• Nie Znaleziono Wyników

Pamiętny koniec lataPamiętny koniec lataPamiętny koniec lata

Pamiętny koniec lata Pamiętny koniec lata Pamiętny koniec lata Pamiętny koniec lata

Mieczysław Feld*

* Emerytowany profesor Politechniki Gdańskiej

PISMO PG PISMO PG PISMO PG PISMO PG PISMO PG 41 41 41 41 41

chać radia i pocieszać się przeważnie dobrymi wiado−

mościami. Tak spokojnie minęły dwa pierwsze dni. Trze−

ciego dnia, mimo że przedpołudnie było na ogół spo−

kojne, to po południu rozegrało się istne piekło. Był na−

lot, który nie chciał się skończyć. Ledwo przeszedł je−

den, to nadchodził drugi.

Bombardowano Łowicz, ale nie tylko. Kilka samolo−

tów bombardowało wieś Boczki, odległą od naszej wsi o dwa kilometry; cała stanęła w płomieniach. Po zbom−

bardowaniu tamtej wsi samoloty zawróciły ku naszej.

Wszyscy pobiegliśmy chować się w pole. Po tym nalo−

cie postanowiliśmy tę wieś opuścić, pozostawiając część naszych rzeczy u gospodarzy. Następnego dnia wcze−

snym rankiem ruszyliśmy pieszo. Droga była zawalona.

Szedł cały Łowicz, który nie zdążył się wcześniej ewa−

kuować. Zakwaterowaliśmy się we wsi Wicie. Dostali−

śmy jeden pokój z szerokim łożem u bardzo bogatych gospodarzy. Jedliśmy przy stole, siedząc na krzesłach.

Tutaj zapadła decyzja, ażeby kupić konia i wóz, załado−

wać nasze bagaże i ruszyć w kierunku Kutna. Tutaj też moją kuzynkę (dorosłą osobę) spotkała przygoda, która mogła się zakończyć tragicznie. Mama, która gotowała kurę, posłała ją na pole po jakieś jarzyny. Ona ledwo wyszła kawałek za stodołę, a mając zmęczone nogi po wczorajszej wędrówce, zaczęła się gimnastykować. Na to zbiegła się cała wieś z okrzykiem: szpieg. Nie wiado−

mo, co by się z nią stało, gdyby nie ojciec i nasza gospo−

dyni, którzy ją wyratowali. A szpieg w czerwonej bluz−

ce musiał siedzieć cicho w chałupie, aby nie wywołać nowej awantury.

Plan z kupnem wozu i konia został zrealizowany.

Problemem było tylko, kto ma tego konia prowadzić.

Podjął się tego zadania młody człowiek, jeszcze kawa−

ler. Ruszyliśmy na trasę i po nocy przespanej w stodo−

le dotarliśmy do trzeciego miejsca naszego pobytu, do wsi Słomków, oddalonej 10 km od Żychlina i 1 km od miasteczka Pazyny. Po trzech dniach spokojnych roz−

poczęło się znowu bombardowanie. Właśnie byliśmy w miasteczku, gdy bombardowali sąsiednią wieś, gdzie było wojsko. Nie skończyło się na bombardowaniu, bo zaczęli zrzucać świece zapłonowe na wsie oraz stojące w polu stogi. W samym Słomkowie, gdzie byliśmy za−

kwaterowani, spaliły się trzy stogi i jedno gospodar−

stwo. Zgroza bombardowania powiększyła się, bo do wsi, gdzie byliśmy zakwaterowani, zjechało wojsko.

Tabor stał na drodze 15 m od nas. Po ciągłych dysku−

sjach, czy iść na Warszawę, czy wracać na Kutno, po−

stanowiliśmy wyruszyć następnego dnia o 3. rano i pró−

bować przedostać się do województwa poznańskiego.

Szliśmy w kierunku majątku Trąbki. Szosa wyglądała tak samo, jak w pierwszych dniach szosa warszawska.

Wszyscy uciekali z Żychlina, ponieważ było tam strasz−

ne bombardowanie. Szliśmy teraz stale przy huku ar−

mat, który stale się powiększał. Wreszcie dotarliśmy do wsi, która, jak się okazało, leży 4 km od Słomko−

wa. Znaczy to, że cały dzień krążyliśmy. Kwaterę uda−

ło nam się znaleźć w stodole. Okazało się, że w nocy do tej wioski wróciło nasze wojsko. Rano, ledwo zdą−

żyliśmy coś zjeść, a już każą nam się chować i zaczy−

nają grać karabiny maszynowe. Po krótkim czasie wieś zajęli Niemcy. Zgromadzili wszystkich przed stodołą i po krótkiej rewizji za bronią, wpakowali nas wszyst−

kich, około 100 osób, do stodoły. Teraz rozpoczęło się prawdziwe piekło. Obok naszej stodoły rozbijały się co chwilę szrapnele. Wielka radość zapanowała mię−

dzy nami, bo znowu pojawiło się polskie wojsko. Nie−

stety, na krótko. Działalność artylerii niemieckiej bar−

dzo się wzmogła. W pewnej chwili jeden z pocisków trafił w narożnik naszej stodoły, a po chwili rozległ się krzyk, że stodoła się pali. Ludzie by się potratowali, gdyby nie przytomność umysłu mojego ojca, który zdołał otworzyć wrota stodoły, przez które wszyscy rzucili się do ucieczki. Razem ze stodołą spalił się nasz wóz z wszystkimi naszymi rzeczami. Wieś opa−

Rys. 1. Mapa naszej wędrówki

42 42 42 42

42 PISMO PG PISMO PG PISMO PG PISMO PG PISMO PG

nowali znowu Niemcy i po zgromadzeniu nas w jednym miejscu, prowadzili nas do swojej kwatery. Wszystko wokół nas płonęło, bowiem artyleria niemiecka nie prze−

stawała strzelać i co chwilę rozlegał się huk, następnie świst przelatującego granatu nad naszymi głowami i znowu huk, gdy spadał. W czasie tego marszu napoty−

kaliśmy leżące trupy żołnierzy niemieckich, które Niem−

cy zbierali i odwozili. Okazało się, że ta mała garstka żołnierzy polskich zrobiła takie spustoszenie. Tymcza−

sem dochodziliśmy do ich głównej kwatery, która znaj−

dowała się w Trąbkach. Po obu stronach szosy znajdo−

wały się działa. Huk od nich był tak ogromny, że trzeba było otwierać usta, aby nie popękały bębenki. Wprowa−

dzili nas na dziedziniec majątku i kazali czekać. Po dłu−

gim wyczekiwaniu (około 3 godz.) zgromadzili wszyst−

kich mężczyzn i tych, którzy mieli powyżej 50. roku życia, wypuścili, resztę zaś zatrzymali.

Pozostały nas dwie rodziny i kobieta z dwójką dzieci, której mąż został zatrzymany. W szybkim tempie odda−

laliśmy się od kwatery głównej i od miejsc, w których toczyła się walka, i podążaliśmy w stronę Kutna. Mieli−

śmy przed sobą 30 km i chcieliśmy je przejść. Szliśmy wśród ciemności, widząc z daleka wielkie łuny poża−

rów. Gdzieś po drodze udało nam się kupić trochę mle−

ka, które wraz z jednym kawałkiem chleba było naszym w tym dniu jedynym pożywieniem. Przed Kutnem uda−

ło nam się przenocować w jakieś stodole, gdzie spało już mnóstwo ludzi. Rano, po wypiciu odrobiny mleka prosto od krowy, ruszyliśmy do Kutna (4 km). Tutaj nie zatrzymywaliśmy się długo, bo krążyły wiadomości, że mężczyzn znowu zatrzymują. Po zakupieniu niektórych produktów, w tym przede wszystkim chleba, ruszyliśmy w dalszą drogę. Tak dotarliśmy do Krośniewic (13 km) i mimo zmęczenia postanowiliśmy iść dalej. Na rynku udało nam się złapać podwodę, ale tylko na 7 km. Wóz był mały a w dodatku nie było siedzeń. Lepiej jednak było źle jechać niż wygodnie maszerować. Jechaliśmy na szczęście szosą asfaltową, tak że żadnych wstrząsów nie odczuwaliśmy. Do Kłodawy pozostało nam około 10 km. Mimo zmęczenia postanowiliśmy iść dalej. W połowie drogi przekroczyliśmy granicę województwa poznańskiego. Powiedzieliśmy sobie wtedy, że jesteśmy już na swojej ziemi. Do Kłodawy przyszliśmy wszyscy bardzo zmęczeni, ale dumni, że zrobiliśmy w tym dniu aż 33 km. Zakwaterowaliśmy się w hotelu, gdzie był wol−

ny tylko jeden mały pokój. Panie spały na łóżkach, a reszta na podłodze. Rano, trochę wypoczęci, po śniada−

niu składającym się z kawy i chleba ze świeżym masłem prosto z mleczarni, ruszyliśmy do Koła (20 km). Na szczęście udało nam się wynająć wóz. Na przedmieściach Koła przestraszyli nas, że będziemy musieli wracać, bo

obydwa mosty przez Wartę są wysadzone. Na szczęście wiadomość ta okazała się nie do końca prawdziwa.

Wprawdzie most był wysadzony, ale obok zbudowano już most drewniany, tak że mogliśmy wejść do miasta.

Mosty budowali żydzi pod nadzorem żołnierzy. Gdy przechodziliśmy przez drugi most, oczom naszym przed−

stawił się straszny widok. Żydzi, którzy przypuszczal−

nie nie zgłosili się dobrowolnie do pracy, leżeli na tra−

wie z rękoma w tyle związanymi. Po przejściu mostu szybko oddaliliśmy się od tego strasznego widoku. Noc−

leg dostaliśmy w jednej wsi, w małym gospodarstwie.

Spaliśmy w izbie na słomie. Rano staraliśmy się o wy−

najęcie wozu do Konina (około 20 km). Niestety, nie udało się i musieliśmy iść pieszo. Idąc, musieliśmy się wspinać na konińskie wzniesienia, z których roztaczał się piękny widok. Na przedmieściu Konina kupiłem po raz pierwszy od 3 tygodni świeże bułki i drożdżówki.

Posiłek zjedliśmy w restauracji. Tutaj mieliśmy szczę−

ście, bo udało nam się załatwić wóz do Słupcy. Jazda była dobra, bo był dobry koń i wygodne siedzenia, tak że do Słupcy dojechaliśmy bardzo szybko. Po pewnych perypetiach z jednym z panów, którego znowu chcieli zatrzymać, ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Strzał−

kowa i Wrześni. We Wrześni zjedliśmy obiad i ruszyli−

śmy dalej, aby przenocować w najbliższej wsi. Wycho−

dząc z miasta, oglądaliśmy dworzec wrzesiński. Pełno dołów, szyny poskręcane w spiralę. Musieliśmy się spie−

szyć, bo zbliżała się 19, a od 19.30 obowiązywała go−

dzina policyjna i nie wolno było już chodzić. Rano, wy−

ruszając w dalszą drogę, mieliśmy szczęście, bo jechał furman, który zgodził się nas zawieźć do Swarzędza. Tu−

taj musieliśmy się postarać o przepustki, bez których rze−

komo nie moglibyśmy się dostać do Poznania. Dalszą drogę do Poznania odbyliśmy już pieszo. Ledwo wy−

szliśmy za lasy Antoninka, jak zobaczyliśmy nasz uko−

chany Poznań z jego wysokimi wieżami kościelnymi, ratuszem i zamkiem. Przeszedłszy obok wysadzonych mostów na Cybinie i Warcie, wsiedliśmy na ulicy Wiel−

kiej do tramwaju i zajechaliśmy na Plac Wolności. Przed bramą naszego domu spotkaliśmy naszą gosposię, która nam powiedziała, że z mieszkaniem wszystko w porząd−

ku. Tak więc po czterech tygodniach wędrówki i ponie−

wierki zaszliśmy do własnego mieszkania i na własne śmieci, niestety nie na długo.

Te wspomnienia opracowałem na podstawie pamięt−

nika, który spisałem zaraz po powrocie w październiku 1939 roku, a który uchował się do dnia dzisiejszego.

Dzisiaj, z perspektywy tych 70 lat, podziwiam moją mamę, która licząc wówczas 55 lat, zdobyła się na taki wysiłek i przeszła 180 km pieszo, nie mając do takiego marszu żadnego przygotowania.

PISMO PG PISMO PG PISMO PG PISMO PG PISMO PG 43 43 43 43 43

Jan Mrozowski*

Z

nacz¹cych szykan doznawa³em ze strony niemieckich studentów, pa³aj¹cych wielk¹ nienawiœci¹ do wszystkiego, co polskie.

Doprowadza-³o to do czêstych bójek na ulicy i w lo-kalach. Zajœcie w „Cafe Langfuhr” we Wrzeszczu spowodowa³o, ¿e 24 lute-go 39 r. po raz pierwszy rozwydrzeni studenci niemieccy o godz. 10 usunêli nas si³¹ z sal wyk³adowych i w ogóle z politechniki. Po otrzymaniu zapewnie-nia, ¿e mo¿emy bez przeszkód dalej studiowaæ, udaliœmy siê 28 lutego na wyk³ady na politechnikê. Pierwszy wy-k³ad odby³ siê normalnie, lecz na dru-gim ju¿ na pocz¹tku zauwa¿yliœmy brak studentów niemieckich. I oto po chwili wesz³a, a raczej wtargnê³a znaczna grupa studentów niemieckich, wrzesz-cz¹c „Polen raus Ukrainer kennen ble-iben”, bior¹c siê do wyrzucania nas si³¹ z sali. Zgodnie z poprzednimi ustale-niami, wycofaliœmy siê do naszej sali kreœlarskiej budownictwa okrêtowego.

Tam nas równie¿ dopadniêto i w koñ-cu, na skutek du¿ej przewagi, usuniê-to nas z uczelni.

Zarz¹d uczelni w ogóle nie ingero-wa³, natomiast policja spokojnie przy-gl¹da³a siê wybrykom Niemców i cze-ka³a na okazjê, aby któregoœ z nas aresztowaæ.

Tym zajœciem skoñczy³y siê mo¿li-woœci dalszego studiowania na poli-technice w Gdañsku.

Zgodnie z zaleceniem ówczesnego Rz¹du nie opuszczaliœmy Bratniaka i czuwaliœmy, aby Niemcy nie dokonali jakiœ aktów przemocy wobec nas, W tym celu wprowadzono system wojsko-wy, barykaduj¹c dwa wejœcia. Wycho-dzono co najmniej we dwójkê, za prze-pustk¹. Przebywanie w Bratniaku od-bywa³o siê na koszt pañstwa. W mie-œcie dochodzi³o nadal do bójek z Niem-cami.

* Wydzia³ Budowy Maszyn politechniki Wolnego Miasta Gdañska, 1931–1939 * Wydzia³ Budowy Okrêtów politechniki Wolnego Miasta Gdañska, 1937–1939

Lech Dzieniakowski*

S

tosunki pomiêdzy kolegami by³y jak najbardziej poprawne. Nawet ró¿-nice pogl¹dów politycznych (te w okresie czupurnej m³odoœci zazwy-czaj prowadzi³y do burzliwych staræ) nie mia³y wp³ywu na wspó³¿ycie kole-gów. Zdarza³y siê oczywiœcie ostre œcierania siê na zebraniach Bratnia-ka, w czasie których dochodzi³o niejednokrotnie do z³oœliwych, nawet per-sonalnych uwag, lecz nie przeszkadza³o to zupe³nie, aby „wrogowie” z cza-sów dyskusji nie byli dobrymi kolegami natychmiast po jej zakoñczeniu.

Kole¿eñstwo w Bratniaku by³o ponad wszystko. Sam doœwiadczy³em tego, gdy w czasie robienia pracy dyplomowej pomagali mi zupe³nie bez-interesownie koledzy spoza krêgu moich najbli¿szych wspó³towarzyszy, maj¹cy zupe³nie inne pogl¹dy ni¿ ja. W ogóle atmosfera polskiego ¿ycia akademickiego w Gdañsku by³a specyficzna. Studenci Polacy tworzyli zwart¹ ca³oœæ i pomagali sobie wzajemnie, a tam, gdzie chodzi³o o sprawy polskie, wystêpowali spontanicznie. Tak by³o, gdy do Bratniaka nade-sz³a wiadomoœæ, ¿e w okolicznych wsiach bandy hitlerowskie napad³y na mieszkaj¹cych tam Polaków, tak równie¿ by³o, gdy z politechniki zostali rugowani ¯ydzi (1933 r.) W pierwszym przypadku zosta³a natychmiast zorganizowana czynna pomoc, w której udzia³ wziêli wszyscy, którzy w tym czasie znaleŸli siê w budynku Bratniaka. W przypadku drugim, Brat-niak udostêpni³ swoje agendy tym studentom ¿ydowskim, którzy w czasie studiów deklarowali siê jako Polacy wyznania moj¿eszowego (organiza-cja „Unia”). Studenci z tej organizacji przychodzili do sto³ówki Bratnia-ka i korzystali z innych jego us³ug, które dostêpna by³y w zasadzie tylko jego cz³onkom. Ten fakt by³ œwiadectwem, ¿e polscy studenci z Gdañ-ska akcentowali wobec w³adz hitlerowskich swoje patriotyczne nasta-wienie, nakazuj¹ce im broniæ wszystkiego, co polskie lub co do polskoœci chce siê przyznawaæ.

Ze studentami innych narodowoœci (poza Niemcami) by³y wg mojego rozeznania tylko przypadkowe, zupe³nie luŸne spotkania towarzyskie.

Jedyny kontakt zorganizowany w formie œcis³ego wspó³¿ycia kole¿eñ-skiego istnia³ pomiêdzy polsk¹ korporacj¹ ZAG Wis³a a estoñsk¹ kor-poracj¹ Vainla, istniej¹c¹ na terenie politechniki w Gdañsku. Obie te korporacje wizytowa³y siê nawzajem i bra³y wspólny udzia³ w owych na-rodowych i korporacyjnych uroczystoœciach. (Gdzieœ w latach 1936–

38 K! Vainla po³¹czy³a siê z korporacj¹ Esti z Tallina i przyjê³a nazwê tej ostatniej. Œcis³e kontakty pomiêdzy K! Wis³a i K! Vainla trwa³y a¿ do okresu wojny).

Natomiast ani ze studentami niemieckimi, w tym równie¿ z Niemcami z Polski studiuj¹cymi w Gdañsku, ani z niemieckimi organizacjami stu-denckimi nie by³o ju¿ w czasie moich studiów ¿adnych kontaktów. Zerwa-ne zosta³y oZerwa-ne z chwil¹, gdy Adam Doboszyñski – za³o¿yciel Bratniej Po-mocy na terenie politechniki w Gdañsku – wyst¹pi³ na ZjeŸdzie CIE (Miêdzynarodowe Stowarzyszenie Studentów) jako delegat Bratniaka Gdañskiego z wnioskiem, ¿e zgodnie ze statusem Wolnego Miasta Gdañ-ska politechnikê w Gdañsku reprezentowaæ bêdzie Bratnia Pomoc. Wnio-sek ten przeszed³, a na znak protestu Niemcywyst¹pili z CIE.

44 44 44 44

44 PISMO PG PISMO PG PISMO PG PISMO PG PISMO PG

N

aocznym świadkiem tych zdarzeń był mój nie−

żyjący już od wielu lat – ojciec Stanisław Jaskulski, przekazał on rodzinie zapamiętane przez siebie fakty, któ−

re mój brat Bogdan Jaskulski pomógł mi uporządkować i przedstawić w tym opracowaniu tak, jak sam je zapamię−

tał, słuchając opowiadań ojca.

Ojciec nasz w tym krytycznym czasie (sierpień 1939 r.) przebywał na wydzielonym odcinku granicy polsko−niemiec−

kiej jako czynny funkcjonariusz – przodownik Polskiej Służ−

by Granicznej (PSG), występując tam w charakterze ko−

mendanta połączonych placówek Straży Granicznej Gola – Chruścin – Bolesławiec w powiecie wieluńskim w obsza−

rze działania Armii Łódź, dowodzonej przez płk. dypl. Je−

rzego Grobickiego. W tym miejscu w Goli granicę stanowi−

ła rzeka Prosna (dopływ Warty) i tam też było usytuowane oficjalne przejście graniczne przez most na Prośnie.

Ojciec już od wielu tygodni nie był w domu w Bole−

sławcu, przebywając cały ten czas na posterunku na grani−

cy, wpadał tylko na chwilę, żeby zobaczyć się z rodziną, zmienić bieliznę i wykąpać się. Dniami i nocami patrolo−

wał powierzone sobie i swoim podwładnym odcinki gra−

nicy. Jeździliśmy często do ojca na rowerach, zawożąc mu ciepłe posiłki. Po drugiej stronie granicy ruch wojsk nie−

mieckich był bardzo widoczny, a wszyscy przeczuwali, że stanie się coś strasznego na świecie, zwłaszcza że uwie−

rzono w ognisty znak na niebie w początku 1938 roku – słynną zorzę polarną, która na czerwono zabarwiła jakby krwią nadgraniczną rzekę Prosnę.

To właśnie w pobliżu Bolesławca, w miejscowości Gola wczesnym rankiem 1 września 1939 r. Niemcy prze−

rwali granicę i pod osłoną nocy oddziały SS Leibstan−

darte „Adolf Hitler” pod dowództwem Brigadenführera Seppa Ditriecha wkroczyły do Polski, rozpoczynając dzia−

łania drugiej wojny światowej.

W momencie ataku na Polskę w Goli samoloty Luft−

waffe startowały z podwrocławskiego lotniska, szykując się do bombardowania miasteczka Wielunia. Była wtedy godzina 4:25. Bombardowanie Wielunia nastąpiło tuż po przerwaniu przez Niemców granicy w Goli, czyli około godziny 4:40.

Granica na odcinku na rzece Prośnie do 1 września 1939 r. była dozorowana tylko przez Straż Graniczną w sile 48 funkcjonariuszy – żołnierzy Straży Granicznej (24 strażników stałych zawodowych i 24 żołnierzy z rezer−

wy SG). W oddaleniu od granicy zaś o 8 km stacjonował tzw. Oddział Obrony Narodowej (OON) w sile jednego