• Nie Znaleziono Wyników

Praktyka dyplomowa

W dokumencie Politechnika Wrocławska w mojej pamięci (Stron 165-169)

o wakacjach wróciliśmy do Wrocławia i zaczęliśmy szukać mieszkania. W końcu wynajęliśmy dwa pokoje w willi na Grabiszynku z używalno-ścią łazienki i kuchni. Pierwszego września rozpocząłem praktykę dyplomową, a Hanka aplikację sędziowską we wrocławskim sądzie. Na półroczną prak-tykę dyplomową zostałem skierowany do Zakładu Energoelektryki Politech-niki Wrocławskiej (ZEPW).

Pierwszy września 1952 roku traktuję jako datę rozpoczęcia pracy zawodo-wej. Od samego początku byłem bowiem traktowany jak normalny pracownik, a następnie do tego Zakładu dostałem przydział pracy. ZEPW był w resorcie szkolnictwa wyższego nietypową instytucją, zatrudniał około 200 osób i był czymś w rodzaju instytutu naukowego. Po wielu latach i kilku metamorfozach został przejęty przez resort energetyki i przekształcony w Instytut Automatyzacji Systemów Energetycznych, znany powszechnie jako IASE.

ZEPW posiadał rewelacyjne, na owe czasy, urządzenie, w postaci analiza-tora prądu zmiennego. Przyrząd ten miał szerokie zastosowanie, głównie jednak wykorzystywany był do obliczania prądów zwarciowych i rozpływów mocy dla potrzeb dydaktyki oraz do realizacji prac zlecanych przez resort energetyki. Zostałem przydzielony do pracowni, która zajmowała się eksplo-atacją analizatora. Posadzono mnie przy modelowaniu badanego aktualnie systemu energetycznego. Moja praca polegała na umieszczaniu w panelu, przypominającym szufladkę, rezystorów, indukcyjności i kondensatorów o wartościach, które odpowiadały parametrom określonego elementu bada-nego systemu. Następnie panel ten łączyłem z panelami odwzorowującymi inne elementy systemu. Połączenia były wykonywane elastycznymi przewo-dami w różnokolorowych igelitowych powłokach, tworzącymi barwną pląta-ninę. Było to żmudne zajęcie. Rozwijający się krajowy system energetyczny wymagał wielu analiz i obliczeń, do których ten analizator znakomicie się nadawał i był jedynym tego typu urządzeniem w kraju. Roboty było w bród. Kierownictwo zakładu wykorzystywało każdą parę rąk. Często pracowałem po godzinach. Kiedy wieczorem zamykałem oczy, widziałem pod powiekami plątaninę kolorowych przewodów.

stała w kraju po Targach Poznańskich. Zostałem wyposażony w odpowied-nie zamówieodpowied-nie, a o dalszych szczegółach transakcji miałem się dowiedzieć od profesora Kożuchowskiego już na miejscu. Bezpośrednio po przyjeździe do Warszawy zameldowałem się w mieszkaniu profesora, aby mógł przeka-zać mi niezbędne informacje przed wyjściem do pracy w Ministerstwie Ener-getyki, gdzie był zatrudniony w charakterze doradcy. Mieszkał wtedy bar-dzo blisko dworca Warszawa Zachodnia, zatem zjawiłem się u niego około godziny szóstej. Profesor był sam, żona z dziećmi przebywała jeszcze na letnisku. Zostałem bardzo uprzejmie przyjęty i zaproszony na śniadanie. Gospodarz zaserwował między innymi jajka na twardo. Z pierwszym pora-dziłem sobie bez trudu, ale z drugim sprawa nieco się skomplikowała, ja-jeczko bowiem było częściowo nieświeże. W końcu gospodarz zorientował się w sytuacji i już bez przeszkód zakończyliśmy śniadanie. W międzyczasie zostałem poinformowany o dalszym przebiegu mojej misji.

Miałem się zameldować u dyrektora Elektrimu i poinformować profesora o załatwieniu sprawy. Elektrim był wtedy państwową firmą, która zajmo-wała się importem i eksportem urządzeń elektrycznych. Dyrektor był mocno zakłopotany i wyjaśniał mi, że profesor Kożuchowski źle zrozumiał jego in-formację na temat możliwości zakupu zachodniej aparatury. Dokonanie ta-kiego zakupu wymagało uzyskania z Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego odpowiedniej puli dewizowej. Z tą nienajlepszą informacją udałem się do profesora. Zaczął kombinować, jak rozwiązać ten problem. Powiedział wresz-cie, że muszę się udać do określonego pokoju w ministerstwie, tam siedzą dwie panie, które z pewnością pomogą uzyskać niezbędną pulę dewizową. Mają bowiem wobec niego dług wdzięczności, gdyż zdobył dla nich przewód do kuchenki elektrycznej, na której gotują herbatę. Nie wiem jak ostatecz-nie została załatwiona sprawa zakupu tych dewizowych przyrządów, ale przy-puszczam, że została uwieńczona sukcesem. Ja natomiast przeszedłem pierwszą lekcję załatwiania spraw na szczeblu ministerialnym.

Pod koniec października zaproponowano mi współpracę z inżynierem Tro-jakiem, który w poprzednim semestrze, wspólnie z inżynierem Lidwinem,

wykładał nam przedmiot pod nazwą technika zabezpieczeń przekaźnikowych. Po tym próbnym semestrze o dalsze prowadzenie wykładów został poproszo-ny tylko inżynier Trojak. Całkiem słusznie zrezygnowano ze współpracy z inżynierem Lidwinem, który nie był najlepszym wykładowcą. Inżynier Trojak miał spore doświadczenie w technice zabezpieczeń, był bowiem kie-rownikiem laboratorium przekaźnikowego w Zakładach Energetycznych Okręgu Południowego z siedzibą w Katowicach i miał niewątpliwie talent dydaktyczny. W semestrze zimowym miał prowadzić wykład dla słuchaczy studium magisterskiego, którzy rozpoczęli studia rok wcześniej niż mój rocznik i byli pierwszym rocznikiem, który studiował w systemie dwustop-niowym.

Powstał problem pomocy inżynierowi Trojakowi w organizowaniu labora-torium przekaźnikowego i prowadzenia w nim ćwiczeń. Przyjeżdżał na je-den dzień w tygodniu do Wrocławia i potrzebny był ktoś do pilnowania jego gospodarstwa na miejscu. W tej sytuacji wybór padł na mnie. Wprawdzie nie miałem jeszcze nawet dyplomu inżynierskiego, ale słuchałem wykładów Trojaka, które zaliczyłem z wynikiem bardzo dobrym i mogłem być przydat-ny, zwłaszcza w pracach związanych z organizowaniem laboratorium.

Ćwiczenia prowadzili asystenci profesora Kożuchowskiego, dla których przekaźniki i technika zabezpieczeń nie były głównym przedmiotem zainte-resowań. Ja pełniłem funkcję laboranta. Pierwsze ćwiczenia były proste i nie sprawiały nikomu większych trudności. Trojak jednak pościągał z Ka-towic kilka nowoczesnych, jak na owe czasy, i bardziej złożonych przekaźników. Przygotowując stanowiska do ich badań, musiałem się dokładnie zapoznać z ich budową i zasadą działania. Powoli mój udział w prowadzeniu tych zajęć wzrastał.

Zajęcia dydaktyczne zajmowały mi tylko część czasu pracy podczas prak-tyki dyplomowej. W związku z podjęciem współpracy z Trojakiem zostałem przeniesiony do pracowni zabezpieczeniowej, której kierownikiem był star-szy kolega, mgr inż. Andrzej Nodzyński. W pracowni zatrudniony był jesz-cze mgr inż. Ryszard Jarmuła, technik oraz kreślarka. Po pewnym czasie został zatrudniony kolega Wójtowicz, który kończył studia w systemie czte-roletnim i z opóźnieniem przygotowywał pracę dyplomową. W owym czasie kręciło się na uczelni wielu studentów, którzy studiowali w przedwojennym, czteroletnim systemie kształcenia politechnicznego. W tym systemie do za-liczenia roku wystarczyło zdanie kilku egzaminów z określonych przedmio-tów, zwanych rygorami. Z tego powodu zaległe egzaminy z przedmioprzedmio-tów, które nie były rygorami, ciągnęły się za niektórymi jeszcze długo po zakończeniu czwartego roku studiów. Byli to przeważnie ludzie starsi, zazwyczaj podej-mowali pracę zawodową, często poza Wrocławiem, pracując, zdawali zaległe egzaminy i przygotowywali pracę dyplomową. Takim maruderem był

zatrud-leżące do Wydziału Architektury. Pęczniejący z dnia na dzień zakład, który w swoich podstawowych zadaniach nie służył dydaktyce, nie miał tam szans rozwoju. W październiku, a może w listopadzie, wszystkie pracownie ZEPW, z wyjątkiem pracowni analizatorowej, zostały przeniesione do jednej z dwóch potężnych hal, usytuowanych w sąsiedztwie Hali Ludowej. Te hale, łącznie z Pawilonami Czterech Kopuł, stanowiły przed wojną tereny wystawowe. W 1948 roku stały się częścią Wystawy Ziem Odzyskanych. Ówcześni ojcowie miasta ciepłą rączką przydzielili jedną z nich Wytwórni Filmów Fa-bularnych, a drugą – profesorowi Kożuchowskiemu.

W semestrze letnim studenci kursu magisterskiego przystępowali do przy-gotowania prac dyplomowych. Trojak napędził kilka zleceń na konkretne prace z zakresu techniki zabezpieczeniowej. W całości lub w znacznej części stały się one tematami kilku prac dyplomowych. To już nie były żarty, tylko konkretne opracowania za konkretne pieniądze. Za terminowe wykonanie zleceń odpowiadała nasza pracownia. Oczywiście gros pracy wykonywali stu-denci, a właściwie dyplomanci, którzy otrzymywali za to pieniądze w formie prac zleconych. Promotorem był oczywiście inż. Trojak i on, przyjeżdżając na jeden dzień do Wrocławia, udzielał konsultacji. Pozostawało jednak pięć dni tygodnia, kiedy Trojak pracował w Katowicach, a ściślej mówiąc – w Stalino-grodzie. Tu przypomina mi się opowiadany w tamtych czasach dowcip. Pasażer jadący pociągiem z Wrocławia do Krakowa zasnął. W pewnej chwili przebudził się i pyta, czy to już Katowice. Nie, jeszcze Stalinogród – wyjaśnił jeden z współpasażerów.

Po skończeniu praktyki, gdzieś w okolicy lutego i marca, zdawaliśmy eg-zamin dyplomowy. Wcześniej należało przedstawić sprawozdanie z prakty-ki. Samego egzaminu zupełnie nie pamiętam. Natomiast bardzo dobrze mam zachowane w pamięci oblewanie tego sukcesu. Zebrało się nas około dwu-dziestu i wylądowaliśmy w knajpie, usytuowanej na rogu ulic Piłsudskiego (wtedy Świerczewskiego) i Stawowej. Zajęliśmy część lokalu nieco oddzie-loną od głównej sali konsumpcyjnej. Po kilku kolejkach zaczęliśmy śpiewać, naprzód piosenki wojskowe, a następnie ludowe, pochodzące z różnych

oko-lic naszej obecnej oraz przedwojennej ojczyzny. Zarówno piosenki wojskowe, jak i ludowe, zawierały sporą dozę rubasznego humoru. W efekcie cały żeń-ski personel knajpy znalazł się w zajmowanej przez nas części lokalu, zanie-dbując całkiem pozostałych konsumentów.

I tak zakończyłem pierwszy stopień studiów, zwany kursem inżynierskim.

W dokumencie Politechnika Wrocławska w mojej pamięci (Stron 165-169)