(
szkic z natury)
y przeciągły świst gwizdawki. Przebudziłem się. Za cienką
¿[^’ścianką parochodu woda wyrzucona kołem pluska, hu
czy, szumi. Gwizdawka świszczę wśród tych plusków’ i szu mów jakoś przeciągle, tęskno, żałośnie.
Jadę właśnie dla przypatrzenia się zaćmieniu słońca
wJurjewcu. Parochód winien był stanąć tutaj o godzinie pół
do trzeciej w nocy. Trzeba będzie czekać gdzieś, choćby na
ulicy, ponieważ Jurjewiec nie posiada ani hoteli, ani domów
zajezdnych.
Jak tam na świecie?
Wyglądam przez okno.
Parochód już przystanął, fala zwolna odpływa od brzegu,
błyska jakiś czas i ginie w ciemności. Dalszy brzeg zaledwie widzialny w mgle, niebo pokryte chmurami, do okna wpada jakaś wońdziwna, niby pleśni, niby surowizny, zapowiedź nie
zbyt przyjemna i nie sprzyjająca badaniom zaćmienia słońca. Niektórzy zpodróżnych powstają. Twarze zaspane z wy razem zupełnego zniechęcenia. Tymczasem słychać pewden szmer i stuk, zakładają mostek do wysiadania na ląd.
— Gotowo! — woła jakiś głos chrapliwy, równie nie
zbyt zadowolony.
Kiedy zabieram się do wyjścia wraz z innymi, jakiś po dróżny, handlarz z nad Wołgi, zdołał wybiedz do przystani i wrócił napowrót. Jedzie do Rybińska.
— No i cóż tam? — pyta go towarzysz, na ławce le
żący, w jedwabnej kamizelce i w takimże żakiecie. 9*
— Kto tam określić to potrafi — odpowiada zapyta
ny. — Niby deszczyk, nie deszczyk. Na brzegu zaś stoi ogro
mna wieża, i na wieży stoi ostroum *).
*) Astronom. 2) Astronomami.
— E!
— Chodź, to sam się o tem przekonasz.
Już od dawien dawna obiegają pogłoski o zaćmieniu i o tem, że w Niżnim zjechali się astronomi, których publika nazywa ostroumami, astrotomami'2). Wyrazy te często sły szeć teraz można nad Wołgą, a brzmią one bardzo ironi cznie: »Cudzoziemscy ostroumy. Mądrzejsi od Boga«, a po części nienawistnie, jak gdybypodjęte przez nich prace i przy
gotowania, niezbyt zrozumiałe dla ogółu, mogły same przez się sprowadzić okropne nieszczęście.
Wczoraj wieczorem broszura „O zaćmieniu słońca w dniu 7. sierpnia 1887 roku“ znalazła się tu i owdzie
w ręku publiczności. W niej wyjaśniono, co to jest zaćmienie
i dlaczego obserwować je należy szczególniej w mieście
Jur-jewcu. W większej liczbie przyjezdnych III klasy a w dość
znacznej liczbie II klasy czytano ją z pewnym chłodem, a wy
rażano się o niej bardzo niechętnie i złowrogo.
Ludzie pobożni i religijni nie chcieli brać jej do ręki i przestrzegali nawet innych, aby nie dali się skusić djabłu.
Wychodzę z parochodu, który połączono z dość odle
głym brzegiem za pośrednictwem mostku; wiatr kołysze to w tę to w ową stronę mostek, który żałośnie skrzypi i stęka. Parochód płynie dalej a izba dla podróżnych na przystani
prawie zupełniepełna. Przybywają nieustannie podróżni senni,
strudzeni i jakby czemś rozgoryczeni. Wiatr rzuca w twarz krople wody i dreszcz przejmuje.
Miasteczko, rozsiedlone na całej długości brzegu, gdzie niegdzie błyska to białą ścianą, to słabem światełkiem, to
sylwetką wysokiej dzwonnicy, rysującej się słabo pośród mgły. Góra sterczy olbrzymią swoją masą nad całym tym pejzażem,
nadając mu jakiś wyraz ponury, tajemniczy. Na rzece, w ta
kiej samej przystani, jak nasza, spokojnie kołysze się statek, który przywiózł uczonych z Niżniego, a za rzeką na prze strzeni dogasa pożar. Z samego wieczora zapalił się skład drzewa, ateraz ogień, jakby nasyciwszy się i znużywszy przez całą noc, wije się nisko po nad ziemią, to buchając tuma
nami czarniawego dymu, to pasami szerokimi tu i owdzie błyskających krwawo płomieni. Cisza, noc, plusk rzeki, od głosy dobywające się z przystani i oczekiwanie na coś bar dzo ważnego, wszystko to dziwnie mię usposabia, szukam spragnionym wzrokiem wielkiej wieży ze stojącym na niej
ostroumem, jakkolwiek wiem z góry, że to tylko taka nie
rozsądna pogadanka, tern więcej, że postać owego uczonego nie może być widzialna w takiem oddaleniu i podczas nocnej ciemności.
Przechodząc się tu i owdzie, słyszę ciągle jedno i to
samo; robotnicy, których pełno, rozmawiają między sobąa na wet ukazują rękami:
— Stoi na wieży i Bóg wie na co tam czeka, czy też
czegoś pilnuje.
Wpatrzywszy się z wysileniem w ciemność, widzę naj
wyraźniej rysujące się wysokie kontury i jestem pewny, że to nie co innego, jak komin jakiejś fabryki. Wreszcie przeko
nywam się najoczewiściej, że tak jest. Moi współtowarzysze objaśniają mię, że to jest znana wszystkim miejscowym mie
szkańcom odlewarnia żelaza.
Tym sposobem cała legenda upada.
Skutkiem zbyt wczesnej godziny parochód pozostanie
jeszsze czas jakiś, wskutek tego zziębnięta publika wraca do
swoich kajut. Otwierają bufet, zaspani lokaje biegają z herbatą
i szklankami. Na pokładzie daje się słyszeć jakiś niewyraźny szmer, zebrana grupa osób modli się a niektórzy z nich ob
jaśniają ciekawych o szczególnych znakach, zapowiadających
pojawienie się ancychrysta... Jeden z tych znaków ma cha rakter czysto miejscowy.
Jakiś starzec opowiada swoim słuchaczom, że do Jur-jewca przyjechał niemiecki ostroum i przeciąga na swoją
stronę, podmawia naród. Gryszka z fabryki już mu się sprze
dał za dwadzieścia pięć rubli.
— Co też gadacie, przecie go najęli jako stróża, żeby pilnował trąby1) — odzywa się ktoś z tłumu.
— Jako stróża? A dlaczego kazali mu zdjąć krzyż i od-pasać pas? Jakże to wytłumaczyć?
Rzeczywiście tego zrozumieć niepodobna, więc między
słuchaczami zapanowało głębokie milczenie.
Po niejakim czasie spojrzałem przez okno kajuty, dzień
już przebiela się, na niebie widać przesuwające się chmury, pędzące szybko z północy na południe.
II.
O godzinie czwartej wyszliśmy na brzeg, kierując się • do środka miasta.
Zaczęło dnieć, ale chmury nie ustąpiły. W przystani
ciemnieją statki, jak wielkie masy. Nie widać około nich ża
dnego ruchu. Tylko parochód nasz, na którym przybyliśmy, zaczął buchać z komina czarnemi kłębami dymu i cicho, ale
groźnie sapał, gotując się na nowo do rannej podróży.
Na brzegu pustki. Tylko nocni stróże z pewnem zdzi wieniem i zaciekawieniem przypatrywali się grupom niezna
jomych ludzi, przesuwających się po nadbrzeżnych ulicach; zachowywali milczenie, ale jednak znać było, że radziby do
wiedzieć się co znaczą te gromady i w jakim celu tylu naraz
pojawiło się podróżnych.
Stróże ci pilnowali porządku a tymczasem w naturze zaczynają się nieporządki, a wielu bardzo z przybyłych ani
wiedzą, ani rozumieją co to się ma stać i czy rzeczywiście
nie winno temu samo miasto.
— Racz pan pozwolić zapytać się — rzekł jeden zestró
żów, zbliżając się do grupymłodych ludzi, idących przedemną,
czy w innych miastach tej planity, nie będzie? To tylko na nasze nieszczęsne miasto PanBóg zsyłataką straszną klęskę ?
Panowie młodzi roześmiawszy się głośno, poszli dalej.
Stróż postał chwilę zadumany, przypatrywał się jakiś
czas coraz nowym grupom ludzi izaczął na trajkotce trajkotać.
Na to odpowiedział mu inny trajkotaniem i psy nagle
zaszczekały.
— Władza pozwala, żeby tych nocnych wagabundów
puszczać do miasta, ale strzedz się jednak trzeba.
To zapewne oznaczało hasło trajkotką, przypominające dawne urządzenia, jeszcze za Aleksieja Michajłowicza.
Traj-kotka odzywała się zwykle w nocy, w chwili wydarzonego
nieszczęścia, o co nie było trudno nad brzegami
matu-szki Wołgi!
Nareszcie miasteczko budzi się ze snu. Naumyślnie skrę
ciłem w wązki zaułek, żeby iść dalej samym brzegiem.
Gdzieniegdzie wchatkach pod górą przebłyskiwały świa tełka. W jednej z chat słabo jaśniała lampa, ajakaś figura to przypadała do ziemi to się znowu podnosiła, widocznie biła
pokłony, witając dzień modlitwą.
Nagleotworzyła się furtka, wyszedł z domu jakiś bardzo
stary człowiek z olbrzymią siwą brodą, posłuchał jak dzwo niły dzwony, popatrzył na mnie surowym wzrokiem, gdym
go mijał, i zwróciwszy się ku wschodowi, gdzie jeszcze nie
ukazało się słońce, zaczął się żegnać.
Otworzyła się inna znowu furtka. Maleńka, drobna sta ruszka ukazała się na progu, odskoczyła na mój widok prze
rażona i ukryła się w cieniu pod stojącą opodal szopą. — A! Semienycz! Tyś znowu skąd się wziął tutaj ? — posłyszałem głos. •— Czy to prawda, że na nabożeństwo ranne
wcześniej będą dziś dzwonili. Mówili, że to tam dlatego nabożeństwo odprawią. Patrz no, a co tam za jakieś gro mady chodzą po górze?
Część publiki z parochodu, zapewne z niecierpliwości i oczekiwania, weszła na górę. Figury spacerujących wt pół mroku rysują się dziwnie i tajemniczo. Wszystko to zdaje się
być nienaturalnem, nadzwyczajnem, wszystko w mieszkańcach obudzą jakby przerażenie.
— A czorty ich noszą po rozmaitych miejscach — od zywa się stary. Pewno to przyjezdni...
— Może być — dodaje — bo przecież wczoraj jeszcze mówili, że na czterech cudzoziemskich okrętach obce narody przyjadą. Co to znaczy? Jak to sobie wytłómaczyć?
— Wola Boska, moc Pańska — odpowiada ponurym
głosem Siemienycz i znika we drzwiach chaty. Staruszka zo- staje sama na pustej ulicy.
— Boże i Panie zmiłuj się nad nami, słyszę żałosny głos. Staruszka jakby pod wrażeniem przestrachu znika, od głos tylko szybkich kroków cichnie w kierunku cerkwi.
Sprawia mi to pewną przykrość, żal mi tego starca, i tej starej, i całego tego ludu, pozostającego pod wpływem
nierozsądnego strachu. To wreszcie nie żaden żart czekać na godzinę, w której cały świat runie.
Wiele to jeszcze smutnych, bolesnych obrazów zupeł
nego ogłupienia ludu napotkać można w tych odległych od
stolicy, zapadłych, na pół zaledwie zaludnionych okolicach.
W oknie lepianki staruszki, tylko co przez nią opuszczo
nej , pełgał ogień zaniecony na kominie i kogut ochrypłym głosem zapiał swoje: kukuryku.
Na świętej Rusi koguty pieją, Wkrótce zabłyśnie dzień dla niej,
nie wiem skąd mi przyszło na myśl, jakim cudem przypo mniałem sobie ów dwu-wierz tak jasno wypowiadający dla
Rosyi ranek i świt.
Kiedyż nareszcie — pomyślałem w duszy — nadejdzie
ów jasny dzień dla świętej Rusi, dzień, w którym zniknie przywidzenie, niedowierzanie, nienawiść i wzajemne nieporo
zumienie, uprzedzenie do tych, którzy patrzą w lunety i ba dają niebo, a inni natomiast bijąc pokłony, uważają ich za
ostroumów, skarżąc się na ich zuchwałości widomą obrazę
wszechmocnego Boga.
III.
Otóż i ufortyfikowany obóz ostroumów.
Na niewielkiem wzniesieniu nad brzegiem Wołgi, w są siedztwie z odlewarnią żelaza, której wysoki komin wydawał
się rankiem wieżą, zbudowane naprędce namioty, które ota cza dość wysoki parkan z desek.
Za parkanem, na wyrównanym i dobrze ubitym placyku, stoi na podstawie wielka rura z miedzi, zapewne sekstant, ustawiony wedle południka. Z pod nakrycia skierowano na niebo rozmaitego rodzaju i wielkości teleskopy. Wszystko to jeszcze okryte pokrowcami i ma wygląd artyleryi, ustawionej
w gotowości do boju. Otóż zaraz za tem i wojsko. Okrywszy się płaszczami, spi kilku miejskich policyantów włościan, uży
tych do straży, a zwołanych ze wsi.
Jakiś wysoki, brodaty chłop, chodzi po placu bardzo po ważnym krokiem. Jest to główny dozorca, delegowany z od
lewami, ten sam Gryszka, który to sprzedał się za 25 rubli
i pozwolił sobie zdjąć krzyż i pas, i tym sposobem wtajemni
czony został w działania szatańskie ostroumów.
Kiedy podszedłem do tego miejsca, Gryszka okazał wy
raźnie, jaką on tutaj odgrywa rolę. Jakiś sprytny chłopak, udając że i on spał za parkanem, podczołgał się aż do samej lunety i tam go właśnie Gryszka pochwycił. Czy chciał zaj
rzeć do lunety, nakrytej pokrowcem, aby zahaczyć jaką nie znaną dla niego tajemnicę, czy też miał zupełnie inne niezbyt pokojowe zamiary, nie wiadomo, jednakże rozgniewany Gry szka schwytał go za uszy.
— Ojczulku kochany ja sobie tylko tak, z ciekawości — tłumaczył się chłopak.
— Tak, tak, z ciekawości. Wczoraj poruszyli mrę, to ją pół dnia ustawialiśmy. Nie taka to łatwa rzecz jak się
komu zdaje. Rura musi stać równo.
Gryszka widocznie przemawiał w ten sposób do publi
czności zgromadzonej przy parkanie, a może już czekającej tu od przeszłego wieczora, aby tym sposobem usprawiedliwić
swoje postępowanie i wykazać winę chłopaka.
— Przecie rura stoi, ktoś krzyknął.
— Stoi, bo stać powinna, pocóżby ją tu stawiali gdyby nie była potrzebna, dodaj e Grysza z całą powagą.
— Ej, żyliśmy dzięki Bogu bez rur i było dobrze, ży- jemy wszyscy i żyć będziemy bez nich!
W tej chwili od grupy oddziela się jakiś stary człowiek
i podchodzi aż do samego parkanu.
— Jak się masz, Gryszka? — mówi.
— Jak się masz.
— Cóż to, pilnujesz? — Pilnuję.
— T-a-a-k.
— Dlaczegożbym nie miał pilnować — odpowiada Gry szka tonem obrażonego, jeżeli mi sam pryncypał polecił.
— Wszak to do pryncypała nie należy, nie jego zupeł
nie sprawa.
— Skoro mi polecili, trzeba wykonać to jak należy. — Powiadają, że dostałeś dwadzieścia pięć rubli. To nie tak bardzo źle. Oho!
— Choćby mniej dali, to i za to chwała Bogu. Ale co
tobie do tego. Samego mię postawili przy beczce i dwa lata jej pilnowałem.
— Beczka... Miał też do czego porównać — mówi ktoś
z obecnych.
— Beczka daleko mniej potrzebuje pilnowania. Beczka,
braciszku, to ruska rzecz, swoja — dogaduje stary. — A to,
sztuka mądrości, do beczki przyrównać się nie da. Oho! Oho!
Docinki i pokpiwania sypią się z tłumu, jak osy coraz
bardziej złośliwe, wrogie, niechętne, nareszcie dochodzi do
tego, że się mięszają policyanci.
— Odgoń ich od parkanu, Gryszka! Co oni tu chcą — i zaczynają rozpychać tłum. Tłum odpędzony wraca i gwał
tem pragnie utrzymać dawniej zajmowane miejsce. Robotnik fabryczny ma swoje także słabe strony, wątpi, niedowierza,
a czasami nawet boi się, ale obawy wyraża jedynie szyder
stwem, wyśmiewaniem; dzieci i podrostki okazują jedyniecie kawość, bo może już coś nie coś słyszeli o tern w szkole. Obecnie zaś przerażenie iszczególna nieprzychylność i niechęć
ku »uczonym« i »cudzoziemskiemu narodowi« objawia się je
dynie w mieszkańcach tych niskich chałup przedmieścia i oko licy, w których przez całą noc palono lampy. Mówili, że po przedniego dnia zbierano się i chciano zniszczyć narzędzia
i instrumenty, iprzegnać na bory i lasy ostroumów, lecz za
pobiegła temu wcześnie władza.
IV.
Coraz jaśniej na świecie.
Na wschodniej stronie nieba tesame ciemnawe chmury, dotąd stojące nieruchomo. Płyną inne, równie ciemne obłoki,
ale nieco lżejsze, nie tak zgęszczone, przesuwają się szybko
od chwili do chwili w stronę południa. Po nad samą ziemią
zawisły olbrzymie tumany mgły, gdzieniegdzie tylko prze świeca jasne niebo.
Nagle utworzyła się jaskrawej barwy szczelina, jakby
w ścianie ciemnej szopy; przemknęły się słupy jasne, błysnęły
i znikły, ale pozostała po nich niejaka jasność. Rzeka jeszcze
bardziej pobladła, przybliżył się niby przeciwny brzeg i ogień
pożaru, leniwo pełgający ostatnimi swymi płomykami; ocze-wiście za szerokim pasem mgły, obłoków i chmur wscho dziło słońce.
140
Niewielkie domki, ogrody, zaułki wychodzące na piaski
nad rzeką, zaczynają coraz jaśniej występować w białej dzien
nej mgle. Wszędzie widzialny jakiś ruch, można dorozumieć
się, że tu spędzono noc bezsennie. To skrzypną drzwi, to ci
cho otworzy się furtka, to zgarbiona jakaś postać skrada się
ukradkiem pod domem, przesuwa się jak widmo, to wlecze
się zaglądając z domu do ogrodu i znowu z ogrodu do domu.
W jednym punkcie, na samym rogu domu, stoją dwie kobiety
przyciśnięte do ściany. Jedna patrzy na wschód załzawionemi oczami i coś tam szepcze. Starzec drżącym krokiem, wsparty
na grubym kiju, wlecze się, postępując z zaułka i milcząc przyłącza się do tej grupy. Wszystkich spojrzenia skierowane
ku tej stronie, w której zdaje się zaczyna wschodzić słońce. — Nu, coż, cioteczko, zwracam się do płaczącej, cze
kacie na zaćmienie?
— Och nie mów o tem, rodzony, będzie to będzie! Przerażone jesteśmy, mój miły, ogromnie się lękamy. Całą noc nie zmrużyliśmy oka.
— Coż was tak przeraża?
— A ta planida.
Odwraca się do mnie twarzą, pobladłą z bezsenności
i wykrzywioną, jakbyjakimś utajonym bólem. Zaczerwienione oczy patrzą z jakąś nadzieją na obcego człowieka, spodziewa jąc się pociechy czy dodania odwagi, gdy z takim spokojem
mówi o groźnem zjawisku.
— Opowiadali też ludzie, że słońce wschodzi z drugiej, przeciwnej strony, że będzie trzęsienie ziemi, że w tej cie
mności człowiek nie rozpozna człowieka, nawet przyjaciel przyjaciela i że nakoniec świat się zawali, runie, przepadnie.
Mówiąc to, stara spogląda to na mnie, to na swego to warzysza starca, który stoi nie odzywając się wcale, oparty
na swym grubym kiju. Patrzy on z pod nawisłych brwi po
nurym jakimś wzrokiem, podejrzywam go bardzo mocno, że to on właśnie zaczerpnął od kogoś owe okropne przepowie
z jakiegoś dzieła dawnego wydania, z książki, zjedzonej po
części przez mole.
Połowa pierwsza owego proroctwa już się nie spraw dziła, bo słońce wschodzi z tej samej strony co zawsze.
Starzec milczy, a z jego wyrazu twarzy trudno wyro zumieć, czy jest z tego zadowolony lub nie, a być może pra
gnie, żeby rzeczywiście słońce zeszło z dawnej a dotychcza
sowej swojej drogi i zadrżała ziemia, a to dlatego, by owe dzieło, zjedzone przez mole, okazało się dziełem mądrości ni-czem niezachwianej. Przez cały czas stał milczący i milcząc odszedł, nie podzieliwszy się z nikim tern, o czem myślał.
— Dość tych bzdurstw, mówię do jednej z tych kobiet, nic nie będzie tak strasznego, niebezpiecznego, tylko słońce
zaćmi się.
— A potem? Co? Pokaże się na nowo, czy też zni
knie na zawsze?
—■ Naturalnie, że się ukaże napowrót.
—■ I ja też myślę, że głupstwa pietą sami nie wiedząc;
i nic nie rozumiejąc, mówi jej towarzyszka. Planeta, planeta, a cóż to takiego ? Wszystko od Boga. Jak Bóg zechce to zgi
niemy wszyscy i bez planety, a jak zechce to i zplanetą bę dziemy żyli.
— Prawda, choć to niby bajki, ale zawsze straszne — mówi żałośnie pierwsza. — Otóż i słońce weszło w swojem
dawnem miejscu, aprzecież... Boże, Zbawicielu, Panie ucho wajże nas grzesznych od śmierci. O świcie jakoś było nie
jasne, a teraz patrzcie jakie piękne...
Pizeczywiście z poza mgły i zbitych na niebie chmur zajaśniało kilka złotawych promieni słońca. Kobiety patrzyły
na to z uczuciem radości i jakiegoś współczucia, jakby na
istotę żywą, której groziło niebezpieczeństwo. Opodal także- inni stoją w oczekiwaniu na odbyć się mającą niebezpieczną,
V.
Wszedłem w ulice sąsiadujące z placem.
Na poręczy drewnianego mostu siedzi brodaty i obdarty mieszczanin w czerwonej koszuli, zamyślony i obojętny. Przed nim starzec, w rodzaju tego, jakiego widziałem na brzegu, z wytrzeszczonemi oczami, świecącemi się z pod nastroszo nych brwi, również z wyrazem twarzy bardzo nieprzyjemnym.
Trzęsie brodą i mówi coś do siedzącego na poręczy olbrzyma,
rozkłada rękami i unosi się widocznie gniewem. Ponieważ tego ranka spodziewana katastrofa złączyła prawie wszystkich, tak znajomych jak i nieznajomych ze sobą, zbliżam się do nich, pozdrawiam i przechodzę wprost do owej klęski.
— Prędko się zacznie...
— Zacznie się — wybuchnął stary, jakby go co ukąsiło
i broda mu się straszliwie trzęsie. — Co się ma zaczynać. Może właśnie nic z tego nie będzie.
— No, że będzie, to będzie, nieulega najmniejszej wątpliwości.
— Ta- a - ak, a pozwól się pan zapytać — mówi ze źle ukrywanym gniewem — czy możemy wiedzieć jaka tam wola
i rozkaz najwyższego Boga? Albo może Pan Bóg z nami na radzał się nad tem co ma czynić?
— Wielkie są sprawy Boskie — odpowiada grubym ba sem olbrzym, spoglądając na stronę. — Było to, jak pamię tam, w roku pięćdziesiątym pierwszym. Jeszcze chodziłem w majtkach, ale tego zapomnieć nie mogę dotąd. Ogromnie się ściemniło, tak że koguty zaczęły piać, cała ludzkość, cała