studiach już podejmie kroki do urzeczywistnienia tego zamiaru.

Studenci tymczasem idą na łatwiznę, kalkulują, po jakich studiach mają szansę na zatrudnienie. Nie jest ważne, czy to studia ciekawe, czy nie. Mają być ła-twe. A czym będą po studiach, to mniej istotne, ważne, by byli zatrudnionymi. Myślenie etatystyczne cechuje obecnych studentów.

Co można robić po filozofii? Takie pytanie zadają mi uczniowie w liceach, gdy przyjeżdżam na spotka-nia. A ulubionym tematem spotkań jest Przyjemnie o przyjemności.

Bartłomiej■Kozera