• Nie Znaleziono Wyników

POŚRÓD ZAWIERUCHY WOJENNEJ

W dokumencie Spojrzenie wstecz (Stron 131-195)

Prowadziłam kolonie letnie RTPD w Suchej. Niestety, w początkach sierpnia rozchorowałam się, kolonie zosta­ wiłam swojej zastępczyni, a sama wylądowałam w szpi­ talu w Krakowie. Wróciłam do domu w ostatnim tygod­ niu miesiąca. Wobec narastającego napięcia w stosun­ kach z Niemcami, musieliśmy kolonie letnie wcześniej przerwać i ledwie zdążyliśmy dowieźć dzieci do Krako­ wa.

A gdzie wtedy był Pani mąż?

Rząd ogłosił mobilizację. Adam - jako oficer rezerwy - stawił się w Dowództwie Okręgu Korpusu w Krakowie, zgłaszając się do służby wojskowej. Odprawiono go z niczym, byl wszak „wyrokiem brzeskim” pozbawiony praw obywatelskich. Gdy w piątek 1 września wybuchła wojna, Adam był w Tarnowie, dokąd pojechał w ostat­ nich dniach sierpnia na pogrzeb ofiar zamachu dokonane­ go przez jakiegoś agenta niemieckiego, który podłożył bombę w gmachu dworca kolejowego. Czekałam więc na powrót Adama.

Byłam normalnie w pracy w bibliotece TURa, kiedy zjawił się zaprzyjaźniony z nami generał Roja, o którym już wspominałam. Zaproponował mi, że zaraz zabierze mnie i Andrzeja do Warszawy, Adam zaś dołączy póź­ niej. Wzruszył mnie głęboko, ale odmówiłam, nie chcąc rozstawać się z mężem. Pożegnaliśmy się serdecznie. Dopiero po ośmiu miesiącach dowiedzieliśmy się, że ge­ nerał, wzięty przez Niemców po kapitulacji Warszawy, został przez nich zamordowany w maju 1940 roku w Sachsenhausen.

Adam wrócił z Tamowa w sobotę pod wieczór. Naza­ jutrz wyruszyliśmy wczesną nocą z Krakowa, który już

był zagrożony przez Niemców. Poszła też z nami nasza gosposia Józia, która była u nas kilka lat. Chciała ko­ niecznie dotrzeć do swej rodziny w Czchowie, co się jej udało. Po wojnie nawiązaliśmy z nią kontakt, który po jej śmierci utrzymuję nadal z jej córką. Nazajutrz, po zajęciu Krakowa przez Niemców, gestapo było w naszym domu szukając Adama.

Opuszczając Kraków zamierzaliśmy dotrzeć do Tar­ nowa, żeby zabrać rodziców męża. Szliśmy w tłumie pod bombami. Okazało się, iż do Tamowa nie mogliśmy już się dostać, bo most był zerwany. Szliśmy więc dalej w kierunku Wołynia, na Łuck.

Dopóki byliśmy jeszcze w Małopolsce, gdzie ludzie znali męża, podwoziły nas czasem chłopskie wozy. W pewnym momencie mijaliśmy grupę zwolnionych więźniów (władze więzienne zwalniały wtedy wszystkich przed wejściem Niemców) i z tejże grupy podbiegł do wozu mężczyzna. „Proszę pani - zwrócił się do mnie - między nami jest towarzyszka Romana Granas, zwolnio­ na z więzienia. Bardzo źle się czuje, czy moglibyście ją wziąć na wóz?” Na moje zapytanie właściciel wozu wy­ raził na to zgodę, usiadła więc między nami. W latach szkolnych w Łodzi była koleżanką z klasy mojej młod­ szej siostry; już wtedy komunizowała, stąd ją pamiętałam. Bez długich wstępów zaczęliśmy rozmowę polityczną. Broniła paktu Ribbentrop-Mołotow. Mówiła, że wszyst­ ko będzie dobrze, Rosja nabierze sił. Nie była to długa rozmowa, bo wóz skręcał niebawem i musieliśmy wy­ siąść. Po wojnie Romana Granas była znaną działaczką PPR w Warszawie, pracowała w szkole partyjnej, była członkiem Komitetu Centralnego. Kiedyś, kilka lat przed śmiercią mego męża, przyjechał do nas z Polski pewien pisarz, którego żona znała Romanę z czasów, gdy obie pracowały w Państwowym Instytucie Wydawniczym (PIW). Kiedy Romana dowiedziała się o ich wyjeździe do

Londynu, prosiła ją, by w wielkiej tajemnicy powtórzyła nam: „Wtedy, na tym wozie, oni mieli rację, nie ja ” .

Idąc na wschód, weszliście w pewnym momencie na tereny, gdzie mieszkali Ukraińcy. Jak byliście przez nich przyjmowani?

Pomoc ludności chłopskiej dla uchodźców była wzru­ szająca. Ich solidarność z nami wszystkimi była uderzają­ ca. Później mogłam ją porównać ze stosunkiem Fran­ cuzów do ich własnych uchodźców. Francuzi zachowy­ wali się zupełnie inaczej, wręcz okropnie, egoistycznie. Nie odczułam natomiast żadnej istotnej różnicy w stosun­ ku do nas ze strony Polaków i Ukraińców. Nie zetknęłam się z żadną wrogością Ukraińców. Pamiętam, że jakaś Ukrainka próbowała Adamowi tłumaczyć, iż gdyby żył Piłsudski, to do wojny by nie doszło. W końcu dotarliśmy aż do Sam, gdzie dowiedzieliśmy się (iż radio podało), że 17 września wojsko sowieckie wkroczyło do Polski, a po­ tem w nocy z 17 na 18 września rząd polski przeszedł gra­ nicę rumuńską.

Postanowiliśmy wtedy iść do Łucka, gdzie wziął nas do siebie jakiś żydowski rzemieślnik. Byliśmy u niego z dzieckiem przez kilka dni. Tam spotkaliśmy się z Wac­ kiem Zagórskim, którego nie znaliśmy jeszcze osobiście. Dzięki przypadkowi i zbiegowi okoliczności dowiedział się o naszym pobycie w Łucku i odszukał nas. Pracował w urzędzie wojewódzkim jeszcze za czasów wojewody Henryka Józewskiego. Pożyczył nam pieniądze, które nas uratowały. Mogliśmy kupić bilety kolejowe i wyjechać do Lwowa, gdzie ciężko przeżywaliśmy wiadomości z walczącej Warszawy oraz jej kapitulację. Tak zaczęła się nasza późniejsza głęboka przyjaźń emigracyjna z Wackiem i jego rodziną w Londynie.

Jak wyglądał wtedy Lwów?

Było mnóstwo uchodźców. Moje wrażenia były zresztą dość ograniczone, bo chorowałam i leżałam

w łóżku. Kiedy pewnego razu wyszłam na miasto, zoba­ czyłam naszych żołnierzy prowadzonych pod strażą do niewoli. Ludzie stali na trotuarach i płakali, a ja wraz z nimi. Na żadne wiece nie chodziłam . Mąż jednak chodził, żeby słuchać, co oni mówią. Michał Borwicz w swych wspomnieniach opisuje, że na pewnym wiecu dziennikarskim mówca-aparatczyk zakończył przemó­ wienie słowami: „My kochamy nasze NKWD” . I wtedy obecni dziennikarze zaczęli klaskać. Michał - jak pisze - spojrzał na Ciołkosza, który stał jak posąg bez ruchu.

We Lwowie mieszkaliśmy u wdowy po pośle Herma­ nie Diamandzie, najserdeczniej przyjęci przez jej rodzinę, a później dostaliśmy mieszkanie, które przed wojną zaj­ mował ksiądz. Gospodyni jego uważała, że jeśli nam je odda, to je uratuje przed wprowadzeniem się kom u­ nistów. Mieszkaliśmy tam z rodziną pewnego kolejarza tarnowskiego - pepeesowca. Mąż utrzymywał kontakty z PPS-owcami, którzy tak jak my przybyli do Lwowa: z Dorotą Kłuszyńską, Eugenią Pragierową, Zygmuntem Piotrowskim. Lwowscy przywódcy PPS - Artur Hausner i Bronisław Skalak - zostali wcześnie aresztowani przez władze sowieckie.

Może warto powiedzieć, bo to szczegół nieznany, że przedwojenni działacze jednolitofrontowi ze Lwowa, Jan Szczyrek i Jadwiga Markowska, podjęli działalność podziemną w konspiracji anty sow ieckiej. Zresztą na przełomie 1939 i 1940 roku Szczyrek został aresztowa­

ny. Dawni jednolitofrontowcy z PPS, członkowie Stron­ nictwa Ludowego, harcerstwa, utworzyli wtedy we Lwo­ wie Zw iązek N iepodległości i W olności, naturalnie tajny. Natomiast Wanda Wasilewska poszła na całko­ witą kolaborację. Czy spotkaliście się z nią wtedy?

Wasilewska spotkała mego męża na ulicy i między in­ nymi powiedziała mu, że na jakiś pociąg wiozący doku­ menty policyjne spadła bomba. Z papierów tych jakoby wynikało, że Mastek i Bator - najwybitniejsi działacze

Związku Kolejarzy (a także Dubois) byli agentami policji polskiej. Oburzony Adam zwymyślał ją: „Widziałaś te papiery? Po co opowiadasz takie rzeczy!” Wkrótce po­ tem pojechała do Kijowa i Charkowa, a po powrocie urządziła u siebie spotkanie krakowskich pepeesowców. Naturalnie, nas nie zaprosiła. Powiedziała im wtedy, że nie widziała na sowieckiej Ukrainie nie uśmiechniętego człowieka, tak tam jest dobrze. Spotkała kiedyś jeszcze Adama w kawiarni, podeszła, dała przywiezione dla An­ drzeja słodycze i zapowiedziała, że chce mnie odwiedzić. Adam jednak jej odradził: „Nie idź do niej, bo cię zrzuci ze schodów” .

Z pierwszym mężem, Romanem Szymańskim, Wasi­ lewska miała córkę, która została w Warszawie. Przy po­ mocy władz sowieckich i niemieckich próbowała spro­ wadzić oficjalnie z Warszawy dziecko, matkę i siostrę. Stara pani Wasilewska odmówiła jednak i na jej miejsce przyjechała żona Broniewskiego. Któregoś dnia na ulicy zobaczyła mnie córeczka Wasilewskiej, która szła z oj­ czymem. Skoczyła do mnie, ale Bogatko odciągnął ją, nie pozwolił ze mną rozmawiać. Bogatko, kiedy sobie dobrze podpił, opowiadał, jak w tej Rosji jest naprawdę. Po na­ szym wyjeździe - w kwietniu 1940 - do willi, którą otrzy­ mała Wasilewska, ktoś zadzwonił. Bogatko otworzył i w drzwiach go zastrzelono. Przypuszczalnie byli to agenci NKWD.

Czy decyzję o wydostaniu się na Zachód podjęliście sami, czy też było to polecenie partii?

W październiku, a więc już po zaprzysiężeniu w Paryżu nowego Prezydenta RP Władysława Raczkie- wicza i po powołaniu przez niego rządu generała Sikor­ skiego, dotarł do Adama we Lwowie łącznik Pużaka, Mieczysław Tyli. Przekazał mu polecenie jak najszybsze­ go przedostania się do Francji, by reprezentować wobec władz polskich tworzącą się w kraju podziemną PPS- WRN (Wolność-Równość-Niepodległość).

W najbliższych dniach poszliśmy wraz z Andrzejem na granicę węgierską. Towarzyszył nam znany poseł na Sejm z ramienia PPS, sekretarz generalny TURa, a zara­ zem bardzo bliski nam człowiek, Zygmunt Piotrowski. Wyprawa się nie udała, wpadliśmy w ręce sowieckie. Szczęście nasze polegało na tym, że wpadliśmy w strefie czysto wojskowej, a więc nie w ręce NKWD. Mieliśmy przewodnika, ale w pewnej chwili znikł, a zaraz potem zatrzymali nas milicjanci ukraińscy - najwidoczniej ze sobą współpracowali. Zaprowadzili nas na posterunek milicji; tam Adama i Zygmunta umieścili w jakiejś przy­ budówce, a mnie i dziecko główny milicjant, zresztą już starszy człowiek, zatrzymał w izbie milicyjnej, gdzie stało łóżko. ,Ja bym was puścił - powiedział mi po cichu - ale ci młodzi na mnie doniosą’ ’.

Do rewizji sprowadzili sowieckich oficerów: męż­ czyznę i kobietę. Ona zrewidowała mnie i Andrzeja, nie znalazła jednak - na szczęście - ofiarowanych nam na drogę przez p. Diamondową i zaszytych przez nią w ręka­ wie płaszczyka Andrzeja starych monet austriackich. On - przy rewizji Zygmunta Piotrowskiego - znalazł złote do­ lary, zaszyte w guzikach swetra, oraz legitymację Krzyża Niepodległości, otrzymaną przez niego za pomoc dla Le­ gionów, organizowaną w Stanach Zjednoczonych w cza­ sie pierwszej wojny światowej. Przed naszym wyrusze­ niem w drogę gorąco prosiłam Zygmunta, by tę legity­ mację zostawił we Lwowie, przekonywałam go usilnie, że po wojnie otrzyma nową, ale bezskutecznie - nie chciał się z nią rozstawać. Naturalnie, rewidujący oficer zasypał go pytaniami na jej temat; jedno nie ulegało wątpliwości, że Legiony były po stronie niemieckiej, a więc przeciw Rosji, co w jego oczach jeszcze bardziej obciążało Zyg­ munta. Oczywiście zabrano nam wszystkie papiery i do­ lary Zygmunta. Nazajutrz przewieźli nas do miasteczka Doliny, gdzie zamknięto nas w areszcie w jakimś budyn­ ku magistrackim, bo więzienie było przepełnione. Sie­ dział z nami człowiek, który w pewnej chwili odwołał

Andrzeja na bok i pyta: „Czy twój ojciec nie był posłem z PPS?” Andrzej, wtedy dziesięcioletni, odpowiedział mu niezwykle przytomnie: „Ja nie wiem, co to jest PPS” i prędko do nas przybiegł. Gdy tam siedzieliśmy, pewnej nocy przyprowadzono całą grupę mężczyzn i jedną ko­ bietę. Znać było, że są to złapani na granicy oficerowie. Byli bardzo zgnębieni, a kobieta płakała.

Po jakimś czasie zostaliśmy wezwani do pułkownika sowieckiego. Nie był to na szczęście NKWD-zista. Ura­ towało nas dziecko. Wcześniej jeszcze umówiliśmy się z Piotrowskim, że jeśli wiedzą, kogo mają, to trudno. Ale jeśli nie wiedzą, to łżemy na całego. Poszliśmy na przesłu­ chanie jako pierwsi. Pułkownik w zatrzymanych przy nas papierach znalazł świadectwo szkolne Andrzeja, które kazał milicjantowi przetłumaczyć sobie. Myślę, że gdzieś w Rosji także miał dziecko w wieku szkolnym. Mogłam się z nim porozumieć, bo za carskich czasów, choć byłam w szkole polskiej, musiałam się uczyć języka rosyjskiego. Adam wprawdzie rosyjskiego nie znał, ale dzięki znajo­ mości ukraińskiego rozumiał, o czym się mówi. Pułkow­ nik zapytał mnie o zawód. Odpowiedziałam, że jestem bi­ bliotekarką. Spytał o męża. Podałam, że pisze książki.

„Jakie?” Usłyszał: „Naukowe” . Wypytywał, po co się kręcimy przy granicy. Powiedziałam, że szukamy ro­ dziców. Dość długo tak rozmawialiśmy. W pewnym mo­ mencie Andrzej odezwał się: „Mamo, pocałuj mnie, bo dłużej nie wytrzymam’ ’. Pułkownik kazał milicjantowi przetłumaczyć mu słowa Andrzeja. I rozkleił się. Zdecy­ dował: „Wracajcie do Lwowa, nam trzeba takich ludzi. I nie marnujcie dziecka” . Po czym zwolnił nas. Gdy wy­ chodziliśmy, spotkaliśmy na korytarzu Piotrowskiego. Zdążyłam mu szepnąć, że nic nie wiedzą. Weszliśmy do pierwszej karczmy przy drodze, by na niego czekać. Po pół godziny zobaczyliśmy, jak Zygmunta wyprowadzali. Szli drogą obok karczmy. Wyskoczyłam, ale konwojują­ cy go milicjanci nie dopuścili mnie. Wydawało się, że Zygmunt wpadł fatalnie. Jednakże po paru tygodniach ten

sam pułkownik zwolnił go i Piotrowski wrócił do Lwo­ wa. I wtedy zadenuncjował go do NKWD jakiś polski ko­ munista. Zygmunt zginął w sowieckim więzieniu nawet nie wiadomo kiedy, gdzie i w jaki sposób. Trzeba zresztą powiedzieć, że NKWD traktował działaczy PPS twardo.

W więzieniach sowieckich zginęli takie: były poseł i przewodniczący lwowskiego OKR Artur Hausner, zna­ ny działacz związkowy i były poseł Stanisław Grylowski; przez więzienia i łagry przeszli: Jan Kwapiński, M ie­

czysław Mastek, Franciszek Haluch, Bronisław Skalak, Stanisław Talarek, by wymienić tylko członków ostatniej Rady Naczelnej. Podobne prześladowania dotknęły so­ cjalistów ukraińskich i żydowskich.

Naturalnie. To uderzenie NKWD we wszystkich ak­ tywnych działaczy politycznych, także lewicowych, było bardzo charakterystyczne. Wielu takich, którzy przed wojną mieli złudzenia co do natury systemu sowieckiego, szybko się z tego leczyło. Wielu wracało pod okupację niemiecką. Muszę tu jednak przytoczyć jeszcze jedną rozmowę męża z Wasilewską. Po naszym powrocie z Do­ liny, a jeszcze przed przyjazdem Piotrowskiego, Adam poszedł do Wasilewskiej namówić ją, aby go ratowała. Przypomniał jej, że kiedy w Warszawie był strajk o Pło­

myk, w którym Wasilewska była zaangażowana, wów­

czas Piotrowski im pomagał. Wasilewska odpowiedziała, że nie może wiele zrobić, bo już interweniowała bezsku­ tecznie w sprawie aresztowanego poety Mariana Czuch- nowskiego.

Czyli wielka gwiazda Wasilewskiej, członkini Rady Najwyższej ZSRR, przyjmowanej przez Stalina, kończyła się na granicy bramy więzienia NKWD.

Wasilewska w swoich wspomnieniach zamieszczo­ nych w „Archiwum Ruchu Robotniczego * ’ (t. VII) tak oto opisuje swoje spotkanie z mężem Pani i sprawę Pio­ trow skiego: ,,Pewnego dnia zjaw ił się u mnie nawet

Ciołkosz. Zachowywał się zimno, chłodno i nieprzyjem­ nie. Nie pamiętam, o co mu chodziło, ale powiedział, ze pójdzie przez Rumunię na emigrację. Po co przyszedł, nie wiem, bośmy właściwie chyba nawet sobie ręki nie podali.

O jego podróży przez Rumunię opowiadano mi, że szedł z Zygmuntem Piotrowskim, mieli przy sobie dola­ ry, przy czym uznali, że bezpieczniej będzie, jeżeli cały ten kapitał będzie miał ze sobą Piotrowski. Przy prze­ chodzeniu na stronę rumuńską zatrzymały ich placówki radzieckie. Potem Ciołkoszowa i Ciołkosz zostali wy­ puszczeni i spokojnie przeszli dalej na stronę rumuńską, a Piotrow ski został aresztow any i przew ieziony do więzienia. Ciołkoszowie wyparli się swoich dolarów, a Piotrowski padł ofiarą kochanego towarzysza, który w ten sposób przeszedł sobie spokojnie do Rumunii, zo­ stawiając na pastwę losu Piotrowskiego” (s. 422).

Czy może Pani skomentować ten zapis Wasilewskiej?

Ten podły zapis Wasilewskiej jest całkowicie sprzecz­ ny z prawdą. Jak już mówiłam, Adam był u Wasilewskiej w sprawie Piotrowskiego po naszym powrocie z nieuda­ nej wyprawy na granicę węgierską, a nie rumuńską, jak twierdzi Wasilewska. Na pewno nie zwierzał się jej ze swych dalszych planów przekroczenia granicy. Co do do­ larów, jak już także mówiłam, znaleziono je przy rewizji Piotrowskiego i skonfiskowano. Ani ja, ani Adam nie mieliśmy własnych dolarów i wobec tego nie mogliśmy obarczać nimi Piotrowskiego.

Czy długo pozostawaliście we Lwowie po tej nieuda­ nej przeprawie?

Stosunkowo niedługo. Najpierw oddaliśmy Andrzeja do szkoły, żeby zatrzeć ślady. Zaraz też zaczęliśmy szu­ kać drogi na Rumunię. Adam porozumiał się z Ludwi­ kiem Grosfeldem, działaczem PPS z Przemyśla, który miał jakiegoś znajomego kuśnierza. Ten obiecał, że jeśli

obaj wezmą ze sobą do Rumunii jego skórki futrzane, wtedy on opłaci przewodnika. Na początku grudnia Adam z Grosfeldem poszli na granicę rumuńską. Nie mogłam ryzykować wyprawy z dzieckiem, i to przez rzekę Czeremosz. Z góry uplanowaliśmy z Adamem, że jeśli ich wyprawa się uda, postaram się przedostać z An­

drzejem na granicę sowiecko-litewską i dotrzeć do Wilna, gdzie mieszkała teściowa mojej młodszej siostry. Moja siostra Janka skończyła na uniwersytecie wileńskim che­ mię, a jej mąż medycynę. Udało mi się zdobyć infor­ mację, że w okresie naszych planów we Lwowie, oboje pracowali w Lidzie. Czekając we Lwowie na wiadomości od Adama z Rumunii, przygotowywałam się z Andrze­ jem do nowej wyprawy. W tym czasie odwiedziła mnie

we Lwowie moja krewna z Warszawy wraz ze swoim ko­ legą Gustawem Herlingiem Grudzińskim, aktualnie wiel­ kim pisarzem i naszym najbliższym przyjacielem. Zapa­ miętałam na całe życie, że praw ie cały czas spędzał z Andrzejem oraz że w pewnej chwili zemdlał z głodu.

Gdy tylko Adam umówionym sposobem dał mi znać, że jest w Rumunii, na początku grudnia pojechaliśmy we dwoje z Andrzejem do Lidy. Przy wychodzeniu z wagonu na stacji kolejowej złapał mnie jakiś żołnierz sowiecki krzycząc, że mu uciekłam z transportu. Nabrałam tchu i tak go zwymyślałam, jak tylko po rosyjsku umiałam. Powiedziałam mu, że przyjechałam do siostry, której mąż jest lekarzem, i dał mi spokój.

Niewiele więc brakowało, byście przypadkiem trafili w głąb Rosji.

Bardzo niewiele. Dotarliśmy jednak szczęśliwie do siostry i szwagra. Powiedziałam im, że chcę się szybko dostać do W ilna. Obiecali starać się o przewodnika. W Wilnie mieliśmy zatrzymać się u matki szwagra.

Wilno było w tym czasie stolicą jeszcze niepodległej Litwy, musieliście więc przekroczyć granicę litewsko-so­ wiecką.

Naturalnie. Przypadek zdarzył, że szwagier został wezwany do chorego dziecka, którego matka powie­ działa, że w kuchni siedzi przemytnik, gdyż oni sami też zamierzali iść do Wilna. Wyprawa przez lasy, pieszo, w śniegu z chorym dzieckiem była jednak dla nich nie­ możliwa. Szwagier przyprowadził więc tego przemytnika do nas. Był to Białorusin, ogromnie zresztą życzliwy i do­ bry człowiek. Zabrał nas do swojej chaty, gdzie - jak się okazało - zbierali się przemytnicy, którzy przynosili z Wilna sól i inne rzeczy. Namawiał mnie, żebyśmy zo­ stali w tej wsi u niego; straszył, że na granicy strzelają, że niedawno zabili kobietę i dziecko. Ja jednak upierałam się mówiąc, że mąż jest oficerem internowanym na Litwie i muszę tam iść. W końcu przeprowadził nas lasami na granicę i oddał innemu przemytnikowi po litewskiej stro­ nie. Ten drugi był prawdziwym draniem. Najpierw zażądał więcej pieniędzy niż było umówione. Powie­ działam, że jak mnie doprowadzi do Ejszyszek, to tam dostanie więcej. Zabrał wtedy walizeczkę z rzeczami An­ drzeja, jak się okazało, na zawsze. Andrzeja ucharaktery- zował na chorego, owinął chustami i pojechaliśmy wo­ zem. Gdy dotarliśmy do Ejszyszek, zatrzymał się przed jakąś żydowską karczmą. Wyszła karczmarka i wtedy po­

prosiłam ją o nocleg, bo bałam się tego przemytnika. Zgodziła się, wzięła nas do siebie prosząc tylko, abyśmy nie rozmawiali i nie zwracali na siebie uwagi. Widać było po nas, że jesteśmy z dalekiej drogi, bo miałam na sobie kożuch i górskie buty, a Andrzej był w walonkach. Rano karczmarka pokazała nam drogę do autobusu. Idąc drogą spotkałam jakiegoś Żyda, który nam powiedział, żebyśmy nie szli do autobusu, bo tam Litwini kontrolują pasażerów. Wziął nas do swego szewskiego warsztatu. Kazał czekać, a sam poszedł kupić bilety. Wrócił i odpro­

wadził nas do autobusu, gdzie przy wejściu rzeczywiście stał litewski policjant. Nasz opiekun stanął na boku i cze­ kał, co będzie dalej. Weszliśmy i usiedliśmy na samym

W dokumencie Spojrzenie wstecz (Stron 131-195)

Powiązane dokumenty