K
ażdy wielki utwór artystowski nazywają boskim;pokazuje to domysł, przeczucie, że jest w nim
coś tajeininiczego, coś niby nadprzyrodzonego i to coś uznano za niezbędnie potrzebne dziełu prawdziwie ar-
tystovvskiemu.“
Niedość na tem:
„Żeby smakować w sztuce, żeby rozognić się wido
kiem jej płodu, trzeba także pewnego natchnienia, bier
nego niejako, któreby duchowi widza dało zetknąć się bezpośrednio z duchem sztukmistrza/4
Tak przemawiał Mickiewicz 9. stycznia 1844 r.
o sztuce jako o czystej, bezpośredniej emanacyi złożo
nych w głębi ducha prawd, dokonującej się w stanie natchnienia, w którem osobiste „Ja“ zanika, rozgwar codziennych myśli milknie, uwaga, pochłonięta przez zjawę świata zewnętrznego głuchnie i ślepnie na wszelkie
„zewnątrz", skupia się w sobie i staje się godną do przy
jęcia onych tajemniczych, Bogu tylko wiadomych prawd.
Nie minęło trzydzieści lat, bo już w 1873 roku ukazał się gwałtowny manifest Piotra Chmielowskiego
o celach i zadaniach sztuki, w którym najtęższy po on czas krytyk polski dowodzi, że artysta, jak każdy inny człowiek jest obywatelem, a zatem powinien mieć pewne przekonania społeczne i podług tych przekonań postępo
wać... „O przekonanie nam idzie, o przejęcie się pra
wdami społecznemi, o przerobienie ich na umysłowy skarb artysty — nie zaś o pustą formę“. — „Porzućcie podniebne stropy — woła do artystów — i zejdźcie na ziemię pomiędzy pracujących i cierpiących, wesołych a smutnych, wnikajcie w rany społeczeństwa, a głos wasz opromieni ciemności, umili godziny biedy. Precz z bezświadomem natchnieniem poetów, precz z ich ma- zgajskiem ospalstwem duchowem, — żądamy od poezyi skąpania się w nurcie zdrowych myśli, mogących w. żyły beletrystyki wlać nowe życic, przemienić ją w istotny czynnik produkcyi społecznej — Artysta powinien przedewszystkiem wiedzieć, czemu i dla czego cośkolwiek pisze i powinien sobie dokładnie uświadomić, jakie kon- sekweneye z dzieła jego, gdy zostanie ujawnione, dla społeczeństwa wynikną.
Nie wiem, pod czyim adresem Piotr Chmielowski swoje gromkie a apodyktyczne słowa o celu i znaczeniu sztuki zwracał — bo przecież po on czas cała sztuka polska była z maleńkiemi wyjątkami na usługach społe
czeństwa: artysta po on czas i długo jeszcze potem miał li tylko względy społeczne na oku — wszystkie zagad
nienia społeczeństwa: psychologiczne, społeczne, etycz
ne, rozweselające ona „biedę codzienną*', jak też bu
dzące „w warstwach zamożnych współczucie i litość dla biednych i uciemiężonych" zostawały z głęboką sumien
nością roztrząsane w tworach naszych powieściopisarzy, dramaturgów i poetów — artysta był przecież na on czas i uczonym i publicystą, politykiem, kaznodzieją, popula
ryzatorem.
Trzydzieści zatem lat starczyło, by sztukę zwalić z wyżyn, na jakiej ją Mickiewicz stawiał i zapakować ją do marnego, episierskiego kramiku, w którym między innemi pożytecznemi rzeczami można sobie nabyć prawd społecznych, ujętych w formę „sztuki", materyału do pokrzepienia i rozweselenia ducha, udręczonego troską i życiowemi zabiegami. „Społeczeństwo, jak Mickie
wicz mówi, opuściło drogę krzyża, nie chciało cierpieć, starało się unikać choćby najmniejszej przykrości, okła
mywało siebie i pozwalało się z rozkoszą okłamywać, a tem większym ulubieńcem jego ten, który im haszysz i odurzające opium dawał, mieniąc to' pokrzepieniem ducha, a proste narkotyzowanie nazywając podnosze
niem i uszlachetnieniem." Trzydzieści lat starczyło, by wszystkie objawienia naszych wieszczów poszły doszczę
tnie w niepamięć, by myśl polska — rwąca się w prome- teuszowskich wysiłkach, by tam dotrzeć, „gdzie Stwórca z Naturą graniczy", by w bezkreśnych obszarach Nie
świadomości nowe, nieznane dotąd zagony posiąść — zo
stała wprzągnięta w ohydne jarzmo społecznego po
żytku: ci, „co królami byli albo będą" stali się pachoł
kami tych, „którzy kądziel w duchu przędą", a naród,
który, według Mickiewicza, „coprawda najpóźniej przy
szedł na scenę tego świata z krainy Ducha, ale miał jej najświeższą pamięć i stąd był powołany inne narody do poznania domu wspólnego Ojca doprowadzić" — stał się narodem, który czemprędzej wyrzekł się swych proro
ków i bluźnić jął Bogu — „który lubi huczny lot olbrzj'- mich ptaków i koni rozhukanych nie kiełza, a na szysza
kach dumnych staje sam piórem z ognia1**) i zwalił się hurmem do smrodliwego ghetta narodów, w którem wszystkiego dostać można i kupić i sztukę i ideały, ba!
nawet wygodny kącik w przyszłem życiu.
Nie wchodzę w to, co zatamowało rozwój myśli polskiej, która nigdy potężniej się nie objawiła, jak w tak zwanym Romantyzmie, co zwichnęło doszczętnie jej podniebny, królewski wzlot — pozostaje tylko do stwier
dzenia fakt, że ciągłość nici myśli polskiej została nagle potargana, zgasło ogniste płomię, które było jeszcze przed dziesiątkiem lat z wulkaniczną mocą wybuchło, a w ciemnościach, ale przy tłustych garnkach zasiadło starcze plemię, żądne spokoju, wygody, rozweselenia, bezmyślności — strupieszałe pokolenie, spragnione tylko pożytku i leniwego wylegiwania, odrzucające z wzgardą i oburzeniem wszystko, coćkolwiek mogłoby starczą duszę jego z równowagi wyprowadzić lub do jakiejś- kolwiek wewnętrznej pracy zmusić.
I o tem to „starem** pokoleniu wyjałowionych
po-*) Słowacki.
grobowców, ich zaciekłych walkach z „młodem“, do no
wego życia odrodzonem, szerzej pomówić wydaje mi się teraz być najodpowiedniejszą porą, kiedy już zwycięstwo młodego pokolenia zdaje się być pewnem, poszarpane nici ciągłości myśli polskiej znowu nawiązane zostały, kiedy już z wszystkich dali i wszystkich pobliży roz
brzmiewają zwycięskie fanfary hufca duchów, dawno już zapomnianych, a których „młode" pokolenie na pomoc sobie było przyzwało.
«STARZY» I «MLODZI», CZYLI «DUCH WIE