• Nie Znaleziono Wyników

Przyjaciółka nędza

W dokumencie Pożar. Powieść (Stron 139-157)

Od wizyty T u rg a m e ck ieg o G o rd o n nie w idział n ik o g o p ró c z pielęgniarki. Z d a w a ć b y się m ogło, że w y tw o r n a sy p ia l­

nia, w której leżał G ord o n , jest p o s t a w i o n a n a p u stk o w iu . Nikt nie p rzychodził go odw iedzać, nikt też nie p y ta ł się o je ­ go zdrow ie. Za szybam i s p a ł zim o w y m s n e m ogród, z a s y p a ­ ny śniegiem . P rz e z o p a tr z o n e szczelnie o k n a d o la ty w a ł c z asem krzyk w ron, bijących się o szc zątek o chłapa. W p o k o ju p a n o ­ w ała w iec zn a cisza, jakgdyby cały d o m był w y m arły i o p u s z ­ czony. R a z tylko do u s z u G o r d o n a doleciały m iękkie tony

for-t e p ja n u . K for-toś grał p e ł n ą m elan c h o lii Elegię M a s s e n e f a . G o r ­ d o n p o raz p ie rw s z y od p ó jś c ia n a w o jn ę sły szał dźwięki m u ­ zyki sp o k o jn e j i szlachetnej. W c h ła n ia ł też w s ieb ie ten p a c h ­ n ą c y p lu sk to n ó w , b łą k a ją c y c h się po p o k o ju p a ła c u z r o z k o ­ sz ą n ie w y p o w ie d z ia ln ą . W p o d o b n y c h chw ilach czuł, że jest ja k ie ś n a p r a w d ę ludzkie życie n a świecie. T en s a m n a strój, który o g a r n ia ł go, gdy p o m ę c z a rn ia c h w ojny i w a lk a c h w g ro ­ b o w c u , otw o rz y ł oczy w za la n y m ró ż o w e m ś w ia tłe m p o koju, o w i e w a ł jego s erce r o z m a rz e n ie m , jak p a c h n ą c y p o w ie w w io ­ s e n n e g o w iatru, idący od k w itnących w o g rodz ie ja ś m in ó w — lecz słodycz r a d o s n e j ś w ia d o m o śc i życia z a m ie n ia ła się w p io ­ łu n goryczy, gdy s o b ie p r z y p o m in a ł nag le r o z m o w ę z Turga- meckim, a d rż ą c ą rę k ą w y c z u w a ł p o d p o d u s z k ą s w o je listy, p i s a n e do niej.

W takiej chwili G o rd o n za m y k a ł się w sobie, nie d o ­ pu sz c z a ją c do m ó zg u ż a d n ej n a jd ro b n ie jsz e j myśli o jakiejkol­

w ie k radości. Leżał, jak w y c io s a n y z k a m ie n ia p o są g . Nie chciał n a w e t m arzyć o tern życiu, k tóre r o z p a d ło się w p ro c h w chwili, gdy się z niem ze tk n ą ł b e z p o śred n io .

D zień za d niem p rz ech o d z ił jed n o stajn ie, bez ż a dnych w y p a d k ó w . M łodzieniec m iał w ra żen ie , że p rz y s y p u je go p ro c h c z a su i z a m ie n ia w trupa. Między nim a życiem s ta ła z n ó w tw a rd a , k a m ie n n a z a p o ra , której prz ejście z d a w a ło się być dla n ieg o r ó w n e z w a lk ą śm ie rte ln ą w p o d z ie m ia c h kościoła.

— B o czem że ja jestem — m y ś la ł n ie ra z — jeżeli nie widm em ?.,. S ta łem się u p io re m dla tych, k tórych n ajb ard ziej k o c h a łe m w życiu. Jeżeli jest n a św iecie w iększ e nieszc zęśc ie czekam n a nie!

Oto myśli jego, k tóre jak ptak i H io b a przyfruw ały, ile­

kroć w y m ó w ił słowo: Alicja!...

B yło to sło w o , dźw ięk jej im ienia, k tó re u p a ja ło go s ło ­ dyczą i s z a r p a ło boleścią. R o z m o w a z T urgam eckim ,. która w sz y stk ie p r a g n ie n ia jego p o g r z e b a ła w jednej godzinie, o tw o ­ rz y ła p rz e d nim c z a rn ą otchłań, w k tó rą sp o g lą d a ł p o ra z p i e r ­ w szy ze drżeniem . B o cóż teraz?... Cóż m ogło się jeszcze z d a ­ rzyć takiego, coby, jak dawniej, p rz y w ią z y w a ło go do życia i lśniło, jak daw niej, p o ż ą d a n ie m radości. ‘Dzisiaj otoczyła go noc. N a ru in a c h m a rz e ń sw y ch sta ł s a m o tn y i pusty, jakgdyby r ó ż a n a la m p a tęsk n o ty i w iary z g a sła nag le i b ez p o w ro tn ie w jego piersiach. B o tak było!... G o r d o n p o przyjściu do przy­

—- 135 —

to m n o śc i z r o z u m ia ł już w szy stk o . B ez u d ziału jego woli w nim sa m y m odb y ł się p r o c e s z r ó ż n ic z k o w a n ia w szelkich w a rto ści życia. Gdy się przebudził, był już innym człow iekiem — niż ten, który s t a ł n a s ąd z ie w ojen n y m . W ó w c z a s m ó g ł um rze ć s p o k o jn ie . Między nim a jego d u szą , do której dąż ył p o p rz e z n iep rz y jacielsk ie o k o p y — stoi w róg. Nie u d a ło się. Z g in ął w w alce o s w o je p ra w a . —- Ale dzisiaj sy tu a c ja p rz e d s ta w ia ła się inaczej. Dzisiaj nie m iał d o k ą d iść i poco! Alicja nie cz e­

k ała n a n iego — i od esz ła . L o s o d a r ł z p ięk n o ści życie, w k tórego p ię k n o ś ć wierzył. Miłość r o z p r y s ła się, jak k ry s z ta ło ­ wy w a zo n . Z o s ta ł s a m n a s a m z n ie o b ję tą ro z u m e m g o ­ ryczą serca.

T ak p rz echodziły dni, ciche i jed n o stajn e. ] e d y n ą jego to ­ w a r z y s z k ą b y ła p ielęg n iark a, jak się dowiedział, felczerka z m iejsco w e g o szpitala. B yła to k o b ie ta jeszcze m ło d a, p r z e d ­ w c z e śn ie o siw ia ła , m iła i ła g o d n a .

Jej n ieb iesk ie, ciche oczy, p a trz y ły n a n ieg o z w y ra ź n e m w spółcz uciem . N ie m ó w iła nic, ale G o rd o n czuł, że chciałaby zacząć z nim ro z m o w ę , cz e k a ła je d n a k n a p ie r w s z e s ł o w a z jego strony. Młodzieniec, jak k aż d y za k o ch an y , p r a g n ą ł m ów ić 0 Alicji c hoc ia żby dzień cały. N ie m ia ł jednak o dw a gi zacząć tej ro z m o w y , k tó ra ro z d r a p y w a ła m u św ież e r a n y i p o iła g o ­ ryczą. W o l a ł milczeć i dław ić się w ła s n e m nieszczęściem , niż słu c h a ć o r u in ie sw y ch tę s k n o t z obcych ust. A je d n a k p e w ­ n e g o ra z u n ie m ógł o p a n o w a ć sz a rp ią c e j tęsk n o ty , k tó ra w y ­ buchła, jak pożar.

Było to n a d w ieczorem . L eż ał z prz y m k n ię te m i oczym a 1 p r z y p o m in a ł s o b ie c z a rn e dni w ę d ró w k i z austriac k ich o k o ­ pów . ] a k p o n u r e o b ra z y k rw a w e g o o p o w ia d a n ia p rz e s u w a ły się p rz e d jego ocz ym a s tr a s z n e chw ile walki w g ro b o w c u , s c e ­ n a w lesie, r o z m o w a ze S z ro n e m i w sz y stk o to, co przeżył i widział. W tej w ła ś n ie chwili z p o z a ś cian p o k o ju doleciał je­

go u s z u te n s a m p lu sk fo r te p ia n o w y c h to nów .

Tak s a m o , jak kilka dni temu, k to ś grał, a ciche, m iękkie dźwięki w p ły w a ły p o p rz e z za m k n ię te drzw i i m u ry ścian.

G o r d o n a chw yciła za w ło sy ja k a ś n ie w y p o w ie d z ia n a t ę s ­ knota. Miał o c h o tę z e rw a ć się z łóżka, u p a ś ć n a ziemię, tarzać się i wyć z bólu. W słodkiej m elodji o d żyła w całej p o tę d z e jego ro z p a c z i żal za u tra c o n e m szczęściem . W tej chwili czuł, że u m a rło w nim coś, że p o z o s ta ł s a m o tn y w p o ś r ó d

miljo-n ó w i że miljo-n i e m a takiej potęgi, k tó ra b y m o g ła z tej m ogiły u- m arły c h nadziei w s k rz e sić n o w ą falę życia. Z akrył oczy rę k ą i leża ł tak, w słu c h u ją c się w s z e m r z ą c ą w odddali p ieśń , k tó ­ r a w s ią k a ła do jego duszy, jak p łacz n ie w y p o w ie d z ia n y c h b o ­ leści,

P o długiej chwili w y s z e p ta ł głosem , k tó re m u p r a g n ą ł n a ­ dać ja knajw ię cej sp o k o ju i obojętności:

— Któż to g ra ?

P ie lę g n ia rk a p o d n i o s ł a oczy z n a d książki, k tó rą czytała i z d a w a ła się nam yślać.

— Któż to g ra ? P a n i nie w ie ? — p o w tó rz y ł p o chvtilo- w e m oczekiw aniu.

— To... na u c z y c ie lk a z och ro n k i — o d p o w ie d z ia ła , jak- gdyby z p e w n e m w a h a n ie m .

G o rd o n chw ilę milczał, p ocz em rzekł, u ś m ie c h a ją c się z goryczą:

— P a n i się myli. To nie n au czycielka z ochronki.

— D laczego p a n tak p rz y p u sz c z a ? — s p y ta ła lekko zm ie­

sz a n a.

— Bo wiem. N a u czy c ie lk a m o g ła b y tak grać, jak teraz nap rzy k ład , tylko, że jab y m tej gry tak nie roz um ia ł.

— P a n tę g rę ro z u m ie inaczej?

— R o z u m ie m tak, jak człowiek, który oślep ł, rozum ie św ia tło słońca. O g a r n ia go ciem ność, a jednak... czuje ciepło, k tó re w n ik a w g łąb jego duszy... Och to ciepło, k tóre idzie do m n ie z p o z a ś cian tego p o koju, n ie jest je d n a k c iep łe m słońca..

— P a n się z a n a d to w s z y stk ie m p rz e jm u je — rz e k ła po jakim ś czasie, bez w id o c z n e g o p rz e k o n a n ia .

— Z a n a d to ?... Czyż m o ż n a się z a n a d to p r z e jm o w a ć u tr a ­ tą tego, co s ta n o w iło życie ? Czy p a n i w idziała, jak ludzie u- m ie ra ją ?...

— O w szem . W n a s z y m szp italu b y łam kilka ra zy przy śmierci.

Ach, to co inn eg o . P r a w d o p o d o b n i e u m ie ra li starcy, któ ­ rzy gaśli jak świece. ] a w idziałem tych, którzy o godzinie pierw szej n a p r z y k ła d za k ła d a li się o ilość w ypitych butelek, a w godzinę później leżeli n a sz p ita ln y c h n a ra c h . U m rzeć to nie jest tragedją, tra g e d ją jest k o ch a ć życie. ] a n a le ż a łe m do tych, którzy kochali życie i p ra g n ę li żyć!

— D laczego p a n m ó w i « n ależałem ?» P rzyc hodzi p a n do

137

zdrow ia. Z a kilka dni b ęd z ie p a n m ógł p ra w d o p o d o b n ie już w y jś ć — rz e k ła łagodnie.

— I co d a le j? — zapytał.

— Cóż dalej? P o je d zie p a n tam, d o k ą d będ z ie p a n chciał pojechać...

— N ie m a m już ż a d n y c h p r o je k tó w — o d p o w ie d z ia ł s u ­ c h o .— G d y b y p a n i ro z u m ia ła , co się stało, z r o z u m ia ła b y pani, dlaczego m ó w ią c o sobie, m ów ię, jak o kimś, który był a k tórego niem a.

— ] a ro z u m ie m — sz e p n ę ła .

— G o r d o n a niema!— z a w o ła ł m ło d zien iec z naciskiem.

Kto ze śm ie rc ią n a r a m ie n iu chodzi prz ez d w a lata ten um iera, gdy się okaż e, że służył za p a ja c a — lalce! S ą n a ś w i ę ­ cie rzeczy n ie ró w n o m ie rn e . S ą płazy, k tóre się lę g n ą p o sz c z e ­ linach p rz e p a ś c i i orły, k tóre z a k ła d a ją g n ia z d a n a szczytach.

S ą myśli, k tó re p e łz a ją jak glisty i myśli, k tó re prz eb ijają c h m u ­ ry. S ą uczucia z r o d z o n e w ja skiniach i uczucia, się g a ją c e s ł o ń ­ ca. Oto różnice, k tó re tw o rz ą gorycz i o tw ie ra ją groby. M ożna być zabitym ślin ą żmiji i ginąć z u k ą s z e n ia gada.

— To, co p o w ie d z ia ł p a n T u rg a m e c k i...— rzuciła lękliwie p ielęgniarka.

G o rd o n pobladł.

— C o ?— z a p y ta ł— co p o w ie d z ia ł p a n T u rgam ecki?

— N ie p o w in n o p a n a zbytnio p rz e jm o w a ć .

— P a n i myśli, że k ła m a ł ? Milczała.

— On m ów ił p r a w d ę — z a w o ła ł G o rd o n .— M ówił p ra w dę, a o p ra w d z ie jego ś w ia d c z ą m oje listy do zw rotu. O d d a ła mi listy, czyli w y m a z u je z pam ięci n a w e t w s p o m n ie n ie . N ie chce nic, nic, coby jej m ogło m n ie p rz y p o m in a ć, bo jestem dzisiaj tylko k a r n a w a ło w y m epizodem...

Z a śm ia ł się ja k im ś chrapliw ym , c h o ry m ś m iech e m , p o ­ m ie sz a n y m ze łzami.

— K a r n a w a ło w y m e p iz o d e m — p o w tó rz y ł.— P o w ie d z ia ł mi to on i k a z a ł zap o m n ie ć. W zięły m n ie za ręce u p io ry mojej tę sk n o ty i ta ń c z ą w o k o ło mnie. W id z ę ich tw a r z e zielone i słyszę ironiczny śmiech. — A b iłe ś się, ginąłeś... walczyłeś!...

K rew p lu s k a ła p o d tem i no g am i, w ła s n e m i r ę k o m a z a ta p ia łe ś b a g n e t w s e rc a c h nieprzyjaciół. W io d łe ś d u s z e m o sk ie w sk ie d o stóp S o s k ie g o tronu, w ołając: sprawiedliwości!... o to m a s z

sprawiedliwość!... K ozackie u s t a piją słodycz z jej ust, k o z a c ­ ki c h a m zrobi z niej s w o ją żonę!... A ty, tułaczu, idź i szukaj przyjaciół m iędzy m o g i ła m i ! — U piory ta ń c z ą i śm ieją się, śm ie ją ...

— P a n m a s z g o r ą c z k ę !

— Nie w iem , być m oże. W ie m tylko jedno, że m u s z ę się z n ią zobaczyć. Muszę, ch o c ia żb y m m iał w ła s n e m i r ę k o m a ś c is n ą ć za grdykę tego, co tu był!... My u m ie m y zabijać!... N a s te g o u c z y l i !

— Co p a n m ó w i - s z e p n ę ł a z p rz e r a ż e n ie m pielęgniarka.

— S p ra w ie d liw o śc i! —- z a w o ła ł z d u s z o n y m g ło se m G o r ­ don.— S p ra w ie d liw o śc i !...

Z a p a n o w a ł a chw ila milczenia, p r z e r y w a n a jedynie m o ­ n o to n n y m s z m e r e m dolatującej muzyki. G o rd o n le ż a ł bez r u ­ chu z o tw a rte m i s z e ro k o oczym a. N a r a z p rz y m k n ą ł je, s z e p ­ n ą w s z y je d n o c z e ś n ie cicho:

— M am do p a n i prośbę...

— S łu c h a m p a n a .

— N iech mi p a n i p o w ie, gdzie jest jej pokój.

— Czyj ?

— Ali.

— W yjec hała.

— N ie p r a w d a ! N ie w y jechała. O n a jest tutaj i to o n a g ra — zaw ołał, sia d a ją c n a łóżku.— P a n i m nie nie okłamie... To o n a gra! Ale o n a nie chce s i ę ze m n ą zobaczyć i ja wiem dlaczego. Oni się w szy sc y m nie boją. U k ry w ają zbiega. Je ste m wyjęty z p o d p ra w a , takich jak ja M oskale rozstrzeliw ują, a za p rz e c h o w a n ie karzą... D la te g o trzy m a ją mnie, jak w w i ę ­ zieniu i czekają b y m poszedł... D l a t e g o !

P ie lę g n ia rk a p o d e s z ła do niego.

— N iech p a n się u s p o k o i — rzekła łagodnie.— Jeżeli p a n n a Alicja nie m o ż e się z p a n e m zobaczyć...

— Ja m u s z ę się z nią... p o ż e g n a ć — szepnął.

— P rosili mnie, bym p a n u nie m ów iła, że o n a tu jest.

— Ja m u s z ę się z nią p o ż e g n a ć — p o w tó rz y ł z u p o re m .—

N ie wiem, co się s ta n ie później, ale ja m u s z ę ją widzieć po ra z ostatni.

— Ale przecież p a n i tak nie m o że w yjść teraz.

— Jak w yzdrow ieję.

— W te d y p a n u pow iem .

-i

— 139 —

— Nie, niech p a n i p o w ie teraz... t e r a z . . Ja m u s z ę w ie ­ dzieć — s z e p ta ł błagalnie. — Ja m u s z ę znać tę drogę. P ó jd ę do niej m yślą. B ę d ę w y o b ra ź n ią sze d ł p o p rz e z pokoje... jak- g dybym sze d ł sam . Jej pokój jest n iedaleko.

— Tak, b u d u a r — p o w tó rz y ła p ielęg n iark a.— P a n n a Alicja zajm uje trzy pokoje, k tó re s ą tuż koło siebie. B u d u a r p i e r w ­ szy, p o te m sypialny. Z drugiej s tr o n y rodz aj gabinetu. N a jle ­ piej iść p rz e z ten korytarz, który do ty k a tego p o koju, do k tó ­ re g o p r o w a d z i w ejście n a p r a w o stąd.

— N a p r a w o s tą d jest korytarz, który się łączy z g a b i­

n etem . G a b in e t z b u d u a r e m i sy p ialn ią — p o w ta r z a ł w myśli, jak z a h y p n o ty z o w a n y .— D obrze, dobrze.

N a r a z za trz y m a ł sw ó j w z ro k n a bladej, szczupłej tw arzy pielęgniarki.

— Czy p a n i wie, czego chciał o d e m n ie p. T urga m e cki?

— N ie w ie m — rz e k ła w ym ijająco.

— Chciał, bym stąd p o s z e d ł jak n ajp ręd ze j. Ja go r o z u ­ miem, nie m ó w ił w yraźnie, ale ja wiem.

O p a rł g ło w ę n a p o d u s z c e i zamilkł.

M uzyka ustała.

— Czy p a n i wie, gdzie jest m o je u b r a n ie ?

— P a ń s k ie u b r a n ie ? A p o c o p a n u u b r a n ie ?

— A w czem p ó j d ę ? — z a p y ta ł. — Z a kilka dni s ta n o w c z o b ę d ę m ógł wychodzić. Jeżeli chodzi o z d r o w ie fizyczne, c z u ­ ję się d o sk o n a le .

— P a ń s k i e u b r a n ie jest tam — rzekła, w s k a z u ją c o c z y m a szafę, s to ją c ą w pokoju.

— P ra w d a , że o mojej b ytności tutaj p ra w ie nikt nie wie?

— Tak, p ró c z m n ie i k a m e r d y n e ra , nikt ze służby.

— B o ję się! — s z e p n ą ł p o chwili. — A ra to w jest książę i w y w ló k ł m nie p r z e m o c ą z p o d ro z strz e la n ia , ale to Moskal.

M oskale m a ją p o d w ó jn ą duszę. Ja ich znam . J e d n a d u sz a b y ­ w a cz asam i ja s n e g o anioła, d ru g a p o d łe g o zw ierza. Moskal m o ż e być w sz y s tk ie m jedno cz eśn ie: r e w o lu c jo n istą i szpiclem, a r y s to k r a tą i c h a m e m , o b r o ń c ą sła b e g o i d en u n c ja n tem .

Zam ilkł— i milczał cz as długi.

— B ędzie p a n s p a ł ? — s p y ta ła p ielęgniarka.

— Tak... D o sy ć m a m życia. W e ś n ie nie w ie się nic i nic się nie pam ięta.

— P r z y n io s ę p a n u kolację i p ó jd ę do szpitala. Przyw ieźli kilku rannych.

— R a n n y c h ? S k ą d ? — z a in te r e s o w a ł się. — Przecież front daleko.

— To nie z frontu. C hłopi z a czy n a ją się r u s z a ć i p obili kilku żołnierzy, k tó rz y im nie z u p e łn ie p o ich myśli mówili.

W e w si p e łn o agitato ró w . Czterdzieści w io rs t s tą d ro z g ra b io - no majątek.

— B ę d ą się tu działy s tra s z n e rz ecz y— s z e p n ą ł G o rd o n .—

B a rd z o ich pobili ?

— Je d e n z nich Szyszkin, zm arł wczoraj.

— Szyszkin, S z y sz k in — p o w tó rz y ł kilka razy G o rd o n . — Zdaje mi się, że gdzieś s ły s z a łe m to n a z w is k o .

— Być m o że — S zy szk in ó w jest w ielu n a świecie.

P o p e w n y m czasie G o rd o n , zjadłszy p rz y n ie s io n ą przez p ie lę g n ia rk ę kolację, p o ż e g n a ł ją i u d a ł że zasypia.

Był sam . G o d z in a b yła je d e n a s ta , co w p o r ę b s k im d w o ­ rze n a le ż a ło do p o ry b a r d z o późnej. M uzyka ucichła d a w n o . M łodzieniec zgasił ś w ia tło i leżąc w p o ś r ó d ciem ności, m y śla ł n a d tern n iezw ykłem p o ło ż e n ie m sw ojem , k tóre p rzyszło do niego tak n ie sp o d z ie w a n ie . W całym p a ła c u p a n o w a ł a g r o b o w a cisza. P rze z za s ło n ię te o k n o p rz eb iło się s ie la n k o w e ś w ia tło księżyca, k tó reg o b la sk p a d a ł dużemi, s re b rn e m i sm ugam i m iędzy m a te rię rolety, a fu try n ę o kna. N a gle w ciszy n ocnej w y b iła g o d z in a d w u n a s ta . G o rd o n drgnął. U siadł n a łóżku i ro z e jrz a ł się p o p o koju, w którym p rz y z w y c z a jo n e już do ciem ­ ności jego oczy ro z ró ż n ia ły cienie mebli, w y ła n ia ją c e się z to ­ pieli m roku.

Ż a d e n s z m e r n ie p r z e r y w a ł ciszy, p rócz jednego: było to bicie jego serca. G o r d o n p rz y c is n ą ł r ę k ę do piersi, b o z d a w a ­ ło m u się, że ło m o t w rzącej krw i bije jak d zw o n . Cicho, bez szelestu, o p u ś c ił nogi n a ziem ię i w stał. B ył blady śmiertelnie.*

— Iść — w y s z e p ta ł z lękiem. — O sta tn i r a z sp o jrz e ć p r o s to w oczy i zapytać:

— W iesz, że dla ciebie u m ie ra łe m ?

W głow ie czuł szum , jakgdyby s z u m ia ło m orze .

— Pójdę!...— mówił, p a trz ą c n a d rz w i— a potem?... A p o ­ tem to sam o , co p rzed tern, a raczej tylko ta s a m a nędza.

C h w iejnym k ro k iem p o d s z e d ł do szafy. B yła otw a rta . Z a ­ palił ś w ia tło i zim nem i jak u tr u p a r ę k o m a zaczął w yrz ucać

— 141 —

n a ziem ię s w o je łachm any. Były w szystkie. G o r d o n u s ia d ł n a k ra w ęd zi łó ż k a i zaczął oczyszczać szm aty p o p la m io n e rd z a ­ wym, k rw istym błotem . ]e g o tw a r z była w tej chwili z n ó w tak s a m o sp o k o jn a , jak w g robow c u. P o chwili stał- u b r a n y z u pełnie. Był to ten sa m człowiek, k tórego n a rę k a c h w n o s z o ­ n o do karczmy, ten sa m żołnierz z p r z e w ią z a n ą b a n d a ż e m głową.

S ta ł chw ilę b e z ruchu, jak g d y b y się nam yślał, co czynić, a p o te m cichym k ro k iem p o d s z e d ł do drzwi.

— «N a p r a w o s tą d jest korytarz, który się łączy z g a b i­

netem » — p o w ta r z a ł w myśli.

O tw orzył drzwi b e z s z e le stu i s t a n ą ł n a p ra w o , w sze d ł w m ały korytarzyk, o b w ie s z o n y jelenimi ro g a m i i łbam i dzi­

ków . S zedł cicho, a je d n a k p r o s to i śm iało, jakgdyby już z n a ł tę drogę. C oś go p c h a ło n ap rzó d , ja k iś tajem niczy głos sz e p ta ł m u do ucha:

— Idź. S pójrz jej p r o s t o w oczy i zapytaj: «D laczego?

Zapytaj to je d n o słow o, k tóre p o w in n o być dla niej śm ie rte l­

n y m w yrz utem . Idź i powiedz... że k o p a łe ś g ro b y i n o ż e m g o ­ dziłeś w p ie rś brata. P o w ied z, że w io d ła cię tęsk n o ta, silniej­

s za od śmierci.»

G o rd o n sta ł p rzed jak iem iś drzwiami. P rz e z s z p a r ę biło r ó ż o w e św iatło. W idzia ł złotą sm ugę, p rz e c in a ją c ą w zdłuż ciem n ą ś c ia n ę korytarza.

Ten s a m g ło s s z e p n ą ł m u jak przedtem :

— «To jej drzwi. Siedzi za niem i s p o k o jn a , b e z p ie c z n a i piękna. j e d n e m pch n ięc iem zburz ten zbrodniczy spokój! j e s ­ te ś p a n e m sw ej woli. Od ciebie zależy szczęście A ratow a. K o ­ zacka p ie śń m iłości brzm i u szczytu triumfu. N ie szłyszysz jej? Idź tam! Z o b ac zy sz ją.»

P o ło ż y ł rę k ę n a klam ce i p ch n ą ł.

D rz w i u s u n ę ły się cicho G o r d o n w s z e d ł i s ta n ą ł n a progu.

W p o k o ju p a liła się r ó ż o w a lam pa, rz u cając p rz y ćm io n e światło. P rzy b iurec zku sie d z ia ła o d w r ó c o n a tyłem p o s ta ć m ło ­ dej kobiety w k re m o w y c h k o ro n k a c h i batystach. P is a ła list, h ie słysząc s z e le stu o tw ie ra n y c h drzwi.

G ło s się śm ia ł szyderczo:

— «Oto je d e n z jej p o e m a t ó w m iłosnych, j u t r o będzie je czytał twój zb a w ca , całując k aż d ą literę. K o c h a ją się!...

Spójrz!... P rzez ra m ię jej — rz u ć p ro m ie ń sw ej boleści — i p o p rz ez p rz e s trz e ń czytaj... S ło w a p e łn e czaru, o d d a n ia i w ie r­

— 142 —

ności. Czytaj, nie o p u s z c z a ją c ani jed n eg o słowa... Je s t i o t o ­ bie tułaczu. T w a m iłość rom antyc zna, to c u d o w n a k a n w a dla ich m iło sn y c h zaklęć!

Czytaj — i nie płacz, b o ś nie p ła k a ł nigdy!...»

G o rd o n jęknął, jakgdyby u d e r z o n y nożem .

Alicja o b e jrz a ła się. Ostry, stłu m io n y krzyk p r z e s tr a c h u - p a d ł w ciszę nocy.

— K toś ty? — z a w o ła ła z d u s z o n y m szeptem . G o rd o n milczał.

— K toś ty? — p o w tórz yła , s ła n ia ją c się.

— W id m o — o d p o w ie d z ia ł cicho.

R O Z D Z IA Ł XVI.

P rz eb u d ze n ie zw ierza.

W dużej, chłopskiej izbie ścisk był i za d u ch n ie d o z n ie sie - nia. P o w szystkich ła w a c h ro z w a la ły się c u c h n ą c e kożuchy, p a r u ją c e ckliwym o d o re m . Chłopi siedzieli p o d ś c ia n a m i p r z y ­ ciśnięci do niebielo n y ch d e s e k prz ez zbity tłum, w y p e łn iają cy izbę. Mimo zim owej p o ry drzwi były otw arte, a sień w y p c h a ­ n a szczelnie tymi, którzy się do izby d o s ta ć n ie mogli. Krzyk

i gwar, prz e c h o d z ą c y chw ilam i w ogólny w rz a s k sp lą ta n y c h głosów, b u c h a ł p rz ez o tw a r te drzwi i łączył się z takim że g w a rem , h uczącym p o z a s y p a n y c h śnieg iem ulicach wioski.

W id ać było odrazu, źe stało się coś niezw ykłego, lub też s t a ­ nie się wkrótce. Ze w szystkich c h a łu p w y g rz e b y w a ły się p o s ­ tacie, o w in ięte w żółte b a r a n ie k ożuc hy i p o p rz e z śn ie ż n e z a sp y i kopce, sięgają ce nie ra z p o ch y lo n y c h d a c h ó w , szły w głąb wsi, lub zbijały się w g r o m a d y w rz a sk liw e i p o d n ie c o n e , s k ą d p a d a ły ra ce o k ru tn y ch w y m ysłów , złorzeczeń i prz ek leń stw . P rz e w a ż n ie je d n a k zjeżdżano się i s c h o d z o n o p rz e d w y p e łn io ­ n ą p o stro p k o ż u c h a m i ch a łu p ę , n a której w isia ła d e s k a z n ap isem : « W o lo s t’». Jec h ały nisk ie s a n ie chłopskie, szerokie jak stoły, w y m o sz c z o n e sło m ą, n a której leżały b ab y i chłopy, krzycząc i śpiew ając. S ta w a ły p rz ed «W ołostią», o to c z o n ą c h m a r ą oczekującego c h ło p stw a. P r a w ie każdy co czekał miał w olbrzym iej cz erw o n e j o d m ro z u łapie, d rą g lub kół, w y r ­ w a n y z plota. Nie b r a k o w a ło jed n ak sie k ie r i to p o ró w , a n a ­ w e t k ara b in ó w , p o p r z e w ie s z a n y c h n a p o s tr o n k a c h prz ez plecy.

— 143 —

G o d z in a b y ła p r z e d w ie c z o rn a i sza ry zm ierzch z a s n u w a ł w y b ie lo n ą ś n ieg iem wieś. N ieb o ciem niało. C ien k a d osyć w a r ­ s tw a s z a ry c h c h m u r z d a w a ła p r z y b ie ra ć fio le to w ą b a r w ę n i e ­ co z a r ó ż o w io n ą n a za ch o d zie i co raz c h ło d n ie js z ą z ie lo n k a w ą ,

w o k o ło bladego, ledw o d o s trz e g a ln e g o k się ż y c o w e g o krążka.

M róz zaczął ch w y ta ć ostry, rz u c a ją c s n o p y błyszczących iskier n a b iałe p o la i p u sz y ste , ś n ie g o w e p o k ry c ia cha łup, sk rz y p ią c p o d sa n ia m i, ryjącem i jeszcze m o cn iejsze w y ż ło b ie n ia w licz­

n y c h kolejach, sp lą ta n y c h w p rz e ró ż n e , z a g m a tw a n e linje p rz e d z ajazdem «W ołosti».

P o w o li tłum c h ło p ó w rósł, przybierał, jak rzeka, p o t ę ż ­ niał, jak p rz y b liż ająca się b u rz a . Ze w szy stk ich stro n w si z je ż ­ dżali i schodzili s ię chłopi i b a b y g ru p a m i p o kilku, p o k ilku­

n a s tu . N iektórzy z nich byli już pijani, inni jeszcze pili n a s a ­ niach. G ło śn y gw ar, jak p o m r u k m orza, bił od ś ro d k a wsi, gdzie s ta ła «W ołosi'», o to c z o n a w rz a sk liw y m w ie ń c e m c h ło p ­ s tw a. J a s k r a w o o ś w ie tlo n a c h a łu p a w y r a s ta ła z c z a rn e g o tłu ­ m u jak b łyszczące o g n isk o w ś r ó d ciem nośc i lasu, Z m ierzch z a m ie n ia ł się w m ro k nocy, P o je d y n c z e p o sta c ie zlew ały się w c z a rn e p lam y n a b iałym śniegu, p o ru s z a ją c e się groźnie, p o - c e n tk o w a n e złotymi p u n k cik am i p a p ie r o s o w y c h ogni, lub m i ­ gotliw ych b ły sk ó w z a p a lo n y c h zapałek.

W e w n ą tr z izby k o tło w a ło się, jak w g arnku. Z a dużym stołem sied zia ło kilku ch łopów , p a lą c y c h fajki, sp lu w a ją c p r a ­ w ie po k a ż d e m w y p u sz c z e n iu k łę b u cu c h n ą c e g o d y m u m a c h o r ­ ki. W ś r o d k u p o c h y lo n y n a d sto łe m sied zia ł jakiś w ątły człe­

czyna o s k o ś n y c h nieco oczach, z a ro śn ię ty jasnymi, rzadkim i w ło sam i. N a gło w ie m iał czap k ę z cz arn y m a k sa m itn y m la m ­ p a s e m , z su n ię tą n a tył głowy, n a grzbiecie z a ś n a r z u c o n y c z ar­

n y b a r a n i kożuch. B y ł to d elega t rz ą d o w y , w y s ła n y do u s p o ­ k o je n ia b u rz ą c e g o się c h ło p s tw a . T uż koło n iego siedział m ę ż ­ czyzna lat czterdziestu, w futerku z lisim k o łn ie rz e m i takiejże czapie, k tó rą co jakiś cz as z d e jm o w a ł i kładł p rz e d so b ą . W i­

dząc jednak, że nikt nie idzie za jego przykładem , a nie chcąc w idocz nie być bez czapki w o b e c nak ry ty c h ch ło p sk ich głów, kładł ją z p o w ro te m , m imo to, że w d uszne j izbie g o rą c o b y ­ ło, jak w piekarni.

Je d e n z c h ło p ó w w c z ap ce żołnierskiej, n a k tó rej w idniał jeszcze ślad p o zdjętem «oku», sta ł p rzed sto łem i bijąc p i ę ­ ścią w s o s n o w e d e sk i— mówił:

— j a delegat z C zarn o ru cz a.— My, to w arzy szu , n a ż a d n e układy nie przystajem y. R ząd te ra z n a s z — re w o lu cy jn y i ten rzą d p r z y r z e k ł p o d z ia ł ziem i. Ja chłop,

u

m n ie s z e ś ć d z ie s ię ­ cin, a

u

p a n a T u rg a m eck ieg o d w a n a śc ie tysięc y, u p a n a K o ­ m o ro w sk ie g o o ś m tysięcy, a p a n Falenicz z Z a r z e k m a p ię tn a ­ ście tysięcy. Gdzie s p ra w id liw o ść ? P a n T urgam ecki m a tylko je d n ą córkę, a ja m a m troje dzieci! P r a w id ło w o ?! — z a w o ła ł, zw raca jąc się do tłumu, tłoczącego się za nimi.

— P ra w id ło w o , p ra w id ło w o ! — z a h u c z a ło w izbie.— Z ie­

m ie dzielić. N a ż a d n e uk ład y my nie p rz y sta je m y .

— T o w a rz y sz e — zaczął d eleg a t rz ą d o w y — to w a rz y sz e , jed n o słowo.

Ale g w a r w izbie nie cichł, ale rósł. j e d e n d rugiego się pytał, czy n a jakiekolw iek układ y się godzą. W sz y scy o d p o ­ w iadali o d m o w n ie. S łow a: «ziemię dzielić» p a d a ły w ró ż n y ch kieru n k a ch , cichły, to z n ó w potężniały. P r z e k le ń tw a p o d a d r e ­ s e m w y m ien io n y ch prz ez c h ło p a p a n ó w w z m a g a ły się co raz bardziej, w re szcie złączyw szy się z ż ą d a n ie m dzielenia ziemi, w ybuchły jednym, w r z a s k liw y m h u k ie m słów.

— Z iem ię dzielić! P recz z p a n a m i L

— T o w a rz y s z e — z a w o ła ł delegat.— j a chcę pow iedzieć.

Krzyk u stał, jak ucięty nożem .

— j a s o c j a l i s t a — m ówił, w sta ją c d e l e g a t — ja całe życie p r a c o w a łe m dla ludu, dla w a s, ja es-er, m nie trz e b a zaw ierzyć, to w a rz y sz e .

— Tak, o co idzie — z a m a m r o ta ł jakiś g ło s n a tle le k ­ kiego szm eru.

— W a s z e ż ą d a n ia s ą s ł u s z n e —m ó w ił dalej d e l e g a t — wy m acie p r a w o w y m a g a ć p o d z ia łu ziemi i te n p o d z ia ł ziemi jest o bjęty p r o g r a m e m n a s z e j partji. T e ra z re w o lu c y jn y r z ą d — nie carski. Taki rz ą d n ie cofa sw o ich przyrzeczeń, d a n y c h lu d o w i, b o s a m w y s z e d ł z niego, ja , który p r a c o w a łe m dla w a s całe życie, który cierp iałem w w ięz ie niu za «ziemię i wolę», za te

— W a s z e ż ą d a n ia s ą s ł u s z n e —m ó w ił dalej d e l e g a t — wy m acie p r a w o w y m a g a ć p o d z ia łu ziemi i te n p o d z ia ł ziemi jest o bjęty p r o g r a m e m n a s z e j partji. T e ra z re w o lu c y jn y r z ą d — nie carski. Taki rz ą d n ie cofa sw o ich przyrzeczeń, d a n y c h lu d o w i, b o s a m w y s z e d ł z niego, ja , który p r a c o w a łe m dla w a s całe życie, który cierp iałem w w ięz ie niu za «ziemię i wolę», za te

W dokumencie Pożar. Powieść (Stron 139-157)

Powiązane dokumenty