PRZEŁOŻYŁ Z ROSYJSKIEGO
^S
tanisław^VL
ilkowskiW KRAKOWIE
SPÓŁKA WYDAWNICZA POLSKA.
1900.
7A
OBRAZEM
Nowe
Miasło n Pili""1.
ilka dni trwała szaruga. Jeszcze w nocy z dnia 19. na 20. lipca lunął ulewny deszcz, ale rankiem ustał, wy
pogodziło się i powietrze wypełniło się rozkoszną, balsami
czną wonią. Wprawdzie od zachodu tu i owdzie przesuwały
się strzępiaste, ciemnawe obłoki, popołudniu jednakże wiatr
je przegonił, zmniejszając nieco upał.
— Uprosiła Pani nasza, Królowa, pogodę u Boga, mó
wili pielgrzymi, stojąc gromadami w ulicach i na placu ogól
nego zebrania się, skąd miała o godzinie dwunastej wyjść procesya z cudownym obrazem Matki Boskiej.
— Ulitowała się nad prawosławnymi, dodawali nie
którzy. Ludu się zbiera co nie miara, coraz więcej. Pod czas deszczu nie byłoby bardzo przyjemnie iść taki olbrzymi
kawał drogi.
Jeszcze było wcześnie. Przeszedłszy kilka ulic, minąwszy
kilka wąwozów i wyrw na drodze, zagłębiłem się w kręte, błotniste zaułki na krańcach miasteczka i zbliżyłem się do
okna, w którem naszybie przylepiony był rysunek buta. Mie
szkaniec Andrzej Iwanowicz, oświadczając wczoraj gotowość
pójścia wraz ze mną na procesyę z obrazem, siedział sam jeden przy warstacie i stukał młotkiem z twarzą ponurą.
— AndrzejuI—zawołałem przez okno. — Cóż nie wy bierasz się w drogę? Co?
Wstrząsnął się, ale zaraz ukazało się na twarzy uczucie
radości. Odstawił but, otworzył okno i wyjrzał. Uważnie ba
wia-trem, jakby rzeczywiście stan powietrza miał głównie wpły nąć na jego postanowienie, a nie zaś zachowanie się Matreny Stepanowny, która zaczęła dość głośno mruczeć w sąsiedniej izbie. Wreszcie zdjął z siebie fartuch i rzekł:
- Idę!
Stałem się mimowoli świadkiem małżeńskiego dyalogu,
dla mnie tylko jednostronnego, bo wyraźnie słyszę jedynie odpowiedzi Andrzeja Iwanowicza, a głos Matreny Stepanowny dobiega do mnie groźnem jakiemś mruczeniem. .
— Pal go djabli! — mówi naprzód mój przyjaciel, po spiesznie porządkując swoje naczynia i narzędzia. Następnie,
wdziewając białą koszulę, dodaje:
— Poczeka! Cóż to dla niego nie mam pomodlić się do Boga! Przecie już kończę parę, nie wypadnie ani pół ru
bla za robotę. Żyła to, jakich mało. Cóż ty myślisz? Mówię ci, żyła, sknera, skąpiec, dławigrosz!
MatrenaStepanowna zaczyna donioślejszym głosem, skala coraz wyżej podnosi się, słychać już wyraźnie coś o »nicpo
niach, próżniakach«, ale Andrzej Iwanowicz nie ustępuje.
— Także porównanie, ja tam nic podobnego nie po wiadam, kończy spór, zapinając pas. Miałaś też coś mądrego
powiedzieć! Cokolwiek bądź, zawsze to człowiek wykształ
cony, nie do niego im, tym zdzierusom żydowskim, piękne
towarzystwo...
Jakkolwiek w tej całej pogadance mojego przyjaciela z zagniewaną magnifiką mnóstwo było wtrąconych zdań,
jak: »chociażby i tak było«, »przynajmniej«, przekonałem się jednak, że to mnie dotyczy, i pełen skromności oddali
łem się nieco od okna. Rozmowa przybiera coraz silniejszy
nastrój, mimo to niezadługo Andrzej Iwanowicz otwiera furtkę i wychodzi.
Jest zaczerwieniony i wzburzony, ale w całej jego po staci znać tryumf i zadowolenie. Na nieszczęście muszę go
wydać z sekretu, że podobne tryumfy mojemu przyjacielowi
Idziemy szybko ulicą.
Adrzej Iwanowicz przodem, iwidzę wyraźnie jak szybko
uchodzi, jakby miał z tyłu oczy i te jego oczy widziały dom i we drzwiach stojącąMatrenę Stepanowną, jak podparta pod boki zasyła mężowi wcale niegrzeczne pożegnanie, w wyra
zach odbijających się donośnem echem.
Tymczasem w ulicach przesuwają się już tłumy obywa
teli i obywatelek. Lud wiejski, pielgrzymi i gromady pobo żnych, zebrane dlaprzeprowadzenia cudownego obrazu, zroz
maitych okolic i dalekich nawet wiosek i miasteczek, z Bała-chiny, Gorodna, Wasila, siedzieli na przyzbach pod domami,,
rozłoży wszy do koła węzełki, kosze i pudła. Wielu z nich już. dążyło do monasteru, gdzie przed wyjściem procesyi odbywało
się nabożeństwo. Zamykano kramy i sklepiki na drodze, po której miała iść procesya, handel ustawał, dzwony odzywały się i coraz bliżej słychać było śpiew i huk spiżowych zwia stunów owej wielkiej uroczystości.
Kiedy wyszliśmy na ulicę, prowadzącą do monasteru dziewiczego, pstre, różnobarwne masyludu już zapełniły całą przestrzeń. Wszędzie prawie, to na końcu miasta, to u wrót i furtek stały wiadra lub małe cebrzyki, napełnione kwasem. Pielgrzymi zbliżali się do nich, zdejmowali czapki, żegnali się i pili.
— Niech was Bóg błogosławi i ta Królowa niebieska...
Przy bramie monasteru konni i piesi miejscy pachołcy
robili porządek, powstrzymując nacisk tłumów. Klasyfikują,
publikę na tych, którzy przyzwoiciej ubrani, i na tych, co w czarnych samodziałach chłopskich. Nas przepuścili, chociaż nie bez pewnego wahania się.
Wprost wejścia, na dziedzińcu klasztornym, widać od
działmniszek - chórzystek. Na przodzie przełożona pośród gro
mady starszych zakonnic, uprzejmie wita się z matadorami miasta. W ostatnich szeregach młode mniszki, w wysoko po
dniesionych szlykach, spuszczają pokornie oczy przed spoj
ssłyka błyśnie spojrzenie, a na ustach ukaże się chytry uśmiech. I znowu głowa się schyla, spuszczają się oczy i ja kiś cień rozlewa się po całem obliczu, widać jedynie usta i podbródek... Robi się jakoś smutno, odczuwa się bowiem w tym cieniu, w tym wyrazie smutnym oblicza, drganie
młodego życia, gorącość krwi, krewkość młodzieńczą, może nawet protest milczący, a być może i walkę głuchą, ale
nieustanną...
Jednak dość rzucić spojrzeniem na pierwsze szeregi,
a wzburzona wyobraźnia ochłodnie: tu, w tym cichym, smę tnym jak grób zakątku, po latach wielu, osiada w duszy ten pokój błogi i ta obojętność na wszystko, co mniszkę ota cza, przychodzi mimowolny chłodny, zimny, ale uprzejmy, taki ubłogosławiony uśmiech, jakim przełożona zakonnic po
witała w tej chwili starego, ale jeszcze bardzo przyjemnego
jenerała policyi.
Andrzej Iwanowicz pociągnął mię za rękaw.
— Chodźmy. Cóż tu mamy do widzenia. Czarne ma nekiny — dodał, obrzucając wzrokiem zagniewanym cały
ten zastęp mniszek.
Jednakże odejść już było zapóźno. Przy wejściu nastą
pił ścisk, bo właśnie zbliżał się obraz do monasteru. Mni
szki z wielką trudnością wydostają się za bramę, i w nie
spełna kilka minut nad głowami tłoczącej się z hukiem i sa
paniem ciżby lydzi, słychać chór dziewiczych głosów:
»Świetlany dzień zajaśniał dziś nad Niżnim Nowogro dem i błysła zorza nadziei.«
Niezadługo cała procesya wtłacza się w obszerne po
dwoje cerkwi. Nachylone nad tłumami chorągwie szeleszczą
jak olbrzymie skrzydła, odbija się tysiącem iskier w promie niach słońca złotolita lama sukni Najświętszej Maryi, cienkie, drobniuchne skrawki srebrnedrżą w powietrzu. Krzyże, świa tło, pochodnie i świece, dalej złote ramy obrazu z ciemnej
barwy obliczami Matki Boskiej i Jezusa, wszystko jakby pły nęło ponad tłumem ludu. Jeszcze chwila, a żelazne wrota,
jakby czarem jakim, lub cudem, odcinają potoki żywych głów i całą tę masę trzymają odosobnioną, jakby na uwięzi. Dzie
siątki pieszych pachołków podpiera wrota swemi barkami po-tężnemi; przez sztachety żelazne widać pięciu konnych zuchów, stojących w szeregu ściśniętym, strzemię przy strzemieniu.
Ciżba zaczyna głośno szemrać, tu ktoś krzyczy przera
źliwie, tam ktoś jęknął boleśnie, ówdzie odzywają się klątwy; dwa chóry napełniają powietrze, a u góry, ponad tem wszyst-kiem huczą dzwony tysiącami dźwięków.
Obraz wnoszą do cerkwi.
II.
Po upływie pół godziny, po nabożeństwie, obraz przy noszą z monasteru do obozu. Wojska ustawione w olbrzymi
kwadrat oddzieliły tłumy, zebrane około kościoła. Muzyka gra hymn: Jak sławny, rozlega się komenda: Do modlitwy,
w jasnem przezroczu powietrza grzmi bas dyakona, izaledwie słychać chór, którego echo wiatr niesiew dal. Po ukończeniu nabożeństwa obraz ustawiono w rodzaju kiosku, raczej lektyki wspaniałej, ozdodnej; zakładają drągi, tragarzepodnosząobraz, biorągo na ramiona, przodem rozpoczyna się pochód chorągwi.
— Panie, pan zapewne także idzie do Oranek?— pyta
mię jakaś staruszka, ciągnąc za rękaw.
— Tak jest — odpowiadam — mateczko.
— Królowej naszej, świecę odemnie grzesznej. — Ręka
zmarszczona podaj e mi piętaka.
— I odemnie, panie.
— I odemnie.
Przyjmuję ofiary i pomieszczam je osobno w woreczku.
Niedaleko stąd, już na drodze, zaczyna się nabożeństwo
pożegnalne.
Tu tłumy rozdzielają się, rozchodzą. Parasolki, kapelu
sze ubrane kwiatami, męskie eleganckie kapelusze zwracają się napowrót do miasta. Czerwonawe samodziały chłopów,
walizki, łyczaki, wzorzyste sarafany wiejskich dziewcząt, gdzie niegdzie mieszczańska kapota, białe chusteczki, wszystko to
idzie dalej kutraktowi. Żebracy, stojący po bokach, wyciągają
ręce. Durny Mitka wykrzykuje ze śmiechem coś niezrozumia
łego, stojąc na pagórku, to znowu powtarza wyrazy wojsko
wej komendy, dalej jakiś dziwak, na poły idyota, wymachuje
ogromnym kijem i pędzi za tłumem. Dzwoniąc dzwonkami
z trudnością przesuwają się przez środek trzy czy cztery
po-wózki (wozy) pocztowe, w których siedzą mnichy z twarzami
pełnemi zadowolenia.
— Kasę wieżą do monasteru, mówią koło nas.
Po upływie kilku minut, dostawszy się na wolną prze strzeń, pocztylioni poruszają lejcami, odzywają się dzwonki i powózki szalonym pędem wymijają tłumy, już oto je widać na szczycie wzgórza i wnet zniknęły w tumanach kurzawy.
Przed nami wspaniały widok. Szerokim pasem, niby ol brzymia wstęga, wije się droga, po obu stronach ocieniona
wysokiemi, odwiecznemi lipami i brzozami, cała jakby pozna czona rozmaitemi barwami, różnokolorowym tłumem, zdaje
się żyje, porusza się...
Ale oto w połowie drogi jakaś przeszkoda. Szybko bo
kiem, przez pola wyszła na drogę kupka włościan i uszyko
wała się jak kolumna dla powitania zbliżającego się obrazu. Wnet też około niej coraz ludniej, skupiają się ludzie.
Pospieszamy co żywo na miejsce i słyszymy wyraźnie jakieś krzyki i wymysły. To głos młody, kobiecy, raz przy
cichły, ochrypły, to znowu skarżący się, biadający i błagalny,
rozlega się echem dalekiem, gdy tymczasem zbliża się coraz
bardziej nadciągająca powoli procesya z obrazem.
— Wrzeszczy — mówi Andrzej Iwanowicz.
— Opętana, nawiedzona przez złego ducha. Przyprowa
dzili ją, ażeby położyć pod obraz — mówią dokoła ludzie wielce zaciekawieni niespodziewanym wypadkiem.
— Nim dojdziemy do Mitina, to takich będzie ze dwa dziesiątki — wtrąca obojętnie jakiś niemłody mieszczanin.
— Głupota! — rzuca jakby na wiatr to słowo Andrzej Iwanowicz.
— Głupota. Ale trzeba ich pouczyć...
— Pouczyć! — podchwytuje ze złośliwością jakaś pa
skudna baba. — Cóż ona temu winna? Inna to od waszej nauki także może zwarjować...
— Ot gadanie. Stoją naprzykład dwie takie, jak wy kwoki. Jedna do drugiej, może będziesz krzyczeć? — mówi.
— Niemam chęci — odpowiada — wiatr na dworze. Ale
pokaż-no mi twoje kołacze, to może i będę udawała opętaną. W ciżbie rozlega się śmiech.
— Cóż to, asan sam słyszał tę pogadankę? Co? — do-
daje inna baba.
Tymczasem około nawiedzonej stoją smutni, znękani
jej znajomi, a krewni trzymają ją pod ręce. Tłumy coraz się zwiększają... Przenikliwy krzyk, od czasu do czasu wymy ślania i klątwy, to znowu jęki bolesne i płacz przerywany...
Lekki tuman kurzu... Głuchy szum, jakby od przerwanego
nagle potoku... promienie słoneczne przezierają między ga łęziami brzóz, to znowu odgłos kroków tysiącznego tłumu i dalekie echo śpiewających chórów; wszystko to coraz się
przybliża, wzmaga, coraz silniej huczy, niby zbliżająca się trąba powietrzna, a wśród całej tej harmonii odbija się ja
skrawo, odrzyna jak urwany krzyk trwogi marnej, zbolałej
istoty opętanej.
Smutno mi bardzo.
Andrzej Iwanowicz zachmurza się.
Stoimy ściśnięci na skrawku traktu, a mimo nas płynie
niby szeroko rozlana, olbrzymia rzeka zbitegotłumu, tam dalej zaś ona szaleje, rwie się, huczy, jakby nową odnogą swoją — to owa grupa znajomych ikrewnych z opętaną, która płacze, ryczy, wyrywa się zrąk... rzuca się to w tę to w ową stronę.
Z tłumu, wyższa o głowę od wszystkich, występuje ja kaś dziwna postać olbrzyma, z długimi włosami, ogorzałą twarzą i ponurym wzrokiem. Ogromny, suchy, dziwnie obo
jętny, toruje sobie drogę między tłumem, nachyla się, chwyta
za ramiona »opętaną«, która rzuca się mu na rękach, i roz
pychając wszystkich, niesie ją na spotkanie zbliżającego się obrazu. Odniósłszy ją kilka sążni, rzuca swój ciężar na zie
mię, nachyla się, i żywy potok zamyka się, nakrywa oboje. Jeszcze jeden krzyk, przenikliwy, urwany...
Młoda kobieta leży w prochu i pyle na drodze. Cicho, jak dziecko płacze i co chwila drga, jakby w konwulsyach...
Ciekawi zaglądają i przypatrują się jej przez plecy otaczają
cych ją znajomych i krewnych, którzy ścisłym szeregiem ota
czają nawiedzoną, a ów drągal, ów olbrzym jak wprzódy chłodny, obojętny i ponury, znowu toruje sobie drogę między
tłumem... zbliżając się do obrazu.
Upał nie do wytrzymania.
Pot zlewa czoło, czuję, jak mi tłumoczek cięży na ple
cach i utrudnia chód, niepodobna zdążyć za prędko posuwa jącą się procesyą. Andrzej Iwanowicz zatrzymał się i patrzy w prawo. Tam, z urwistego brzegu widać gładką powierz chnię rzeki Oki. Płynie ona pośród zieleniejących pól i łąk,
jasna, równa, jak tafla szklana. To też z dołu od niej pociąga jakaś świeżość, przyjemny chłód.
— Wiesz pan co, rzecze Andrzej Iwanowicz, wartoby użyć kąpieli.
— Daleko, spóźnicie się i nie dogonicie procesyi — mówi jakaś pielgrzymka, szybko nas mijająca, ale niezwracamy na nią uwagi i schodzimy po pochyłości, na której rosną krzaki
leszczyny.
Brzeg cichy.
Wystający obryw góry ukrył nas przed wzrokiem ludz
kim, nie słychać ani odgłosu marszu idących, ani nawet ich rozmowy. Czasami tylko na urwistym brzegu ukazuje się ja
kaś jaskrawo ubrana postać, to znowu parami idą ludzie, co
raz rzadziej.
Rzeka pluska, odbijając się swemi falami od kamieni
nia, pośród wznoszącego się tumanu kurzu widać zabudowa
nia i cerkiew w Kunawinie. Po naszej stronie, dymiąc olbrzy mim kominem, rozpościera się na szerokiej przestrzeni jakaś
fabryka. Po burżliwych prądach szybko mknącej Wołgi, Oka robi dziwne, ale niezmiernie przyjemne wrażenie. Jaka tu ci sza, jaki spokój niebiański!
Tam w dali ślizga się po falach wód statek parowy, pod górą, w jarze, jak się lud zwykł wyrażać, posuwa się coś, jakby ciemna plama. To w drobnej barce Burłaki, których
już teraz nie spotyka się na Wołdze; prowadzą oni swój sta
tek, ciągnąc go na grubych linach. Plama ta zdaje się nie
porusza się z miejsca, i dopiero po niejakim upływie czasu przekonywamy się, że ona się zmniejsza, coraz bardziej ma
leje. Na pokładzie nie widać nikogo, nawet przy sterze pu
sto. Tylko na krańcu statku, przy głównem wiośle porusza się postać retmana, sternika.
III.
Kiedy, wykąpawszy się w rzece, znowu znaleźliśmy się
na wzgórzu, już droga zupełnie opustoszała. Na małym pa górku jakaś rodzina wieśniacza spoczywała przy gotującym się samowarze. Stało też tu kilka wozów kolonistów, z pod-wiązanemi do góry hołoblami *). Po całej drodze, biegnącej ku
górze, nie widać najmniejszego śladu, że przeszła tędy tak li
czna procesya. Gdzieniegdzie tylko widniały kupki pątników,
którzy pociągnięci przez tłum, teraz napowrót wracali.
’) W Rosyi do powózki czyli wózka z kołami przedniemi wyź- szemi od tylnych, zaprzęgają trzy konie w tak zwanego orla. Koń środ kowy zaprzągnięty jest w hołoble, to jest dwa drągi, które podtrzymuje
dulta, to jest kabłąk wysoki, sterczący nad końskim łbem a końcami przymocowany do hołobli; dwa inne konie wprzęgnięte są po obu bo kach, jeden z głową odwróconą na prawo, drugi na lewo, tak, że w sza lonym pędzie wydaje się jakby rzeczywiście wprzężony orzeł o dwóch głowach, tak jak się to przedstawia na państwowym rosyjskim herbie.
— Daleko obraz?
__ Dopiero co odprawiono nabożeństwo w Nowej wsi.
Przyspieszywszy kroku wnet minęliśmy Nową wieś. Tu
już spotykaliśmy maroderów, którzy pozostawali po drodze. Pijany chłop wlókł się powoli, zataczając się to w prawo, to
w lewo, poruszając głową kędzierzawą to w tę, to w ową
stronę i mrucząc niezrozumiałe wyrazy. ... — Już jej, miłej, nie dogonię, nie! Królowa najjaśniej sza, najśliczniejsza gdzieś uleciała przedemną. Pewno w Bo rysowie... A my dla naszych ciężkich grzechów opóźniliśmy
się... pozostali tutaj... Ach miła!
I chłop długo kręcił głową, niezmiernie zasmucony, ze
pozostał sam na drodze. Nakoniec, zapewne wysilony próżną
walką ze swoimi grzechami, siadł tuż nad rowem przy ro
dze. Oglądnąwszy się poza siebie, ujrzeliśmy go z »utelM w ręku, od której odbijały się promienie słoneczne. Wkrótce
zaś tylko jasna plamka, punkcik rysował się na zielonem tle murawy, znacząc miejsce zwycięstwa grzechu nad cnotliwie i religijnie usposobionym grzesznikiem...
Zresztą nie ten jeden tylko wieśniak doznawał takiego
drastycznego wyrzutu sumienia. W cieniu brzóz, a nieraz
i w błocie przydrożnego rowu, spotykać było można spoczy wających, zapóźnionych pątników.
Oto na obalonym i dopołowy ogniłym obłamie drzewa odpoczywa jakaś kompania. Siwy żyd, w żołnierskim samo
dziale, z olbrzymią, potarganą brodą i siwymi pejsami, obo niego dwóch lub trzech towarzyszy, niezbyt zachęcającej po wierzchowności z ponuremi twarzami. Siwy starzec, widocznie
tylko co przyłączył się do nich. Jeden z kompanii nachyla się
i krzyczy mu nad uchem: ...
__ Odejdź sobie od nas staruchu. Wcale nam niejestes
na rękę! Idź! Idź!
— Ajaj, ja głuchy, mówi płaczliwie żyd, nic zgoła me
słyszę... Poprzednio ja grywał na bębnie. Aj, aj, jak ja
Długi, jak tyka, chłop, w mundurze złotej gwardyi, od dziela się i chwytając starego żyda za kołnierz, odprowadza go i stawia na drodze. Tęgie szturknięcie silną pięścią było dość wyraźną wskazówką, czego od niego żądano. Żyd po chwyciwszy co żywo kobiałkę i oglądając się bojaźliwie po
biegł drogą. Widocznie teraz dopiero przekonał się, że nie miał do czynienia ze zwykłymi próżniakami, którym było obo- jętnem, jak on tam pięknie czy nie pięknie wygrywał na bębnie, ale z ludźmi, zajętymi swojemi ważnemi sprawami.
Spóźnionych pielgrzymów trafiało się sporo, ale ci byli pra
wdziwymi maruderami, a może amatorami nocnych po dro
gach wycieczek. Siedząc na zgniłym pniu, jakoś nie bardzo przyjaznym wzrokiem mierzyli nas z pod nawieszonych brwi. Jeden tylko z nich, z fizyognomią opuchłą, patrzy jakoś we
selej, ubrany w jakąś kobiecą, zdaje się, kacabajkę1).
•— Cóż? Spóźniliście się panowie? — pyta.
— A tak — odparł głuchym głosem mój towarzysz —
patrzymy czy nie uda się znaleźć jakiej roboty. — Jakiej ?
— Dźwigamy ciężary i wypróżniamy kieszenie, skoro nadarzy się sposobność — odpowiada Andrzej Iwanowicz nie
zająknąwszy się.
— Widzisz go, długonogi żuraw. — Cóż ty wymyślasz?
Andrzej Iwanowicz natychmiast zatrzymuje się, oczy mu się iskrzą z pod zwisłych brwi. Wielki to lubownik pięścio
wych zapasów, a uważa sobie za honor walkę bez względu
na liczbę przeciwników. Chociaż równie wysoki i niezmiernie kościsty, chudy, odznacza się niezwykłą siłą; olbrzymie kułaki
wygadają jak wielkie, funtowe buraki. Ponure figury przypa trują się mu z pewnym niepokojem, jakby dla ocenienia jego
fizycznej potęgi. Tylko kobieca kacabajka gotów jest
przyjąć wyzwanie.
■) Kaftan długi.
— Siedź lepiej, radzą mu towarzysze. A wy panowie idźcie sobie swoją drogą.
— To też idziemy, a ty nam drogi nie ukazuj — woła coraz bardziej rozgniewany Andrzej lwanowicz.
— A ty się nie rzucaj, jak piskorz — krzyczy kaca-
bajka — ja sobie sam, jak sam, bo jak cię lunę1)... — Ty?
— Ja. — Mnie?
Andrzej lwanowicz zniżywszy kułak zbliża się do wy
sokiego draba, stając piersiami do jego piersi, i nachylając twarz jakby pragnął wymierzenia policzka. Wiem dobrze, że
Andrzej lwanowicz chce koniecznie, aby wysokiego drągala ośmielić do uderzenia w ten sposób. W piersiach mu gra, ręka kurczowo się zaciska; niechby go tamten uderzył, a wtenczas Andrzej lwanowicz dałby dowody swej odwagi, dokazałby cudów waleczności.
Jednakże do walki nie doszło.
Z jednej strony ja powstrzymałem całą siłą Andrzeja Iwanowicza,. z wielką trudnością. Jego żelazna ręka od
pycha mię.
— Odejdź! Odejdź! — woła on na mnie. Z drugiej zaś strony, czarny jak murzyn, gwardzista odtrąca na bok ka- cabajkę. Murzyn, najwyraźniej człowiek seryo, uważa walkę
za szaleństwo, które wprost nie nadaje się do ich celów,
i przeszkadza w zamierzonej przez nich robocie.
Bądź co bądź zwycięstwo zostaje przy Andrzeju Ga
nowiczu.
Zniżywszyprawą rękę, podnosi w górę lewe ramię i jak
prawdziwy atleta stoi na miejscu nieco ku przodowi pochy
lony, tymczasem nasi przeciwnicy ustępując, kierują się ku
temu miejscu, gdzie widać czerwoną koszulę wieśniaka, który
przed chwilą narzekał tak przed nami na swoje grzechy.
W chwilę później Andrzej Iwanowicz, nie wspominając wcale o wydarzonym wypadku, odwraca się i szybkim kro kiem idzie dalej tak spokojny, jakby zgoła nic nie zaszło.
IV.
Przy niewielkim folwarku Oltina droga rozchodziła się.
Na całej przestrzeni od starego traktu moskiewskiego aż do Gorbatowa i Murowa widnieją pstre grupy wieśniaków, spie szących na powitanie obrazu, wielu jednak z nich obszedłszy krótszą drogą, już wracało do domu.
Trakt drugi prowadził w przeciwną stronę.
Powracających i opóźnionych coraz więcej przybywa, ale głównej procesyi pątników dotąd jakoś jeszcze nie wi
dać ; mieszkańcy niektórych wiosek tylko przeprowadzili obraz, inni zaś spieszą za procesyą aż do Oranek. Tylko kramarze
i sprzedający kwas jeszcze nie zdjęli swoich kramów, rachu jąc pod daszkami swych przenośnych sklepów zdobyte ze sprzedaży miedziaki.
— Nie pozwoli państwo kwasu? — wołają ze wszyst kich stron.
— My pijamy kwas, gdzie się tylko trafi.
— Do chodzenia wielce sprzyja człowiekowi kwas —
odzywa się sentencyonalnie Andrzej Iwanowicz. — Ale dla odpoczynku, pamiętaj pan, daleko lepsza herbata niż kwas.
. — Cóż dobrze poszedł targ?—pytam się jakiegoś kra
marza. ocierającego chustką spocone czoło.
— Och panie, prawdziwa nędza! Główna rzecz a wielce nieprzyjemna, że trzeba koniecznie żądać z góry zapłaty. Jak się nie dopilnujesz, pielgrzym wypije, otrze gębę i idzie sobie dalej, nie troszcząc się o zapłatę.
— Albo naprzykład z wydawaniem reszty — mówi to
nem melancholijnym sąsiednia przekupka. — Dasz mu resztę
z dziesięciu kopiejek a on żąda reszty z pięćdziesiątki.
Skargi te oburzyły Andrzeja Iwanowicza.
— Nie jest grzechem ugościć bezpłatnie pielgrzyma -—
mówi stanowczym głosem, jak wyrocznia.
— Naszą rzeczą handel — odpowiada przekupień. — Zdzierusy — mówi mój przyjaciel już w drodze. — Jak państwobędzieciewracać,to może zanocujecie —
woła głosem donośnym przekupka.
— Oto handlarze nasi. Ty mu pluń w oczy, a on ci
powie: boża rosa. Marny naród.
Andrzej Iwanowicz zwykł wyrażać się krótko i dosa
dnie, jego sympatye i antypatye, jak równie wszytkie po
stępki, odznaczają się szybkością, energią, stanowczością
i poniekąd paradoksalnością. Wyborny robotnik i przykładny
ojciec rodziny. Za młodu przez trzy lata oddawał się bez za
stanowienia pijaństwu, nawet w’alał się po rynsztokach, lecz później nagle, niespodzianie opamiętał się. Żeby go utrzymać na drodze do poprawy i moralnego prowadzenia życia, ojciec
postanowił ożenić Andrzeja z Matreną Stepanowną, niemłodą
i niepiękną dziewczyną, władającą donośnym, ostro- akcento
wanym tonem mowy i obdarzoną nadzwyczaj silnym chara
kterem. Andrzej Iwanowicz nie stawił oporu ojcowskiej woli
i od tej chwili życie jego popłynęło równo i spokojnie. Ma-trena Stepanowna trzymała go krótko, ale zresztą i on sam doskonale rozumiał swoje obowiązki. Robotnik przykładny, wzorowy, używał całkowitego szacunku i szczycił się zaufa niem swych pracodawców, pracował dniem i nocą, od rana do późnego wieczora, z tymi, którzy u niego zamawiali ro boty obchodził się nadzwyczaj grzecznie. Tylko wówczas, jak się sam wyrażał, gdyzdjął z szyi chomont (fartuch), stawał się
zupełnie innym człowiekiem. Objawiał się w nim niezmiernie
czuły demokratyzm i skłonność do negowania wszelkich prze ciwnych zasad. Pracodawców począł uważać jako najwię kszych wrogów, duchowieństwo obwiniał o kuglarstwo, poli-cyę zaś potępiał za to, że ona zbyt wysoko stawia się nad ludem, a prócz tego zarzucał jej, że pijanym, gdyż ci nocują w więzieniu, przetrząsają kieszenie (o tern przekonał się sam
na sobie w czasie, kiedy jeszcze głowę zalewał), ale najwię
cej dostawało się kupcom.
— Za co ich tak potępiasz? — zapytałem.
— Czy ci żal? — i przy tych słowach spojrzał na mnie
ponuro. — Bo takie jest moje zdanie i gdybym był mini
strem, wszystkim w ogóle kazałbym pozamykać sklepy i ode
brać patenta handlowe.
— Więc tym sposobem miasto pozostałoby bez sklepów
i bez towaru; któżby wówczas zamawiał u ciebie buty?
— Toby się jakoś inaczej wszystko ułożyło. Alboż to mało sposobów.
— Jakżebyś ty sobie poradził; bardzo jestem ciekawy. — Cóż się pan mnie czepiasz? Jestem szewcem, to mój zawód, moje powołanie. Cóż ja mogę wiedzieć, co umieć, co zrobić? Moja rzecz szydło, młotek irzecz skończona. Gdybyś mi pan zaofiarował tysiące, gdybym zaczął czytać książki i wszystkie, jakie tam na świecie bywają szpargały, ha! w ta kim razie wymyśliłbym na to środek. Zapewniam pana, że
niezawodnie wymyśliłbym. A to coś pan mówił o tych, któ rzy dają mi robotę, to mogę panu odpowiedzieć. Sam pan to dobrze rozważ. Mój ojciec trzymał dwunastu czeladników, a ja tylko dwóch i tych jeszcze czasami zmuszony jestem uwolnić, bo niema zajęcia. Pytam się pana jaka tego przyczyna?
— Może dlatego, że ciczeladnicy stają się pryncypałami. —- Bynajmniej, co też pan wygadujesz. Zaraz panu wy
tłumaczę. Był czas, w którym zacząłem popijać, ojciec tedy wygnał mię z domu. Tymczasem, mnie, nałogowego pijaka, zaraz trzech pryncypałów ciągnie do siebie. Teraz zaś wiele
to majstrów chodzi bez roboty, gotowi oni robić choćby tylko za sam wikt, a przecież nikt ich wcale nie przyj mie. Zrozu miesz pan zapewne, w jaki to sposób i moi czeladnicy stają
się sami pryncypałami. Nie, nie...
Andrzej Iwanowicz machnął ręką i umilkł. Cała jego
postać i wyraz twarzy zapowiada, że jeżeli tak dalej pójdzie,
Kiedy tak rozmawiamy, dogania nas z tyłu pędzący ta rantas, zaprzężony w trzy konie. Chłop w bawełnianej, czer
wonej koszuli popędza konie. W powózce siedzi młody, do
brze odżywiony i przyzwoicie ubrany syn kupca, trzymając
butelkę wręku. Woźnica ma nagłowie bobrową czapkę, sam
pan w wkrótkim kubraku. Cała kompania jijż widocznie do brze podchmielona. Kupczyk wychyla się z powózki, żeby
uszczypnąć jedną z trzech dziewczątwiejskich, mijających ta
rantas. Dziewczyny krzyczą piskliwie, kompania śmieje się do rozpuku, konie wystraszone krzykiem i śmiechem rzucają się
w szalony galop. Andrzej Iwanowicz nadzwyczaj oburzony zatrzymuje się.
—- Patrz pan, pan ich przecież bronisz. A tu masz pan dowód, jak się ta drancia zachowuje na procesyi, to niby
pątnicy przyjmujący udział w pielgrzymim pochodzie. My z pa nem idziemy pieszo, czy rozumiesz pan jaka to bezczelność.
On jednak śmieje się, hula, nic sobie z tego nie robi, bo ma pieniądze. Lekki chleb bodzie go. Gdyby ten bezczelny piel
grzym dośtał się kiedy w moje ręce, no to jabym go do
piero należycie obrobił.
Andrzej Iwanowicz ściska rękę w kułak igrozi nim pę dzącemu tarantasowi.
— Bydlę jedzie na bydlęciu, mądry człowiek idzie na
własnych nogach. Tak mówi pewna przypowieść. Prawda,
wielka prawda.
V.
Przeszedłszy znowu około pół wiorsty, Andrzej Iwano wicz trąca mię łokciem i zatrzymuje się.
— Patrz! Staruszka 1 Aj! Aj!
Z boku po wązkiej ścieżce, opierając się na grubym kiju, zgarbiona wlecze się jakaś stara baba. Widocznie każdy
krok dla niej przedstawia okropną mękę. Zgarbiona staruszka sunie się powoli, utykając, drży, pokaszluje i kroczy noga za
nogą. Nie patrzy wcale, ale utkwiła wzrok w ziemię, uważa jąc bacznie gdzie ma stąpić.
■— Mateczko! Hej mateczko — woła Andrzej Iwanowicz. — Cóż tam ci potrzeba? — mówi staruszka, w głosie jej czuć wysilenie. Podnosi do góry swą pomarszczoną twarz, z wyblakłem spojrzeniem oczów, a popatrzywszy jakiś czas na Andrzeja Iwanowicza, sunie się dalej.
— Jakże tam — mówi Andrzej Iwanowicz. — Gdzież wy leziecie, trudno, niepodobieństwo, ażebyście daleko zaszli... — Trudno, trudno, mój jedyny. Główna rzecz nogi,
nogi nie chcą słuchać, plączą się, jestem już stara.
Łzy popłynęły po zmarszczonem obliczu staruszki i pa-
dła na piasek drżąc na całem ciele. Andrzej Iwanowicz- wy prawia jakieś dziwne ruchy, co dowodzi najwyraźniej, że jest
nadzwyczaj wzruszony.
— Czy to tak można. Przecież ty, staruszko, daleko zajść nie potrafisz.
— Ej! Ej! Matka niebieska doprowadzi synulku. Chcia-łabym poradzić się, poskarżyć Świętej Matce. Stara... Nie
długo mi żyć na świecie... niech się chociaż przed śmiercią
pocieszę widokiem tej Niebios Królowej. A daleko jeszcze do Kamionki, do noclegu?
— Dwanaście wiorst.
— Och ojczulko daleko... Idźcie, idźcie już. Nie patrz
cie na mnie, na staruchę... Nóżki wasze jędrne, giętkie, jak
sprężyny, ja już wyczerpałam ostatek sił... Nie zatrzymujcie
się, idźcie, moi jedyni.
Ruszyliśmy dalej w drogę, oba milcząc. Nakoniec zatrzy
maliśmy się nagle, jak zwykle, niespodzianie, Andrzej Iwano wicz patrzył na mnie długo swym przenikliwym, pełnym wy rzutu wzrokiem.
— Czy to nie daremnie ona... Czy nie padnie w dro
dze... Nierozsądek...
I chociaż nie miałem zamiaru sprzeczać się z nim, An
jącej tuż przy drodze, i poszedł dalej. — Wkrótce dotarliśmy do trzech pielgrzymek, które zaczepiała niedawno kompania
pijana, jadąca tarantasem. Jedna z nich nie była młoda, dwie
inne bardzo młode, prawdopodobnie mieszczanki. Kiedy zró wnaliśmy się z niemi, one przyspieszyły kroku i szły równo
chichocząc się i spoglądając zalotnie. Andrzej Iwanowicz, nie zwracając na to uwagi, szedł wielkimi krokami, rozstawiając
nogi, jak żuraw, zaledwie mogłem nadążyć mu. To milczące
współzawodnictwo zbliżyło nas nieco do kobiet.
— Doprawdy, piękni mi kawalerzy — odezwała się star sza, ocierając pot z czoła chustką — zupełnie nas zmogli,
zamęczyli z kretesem.
— A czy to wam potrzeba, żebyście się z nami ści
gały _ zapytał Andrzej Iwanowicz. — Zauważyłem, że na chmurzył się, zmarszczył brwi, i oczy jego, jakby głębiej się skryły. Ale dziewczęta przyjęły jego odezwanie się za po
trzebę dalszej rozmowy.
— Przecież wtowarzystwie daleko weselej — odezwała się śmiało jedna z dziewcząt najbliższych. — My widzimy,
że jesteście bardzo grzeczni kawalerowie, nie takie gbury, jak chłopy.
— Najniezawodniej daleko weselej — dodała druga — tak w drodze, jak i na noclegu...
Wszystkie wybuchły głośnym śmiechem. Lecz Andrzej
Iwanowicz, jeszcze nie pozbywszy się smutnego wrażenia, ja
kie na nas obu wywarło spotkanie się z nieszczęśliwą staru
szką, nagle przystanął, wpatrzył się, prawie wlepił w dzie wczynę swój ognisty wzrok i zapytał:
— Co to takiego teraz powiedziałaś. Jaki to wyraz?
W ten sposób zaatakowane mieszczanki popatrzyły na niego zaciekawione i rzuciły się w bok, a Andrzej Iwanowicz znalazł się w roli obrażającego. Podniósł w górę rękę i trzę
sąc nią po nad głową, wymyślał dziewczętom od srok i bez wstydnych trajkotek, gdy spłoszone kobiety szybko pędziły bosemi nogami po piaszczystej ścieżce. Popędziwszy pierwszą
gromadę pątników, zaczęły coś żywo opowiadać, wskazując ręką ku nam.
— Sroki, kwoki, bezmózgie pleciuchy — mówił An
drzej Iwanow icz, zadowolony skutkiem swego wystąpienia. — W tym głupim ludzie nie masz jednej istoty o
ja-kiemkolwiek przyzwoitem pojęciu — dodał.
•— Czy mówisz o tych pokojówkach? — W ogóle, o kobietach.
— A Matrena Stepanowna.
— No, cóż to takiego ta Matrena? także tylko zwykła
baba! Nie darmo jeszcze Puszkin powiedział; wszystkie —
twierdził on — jednakie, a na imię ich »marnota.« A jako taki wielki pisarz mówił to z przekonania.
— Andrzeju Iwanowiczu, Puszkin nigdzie tego nie po
wiedział.
— Jakto nie powiedział? Kiedy ja sam czytałem to na własne oczy. Co prawda, dodał po chwili jakimś smutnym łonem, za dawnych lat, kiedy jeszcze byłem kawalerem i mnie
też to pochlebiało. Ale teraz, człowiek żonaty... — Skądże one wiedziały, że jesteś żonaty...
— Wiedzą, a jeżeli nie wiedziały,to teraz wiedzieć będą.
VI.
Przebywszy wieś Mitino, zobaczyliśmy ogromne tłumy ludu przy Wiazówce. Tylko część pątników weszła z obrazem do wsi, druga zaś część zwróciła się bliższą drogą, około
ogromnych młynów i posunęła się bocznemi ścieżkami,
pro-wadzącemi do Kamionki. Pozostało do noclegu jeszcze dzie
sięć blisko wiorst.
Kiedy zbliżyliśmy się do młynów, procesya wychodziła ze wsi. Zachodzące słońce swymi promieniami oświetlało bla skiem urwanym chorągwie. Obłoczki fioletowej barwy zle
wały się, spajały ze sobą, wytwarzając ciemniejące chmury, skowronki padały i kryły się w krzewach i bruzdach pól,
krzyk przepiórek miękkiem echem unosił się w powietrzu,
łącząc się w pewną, dziwną harmonię z chórami pielgrzy
mów. Ludzkie głosy rozlegały się donośnie nad zamierającym
już dniem, cienie kładły się długie, coraz wieksze zapełniając przestrzenie.
Po bokach drogi dojrzewające łanyzboża stały równymi,
jak ściana, brzegami. ZKamionki na spotkanie obrazu poczęli wychodzić ludzie. W jednem miejscu, na pustej zupełnie po
lanie, pośród zbóż zatrzymała się cała rodzina, siwy starzec,
z siwą równie staruszką na przodzie, rzędem syn już doro
sły, wysoki mężczyzna, nieopodal niego młoda kobieta. Dwie
lub trzy główki dziecięce przezierały przez szeregi porusza jących się kłosów. Z tyłu, w pewnem oddaleniu, gasło zwolna
słońce, a postacie włościan rysowały się wyraziście i osadzały się jasno na tle łanów zbożowych.
— Idą błagać Królowę Niebios o dobre urodzaje. Albo to mało nieszczęść spada na ubogiego rolnika? Grad, posu
cha , robak...
— Błogosławieństwo — mówi Andrzej Iwanowicz! — A jak ślicznie śpiewają.
— Kobieta tam tylko jedna, także słychać jej głos. Ptzeczywiście, młody, dźwięczny głos odbijał się w po wietrzu wspaniale swymi wysokimi tonami, płynął z powie wem wieczornego wiatru, i wreszcie przebrzmiawszy długiem echem cichł powoli wraz z gasnącem słońcem, gdzieś po za szczytami drzew, w głębi czerniejącego lasu.
Jednakże, pochód utrudniony. Pątnicy pochyleni, jakby mieli paść na ziemię pod ciężarem dźwiganych chorągwi, po stępują naprzód dwoma szeregami, przynaglając do szybszego
marszu pierwsze grupy pochodu.
— Nie zatrzymywać się! Nie zatrzymywać się!
Wysokie kłosy żyta przeszkadzają do zejścia na bok
i my też prawie bieżymykłusem. Podoficer policyi, wyjechaw
szy na spotkanie, harcuje na koniu pośród kobiet i dzieci, pyszniąc się swym pięknym bułankiem.
Na niebie zarysowuje się brzeg wzgórza i rysy czarnych
dachów na wiejskich siedzibach odbijają się na nieboskłonie. Jeszcze daleko, bardzo daleko.
Wieczór swym cieniem, swą pomroką, jak przeźroczy
stym całunem objął całą ziemię. Sierp księżyca zawisł nad
mglistymi oparami, nad polami, nad łanami, jakaś nieozna czona, fioletowej barwy, obsłona, coś w rodzajutajemniczej po
włoki, przeświecającej resztkami złotawych promieni słońca. Obejrzawszy się po za siebie, widzę szereg za szere
giem, nibywstęgi iskrzącychsię świateł od pochodni i latarni,
ruchome, zwijające się, jak skręty węża, to płyną wzorzystą wstęgą, to nikną zakryte wzgórzem, to znowu świecą niby zwoje świętojańskich robaczków, to ozłacają złotawo -krwa
wym blaskiem obraz, to igrają w obliczach świętej Madonny i jej dziecięcia, jak płomyczki, to niebieskawe, to srebrzyste,
to płonące ogniem czerwonym.
VII.
Otóż i pierwsze domy wsi.
W ciągu czterech godzin przebyliśmy trzydzieści wiorst.
Plecy odparzyła mi kobiałka, upadam ze znużenia.
— A cóż tam nasza staruszka? — pyta Andrzej Iwa-
nowicz, kiedy przechodziliśmy przez wieś, pośród domów,
w których światło goreje, a przez okna widać na stołach
dymiące samowary i pątników odpoczywających wygodnie. W mojej wyobraźni rysuje się wyraźnie postać nieszczęsnej staruszki, jej postawa zgarbiona, posuwająca się zwolna, z tru dnością, wśród ciemnej nocy. Już teraz zapewne nikt nie li
tuje się nad nią, nikt nie tamuje jej podróży, przedsięwziętej z taką pewnością, odwagą i wiarą; dojdzie do miejsca, w któ
rym złoży pokłon może ostatni Najświętszej Maryi.
Tylko zboża szepcą cicho, a księżyc patrzy z nieba na
staruszkę, dobywającą ostatnie siły, na istotę, którą natchnęła wiara niczem niezachwianą nadzieją ujrzenia Królowej Nieba.
królestwo niebieskie.
— Do nas państwo, do nas. Prosimy na herbatkę!
Andrzej Iwanowicz nie zwracając żadnej uwagi na za
proszenie, miarowym krokiem idzie na drugi koniec ulicy, oddalonej znacznie więcej niż inne ulice od cerkwi.
— Wujaszek Iwan! Wujaszek Iwan!
Biała broda wujaszka Jana ukazuje się w oknie.
— Przyjmujesz pątników czy nie?
■— Znajomych, przyjacielu, przyjmujemy chętnie, bo pra
wie niema już żadnego wolnego miejsca. — Cóż to, poznajesz mnie?
— Będziecie bogatym Andrzeju Iwanowiczu. No, no,
wchodź co prędzej do izby.
Przy stole siedzi już kilku podróżnych, wszystko ludzie
więcej zamożni i przyzwoiciej ubrani. Kobiety w dużych chust kach, jak je zwykle noszą mieszczanki, mężczyźni w krótkich
żakietach, widocznie, sami rzemieślnicy. Gospodarz tylko co
zabrał jeden samowar a przyniósł drugi. Pątnicy pili własną,
przyniesioną ze sobą, herbatę; każda partya dostawała her
batnik do swojego rozporządzenia.
Ja rzuciłem się na ławkę, opierając się plecami o ścianę. Nie chciało mi się wcale nawet poruszyć, ani odwiązać ko
białki. Uczucie szczególnego zadowolenia, że oto mogę spo cząći wyprostować nogi, objęłomię nagle, nie myślałem zgoła
o niczem a tem mniej o piciu herbaty.
Andrzej Iwanowicz rozebrał się, zdjął ze siebie kobiałkę,
a nawet buty.
— Gdzież będziemy nocować — zapytał gospodarza.
Wujaszek Iwan, człowiek bardzo gościnny i uprzejmy,
z ruchami mieszczaninawyższej kategoryi, a przytem ze wzro
kiem, w którym przebijała się, jakby wrodzona jego wiekowi, ironia, z pewnem zakłopotaniem podrapał się po głowie.
— Otóż tego zgoła nie wiem. Chyba na podwórzu. Po
— A w tylnej izbie?
— Tylną izbę zajęli jacyś podróżni. Stepan Jerojewicz,.
pewnie wam dobrze znany.
— Z twarzą opuchłą? Co? —■ Tńk podobno.
Andrzej Iwanowicz trącił mię łokciem.
— To ci, których widzieliśmy niedawno na drodze. Prę
dzej możnaby ich wygnać w pole, a ty im wynająłeś izbę. Starzec z zaniepokojeniem obejrzał się i zakaszlał.
Po wypiciu herbaty pielgrzymi i pielgrzymki zaczęły
wychodzić. My zaś z Andrzejem Iwanowiczem pochwyciwszy nieco siana, ułożyliśmy się na podwórzu, pod daszkiem, tuż obok izby znajdującej się na tyle domu. Latarnia bladawe
i. drżące rzucała światło, strasząc wróble, które co chwila
wyfruwały z pod strzechy. Gdzieś słychać było rżenie koni,
chrupanie krów i chrząkanie świń; równie też dobiegały do nas głosy pielgrzymów, leżących na słomie, ktoś nawet
po-cichutku zbliżał się do stojącego w głębi podwórza tarantasu. Od ulicy słychać było kroki przybywających grup pielgrzy mów, którzy stukali do drzwi i okien, wołając głosem błagal
nym, cichym, mocno zapewne znużeni.
— Nocować! Nocować! Puśćcie nas jedyni!
Nawet nie spostrzegłem jak usnąłem i dopiero jakiś dziwny szmer czy huk przebudził mnie. Wydało mi się, że
coś ciężkiego, a raczej coś niezwykłego, jakieś chrapanie, czy rzężenie napełnia powietrze. Powoli jednak oswoiłem się, na
przód było to chrapanie, niby huk grzmotów, mojego towa rzysza Andrzeja Iwanowicza. Powtóre, jakiś kogut, zaniepo
kojony, czy wystraszony niezwykłymi dla niego głosami, ze szedł z drążka i ostrożnie przesuwając się po leżącej na ziemi
słomie, tuż prawie około moich uszów zatrzepotał skrzy
dłami. Dostawszy się na podwórze zaczął dreptać w miejscu,,
co wywołało w mojej wyobraźni jakieś szczególne wrażenie. Widzę, chociaż nie jasno, jego zuchowatą postać, jak roz szerza skrzydła, jak podnosi w górę głowę:
— Kukuryku! — nagle rozległo się donośnepianie, cho ciaż nie był to czysty dyszkant, ale głos jakiś chrapliwy, za
pewne z powodu niewczesnego przebudzenia się i wilgoci, napełniającej powietrze. Prócz tego, do moich uszów dostały się jakieś inne, bardziej tajemnicze szmery, jakby cicha, sze ptem prowadzona rozmowa. Wstarym tarantasie najwyraźniej
rozmawiali po cichu, ostrożnie, mężczyzna i kobieta.
Za ścianą zaś inne rozgrywały się sceny, stamtąd do
biegały krzyki, stukania, czy huk przesuwanych sprzętów,
śpiewy i rozmowypijanych widocznie gości. Po lewej stronie,
ktoś zaszmerał się i niezadługo młody, kobiecy głos zawołał:
— Kto tu? Ciociu Teklo! Ciociu Teklo!
— Cóż tam takiego ? — odpowiada z gniewem zapewne nagle zbudzona ciocia. — A ty łotrze, cóż ty tu się tak pod
suwasz? Czy masz mało jeszcze miejsca dla siebie? Zaraz rai się stąd cofnij!
Niefortunny gość udaje, że spi rozmarzony, zaczyna straszliwie chrapać, jednakże grono przerażonych dziewczyn
zmusza go do powrotu na zajmowane poprzednio miejsce.
W tej chwiliAndrzej Iwanowicz nietracący nigdy, nawet pod
czas snu, swej ruchliwości i gwałtowności, zaczął się rzucać
na sianie, co zwróciło moje podejrzenie, czy przypadkiem on,
we własnej osobie, nie był tym ciekawskim, podsuwającym
się zbyt blisko, do łożyska dziewcząt. Ale nie. Bez względu na jego niezaprzeczone uczucie przyzwoitości i moralności,
słyszałem ciągle, jak tuż obok mnie chrapał.
— Cóż to tam tak rozgadałyście się, nieznośne sroki, odezwał się Andrzej Iwanowicz głosem zwyczajnego lekcewa żenia płci pięknej.
— Aha zbudził się nareszcie, kuglarz i udawacz — rzekła Teodozya.
— Patrzcie go, zbudził się, a udawał, że chrapi, żeby
łatwiej przybliżyć się i niby we śnie podsunąć. — Któż to taki? — zapytał jakiś głos.
— O! znam dobrze jego żonę.
— Och, to majstry ci szewcy. Wszyscy z cicha-pęk! Takich jak szewcy podstępni, niema więcej na świecie. Oho! Tylko co właśnie miałam zasypiać...
__ Do nas nawet przyczepiał się w drodze, głośnokrzy
knął ktoś z tarantasa.
Poznałem po tym głosie jedną z mieszczanek, którym Andrzej Iwanowicz dał taką moralną naukę.
I to tak natarczywie, mówił dalej ten sam głos, że nie podobna tego wyraźniej powiedzieć...
— Mameczko, ja się poskarżę na niego przed tatką — dodał znowu jakiś głos płaczliwy, niby mocno zawstydzonej dziewczyny.
— No, no! My to wszystko opowiemy lepiej jego babie. — Bodaj was! — szepnął na pół głośno z wściekłością Andrzej Iwanowicz, widząc jaki niebezpieczny dlaniego zwrot przybiera rozmowa. Wreszcie wzmianka o jego żonie, przy
tak skombinowanych ze wszystkich stron zarzutach i podej
rzeniach, odbiera mu poczucie się do własnej niewinności, to też popełnia jeszcze większe głupstwo, jakieby kiedykolwiek mógł zrobić, wyciąga się na łożysku i wydaje ogromne chra-pnięcie, jakby niby rzeczywiście jeszcze spał, i tylko tym ga daniem niespodzianie zbudzony został.
—■ Chrapie, tak właśnie jak wtenczas udawał chrapa
nie — odzywają się chórem kobiety. Wykręty, wykręty, ale to już nic nie pomoże.
Nareszcie nastaje cisza.
Przycichła w tarantasie rozmowa znowu daje się sły szeć. Po za ścianą śmiech i głośne krzyki. Andrzej Iwanowicz
przewraca się to w tę, to w ową stronę, mruczy coś i na wetod chwili do chwili wymyśla komuś, jak to zwykle bywa, gdy ktoś we śnie marzy, lub gniewa się, że go ze słodkiego snu niepotrzebnie zbudzono.
Mnie tymczasem przypomina się spotkana na drodze staruszka. W mojej wyobraźni widzę ją ciągle, jak się wlecze
się, ubolewa i wola do Najświętszej Matki Chrystusa o po
moc, wsparcie i zmiłowanie. Andrzej Iwanowicz zaś stojący
na czele, komuś wymyśla.
Co to nicponie! Nie w tem całe nieszczęście, nie taki
powód nędzy ludzkiej.
Rzeczywiście, gdy znikła ta smutna wizya, słyszę wyra
źnie, już zupełnie przytomny głos Andrzeja Iwanowicza: — Mnie tem wcale nie nastraszycie! Ja się waszych
plotek nie boję. Mam je gdzieś... Spać nie dajecie, swojemi. paplaniami babskiemi bez sensu i składu. Pątnicy, piękni pą
tnicy, hulaki, nicponie!
Z początku nie mogłem zrozumieć o co właściwie idzie.
Zaczyna świtać, słabe, bladawe promienie słońca już
przeciskają się przez wąskie wydrążenia w dachu, brzask dnia
różowieje, coraz jaśniej, coraz wyraźniej przedstawia się cała grupa leżących na słomie pątników-pielgrzymów. Tylko je szcze w zakątkach i po naszej stronie przy ścianie mrok zu
pełny. Andrzej Iwanowicz boso, z rozczochranym włosem na
głowie, stoi przed wyjściem, właściwie przed drzwiami sąsie
dniej, tylnej izby, i widocznie wymyśla nocnym hulakom. Go
spodarz także boso, powstrzymuje go i łagodzi.
— Cóż ty sobie myślisz? — woła. — W moim własnym
domu wyprawiasz brewerye, jakbyś był sam gospodarzem.
— Cożeś ty zrobił ze swego domu, jakąś jamę pełną
łotrów — krzyczy szewc.
— To do ciebie nie należy. Puściłemcię tutaj zgrzeczno ści, a ty sobie, pozwalasz wyprawiać hece i gwałty po nocy.
— Co tam takiego? — wołają teraz budzący się nare
szcie pielgrzymi.
— Szewc z miasta tak dokazuje. — Szewc?
— Szewc, ten, co mieszka w domu Iwanowa. Awan turnik, jakich mało. Wnocy zaczął się po cichu podsuwać do
— Na drodze nas także zaczepiał — krzyczy chór ko
biet, tych samych, które niedawno wywołały takie skandali czne zajście.
— A mnie także głupstwa prawił, dodaje jedna z mie
szczanek, siedząca teraz w tarantasie, udająca niewinność.
— To mu kości połamać! — daje się słyszeć gruby
basowy głos.
— A niech was! — jęczy z wściekłością Andrzej Iwa-
nowicz, nieposiadający się z gniewu. Oto przeklęty naród, po
dły, nikczemny. Tfu!
— Czy koniecznie zachciewa ci się Andrzeju Iwanowi-
czu mieszać do kłótni — mówię, dusząc się ześmiechu, gdym
ujrzał wyraźnie teraz głupią bardzo minę mojego towarzysza. — Już taki mój charakter, nie mogę znieść podstępu
i udawań.
— Masz, czego chciałeś. Teraz zaś wykręcaj, jak po trafisz. Licha sprawa.
— JakBoga kocham, takprawrda. Zawsze mnie coś po
dobnego spotyka, kowal zawinił, a szewc odpokutować musi. Bodaj ich nieszczęście!... No, no, jeszcze mi się dostanie do
ręki ten kupczyk. Już on popamięta...
I nachylając się, szepcze mi na ucho:
— Ale wy, Galaktionicz, gdyby nareszcie te sroki... pa miętaj, ani słowa o tem wszystkiem do mojej żony. Oto na
ród głupi, taki głupi, że aż strach, niema w tej masie ani jednego człowieka, coby choć cokolwiek rozumiał... chamy!
VIII.
Dzień zajaśniał i upał wzmógł się niesłychanie. Obraz znowu ruszył dalej około godziny dziesiątej.
Wyszliśmy nieco pierwej, ale jakoś szło niesporo. Nogi
bolały, wszystkie członki, wszystkie kości, jakby je kto prze trącił, ledwie się lazło powoli, dopiero po niejakim czasie
człowiek raźniej zaczął się poruszać.
Tu i owdzie po drodze spotykało się mały lasek lub
gaj, darzący upragnionym chłodem, stawaliśmy w cieniu, żeby nieco odpocząć. Czasami znowu po drodze wysuwał się
fol-warczek lub osada i na rozstaju wznosił się murowany, jakby
cerkiewka, przystanek ze szafką, ozdobioną wieńcami, ziele
nią lubkwiatami, w której stała figura Matki Boskiej, oszklona,
z mnóstwem wotów pobożnych podróżnych. Przy obrazie sta ruszek z obwiązaną głową siedział przy stoliczku, na którym stała taca, przykryta białem płótnem. Wówczas przystawało mnóstwo ludu, składając na tacy ofiary, na jaką kogo stało, ten miedziaka położył, tamten dołożył srebrny pieniądz a nie jednokrotnie zaszeleściał papierek ofiarowany przez bogatego podróżnego. Lud cisnął się do obrazu, aby przynajmniej do tknąć szkła osłaniającego obraz, lub ucałować podnóże po
sągu. Niektórzy z nich, ponieważ obraz stał na wysokim po
stumencie a właściwie na dwóch belkach, ułożonych pomię dzy dwoma kamieniami, stanowiącymi podstawę, przesuwali
się po pod obrazem, czołgali się na kolanach, a zawsze był
ścisk, taki napór jednych na drugich, że można się było oba wiać, aby przy tern przesuwaniu się obraz nie spadł na zie
mię. Teraz zaś w czasie ogólnego pochodu za obrazem, poje
dynczo tu i owdzie ustawione obrazy otaczały tłumy ludzi. Tu spieszył znużony podróżą, cisnął się do stóp Maryi że
brak, to znowu jakiś kaleka, kulawy, niewidomy, chory lub
okryty ranami niedobitek człowieka, cisnęłysię kobiety istar
sze i młodsze, i małe i doroślejsze dzieci, wszystko pobożnie
żegnając się, szlochając lub załamując ręce z rozpaczy, z bólu,
z cierpienia. Każdy wielkim głosem, przerywanym łkaniem
spowiadał się głośno ze swej niedoli, trosk, smutku, strat
i nieszczęść, błagając ratunku i pomocy. Nikt nie zwracał uwagi na drugich, cisnął się, czołgał, wpatrując się w jeden
punkt, w oblicze świętej, cudownej Matki Boskiej, lśniącej
niby żywem srebrem, drogiemi kamieniami i perłami, tak się bowiem promienie słońca załamywały na ramie i ozdobach
ja-snem słońcem i milionami gwiazd, cudniejszych od gwiazd na
nieboskłonie. Co większa, załamujące się promienie nadawały jakby ruch, życie obrazowi, i w wyobraźni modlących się wy twarzał się cud, Matka Najświętsza z ubolewaniem porusza głową nad ukorzonymi pątnikami i zdaje się błogosławić im z uśmiechem niebiańskim na świętych ustach.
Na twarzach obecnych malowała się radość i szczęście niewypowiedziane językiem ludzkim, każdy po krótkiej modli
twie, po pokłonach, odchodził wzmocniony, pocieszony, z na
dzieją w sercu, z wiarą w duszy.
Patrzyłem na to nie bez wzruszenia.
Taka falaludzi zgnębionych cierpieniem, niedolą, niedo
statkiem, nędzą, po jednem spojrzeniu w oblicze Najświętszej
Królowej Nieba, odchodziła pełna nadziei.
Trudno określić ile głębokiej wiary, ile nadziei pomie
szcza serce prostego człowieka, jak słowa modlitwy przeni kają głęboko do duszy prostaka, pokładającego całą ufność
w wyobrażeniu świętej Matki Chrystusowej. Ta figura skro mna, zdobna w dary wieśniaków, we wstęgi, barwne okrawki, w wieńce i bukiety, dla prostego ludu przedstawia całe niebo świętości i cudów.
Któż zaprzeczy, że w tej prostej pielgrzymce, w tem skupieniu mas ludu prostego, nieoświeconego tkwi cała siła
przekonań podtrzymujących społeczeństwo, tkwi potęga ni-czem nie skruszona, wiara przełamująca zapory, wytwarza jąca z kruchej, wątłej istoty bohatera, męczennika za tra-
dycye narodowe. W tem to spoczywa niespożyta przeszłość historyczna, stanowiąca tło każdego narodu. Lud, to pierwsze stadyum, wytwarzającej się ludzkości. Siła wiary i tradycyi ludu to ta cząstka, główne ziarno życia narodów. W pro stych, wierzących sercach, budzisię wiara, te warunki istnie
nia, na jakich świat od wieków opiera swój byt, trwałość,
jakie pchają miliony do coraz nowych zdobyczy ducha, do
postępu, do rozwoju, nie trącając podstawowej warstwy, war
stwy prostego ludu.
IX.
Przestanki i wypoczynki były coraz częstsze, dlatego z Andrzejem Iwanowiczem wyprzedziliśmy i pozostawili da
leko po za sobą główne centrum procesyi pielgrzymów. Około jednej wioseczki, malowniczo rysującej się na
przestrzeni wiorsty od głównego traktu, na niewielkim pa
górku, natrafiliśmy na bardzo ożywioną scenę.
Poniżej drogi, którąśmy szli, w kilku miejscach zbudo
wane były zielone namioty, pod cieniem których stały stoły i dymiły się samowary. Na murawie, po jednej stronie drogi siedziały baby z wiadrami, napełnionemi kwasem, i z chlebem; po drugiej płonęły rozpalone ogniska, na których zawieszono kociołki. Przytem nadrewnianychrożenkach piekły się grzyby. Był to prawdziwy bazar, targ, niezmiernie ożywiony i ludny.
— Dwie kopiejki! Dwie kopiejki — wołały przeku
pnie. — Dwie kopiejki, grzyby smażone, pieczone, co kto lubi. Prosimy! Sprobójcie! — dodawały młode dziewczęta, ubrane jak markietankir).
Usiadłem obok jednego stolika i przyzwałem do siebie Andrzeja Iwanowicza.
— Nie jedz grzybów — rzekł on głosem jakimś ponu
rym, jak gdyby w tem tkwiła jakaś przestroga. — Dlaczego!
— To raskolniki*2) — odezwał się.
') Przekupki idące za wojskiem.
2) Odstępcy od wiary prawosławnej, prześladowani przez rząd. Rozśmiałem się, ale Andrzej Iwanowicz poszedł dalej nie zatrzymując się.
Rzeczywiście między temi przystojnemi dziewczętami i pośród babprzystrojonych świątecznie, nie zauważyłem tego szczególniejszego zadowolenia i zapału, z jakim przyjmowano wszędzie pojawienie się cudownego obrazu. Rozmawiały bar dzo wesoło, głośno śmiały się, przywołując i zapraszając do
siebie przechodzących. Głównie, jak to spostrzegłem, miały
one na celu, nie modlitwę, nie pożywienie znużonych pątni
ków, ale raczej zasiadły tu po to, aby jak najwięcej zarobić, aby skorzystać z przejścia procesyi.
Skosztowawszy nieco owej świetnej potrawy, przypieczo
nych grzybów, które przypominały się ciągle odbijaniem się starej oliwy, poszedłem w dalszą drogę, i zeszedłszy z pagórka, mimo woli trafiłem na inną bardziej zaciekawiającą scenę.
Na drodze, pośród gromadypiękności raskolniczych, An drzej Iwanowicz dawał dowody swego niczem niepokonanego męstwa i zuchwałej odwagi.
Na boku stał znajomy już czytelnikowi tarantas,
wy-przężone konie chrupały w torbach zasypany im owies, a wła
ściciel owego powozu staczał z Andrzejem Iwanowiczem za ciętą walkę na języki.
— Aha! jeździcie parą! — krzyknął Andrzej Iwano
wicz do syna kupca, ubranego jak wczoraj, w chłopski sa
modział. — Ja nawet patrzeć na ciebie nie chcę. Już ja
was darmo od tego odwodziłem, nieraz natarłem wam po rządnie uszów...
Rzucałsię na wszystkie strony i tak jak wczoraj umyśl
nie nadstawiał swoją twarz...
Jeden z towarzyszów kupczyka, subjekt w długiej
za-kiesie i w płaszczyku z podniesionym do góry kołnierzem, zaledwie trzymający się na nogach, zastanawiając się, nastę pując sobie naga na nogę, coraz bliżej podchodził do An
drzeja Iwanowicza w postawie bojowniczej, lecz za każdym razem odskakiwał, dostawszy od przeciwnika silnego boksa. Woźnica, chłop w czerwonej, bawełnianej koszuli i bobrowej
czapce, okazywałchęćprzyjścia z pomocą kupczykowi, dlatego też Andrzej Iwanowicz za każdym jego ruchem, chwytał go za piersi, wstrząsał nim i rzucał na bok, jak piłkę. Kupczyk zamierzał się parasolem, ale nie mógł jakoś zdecydować się
na wymierzenie ciosu, chociaż Andrzej Iwanowicz przybierał
— No, uderz! uderz! — wołał wściekłym głosem. —
Ja doskonale znam tę kobietę, którąś wczoraj wiózł wswoim powoziku. To żona Jegora Michalińskiego. I jeździsz parą koni
nicponiu! Oto pielgrzymi sławni, bardzo sławni.
Ale młody kupczyk, straciwszy zupełnie przytomność i odwagę, tylko machał parasolem, lecz na stanowczy czyn
zdecydować się nie potrafił. Wówczas Andrzej Iwanowicz, wy
prowadzony z dotychczasowej cierpliwości i przewidując, że
się niewątpliwie wdam w tę sprawę, w rodzaju pokojowego
pośrednika, zdecydował się na krok stanowczy.
Rzuciwszy się na chłopa- woźnicę, schwycił go jedną
ręką za piersi, a drugą sięgnął do bobrowej czapki.
— Dlaczego włożyłeś ją sobie na głowę, krzyknął, dla
czego wdziałeś tę czapkę? — pytał zdławionym ze wściekło
ści głosem, i zerwawszy mu ową czapkę, rzucił się następnie na kupca, zerwał mu płaszczyk i gwałtownym ruchem na
dział mu go na głowę.
Komiczna postawa kupczyka wywołała śmiech ogólny, lecz że mimo tego ciągle tylko wymachiwał swoim paraso
lem, spowodowało to zupełne wyczerpanie cierpliwości gwał
townego szewca. Nie mogąc w żaden sposób doprowadzić do tego, aby kupczyk nareszcie zaczął się bronić, schwycił go za nos i pociągnął go w tę to w ową stronę, w nadmiarze
największej pogardy.
— I jeździsz parą — krzyknął — jeździsz parą koni! W tej chwili zbliżyłem się do miejsca bojowych zapa sów i nie bez trudności powiodło mi się odciągnąć na bok dotychczasowego bohatera. Wyzywał, rzucał się, to podbiegał do swoich przeciwników, rzucał na trawę właściciela owego nieszczęsnego płaszczyka, trząsł i chwytał za kołnierz wo źnicę i termosił kupczyka. Nareszcie, wciąż grożąc kułakiem, zdecydował się zejść z pagórka i pożegnać swoich wrogów.
— Ach, Andrzeju Iwanowiczu! Andrzeju Iwanowiczu
— zawołałem — cóż to za pasya wdawać się w bójki! Czyś oszalał — wołałem.
— Jestem gotów paść trupem, ale nie pozwolę sobie w taki sposób ubliżyć.
__Przecież oni z tobą wcale nie zaczynali kłótni, sie dzieli'spokojnie.
— To prawda, ale już takie moje usposobienie. On so
bie myślał, że z lada szewca łatwo żartować, ciągnąć za nos,
ja go też za nos ciągnąłem, jak jendora.
— Bardzo to pięknie — odparłem, śmiejąc się, cóż ci
jednak zawadzała czapka woźnicy?
— Alboż to kupiecka. Co? Chłop, cham, w bobro
wej czapce!
— Więc cóż?
Andrzej Iwanowicz jeszcze nie ochłonął, oczy mu się
iskrzyły.
— Taki cham nie może, nie powinien kłaść na swoją
głowę. On chłop, powiadam, więc dla niego czapka barania!
X.
Okolica stawała się coraz lesistsza; im bliżej Oranek,
tern gęstsze, dłuższe lasy. Już minęliśmy zabudowania mona-
sterskiego folwarku i znowu idziemy traktem, ścieżkami bo-cznemi, pomiędzy wioskami. Wreszcie znikły klony i dęby
a przed nami niewielka pusta przestrzeń, z trzech stron oto
czona gęstym lasern.
Przeszedłszy kilkaset kroków, widzimy łany zboza a za nimi w pewnem oddaleniu domki, należące do osady mona-
steru, i szczyty cerkiewki, wesoło strzelające do góry; dalej
drzewa iparkan, okalający klasztor. To byłwłaściwie cel na
szej pielgrzymki.
Ponieważ na chwilę zatrzymano procesyę, i my szlismy
bocznemi drogami, pozostało zatem dość czasu do przyłącze
nia się do procesyi. Napotkawszy tedy dom, w którym izba była wolna, poprosiliśmy o nastawienie samowaru. Andrzej
się do łaźni, ja zaś, ugasiwszy kwasem pragnienie, położyłem się na ławce w tylnej izbie i wkrótce zasnąłem, mocno znu
żony. Pomimo snu słyszę odzywający się dzwon, widzę An drzeja Iwanowicza, jak świeżo wygląda po kąpieli, jak mi wyrzuca moją niestałość i brak odwagi; natomiast gospodyni domu wyraża życzenie, aby mnie pozostawiono w spokoju.
, ., ~ Nie’ nie “ krzyezY mój' nieznośny towarzysz po droży. _ Tyle wiorst już przeszedł, czy już niema dość siły
na wyjście dla pozdrowienia przybywającego w tej chwili
obrazu. Ja jego tu zaraz podniosę.
I niewątpliwie byłby to uczynił, sposobem grzecznym u niegrzecznym, namową lub gwałtem, gdyby nie zabrzmiał
w tej chwili dzwon, nie dało się słyszeć śpiewanie chórów, gdyby me szelest i odgłos toczącaj się, jak lawina, masy pą- tmkow, bo tym sposobem sam skazałby się na spóźnienie
z powitaniem cudownego obrazu.
Zostawił mię tedy i sam co żywo wybiegł z izby.
W moich uszach ciągle brzmiały dzwony, które po nie jakiej chwili ucichły, słyszałem tylko szelest i łomot przewa-
ającej się z miejsca na miejsce ciżby ludzi. Nareszcie kilka <ropel deszczu, które stoczyły się na moją twarz z dachu, pod którym spoczywałem, doprowadziły mię do przytomności. Deszcz upadł gęsty, ale wnet ustał. Słońce żywym bla
skiem rozjaśniło powietrze. Dokoła panowała grobowa cisza a mnie zdawało się, że między podróżą odbytą z takim tru
dem i wylaniem a walką, wszczętą przez Andrzeja Iwanowi cza na drodze, jednem słowem wszystkie te wypadki, jakie doświadczyliśmy i przebyli, trwały zaledwie jedną dobę. '
Wciągnąłem z trudnością buty i wyszedłem.
Cicho i spokojnie na całej przestrzeni. Gdzieniegdzie
przesuwali się pątnicy, zwolna wlekąc za sobą nogi ze znu-
enia baby siedziały na przyzbach, a przez okna w domach
widać najwyraźniej siedzące towarzystwo przy dymiących sa
mowarach. Większa część pielgrzymów pozostała w kościele
stronie, przedzielonej od głównego traktu szerokim rowem,
daleko więcej ruchu i życia, tu rozstawiono namioty i stały
kramy pod daszkami. Przestraszeni deszczem przekupnie na
nowo poczęli otwierać swoje sklepiki. Wszędzie wielki ruch przechodniów i podróżnych, tu kupują bułki i białe chleby, tam piją kwas gruszkowy, podawany w glinianych naczy niach, owdzie kupują tanie bakalie, pierniki i smakołyki po kopiejce sztuka. Żebracy i staruszki na kulach podsuwają
się pod sklepy z wyciągniętemi rękami, prosząc o jałmużnę
w imieniu Chrystusa. W szynkach ogromna ciżba, na placu biesiadują gromady, pijąc i wykrzykując, jak to zwykle bywa
podczas jarmarków.
Przez otwarte na ściężaj podwoje kościoła widać tłumy
zbite, głowa przy głowie. Już padał mrok, owijając ciemną zasłoną wszystkie widzialne przedmioty, w tym mroku wie
czora jaskrawo błyszczą świece, w cerkwi słychać śpiewy,
śpiewy te dziwnym kontrastem harmonizują z lekkim powie
wem wiatru, wstrząsającym odwieczne drzewa, szumiącym szeleszczącym pośród łanów, pokrytych dojrzałem! kłosami
złocistego zboża.
Obraz nareszcie miał być odniesiony.
Kiedy nareszcie wszedłem do cerkwi, już stary archirej stał przy wejściu i dwaj dyakoni rozbierali go z szat kościel nych. Za minutę uprowadzili archireja, wziąwszy go pod ręce,
i lud zebrany zaczął się rozchodzić.
Na wschodniej stronie dziedzińca kościelnego spostrze
głem jeszcze drugą bramę. Za bramą widniały w mroku wie
czoru drzewa wielkiego ogrodu i niknący w oddali, w prze strzeni, szczyt wieży.
Wszedłem tam po kamiennych schodkach, ciągnęło mię tam dziwne jakieś uczucie, czy pragnienie osamotnienia, cichy
szelest listków i szept spływających strumieni wody w wiel kim wodotrysku. Kroki głucho odbijały się. Krople wody, spa dające do basenu, dziwnym urokiem drażniły nerwy i zara zem usposabiały do marzeń.
XL
Cichy wieczór, cień padający na całą przestrzeń ogrodu, szept a raczej szmer spadających kropli dziwnie mnie uspo
sobił, i mimowoli cofnąłem się myślą do przeszłości, do chwili zbudowania owego monasteru, przypomniałem sobie i nazwi
sko pierwszego inicyatora, owego bojaryna Glatkowa, który
pierwszy na tem miejscu, gdzie obecnie stoi monaster, ujrzał
cudowny ogień.
W kronikach fakt ten opisany jest następująco:
»Idąc po polu, zwanem Oranym, i doszedłszy do znaj
dującego się tam w pobliżu lasu, ujrzałem na wzgórzu, do minującem nad całą okolicą, ogień!
Doszedłszy do miejsca, nie zastałem żywej duszy, lecz
natomiast wznosił się ogromny słup płomienia, który sięgał
w niebiosa.
Dzień był smętny, mroczny, po niebie przesuwały się czarne chmury, tak że' nietylko nieba, ale nawet słońca nie
podobna było widzieć, w tym dniu padał też deszcz ulewny«...
Niezmiernie zdumionytem zjawiskiem, takprostodusznie i poetycznie opisanem w starożytnej kronice, bojaryn Glatkow postanowił zbudować na tem miejscu monaster w roku 1634
pośród olbrzymich lasów, zamieszkałych przez pogańską Mor-dwę. Pogańska Mordwa, jak należało spodziewać się, okazała
się nadzwyczaj niezadowoloną, a nawet nienawistną dla no wego sąsiedztwa. Monaster przeszedł rozmaite koleje i ucier
piał wiele, mianowicie Mordwy wystąpili o zwrócenie im grun tów, na których stanął nowy domBoży. Jednakże bojarynowi powiodło się przemódz procesowników i w skutek tego, kró lewskim rozkazem, oznaczono miejsce dziedzictwa, mianowi
cie starzec Glatkow otrzymał pozwolenie zająć w posiadanie
wyłączne z bracią swoją wpoprzek i wzdłuż lasu cały kwa
drat ziemi na wiorstę, a gdyby, mówi patent królewski, za
szła potrzeba, mogą oni brać drzewo z lasów tyle ile zechcą, wyłączając jedynie drzewa, zdatne do morskiej żeglugi.