• Nie Znaleziono Wyników

podczas zaćmienia słońca

W dokumencie Szkice i opowiadania (Stron 133-200)

(

szkic z natury

)

y przeciągły świst gwizdawki. Przebudziłem się. Za cienką

¿[^’ścianką parochodu woda wyrzucona kołem pluska, hu­

czy, szumi. Gwizdawka świszczę wśród tych plusków’ i szu­ mów jakoś przeciągle, tęskno, żałośnie.

Jadę właśnie dla przypatrzenia się zaćmieniu słońca

wJurjewcu. Parochód winien był stanąć tutaj o godzinie pół

do trzeciej w nocy. Trzeba będzie czekać gdzieś, choćby na

ulicy, ponieważ Jurjewiec nie posiada ani hoteli, ani domów

zajezdnych.

Jak tam na świecie?

Wyglądam przez okno.

Parochód już przystanął, fala zwolna odpływa od brzegu,

błyska jakiś czas i ginie w ciemności. Dalszy brzeg zaledwie widzialny w mgle, niebo pokryte chmurami, do okna wpada jakaś wońdziwna, niby pleśni, niby surowizny, zapowiedź nie­

zbyt przyjemna i nie sprzyjająca badaniom zaćmienia słońca. Niektórzy zpodróżnych powstają. Twarze zaspane z wy­ razem zupełnego zniechęcenia. Tymczasem słychać pewden szmer i stuk, zakładają mostek do wysiadania na ląd.

— Gotowo! — woła jakiś głos chrapliwy, równie nie­

zbyt zadowolony.

Kiedy zabieram się do wyjścia wraz z innymi, jakiś po­ dróżny, handlarz z nad Wołgi, zdołał wybiedz do przystani i wrócił napowrót. Jedzie do Rybińska.

— No i cóż tam? — pyta go towarzysz, na ławce le­

żący, w jedwabnej kamizelce i w takimże żakiecie. 9*

— Kto tam określić to potrafi — odpowiada zapyta­

ny. — Niby deszczyk, nie deszczyk. Na brzegu zaś stoi ogro­

mna wieża, i na wieży stoi ostroum *).

*) Astronom. 2) Astronomami.

— E!

— Chodź, to sam się o tem przekonasz.

Już od dawien dawna obiegają pogłoski o zaćmieniu i o tem, że w Niżnim zjechali się astronomi, których publika nazywa ostroumami, astrotomami'2). Wyrazy te często sły­ szeć teraz można nad Wołgą, a brzmią one bardzo ironi­ cznie: »Cudzoziemscy ostroumy. Mądrzejsi od Boga«, a po części nienawistnie, jak gdybypodjęte przez nich prace i przy­

gotowania, niezbyt zrozumiałe dla ogółu, mogły same przez się sprowadzić okropne nieszczęście.

Wczoraj wieczorem broszura „O zaćmieniu słońca w dniu 7. sierpnia 1887 roku“ znalazła się tu i owdzie

w ręku publiczności. W niej wyjaśniono, co to jest zaćmienie

i dlaczego obserwować je należy szczególniej w mieście

Jur-jewcu. W większej liczbie przyjezdnych III klasy a w dość

znacznej liczbie II klasy czytano ją z pewnym chłodem, a wy­

rażano się o niej bardzo niechętnie i złowrogo.

Ludzie pobożni i religijni nie chcieli brać jej do ręki i przestrzegali nawet innych, aby nie dali się skusić djabłu.

Wychodzę z parochodu, który połączono z dość odle­

głym brzegiem za pośrednictwem mostku; wiatr kołysze to w tę to w ową stronę mostek, który żałośnie skrzypi i stęka. Parochód płynie dalej a izba dla podróżnych na przystani

prawie zupełniepełna. Przybywają nieustannie podróżni senni,

strudzeni i jakby czemś rozgoryczeni. Wiatr rzuca w twarz krople wody i dreszcz przejmuje.

Miasteczko, rozsiedlone na całej długości brzegu, gdzie­ niegdzie błyska to białą ścianą, to słabem światełkiem, to

sylwetką wysokiej dzwonnicy, rysującej się słabo pośród mgły. Góra sterczy olbrzymią swoją masą nad całym tym pejzażem,

nadając mu jakiś wyraz ponury, tajemniczy. Na rzece, w ta­

kiej samej przystani, jak nasza, spokojnie kołysze się statek, który przywiózł uczonych z Niżniego, a za rzeką na prze­ strzeni dogasa pożar. Z samego wieczora zapalił się skład drzewa, ateraz ogień, jakby nasyciwszy się i znużywszy przez całą noc, wije się nisko po nad ziemią, to buchając tuma­

nami czarniawego dymu, to pasami szerokimi tu i owdzie błyskających krwawo płomieni. Cisza, noc, plusk rzeki, od­ głosy dobywające się z przystani i oczekiwanie na coś bar­ dzo ważnego, wszystko to dziwnie mię usposabia, szukam spragnionym wzrokiem wielkiej wieży ze stojącym na niej

ostroumem, jakkolwiek wiem z góry, że to tylko taka nie­

rozsądna pogadanka, tern więcej, że postać owego uczonego nie może być widzialna w takiem oddaleniu i podczas nocnej ciemności.

Przechodząc się tu i owdzie, słyszę ciągle jedno i to

samo; robotnicy, których pełno, rozmawiają między sobąa na­ wet ukazują rękami:

— Stoi na wieży i Bóg wie na co tam czeka, czy też

czegoś pilnuje.

Wpatrzywszy się z wysileniem w ciemność, widzę naj­

wyraźniej rysujące się wysokie kontury i jestem pewny, że to nie co innego, jak komin jakiejś fabryki. Wreszcie przeko­

nywam się najoczewiściej, że tak jest. Moi współtowarzysze objaśniają mię, że to jest znana wszystkim miejscowym mie­

szkańcom odlewarnia żelaza.

Tym sposobem cała legenda upada.

Skutkiem zbyt wczesnej godziny parochód pozostanie

jeszsze czas jakiś, wskutek tego zziębnięta publika wraca do

swoich kajut. Otwierają bufet, zaspani lokaje biegają z herbatą

i szklankami. Na pokładzie daje się słyszeć jakiś niewyraźny szmer, zebrana grupa osób modli się a niektórzy z nich ob­

jaśniają ciekawych o szczególnych znakach, zapowiadających

pojawienie się ancychrysta... Jeden z tych znaków ma cha­ rakter czysto miejscowy.

Jakiś starzec opowiada swoim słuchaczom, że do Jur-jewca przyjechał niemiecki ostroum i przeciąga na swoją

stronę, podmawia naród. Gryszka z fabryki już mu się sprze­

dał za dwadzieścia pięć rubli.

— Co też gadacie, przecie go najęli jako stróża, żeby pilnował trąby1) — odzywa się ktoś z tłumu.

— Jako stróża? A dlaczego kazali mu zdjąć krzyż i od-pasać pas? Jakże to wytłumaczyć?

Rzeczywiście tego zrozumieć niepodobna, więc między

słuchaczami zapanowało głębokie milczenie.

Po niejakim czasie spojrzałem przez okno kajuty, dzień

już przebiela się, na niebie widać przesuwające się chmury, pędzące szybko z północy na południe.

II.

O godzinie czwartej wyszliśmy na brzeg, kierując się • do środka miasta.

Zaczęło dnieć, ale chmury nie ustąpiły. W przystani

ciemnieją statki, jak wielkie masy. Nie widać około nich ża­

dnego ruchu. Tylko parochód nasz, na którym przybyliśmy, zaczął buchać z komina czarnemi kłębami dymu i cicho, ale

groźnie sapał, gotując się na nowo do rannej podróży.

Na brzegu pustki. Tylko nocni stróże z pewnem zdzi­ wieniem i zaciekawieniem przypatrywali się grupom niezna­

jomych ludzi, przesuwających się po nadbrzeżnych ulicach; zachowywali milczenie, ale jednak znać było, że radziby do­

wiedzieć się co znaczą te gromady i w jakim celu tylu naraz

pojawiło się podróżnych.

Stróże ci pilnowali porządku a tymczasem w naturze zaczynają się nieporządki, a wielu bardzo z przybyłych ani

wiedzą, ani rozumieją co to się ma stać i czy rzeczywiście

nie winno temu samo miasto.

— Racz pan pozwolić zapytać się — rzekł jeden zestró­

żów, zbliżając się do grupymłodych ludzi, idących przedemną,

czy w innych miastach tej planity, nie będzie? To tylko na nasze nieszczęsne miasto PanBóg zsyłataką straszną klęskę ?

Panowie młodzi roześmiawszy się głośno, poszli dalej.

Stróż postał chwilę zadumany, przypatrywał się jakiś

czas coraz nowym grupom ludzi izaczął na trajkotce trajkotać.

Na to odpowiedział mu inny trajkotaniem i psy nagle

zaszczekały.

— Władza pozwala, żeby tych nocnych wagabundów

puszczać do miasta, ale strzedz się jednak trzeba.

To zapewne oznaczało hasło trajkotką, przypominające dawne urządzenia, jeszcze za Aleksieja Michajłowicza.

Traj-kotka odzywała się zwykle w nocy, w chwili wydarzonego

nieszczęścia, o co nie było trudno nad brzegami

matu-szki Wołgi!

Nareszcie miasteczko budzi się ze snu. Naumyślnie skrę­

ciłem w wązki zaułek, żeby iść dalej samym brzegiem.

Gdzieniegdzie wchatkach pod górą przebłyskiwały świa­ tełka. W jednej z chat słabo jaśniała lampa, ajakaś figura to przypadała do ziemi to się znowu podnosiła, widocznie biła

pokłony, witając dzień modlitwą.

Nagleotworzyła się furtka, wyszedł z domu jakiś bardzo

stary człowiek z olbrzymią siwą brodą, posłuchał jak dzwo­ niły dzwony, popatrzył na mnie surowym wzrokiem, gdym

go mijał, i zwróciwszy się ku wschodowi, gdzie jeszcze nie

ukazało się słońce, zaczął się żegnać.

Otworzyła się inna znowu furtka. Maleńka, drobna sta­ ruszka ukazała się na progu, odskoczyła na mój widok prze­

rażona i ukryła się w cieniu pod stojącą opodal szopą. — A! Semienycz! Tyś znowu skąd się wziął tutaj ? — posłyszałem głos. •— Czy to prawda, że na nabożeństwo ranne

wcześniej będą dziś dzwonili. Mówili, że to tam dlatego nabożeństwo odprawią. Patrz no, a co tam za jakieś gro­ mady chodzą po górze?

Część publiki z parochodu, zapewne z niecierpliwości i oczekiwania, weszła na górę. Figury spacerujących wt pół mroku rysują się dziwnie i tajemniczo. Wszystko to zdaje się

być nienaturalnem, nadzwyczajnem, wszystko w mieszkańcach obudzą jakby przerażenie.

— A czorty ich noszą po rozmaitych miejscach — od­ zywa się stary. Pewno to przyjezdni...

— Może być — dodaje — bo przecież wczoraj jeszcze mówili, że na czterech cudzoziemskich okrętach obce narody przyjadą. Co to znaczy? Jak to sobie wytłómaczyć?

— Wola Boska, moc Pańska — odpowiada ponurym

głosem Siemienycz i znika we drzwiach chaty. Staruszka zo- staje sama na pustej ulicy.

— Boże i Panie zmiłuj się nad nami, słyszę żałosny głos. Staruszka jakby pod wrażeniem przestrachu znika, od­ głos tylko szybkich kroków cichnie w kierunku cerkwi.

Sprawia mi to pewną przykrość, żal mi tego starca, i tej starej, i całego tego ludu, pozostającego pod wpływem

nierozsądnego strachu. To wreszcie nie żaden żart czekać na godzinę, w której cały świat runie.

Wiele to jeszcze smutnych, bolesnych obrazów zupeł­

nego ogłupienia ludu napotkać można w tych odległych od

stolicy, zapadłych, na pół zaledwie zaludnionych okolicach.

W oknie lepianki staruszki, tylko co przez nią opuszczo­

nej , pełgał ogień zaniecony na kominie i kogut ochrypłym głosem zapiał swoje: kukuryku.

Na świętej Rusi koguty pieją, Wkrótce zabłyśnie dzień dla niej,

nie wiem skąd mi przyszło na myśl, jakim cudem przypo­ mniałem sobie ów dwu-wierz tak jasno wypowiadający dla

Rosyi ranek i świt.

Kiedyż nareszcie — pomyślałem w duszy — nadejdzie

ów jasny dzień dla świętej Rusi, dzień, w którym zniknie przywidzenie, niedowierzanie, nienawiść i wzajemne nieporo­

zumienie, uprzedzenie do tych, którzy patrzą w lunety i ba­ dają niebo, a inni natomiast bijąc pokłony, uważają ich za

ostroumów, skarżąc się na ich zuchwałości widomą obrazę

wszechmocnego Boga.

III.

Otóż i ufortyfikowany obóz ostroumów.

Na niewielkiem wzniesieniu nad brzegiem Wołgi, w są­ siedztwie z odlewarnią żelaza, której wysoki komin wydawał

się rankiem wieżą, zbudowane naprędce namioty, które ota­ cza dość wysoki parkan z desek.

Za parkanem, na wyrównanym i dobrze ubitym placyku, stoi na podstawie wielka rura z miedzi, zapewne sekstant, ustawiony wedle południka. Z pod nakrycia skierowano na niebo rozmaitego rodzaju i wielkości teleskopy. Wszystko to jeszcze okryte pokrowcami i ma wygląd artyleryi, ustawionej

w gotowości do boju. Otóż zaraz za tem i wojsko. Okrywszy się płaszczami, spi kilku miejskich policyantów włościan, uży­

tych do straży, a zwołanych ze wsi.

Jakiś wysoki, brodaty chłop, chodzi po placu bardzo po­ ważnym krokiem. Jest to główny dozorca, delegowany z od­

lewami, ten sam Gryszka, który to sprzedał się za 25 rubli

i pozwolił sobie zdjąć krzyż i pas, i tym sposobem wtajemni­

czony został w działania szatańskie ostroumów.

Kiedy podszedłem do tego miejsca, Gryszka okazał wy­

raźnie, jaką on tutaj odgrywa rolę. Jakiś sprytny chłopak, udając że i on spał za parkanem, podczołgał się aż do samej lunety i tam go właśnie Gryszka pochwycił. Czy chciał zaj­

rzeć do lunety, nakrytej pokrowcem, aby zahaczyć jaką nie­ znaną dla niego tajemnicę, czy też miał zupełnie inne niezbyt pokojowe zamiary, nie wiadomo, jednakże rozgniewany Gry­ szka schwytał go za uszy.

— Ojczulku kochany ja sobie tylko tak, z ciekawości — tłumaczył się chłopak.

— Tak, tak, z ciekawości. Wczoraj poruszyli mrę, to ją pół dnia ustawialiśmy. Nie taka to łatwa rzecz jak się

komu zdaje. Rura musi stać równo.

Gryszka widocznie przemawiał w ten sposób do publi­

czności zgromadzonej przy parkanie, a może już czekającej tu od przeszłego wieczora, aby tym sposobem usprawiedliwić

swoje postępowanie i wykazać winę chłopaka.

— Przecie rura stoi, ktoś krzyknął.

— Stoi, bo stać powinna, pocóżby ją tu stawiali gdyby nie była potrzebna, dodaj e Grysza z całą powagą.

— Ej, żyliśmy dzięki Bogu bez rur i było dobrze, ży- jemy wszyscy i żyć będziemy bez nich!

W tej chwili od grupy oddziela się jakiś stary człowiek

i podchodzi aż do samego parkanu.

— Jak się masz, Gryszka? — mówi.

— Jak się masz.

— Cóż to, pilnujesz? — Pilnuję.

— T-a-a-k.

— Dlaczegożbym nie miał pilnować — odpowiada Gry­ szka tonem obrażonego, jeżeli mi sam pryncypał polecił.

— Wszak to do pryncypała nie należy, nie jego zupeł­

nie sprawa.

— Skoro mi polecili, trzeba wykonać to jak należy. — Powiadają, że dostałeś dwadzieścia pięć rubli. To nie tak bardzo źle. Oho!

— Choćby mniej dali, to i za to chwała Bogu. Ale co

tobie do tego. Samego mię postawili przy beczce i dwa lata jej pilnowałem.

— Beczka... Miał też do czego porównać — mówi ktoś

z obecnych.

— Beczka daleko mniej potrzebuje pilnowania. Beczka,

braciszku, to ruska rzecz, swoja — dogaduje stary. — A to,

sztuka mądrości, do beczki przyrównać się nie da. Oho! Oho!

Docinki i pokpiwania sypią się z tłumu, jak osy coraz

bardziej złośliwe, wrogie, niechętne, nareszcie dochodzi do

tego, że się mięszają policyanci.

— Odgoń ich od parkanu, Gryszka! Co oni tu chcą — i zaczynają rozpychać tłum. Tłum odpędzony wraca i gwał­

tem pragnie utrzymać dawniej zajmowane miejsce. Robotnik fabryczny ma swoje także słabe strony, wątpi, niedowierza,

a czasami nawet boi się, ale obawy wyraża jedynie szyder­

stwem, wyśmiewaniem; dzieci i podrostki okazują jedyniecie­ kawość, bo może już coś nie coś słyszeli o tern w szkole. Obecnie zaś przerażenie iszczególna nieprzychylność i niechęć

ku »uczonym« i »cudzoziemskiemu narodowi« objawia się je­

dynie w mieszkańcach tych niskich chałup przedmieścia i oko­ licy, w których przez całą noc palono lampy. Mówili, że po­ przedniego dnia zbierano się i chciano zniszczyć narzędzia

i instrumenty, iprzegnać na bory i lasy ostroumów, lecz za­

pobiegła temu wcześnie władza.

IV.

Coraz jaśniej na świecie.

Na wschodniej stronie nieba tesame ciemnawe chmury, dotąd stojące nieruchomo. Płyną inne, równie ciemne obłoki,

ale nieco lżejsze, nie tak zgęszczone, przesuwają się szybko

od chwili do chwili w stronę południa. Po nad samą ziemią

zawisły olbrzymie tumany mgły, gdzieniegdzie tylko prze­ świeca jasne niebo.

Nagle utworzyła się jaskrawej barwy szczelina, jakby

w ścianie ciemnej szopy; przemknęły się słupy jasne, błysnęły

i znikły, ale pozostała po nich niejaka jasność. Rzeka jeszcze

bardziej pobladła, przybliżył się niby przeciwny brzeg i ogień

pożaru, leniwo pełgający ostatnimi swymi płomykami; ocze-wiście za szerokim pasem mgły, obłoków i chmur wscho­ dziło słońce.

140

Niewielkie domki, ogrody, zaułki wychodzące na piaski

nad rzeką, zaczynają coraz jaśniej występować w białej dzien­

nej mgle. Wszędzie widzialny jakiś ruch, można dorozumieć

się, że tu spędzono noc bezsennie. To skrzypną drzwi, to ci­

cho otworzy się furtka, to zgarbiona jakaś postać skrada się

ukradkiem pod domem, przesuwa się jak widmo, to wlecze

się zaglądając z domu do ogrodu i znowu z ogrodu do domu.

W jednym punkcie, na samym rogu domu, stoją dwie kobiety

przyciśnięte do ściany. Jedna patrzy na wschód załzawionemi oczami i coś tam szepcze. Starzec drżącym krokiem, wsparty

na grubym kiju, wlecze się, postępując z zaułka i milcząc przyłącza się do tej grupy. Wszystkich spojrzenia skierowane

ku tej stronie, w której zdaje się zaczyna wschodzić słońce. — Nu, coż, cioteczko, zwracam się do płaczącej, cze­

kacie na zaćmienie?

— Och nie mów o tem, rodzony, będzie to będzie! Przerażone jesteśmy, mój miły, ogromnie się lękamy. Całą noc nie zmrużyliśmy oka.

— Coż was tak przeraża?

— A ta planida.

Odwraca się do mnie twarzą, pobladłą z bezsenności

i wykrzywioną, jakbyjakimś utajonym bólem. Zaczerwienione oczy patrzą z jakąś nadzieją na obcego człowieka, spodziewa­ jąc się pociechy czy dodania odwagi, gdy z takim spokojem

mówi o groźnem zjawisku.

— Opowiadali też ludzie, że słońce wschodzi z drugiej, przeciwnej strony, że będzie trzęsienie ziemi, że w tej cie­

mności człowiek nie rozpozna człowieka, nawet przyjaciel przyjaciela i że nakoniec świat się zawali, runie, przepadnie.

Mówiąc to, stara spogląda to na mnie, to na swego to­ warzysza starca, który stoi nie odzywając się wcale, oparty

na swym grubym kiju. Patrzy on z pod nawisłych brwi po­

nurym jakimś wzrokiem, podejrzywam go bardzo mocno, że to on właśnie zaczerpnął od kogoś owe okropne przepowie­

z jakiegoś dzieła dawnego wydania, z książki, zjedzonej po

części przez mole.

Połowa pierwsza owego proroctwa już się nie spraw­ dziła, bo słońce wschodzi z tej samej strony co zawsze.

Starzec milczy, a z jego wyrazu twarzy trudno wyro­ zumieć, czy jest z tego zadowolony lub nie, a być może pra­

gnie, żeby rzeczywiście słońce zeszło z dawnej a dotychcza­

sowej swojej drogi i zadrżała ziemia, a to dlatego, by owe dzieło, zjedzone przez mole, okazało się dziełem mądrości ni-czem niezachwianej. Przez cały czas stał milczący i milcząc odszedł, nie podzieliwszy się z nikim tern, o czem myślał.

— Dość tych bzdurstw, mówię do jednej z tych kobiet, nic nie będzie tak strasznego, niebezpiecznego, tylko słońce

zaćmi się.

— A potem? Co? Pokaże się na nowo, czy też zni­

knie na zawsze?

—■ Naturalnie, że się ukaże napowrót.

—■ I ja też myślę, że głupstwa pietą sami nie wiedząc;

i nic nie rozumiejąc, mówi jej towarzyszka. Planeta, planeta, a cóż to takiego ? Wszystko od Boga. Jak Bóg zechce to zgi­

niemy wszyscy i bez planety, a jak zechce to i zplanetą bę­ dziemy żyli.

— Prawda, choć to niby bajki, ale zawsze straszne — mówi żałośnie pierwsza. — Otóż i słońce weszło w swojem

dawnem miejscu, aprzecież... Boże, Zbawicielu, Panie ucho­ wajże nas grzesznych od śmierci. O świcie jakoś było nie­

jasne, a teraz patrzcie jakie piękne...

Pizeczywiście z poza mgły i zbitych na niebie chmur zajaśniało kilka złotawych promieni słońca. Kobiety patrzyły

na to z uczuciem radości i jakiegoś współczucia, jakby na

istotę żywą, której groziło niebezpieczeństwo. Opodal także- inni stoją w oczekiwaniu na odbyć się mającą niebezpieczną,

V.

Wszedłem w ulice sąsiadujące z placem.

Na poręczy drewnianego mostu siedzi brodaty i obdarty mieszczanin w czerwonej koszuli, zamyślony i obojętny. Przed nim starzec, w rodzaju tego, jakiego widziałem na brzegu, z wytrzeszczonemi oczami, świecącemi się z pod nastroszo­ nych brwi, również z wyrazem twarzy bardzo nieprzyjemnym.

Trzęsie brodą i mówi coś do siedzącego na poręczy olbrzyma,

rozkłada rękami i unosi się widocznie gniewem. Ponieważ tego ranka spodziewana katastrofa złączyła prawie wszystkich, tak znajomych jak i nieznajomych ze sobą, zbliżam się do nich, pozdrawiam i przechodzę wprost do owej klęski.

— Prędko się zacznie...

— Zacznie się — wybuchnął stary, jakby go co ukąsiło

i broda mu się straszliwie trzęsie. — Co się ma zaczynać. Może właśnie nic z tego nie będzie.

— No, że będzie, to będzie, nieulega najmniejszej wątpliwości.

— Ta- a - ak, a pozwól się pan zapytać — mówi ze źle ukrywanym gniewem — czy możemy wiedzieć jaka tam wola

i rozkaz najwyższego Boga? Albo może Pan Bóg z nami na­ radzał się nad tem co ma czynić?

— Wielkie są sprawy Boskie — odpowiada grubym ba­ sem olbrzym, spoglądając na stronę. — Było to, jak pamię­ tam, w roku pięćdziesiątym pierwszym. Jeszcze chodziłem w majtkach, ale tego zapomnieć nie mogę dotąd. Ogromnie się ściemniło, tak że koguty zaczęły piać, cała ludzkość, cała

W dokumencie Szkice i opowiadania (Stron 133-200)

Powiązane dokumenty