• Nie Znaleziono Wyników

Objaśnienia do części drugiej

1.

Góra Sll-meru

ważną bardzo gra rolę w kosmologii indyjskiej. Według wyznawców Buddhy, zajmuje ona sam śro­ dek ziemi i przy stworzeniu świata, pierwsza wyszła ze wzbu­ rzonego oceanu, tworząc się z najwyższych jego bałwanów; ostatnia też przy skończeniu świata, zniknie z jego powierzchni. Z niższych bałwanów oceanu, powstało w czasie stworzenia siedm gó r złotych i jedna żelazna, a z najniższych, cztery części świata żelazem obwiedzione. Odpowiednio tym czte­ rem częściom świata, każda strona góry Su-meru z innej się składa kosztowności: część jej wschodnia jest ze srebra, południowa z lapis-lazuli, zachodnia z rubinu, północna ze złota. Słońce, księżyc i gw iazdy około tej góry obrot swój odbywają. Część jej wznosząca się nad morze, wynosić ma 80,000 judziana, to jest, około 30,000 mil niem:. Wierzcho­ łek góry Su-meru zamieszkały jest przez trzydziestu trzech srebrnych geniuszów, duchów jasności, zwanych: Tegri, którym panuje Hormuzdy; zaś u spodu góry zamieszkują geniusze złośliwe, duchy ciemności, zw ane: Assurii. Ciągła walka na górze Su-meru odbywa się pomiędzy geniuszami dobremi i złemi, a to celem odebrania dobrym geniuszom boskiego ne­ ktaru. Jedni jak drudzy, przywdziewają pancerze ze złota, srebra, kryształu, z łukami i strzałami stawają do walki; dobry czy zły geniusz ugodzony w głowę, utraca życie. Boud- dhyści silnie wierzą w działalność tych geniuszów, że w miarę powiększania się dzieł dobrych na ziemi, duchy jasne biorą gó rę; przeciwnie, skoro liczba zbrodni przem aga nad cnotami, zwycięztwo jest po stronie duchów ciemności.

172

2. Balcharz, jezioro wielkie w bliskości granic chińskich, do którego wiele rzek wpada, wypływających z gó r Tarboga- tajskich i Ałatahskich, a żadna z niego nie wypływa. Kotlina pomiędzy temi górami stanowi kraj zwany ,,siedmiorzecznym“ . 3. Tundry, są to rozległe przestrzenie błotniste nad brzegam i lodow atego oceanu, na których tylko mech rośnie: jako ostatni ślad wegetacyi w stronach stałego lądu, najdalej

posuniętych ku biegunowi.

4. Społeczność indyjska dzieli się na kasty, których po­ czątek wywodzą Brahmini od sam ego B oga Brahmy w ten sposób, że Brahmini powstali z jego głowy, wojownicy z ramion, rolnicy i kupcy z żołądka, a rzemieślnicy z nóg. Cztery strony góry Su-meru rzucając blask różnoko­ lorowy, odpowiadają każdy właściwej sobie kaście; biały, brahmińskiej, czerwony: wojennej, żółty: kupieckiej i rolniczej, błękitny: rzemieślniczej. Co się nie da podciągnąć pod jednę z tych kast, jest ,,p a rją u, to jest wyrzutkiem społeczeństwa. Każdy członek kasty może stać się parją, skoro zaniedbywa obowiązków religijnych, używa potraw zakazanych, lub ma związki i stosunki z parjasami . . . Miliony takich nieszczę­ śliwych, wegetuje w Indyach, najpodlejsze prowadząc ży cie; praw a ludzkie i boskie Indostanu odrzuciły ich na wieki — nawet po śmierci dla parjasa nie ma pociechy religijnej.

Objaśnienia do części trzeciej.

1. Sajga, dzika koza, rodzaj Antylopy.

2. Dwukoń. — Kirgizy wyprawiając się na wojnę lub w daleką wędrówkę, zwykle biorą z sobą po dwa konie. Ścigając lub uchodząc przed nieprzyjacielem, przesiadają się z jednego na drugiego — luzem idący odpoczywa; tym sposo­ bem, są w stanie w prędkim czasie dalekie przebywać prze­ strzenie.

3. Berklit, orzeł stepowy, którego Kirgizy zwykli układać do polowania.

4. Aut, osada z wielu ju r t czyli namiotów złożona. 5. Czekan, rodzaj młotka ostro zakończonego na drew­ nianej rękojeści; służył niegdyś w czasach rycerskich do roz­ bijania zbroi przeciwnika; u Kirgizów dotąd jako broń używany.

6. Batyr, to samo znaczy w języku Kirgizów co w na­ szym bohater.

7. Ajbalty, mułtyki, nazwiska broni palnej. 8. P tasią drogą, nazywają Kirgizy powietrze. 9. M ulta, duchowny mahometański.

10. Narnaz, modlitwa.

11. Bakczy, czarnoksiężnik, lekarz, trefniś; zazwyczaj wszystkie te przedmioty łączy, bakczy w jednej osobie.

12. K um ys, napój upajający, robiony z mleka kobylego. 13. Chodźża, jest to nazwisko, dodawane tym z w y­ znawców Mahometa, którzy robili pielgrzymkę do Mekki i Medyny.

174

Chiwy; jest tu mowa o owych zjawiskach pustyni, znanych pod nazwą Fata-morgana, pojawiających się oczom każdego podróżnika na wielkiej pustyni Sahara, a które Dr. Tripplin widział nawet na stepach południowej Francyi.

15.

Tursuk,

worek skórzanny, w który Kirgizy, pu­ szczając się w drogę, biorą dla siebie żywność potrzebną.

16. Baranta, właściwie mówiąc, jest nie co innego, tylko nocna kradzież koni, nie pojedynczych, ale odrazu całej stadniny. Baranta u Kirgizów nie jest połączona ze wzgardą, którą narody cywilizowane piętnują ludzi oddających się podobnemu rzemiosłu; przeciwnie, u nich jest to pewien rodzaj odznaczenia, z którego się chlubią.

17. Obraz klęsk, jakie pociągnęły za sobą baranty, mia­ nowicie w początku XIX-go wieku pomiędzy plemionami kirgizkiemi, wzięty jest z rzeczywistości; tysiące rodzin przywiedzionych zostało do żebractwa, tak dalece, że wiele matek dla braku środków wyżywienia, zmuszonych było sprzedać swe dzieci, sąsiadującym narodom.

18. Alkoran dzieli się na sury, których jest przeszło sto, Sura znaczy toż samo, co rozdział lub księga.

K I R G I Z .

I .

D o ś ć — dość żyłem nie sobie . . . D uszno, ciasno jak w grobie

Żyć zamkniętym, w ścian czterech niewoli . . . Mnie tu nuda zabije! . . .

H a ! . . . tam chyba ożyję,

G d zie p o w ietrza,. . . gdzie stepów do woli . . . «B om na stepach się rodził;

Wiatr pustyni mnie chłodził, G dym na koniu, biegł stada dozierać . . .

C iągle w idne niebiosy, I step lśniący od rosy . . . A ch! tam tylko, i żyć i umierać.

178

«Berkut z gniazda choć dzieckiem W zięty sidłem łcw ieckiem

Sądzisz, — zbratał się z tobą człow iecze! . . . O ! poczekaj, niech z w iosną

Pióra w skrzydłach porosną, Puść g o tylko — on wie gdzie uciecze.

«K on iu ! i ty u toku Tęsknisz, choć ci obroku Ani w ygód nie zbyw a stajennych —

I ty, nie tuś się c h o w a ł. . . Ciebie K irgiz hodow ał . . .

Nam nie użyć w tych jurtach *) kamiennych. «N o c pom yślna do jazdy,

Świeci księżyc i gw iazdy. Biały tuman po łąkach wije się . . .

Śpij — nie czekaj nas panie! . . . Na dzień dobry, w świtanie Wiatr ci chyba w ieść o nas przyniesie.»

*

Hi *

Lecą — w lewo i w praw o Mkną przedm ioty tak żwawo,

Że nie poznać: dom , w zgórze, czy drzewo. Lecą — jeździec w zn iósł czoło, Spo jrzał — stepy w około . . . Przed nim, za nim, na praw o, na lewo.

*) Jlirta, namiot Kirgizki, pokryty wojłokiem formy półkolistej.

— 179 — T u skończyły się d ro g i;

Przed nim, za nim — rozłogi Puste, równe, faliste, szum iące. —

G d y w nich K irgiz żegluje Któż mu d rogę w skazuje? . . . N iebo tylko, przez gw iazdy lub słońce.

Lecą — któż ich g o n i? . . . Tylko trawa się kłoni

G d zie ją rum ak w przelocie dotyka; Ślad i jeździec — to chwila, Wnet się trawa odchyla,

Jeździec przem knął — a za nim ślad znika. Zioła, trawy w śnie drzem ią . . . Między niebem a ziemią,

Nikt nie czuwa, nie żyje — w pustyni Jeździec pow iódł oczyma,

T ak — nikogo tu nie ma

On sam — w środku tej ciemnej świątyni. W tern czarnoksięzkiem kole,

Kraina m roku w dole,

Lecz jej krańców, w zrok jeźdźca nie sięga — Kraina św iateł — w górze,

Iskrzy w ciemnym lazurze, Środkiem jasna przesłania ją wstęga.

Zatrzym ał konia, sp iął się w strzemieniu, R ozpostarł ręce z czuciem dzieęinnem,

180

Aby po długiem , długiem cierpieniu, Odżyć, powietrzem stepu gościnnem . Jem u się zdało — czystsze i leksze —

A więc je chwytał z takim pośpiechem Jakby chciał jednym — pełnym oddechem ,

O bjąć w pierś, całe stepu powietrze. I d łu go , d łu go , jak ten co łaknie,

B ał się — czy jem u tchnień nie zabraknie.

Hi

Hf Hi

O d żył; — opuścił koniow i w odze, A sam się rzucił po myśli drodze, D rodze sam otnej, dzikiej — a która, Jak nić pajęcza gd y nią wiatr miota

W iła się przez step jeg o żywota.

Jeździec był duszą — koń, jej tłum aczem ; — Myśl — którą jeździec drżeniem udzielał, Koń ją pojm ow ał i w pędy w cielał; A niebo, ziemia, były słuchaczem .

Przez dni dziecinne, szedł stępym krokiem; Pustoty dziecka, znaczył podskokiem ; A w lekkich susach z nogi na nogę, Przeskakał chwile m łodości błogie. Czw ałem g o niosły lata m łodzieńca G dy rozw inąw szy skrzydeł swych loty,

Puszczał się w kraje dzikiej tęsknoty; Pędzi . . . i nagle kołem zakręca *), B o na w spom nienie cierpkiej niewoli,

*) Tym sposobem Kirgizi, zatrzymują w największym pędzie swoje rumaki,

181

O pu ścił gło w ę i szedł pow oli. Lecz gra namiętnych żądz i uniesień C o żółci życie, jak trawy jesień, I zem sta — zem sta . . . co jak gadzina O w ija serce . . . koń — chrapi, prycha . . . Żuje w ędzidło, pieni się, wspina,

I jak błysk, co ćmy nocne rozpycha, Sun ął z kopyta — i gn ał szalony, Piekielną m yślą jeźdźca pędzony.

*

* iii

Koń już ustaw ał od szybkiej jazdy, 1 jeździec myśli zw rócił od siebie;

Zw rócił je w przestrzeń, puścił po niebie, I m ów ił sobie: — „C ó ż są te gw iazdy? C o na niebieskim iskrząc się sklepie, M igocą różnych świateł odbiciem ? . . . Czy to nie kwiaty na lepszym stepie? . . . Czy to nie twory z ognistszem życiem ? . . . A nasz step tylko zasian kwiatami,

C o się tak pilnie w niebo w patrują; T e kwiaty, pewnie będą gw iazdam i Tym , co po niebie w północ koczują . . . Jak tu tchnąć m iło! . . . jak ta przyroda

I wiecznie piękna i wiecznie m ło d a! Może-li człowiek, który ma serce, W ięzić się pośród m urów ciasnoty, Mając pod stopą takie kobierce? M ając nad g ło w ą takie n am ioty? . . .

182

D niało . . . W schód płon ił się jak dziewica, N a której blade cierpieniem lica

W ytryska nagle szczęścia rumieniec, G d y jej przysięga m iłość m łodzieniec. Poranny wietrzyk szum iał po trawie, W słupach się w zniosły m uszki brzęczące; Zaklekotały w dali żuraw ie;

A prom ień, którym błysnęło słońce, Prześlizł, po całej stepów przestrzeni, I na miliony rozbryzł prom ieni. I wszystkie krople wiszącej rosy O gnistem życiem dyamentu grały; I wszystkie ptasząt zbudzonych gło sy W jednego hymnu ton się zlewały. Chcąc czuć ten obraz wielki, w spaniały, Trzeba kapłanem być tej świątyni, Trzeba się rodzić — synem pustyni.

*

* *

Jeździec, pow itał pieśnią w schód słońca . . . Z szerokich piersi, nuta lecąca

Dźwięczna, doniosła, jak srebrny dzwonek O d biła w niebo, — i jak skow ronek Z aw isła w gó rze; . . . aż, drżąca cała, Spadając zw olna tony niższemi, Jak deszcz wiosenny, zeszła ku ziemi,

I gdzieś, w dalekiem echu — skonała. O dziwna nuto pieśni kirgizkiej! . . .

- 183

M elancholijna — jak te płaszczyzny; Dzika — jak krwawej zemsty pociski; Rzewna — jak tęskność do pól ojczyzny. G d y cię pierś męzka z siebie wylewa, C ała natura wytęża słuchy;

N iebu się zdaje, że to step śpiewa, Ziemi — że nucą niebieskie duchy; A śniąc od wieku w łonie kurhanów, D usze praojców , naddziadów , stanów, Słysząc znajom e i bujne dźwięki Rodzinnej, tęsknej stepów piosenki, Budzą się ze snu, — i śpiew zbłąkany Z ust do ust, echem sobie podają, C oraz lżej . . . ciszej; . . . bo im kurhany Starsze — tern słabiej, wolniej śpiew ają, A dźwięk ostatni staje się ciszą.

Ach! kiedyż znow u stepu ojcow ie, W rodzinnej nucie, w rodzinnej mowie, T ę pieśń, co z grob ów budzi, p osły szą?

II.

S ł o n c e spuszczało się do zachodu, Jeździec, nie d o sięgł kresu podróży;

C zu ł g łó d i trudy. — On, śm iał się z g ło d u ; D o trudów życia przyw ykł za m łodu ;

Lecz dostrzegł znaki niechybnej burzy. W biegł więc na kurhan, co niedaleko Krył kości, całą przodków puścizn ę; I przez dłoń zgiętą po nad powieką, N a otw orzystą spojrzał płaszczyznę. P a tr z a ł. . . lecz p ró ż n o ; — oku sokoła T o, czego szu k ał wypatrzeć trudno, Nikt tu nie m ie sz k a ł. . . tylko dokoła W zrok padał, w przestrzeń głuchą, odludną. Z skoczył — do ziemi przyłożył ucho . . . S łu c h a ł . . . czyli się co nie poruszy . . .

Czy szm er nie d ojdzie? . . . N i e !. . . zew sząd głuch o W stepie, ni jednej żyjącej duszy! . . .

186

W ietrzy ł. . . bo się w lot przejąć spodziew ał C hoć pyłek dym u ognisk koczow ych . . . N ic! . . . tylko zapach kwiatów stepowych M głą balsam iczną w krąg g o owiewał.

*

* *

C óż to? . . . czyż on się zląkł kiedy gro zy ? W szak jeszcze m ałem będąc chłopięciem N ieraz w ędrow ne rzucał obozy,

Za obłąkanem gon ić źrebięciem,

Lub zbierać w tabun rozpierzchłe trzody; W tenczas się uczył przenosić głody. W tenczas, za płochą ścigając sarną, G dy spotkał chm urę grom ow ą, czarną, W tenczas . . . z odkrytą piersią i głow ą, O ślep się rzucał w burzę stepową. A teraz — kiedy w pustynie wrócił, I ledwie życia zaczął kosztować, M iałżeby podle tych ścian żałow ać, Które, z radością taką p orzu cił? . . . N ie! . . . na kurhanie stojąc zaklękłym, P o gląd ał w chmury okiem niezlękłem ; I na swym koniu czekał spokojny Jak gdyby tylko hasła do wojny.

*

* *

W ciemne obłoki kryło się słońce, Ostatni prom ień złocił ich końce, W chm ur się szczeliny zakradał, wciskał, Ich szczerby ognił, w otw orach błyskał;

187

I nim się w składy ćmy gęstej schow ał, W jaskraw e pręgi zachód m alował. Lecz, coraz czarniej piętrząc się chmury Tak odgrodziły, od cieniów kraju D ziedzinę św iatła — jak wielkie mury, C o strzegą dawnych granic Kitaju. T a chwila była — straszną i piękną! . . . Traw y nie szem rzą, m uszki nie brzękną . . . Pow ietrze duszne, ciężkie i parne . . . Ziem ia przelękła . . . p ó ł niebios czarne . . . I tylko w dali, jak echo w górach,

G ro m się rozlegał głu ch o po chmurach. W pewnych odstępach, silnym podm uchem W icher rw ał liście, kwiaty, motyle,

I kręcąc niemi, w iązał na chwilę N iebo i ziemię, barwnym łańcuchem ; I znow u cicho; — w powietrzu sucho . . . Na ziemi duszno . . . na niebie głuch o . . . Lecz wiatr, który się w zm agał i ścichał, C oraz sił większych zdał się nabierać, Z chm ur ściany, zaczął płaty oddzierać, I te, z niezwykłym pędem popychał G oniąc, przez całe niebios przestworze. T o niby okręt pchnięty na m orze Leci, a wiatru pełne ma żagle;

T o ptak — w olbrzym ie opatrzon skrzydła T o jakieś dziwne pędzą straszydła;

I to tak szybko, i to tak nagle, Że ledw o jeździec ruszył powieką, Ju ż w toń ciem ności nikły daleko.

188

Czasem , z chm ur przerwy gw iazdeczka strzeli, Jak gdyby dobrzy z niebios anieli,

W idząc kipiącą nad jeźdźca gło w ą Piorunną burzę, w łonie zawiei, Chcieli mu spuścić, pociechy słow o, Chcieli mu posłać, uśm iech nadziei. Ale niestety! . . . ów prom ień błogi, C o niósł anielskiej datek litości D o jeźdźca duszy, — m im o szybkości O b ło k lecący, przeciął w p ó ł drogi.

*

* *

Pędzą chmury za chmurami Coraz większym, gęstszym tłum em ; Aż ostatnia, z świstem, szum em ,

Prześw iecana błyskaniam i Dudni, huczy, grzm i. — Deszcz kroplam i p ad ł wielkiemi . . . A kwiat stepu spragnion wody, Chwyta usty zaw iędłem i T e powietrznych pól jagod y

R ozpłynione w łzy.

G łu ch o . . . nagle strasznym blaskiem C ała chmura w zygzag pękła; Step rozw idniał — ziem ia jękła G d y w jej łon o huknął z trzaskiem

189 I z czarnego zaraz stropu D eszcz ulewny rzeką lunął, Jakby w nowy dzień potopu

Cały ob ło k się usunął I step zalać chciał. N iebo przez p ó ł się otwiera I zamyka na klucz grom ów . . . Step, w odam i wyżej w zbiera; Pow ódź znosi świat atom ów ,

Robaczków i ziół. O dtąd — błyski nieustanne: Jakby niebo było szklanne, Jakby z niebios Boża chwała,

W strumień jasny się rozlała Na zam ierzchły dół.

O dtąd — huk już nieprzerwany — Jakby z posad swych zachwiany,

Św iat się z dawnych zrębów ruszył, I zapadał, walił, kruszył,

W nieskończoną toń. A na stepie, w jasną chwilę Jeden tylko punkt ciemnieje.

D uch ? . . . w szak stoi na m ogile . . .

G ła z ? . . . w szak burza nim nie chwieje . . . T o jeździec i koń.

III.

G o ś ć ! . . . g o ść przyjechał! . . . ta w ieść jak [goniec

Z końca aułu *) na drugi koniec Leci — i wszystkich um ysł zaprząta.

G o ść! . . . g o ś ć ! . . . to jedno tak rzadkie słow o, C ałą siedzibę w strząsa koczową.

Starzy i m łodzi — każdy się krząta, I zaraz baran najtłustszy z stada, N a cześć przybysza pod nożem pada.

*

* *

O ! nie mniej obraz był ożywiony P o za aułem , gdzie liczne trzody Szukały paszy u brzegów wody. Koń jeźdźca, w olno z uzdy puszczony

*) A ut, koczowisko kirgizkie, z kilkunastu a niekiedy z kilkudziesięciu jurt złożone.

— 192 —

Zarżał i czwałem p o b iegł ku stronie, Kędy mu w odzew zarżały k o n ie ; W padł do ich środka — a całe stado W m gnieniu skupione, zbitą grom ad ą Z zdziw ionym wzrokiem , pow ażnie kroczy, I przybyszow i zagląda w oczy.

Ale poznaw szy z obcej postaci, Że to nie żaden z tabunnych braci, Konie uszyina strzygą . . . prychają . . . P ostąpią krokiem, to znow u stają . . . Aż w końcu jakby druha poznały, Radosnem rżeniem g o ścia w itały;

Trzody — jak gdyby chcąc radość zdw oić Wtórem ryczały — i psy szczekały D łu go nie m ogąc się uspokoić.

*

* *

W jurcie największej, w koło ogn iska Zebrana cała ludność kirgizka,

Tłum nie, zajęła m iejsca na ziemi. Bij *) g ło w a rodu, siadł na w ojłoku Szytym starow nie wzory różnem i; G o ścia przy sw oim um ieścił bo k u ; A dalej kołem obsiedli drudzy, R odzina Bija i jeg o słudzy.

*

Jjc *

O gnisko, wielkim kotłem zduszone,

*) B ij — znaczy toż samo, co lepszy, znakom itszy; jestto pewien rodzaj artystokracyi stepowej.

193

Siląc się dobyć ze szranków ciasnych, O garnia kotła boki zczernione, 1 w yskakuje w płom ykach jasnych,

Jak rój w zruszonych w swem gnieździe węży; A blask, padając w strony — ośw ieca Ostre, wydatne, wąsate lica

Zawiędłych w trudzie stepowych męży, I żon ich twarze wychudłe, śniade, 0 oczach lśniących, ukośnych, m ałych;

C o tam jak wiedźmy, w swych płachtach białych Snuły się — warząc w kotle biesiadę.

Blask ten od w ęgli i iskr lecących, W tej m ieszaninie św iateł rażących, N adaje jakieś barwy oddzielne,

Przez p ó ł zbójeckie, przez p ó ł piekielne, N ajbliższym kształtom. — Dalsze, w półcieniu N a tle się ciem nem jurty, rysują;

Jak te postacie, które w marzeniu N agle się jawią, — a w przebudzeniu Chwilkę się jeszcze przez pam ięć snują 1 zaraz toną w zapom nień fali.

A ze ścian jurty — sio d ła i z stali Kute zbroice, jak gw iazdy nocą, Branem z ogniska światłem — m igocą.

Pryska, wre, szum i, kipi — w ieczerza; Jej zapach, co się w jurcie rozchodził,

Mile o zm ysły g o ścia uderza,

104

Bo gość, trzy doby w stepach się głod ził, Nim się czw artego dnia, przed wieczorem Z pierwszym koczow ym spotkał taborem. Uczta goto w a — wnet przez kobiety Piław *) barani, z kotła dobyty,

G o sp o d arz stawia przed so b ą — k ra je . . . C o tłustsze kąski bierze palcami,

O blepia ryżem i rodzenkam i, I te gościow i do ust podaje. I zaraz służba do m is drewnianych N alew a kum ys **) z naczyń skórzanych,

Który tern w stepie — czem śród uczt pańskich Sok wytłoczony z jag ó d szam pańskich.

*

Sic *

G o ść jad ł za czterech, — bow iem dom ow i C o na wieczerzę tłum nie przybyli,

Chętni, usłużni swem u gościow i, W szyscy g o razem z rąk swych karmili, A g o ść nie gard ził gościnnym kęsem. Znikają stosy ładow ne mięsem,

Schnie w m isach kum ys — a w całym tłumie Igra na twarzach uśm iech radości. —

G o ść, chcąc pokazać, że cenić umie D obre przyjęcie, w prawach grzeczności U biedz się nie dał, — bo gdy wieczerzę G o sp o d arz dzieląc, w koło rozdaje,

*) P iław — ulubiona potrawa na całym Wschodzie. **) K utnys — napój upajający, z mleka kobylego, wysoko ceniony przez Kirgizów.

195

G o ść, na stepow e baczny zwyczaje, N ajlepsze kąski sam w palce bierze, I z uprzejm ością, jak sąsiad blizki, P osyła do ust m łodej K irgizki;

Lecz częściej jeszcze w jej piękne lice, Zatapia pełne ognia źrenice.

*

*

*

Za kim tak jeździec oczym a strzela? . . . C órka to Bija, śliczna Demela.

Szesnaście ledwie poczęła latek,

Świeża, m łodziuchna, jak stepu kwiatek Kiedy się rankiem rozwinie z pączka; Jej kibić giętka — jej drobna rączka O dgarnia z czoła, w ło s kruczy, lśniący, W siedm iu plecionkach na twarz płynący; A z za tych wązkich, ciemnych warkoczy Przełkniętych w perły, — żywe jej oczy, Jak czarny w ęgiel, gdy się rozżarzy,

Siały prom ienie z ogniska twarzy. *

* *

W zdłuż i w szerz przeleć całą pustynię O d ujść Sir-Darii do A jaguzy,

O d zapadłego U rgantu w gruzy, D o siedm iu źródeł, zkąd Iszym płynie, I w całym bujnym stepie Iszyma Równej w piękności Dem ela nie ma, Ani mieć będzie, — bo blask jej lica, N a wdzięki drugich w zrok rzuca taki,

196

Jak w noc p o go d n ą pełnia księżyca N a koczujących św iateł orszaki; B o twarz jej, której nic nie ochmurza, Sąd zisz— śród śniegów rozkwitła róża. A gdy jej uśm iech usta rozdzieli, T o ząbki błyszczą tak cudnej bieli, Że pereł sznurek zdobiący szyję, Ze w stydu m iędzy piersi się kryje.

*

* *

Jeździec, okiem w jej się oczy wkrada, Tchnieniem, łow i jej dziewicze tchnienia; R osa szczęścia, z niebios zachwycenia, N a płonące jeg o serce pada, — 1 dziewica spojrzeń nie odtrąca, Lecz je biegnie uprzedzić, powitać, Ku nim, zw raca się jak kwiat do słońca,

Z nich, jak z gw iazdek chce sw ą przyszłość czytać. Jak dwie wierzby skłonne sobie z m łodu,

G ałązkam i pochw ycą się, splączą . . . I choć strumień dzieli je u spodu, O ne w górze, na wieki się łączą —

Powiązane dokumenty