• Nie Znaleziono Wyników

Pożar. Powieść

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Pożar. Powieść"

Copied!
226
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

RYS. ESB

STEFAN

KIEDBZYNSEI

IR Z B PEC EI W A R SZ Ä m

(6)
(7)

STEFAN KIEDRZYŃSKI

C Z Y T E L N I A

Koła Towarzystwa Szjcoły" Lut

W Z A M ^ R S T Y N O V . i H

P O Ż A R

P O W I E Ś Ć

W ła sn o ść czyteln i

< o b T o w S z k o ł y

ludowej

W Z a m a r s t y n o w i e W Y D A N I E D R U G I E

J O w C Z Y T E L N I A

Koła Towarzystwa Szkoły Lu '

w Z A M A R S T Y N Ó W i f i

1923

.

W A R S Z A W A . — K R A K . -P R Z E D M I E Ś C I E 1.

N A K Ł A D K S I Ę G A R N I I. R Z E P E C K IE G O .

(8)

M U S c i ' »

„A. P A Ń S K I”, druk arnia w P io t r k o w ie , L e g j o n ó w 2.

(9)

R O Z D Z IA Ł I.

U rozstajnych dróg.

N o c b yła ciemna. N a d p o w ie r z c h n ią ziemi zw ie szały się ciężkie, s k łęb io n e chm ury, z których co jakiś czas sp a d a ły

■drobne k ro p le deszczu. Był to krótki, jak zw ykle w tych o- kolicach, o k re s odwilży, trw ający d w a lub trzy dni, p o k tó ­ rym n a s tę p o w a ły ja sn e , w yiskrzone, m ro ź n e noce. T eraz zda- w a ćb y się m ogło, że jakieś n iew id zia ln e ręce ro z w iesiły n a d c z a rn e m i lasam i i n a w p ó ł w y lu d n io n em i w io sk am i w ilg o tn ą płachtę, jak czarny całun, otulający tę dziwną, w ilg o tn ą m iej­

scow ość, pociętą ro w a m i, w których m ieszkali ludzie, o p u ­ ściw szy d a w n o sw o je d o m o w e zagrody. B o istotnie m ie jsc o ­ w o ś ć , o której m o w a , czyniła w ra ż e n ie niezw ykle. Ale n ie z w y ­ kłe dla tych, którzy nie mogli przyzw yczaić się do tej b o le s ­ n e j niezw ykłości, którym los oszczędził tragicznego m o m e n tu p a tr z e n ia w oczy śmierci.

B o były p o k o le n ia całe, dla których śm ierć b y w a tylko o s ta te c z n ą k o n s e k w e n c ją życia. Żyli i umierali. Ale żyli długo, n o r m a ln ie , spok o jn ie, a um ierali p o w a ż n ie , cicho, z godn o ścią.

Ci ludzie nie widzieli śmierci, prz y c h o d z ą c e j n ie sp o d z ie w a n ie , s p ad a ją cej jak górski orzeł z w ysokości, ani też czającej się p o szczelinach jak w ą ż zabijający jad em u k ąsz en ia.

D la tych szczęśliw ych cały ten sz m a t ziemi od rzeczki o b ro słej wikliną, do niew ielkich wzgórz, okrytych śniegiem , był, gdyż m u s ia ł być cz em ś tajem nicze m i n ie z ro z u m ia łe m . N a tym niewielkim terenie, króry nie p r z e w y ż s z a ł pięciu w io r s t k w a d rato w y ch , leżały trzy wsie, jak trzy o p u s z c z o n e m ro w isk a . B yły to raczej trzy cm entarze, gdyż p o d chatam i w idniały g ę ­ sto ro z s ia n e krzyże, ro z p o ś c ie ra ją c e gościn n ie ra m io n a , n a których n o że m w yryte były ró ż n e naz w isk a, św iad c ząc e o życiu, niegdyś, m o że nie tak d a w n o n a w e t ro z b rz m ie w a ją c e m w tych o p u sz c z o n y c h izbach. Tak było niegdyś. Dzisiaj d o m y stały p u s te z p o w y b ija n e m i oknam i, patrz ące m i g ro ź n ą ciem nią w nętrza. N a d ac h a c h sterczały resztki ro z w a lo n y c h kom in ó w ,

(10)

m o ść życiowej w ędrów ki.

Trzy te w sie n a z y w a ły się Stogi, M oczary i L e m ie sz e - Od północy o s ła n ia ła je rzeczka, od p o łu d n ia niew ielkie w z g ó ­ rza, z z a ch o d u z a ś gęsty las s o s n o w y , jakgdyby łączący rz e c z ­ kę ze w zgórzam i. — Był to więc c z w o ro b o k o sło n ię ty z trzech stron. O d w s c h o d u jedynie w id n iała b iała p łaszc zy zn a śniegu, g in ą c a w dali, łą cz ąca się n iew idocznie p o d c z a s dn ia z k łę b a ­ mi b iałych chm ur, o słan iając y ch błękit nieba.

M iejscow ość ta b yła pustk o w iem . Jeszcze n ie d a w n o trzy w sie, leżące blisko siebie, p ro w a d z iły życie pracow ite, lecz g w a rn e. P o d ro g a ch skrzypiały wozy, n a p o la c h ro z b r z m ie w a ­ ły dziew częce głosy, w ykrzykujące p iosenki, cz asam i bu ch a ł n ag le śm iech i to n ą ł w w y isk rz o n y m s ło ń cem dniu u p a ln y m — a kiedy sło ń c e p o w o li o p a d a ło leniw ie i ciężko, jakgdyby n ie ­ chętnie, p o z a g ę stw in ę c z u b ó w so s n o w y c h , n a r ó d w ra c a ł z pó l z k o sa m i i grabiam i, p rz erz u co n em i p rz e z plecy, w e so ło p o - g adując i dow cipkując. Ś w istały baty p a s tu c h ó w n a d g rz b ie ta ­ mi p o ry k u ją c y c h krów , beczały b a r a n y zbite w kłąb, tło czą ce się n a d roga ch z o r a n y c h kołam i w o z ó w , a w ja s n e m p o ­ w ietrzu w ib ro w a ły m iljony za p a c h ó w , stap iając y ch się w je d ­ n ą p rzejm ującą w o ń — polskiej wsi.

T ak było daw niej.

T eraz Z aległa cisza. W s ie o p u sto szały . N a r ó d w y g n a n y n a jesieni w y p e łz n ą ł h e n n a w schód, z o sta w ia ją c za s o b ą ś la d z u s y p a n y c h mogił. — P o sz ły długie szeregi w o z ó w n a ­ ła d o w a n y c h gratam i, a przy w o z ach ch m ary k o b iet i dzieci,, patrz ący c h z n ie d o w ie rz a n ie m i lękiem w dal nie z n a n ą . D z i­

siaj m iędzy lasem so s n o w y m , rz ecz ką i m ałem i g ó rk a m i nie było żyw ego ducha. N a w e t k o ściół w L em ie sz a c h stał w zan ie d b an iu , p u s ty i ogra b io n y . Z ro z w alo n ej wieży s y p a ł się gruz, teraz p o sk le ja n y z a krze płym śniegiem , który przez p o w y ­ bijane o k n a s y p a ł się do m ro cz n eg o w nętrza.

Ludzie opuścili nie tylko sw oje dom y— ale i dom Boży- Jedni p o w ę d ro w a li n a w sch ó d , inni m o rd o w a li się w zajem nie»

strzelając do siebie z ukrycia. B yła to w ojna, je d n a z n a j o k r u t ­ niejszych wojen, jakie w idział ś w i a t —w ojna, k tó ra p o s ta w iła setki tysięcy krzyży n a d m ogiłami, k tó ra człow ieka uczyniła p a ­ ro b k iem śmierci i tru b a d u r e m zniszczenia.

Mały s k ra w e c z e k ziemi, o p is y w a n y p rz ez n a s był tern.

(11)

— 5 —

c z e m jest z ia rn k o w ró ż ań cu . M aleńką cz ąsteczką całości, która o g ro m e m p rz y w a la ła św iat. G dyby jed n ak m o ż n a było o d g rz e b a ć śn ie g i zajrzeć do w n ę tr z a ziemi, zobaczylibyśm y, ż e tam n a kilka łokci p o d p o w ie r z c h n ią istnie je m ia sto z m a r ­ łych, ro z s ia n e w zdłuż s o s n o w e g o lasu. O la s ten b o w ie m dw ie ludzkie g ro m a d y biły się— i u m ie ra ły przez długie ty g o ­ dnie, jakgdyby szczęście k aż dego z nich zależało jedynie od w y n io sły c h so sen , stojących o b o jętn ie w ś r ó d d y m ó w i ogni.

N a sk ra ju tego la s u w łaśnie, w miejscu, gdzie się s c h o ­ dziły trzy drogi, p r o w a d z ą c e do trzech wsi, zam ajaczyły dw ie lu d zk ie postacie.

Noc b y ła cie m n a i dżdżysta. Z d ro b n y c h n iew idzialnych k ro p e l dżdżu tw orz ył się jakby mglisty obłok, o bejm ujący cie m n ą ś c ia n ę lasu, s to ją c ą n ie ru c h o m o n a białej płaszc zyźnie śniegu.

D w a j ludzie, którzy wyszli p r a w ie jed n o c z e śn ie z lasu, nie widzieli się. P ie rw s z y z nich szedł d o sy ć śm iało i p ew n ie , chociaż w idać było, iż s t ą p a ł tak, aby śn ieg zbytnio n ie ch rz ę ­ ścił p o d jego ciężkiemi, żo łnierskiem i butam i. S ta n ą ł u sk ra ju la s u i o b ejrz ał się. N ie w idział nic. W ó w c z a s o p a r ł rę ce n a k a r a b in ie i w y c ią g n ą ł szyję, jakgdyby słuchał. S ta ł tak n i e r u ­ ch o m o chwil kilka, p o cz em o p u śc ił g ło w ę n a piersi. Z n i e r u ­ chom iał. W p rz e strz e n i p a n o w a ł a cisza grobu. N ie słychać było n a jm n ie jsz e g o szelestu.

D rugi człowiek, który jak w ą ż w y p e łz n ą ł z g ę stw in y l a ­ su , w tej w ła ś n ie chwili z a trz y m a ł się. Jego oczy p r z e p o jo n e śm ie rte ln y m lękiem b łąk ały się w ś r ó d ciem ności, s ta ra ją c się o s tr z e m sw ych sp o jrz e ń p rzebić s z a rą m głę nocy. Człowiek - ten leżał przy p n iu stare j so sn y , z nogam i ukrytem i w s t e r ­

cz ący c h ró z g a c h krzaku... i patrzał.

P a tr z a ł i słuchał. G dyby w tej chwili m o ż n a było o- św ietlić jego twarz, r ę k a trz y m a ją c a p o c h o d n ię z a d rż a ła b y na- p e w n o . Człowiek, leżący p o d p n ie m so sn y , b y ł blady ś m ie r ­ telnie. Jego m łoda i p ię k n a tw a r z nie w y r a ż a ła lęku, ale b yła o b ję ta p o g o d ą śmierci, jak tw a r z s k az ań ca , w stę p u ją c e g o n a szafot. U niósł się nieco n a rę k a c h — i tak, jak p rz e d chw ilą żołnierz, tak i o n słu c h a ł u w a żn ie, ło w iąc każdy szelest, k a ż ­ d y szm er, idący od ciemnych, cz a rn ą m głą o sło n ięty ch p ó l — odległość m iędzy żołnierzem , a leżącym n a ziemi człow iekiem b y ł a niewielka.

(12)

s łu c h iw a ł chwilę, p o c z e m p o w o li zaczął się czołgać w k ie ­ r u n k u ro z sta jn y c h dróg. Ż o łn ierz drgnął. Pochylił gło w ę w s tr o n ę d o latu jące g o s z m e r u i lekko, n ie z n a c z n y m p r a w ie r u ­ chem, p o d n ió s ł karabin.

R o zleg ł się stłum iony, ale w y ra ź n y szczęk o tw ie r a n e g o z a m k a — i n ie z n a jo m y za trzy m ał się w ruchu, jakgdyby s k a ­ mieniał. Z a p a n o w a ł a chw ila m a rtw e j ciszy. I żołnierz i czoł­

gający się p o ś n ie g u człow iek zatrzym ali oddech w piersiach....

O baj słuchali, z a ta p iając p rz e sz y w a ją c e sp o jrz e n ia w ciem ności i słyszeli jedynie u d e r z e n ia sw y ch serc, trze p o cąc y ch w p ie r ­ siach, nie widzieli nic.

K a ra b in opadł. Ż o łn ie rz n e r w o w y m k ro k iem o d sz e d ł w bok, p o c z e m w rócił i s ta n ą ł tuż p ra w ie przy leżącym n a zie­

mi n ieznajom ym . W tej chwili ręce leżącego n a ś n ieg u czło­

w ie k a p ra w ie dotykały grubych żołnierskich b u tó w w a r to w n ik a . Mógł bez na jm n ie jsz e g o w ysiłk u objąć je rękam i, s z a r p n ą ć k u so b ie i zw alić go z nóg. N a tw arzy n ie z n a jo m e g o z a ja ś ­ n ia ł p ro m ie ń triumfu. Jego blad e u s ta p o ru s z y ły się jak w modlitw ie. Czy się modlił?...' Tak, modlił się, gdyż to by ła chwila, w której stał n a d grobem...

D e sz cz zaczął p a d a ć co raz większy, żłobiąc w ś n ie g u w g łę b ie n ia d r o b n e i gęste, jak czerw w stary m m eblu. W ilg o t­

n e p o w ie trz e w sią k ło w kości, p o prz ez z m o cz o n e s u k n o u- b ra n ia , k tóre p rz y le g a ło do ciała, jak m o k re szmaty. Żołnierz otulił się w p łaszc z i stał tw a r z ą z w ró c o n y ku w s c h o d o w i, n ie ruc hom y, p o d o b n y do k a m ie n n e g o p o s ą g u . W tej chwili zd a w a ł się być zu p e łn ie sp o k o jn y i pew ny. I w ła ś n ie w tej chwili n ie z n a jo m y cicho, b e z sz e le s tu u n ió s ł się nieco i w y ­ ciągną ł dwie chciwe ręce o z a k rzy w io n y c h palcach. P alce te lekko, niezn a czn ie zaczęły b łą k a ć się w k o ło ciężkich ż o łn ie r­

skich ch o d a k ó w , o b e jm o w a ć je niew id zia ln y m uściskiem. Z o b u tyóh w yciągniętych r ą k — leżący n a ziemi człow iek uczynił silną, że la z n ą n ie m a l obręcz, sp latając z a k rzy w io n e palce, k tóre chwyciły się jak sta lo w e tryby — obręcz ta o k a la ła już n o g i żołnierza, sto jące g o n ie ru c h o m o z tw a r z ą z w ró c o n ą ku w s c h o d o w i z r ę k o m a o p arte m i b e z w ła d n ie n a lufie k a ra b in u .

Oczy n ie z n a jo m e g o z d a w ały się gorzeć p ło m ie n ie m . P o jego twarzy, objętej tru p ią bladością, p r z e s n u ł się ob ło k w z ru sz e n ia . U sta p o ru sz y ły się n iezna cznie w n ie d o sły s z a ln y c h

(13)

— 7 —

w yrazach, jakgdyby nie mogły w yrazić myśli, k tóra mówiła:

«Oto za chw ilę sta n ie się zb ro d n ia . C złow iek zabije człowieka.»

Było to je d n a k w z ruszenie , k tóre o b e jm u je chw ilam i człowieka, ja k ie m ś d alekiem ec h e m dzieciństw a, kiedy z b ro d n ia p o w s t a w a ł a w u p io rn y ch s n a c h — i s tra sz y ła p o n o c a c h sw y m tru p im w yglądem . U ro z sta jn y c h dróg, gdzie s ta ł w a rtu ją c y żołnierz, z b ro d n ia by ła p r a c ą d n ia co d ziennego. O tern w iedział nieznajom y, o b ejm u jący w cieniu nocy nogi żołnierza.

O tern w iedział i on r ó w n ie ż w s p a r ty n a k arab in ie, łow iący u c h e m każdy szm er, w p a tr z o n y w c iem n o ść oczyma, k tóre w każdej chwili m ogły być z g a s z o n e śm ie rte ln y m ciosem, u d e ­ rz o n y m z tyłu.

D lateg o w z ru s z e n ie p r z e s u n ę ło się p o tw arzy n i e z n a j o ­ m ego tak lekko, jak lekko przechodzi refleks g a s n ą c e g o św iatła. N iez n ajo m y z a c is n ą ł u s ta i w y p rę ż y ł m uskuły. U- n ió s ł g ło w ę — i n a g le obie rę ce sp le c io n e w uścisku, s z a r p n ą ł ku sobie. Ż ołnierz k rz y k n ął i p a d ł tw a r z ą w śnieg.

N ie z n a jo m y sied zia ł n a jego plecach, sz u k a ją c palcam i szyi. Z n ala zł ją. J e d n e m s z a rp n ię c ie m z e rw a ł płaszcz i ujął m o c n o z a gardło.

— T eraz z d e c h n ie s z —s z e p n ą ł p rz e z zęby.

Ż o łn ierz drgnął, s z a r p n ą ł się r a z i drugi, jak zw ierzę z ła p a n e w p o trz a sk . Żyły n a b r z m ia ły od n a p ły w u krwi, a z gardła w y p e łz n ą ł chrapliw y, z d u s z o n y jęk.

— Z d ec h n iesz— p o w tó rz y ł człowiek, ścisk ając co raz b a r ­ dziej jego gardło.

Chwilę leżeli bez ru c h u w miękkim, w ilgotnym śnieg u , jak d w a gryzące się wilki, z których je d e n już o p a d a ł z sił.

Ż ołnierz z d a w a ł się o m dlew ać. Z d u s z o n y jęk p r z e s z e d ł w słab y charkot, a w yc ią gnię te rę c e z zak rzy w io n e m i p a lc a ­ mi darły śnieg, jakgdyby chciały w yrazić ś m ie rte ln ą ro z p acz m o r d o w a n e g o w ciem n o śc ia ch człowieka.

— D o c h o d zi— p o m y ś la ł n ie z n a jo m y i p u ś c iw s z y os%roż- . nie szyję żołnierza, się g n ą ł r ę k ą za c h o le w ę buta. W yjął

krótki żo łn iersk i n ó ż i w s u n ą ł go lekko m iędzy ś n ie g tuż p o d g a rd łe m leżącego tw a rz ą w dó ł żołnierza. T w a rz n ie z n a ­ jo m eg o by ła w tej chwili śm ierteln ie blada, a u s t a w y k rz y w io n e w b o le s n y m grym asie, p o w ta r z a ły jakieś ciche, niezro zu m iałe sło w a.

I

(14)

Były to s ł o w a n ie p o ję te dla nikogo. — N ie z n a jo m y z d a ­ w a ł się modlić, b ła g a ł i p r z e p r a s z a ł Boga.

* «Zabijam... tak, za b ija m . O gdybym w , chwili m ógł być tam — B o ż e m iło s ie r n y nie mścij się zr jego... Z a b ija m czło­

wieka... ] a wiem! Z b r o d n ia jest z b r o d n ią i p rz e d try b u n ałe m T w oim nie zn a jd ę przebaczenia... ale nie m o g ę in a c z e j- n ie mogę!...»

N a g le żołnierz s z a r p n ą ł się mocniej i p rz e k rz y w ił gło w ę n a bok. W y p lu ł g ru d ę s to p io n e g o ś n ie g u — i jęknął.

N óż p rz e sz y ł ś n ie g o w ą p o w ło k ę i d o tk n ą ł z im n em ostrze m jego szyi. W te d y d rg n ą ł ja k prz y p ie czo n y g o rą c e m żelazem.

Jęk za m ie n ił się w szloch, szloch głęboki, idący z serca, p r z e ­ p o jo n y stra c h e m i r o z p a c z ą b ez granic. Ż o łn ierz chciał coś p o ­ wiedzieć, lecz g ło s przecisk ając y się p o p rz e z z d u s z o n ą silnym u ścisk iem k rtań z a m ie n ia ł się w cichy, n ie w y r a ź n y krzyk boleści i k o n a ł n a drżących białych w argach.

N ie z n a jo m y ś c isn ą ł rą czk ę n o ż a — i uczuł lód p o d s e r ­ cem. R ęce m u drżały jak w febrze.; B yła to chwila, w której z d a w a ł się n am yślać . Jeszcze jedno m gnienie, je d n a m in u ta — a p o te m niech się stanie, co się stać musi.

N a gle d r e s z c z jw str z ą s n ą ł jego ciałem, u s ły s z a ł s z m e r słów, k tó re w chrap liw y m ś w iśc ie p rz e d a rły się p rz e z ściśnięte zęby żołnierza. Były to d w a słow a:

— J e s te m P olakiem .

N ie z n a jo m y przybliżył tw a r z do jego tw a rz y i o d p o w i e ­ dział g ło se m p o d o b n y m d o jęku:

— I ja także!

Z a p a n o w a ł a ch w ila milczenia, jakgdyby ziem ia zastygła w śmierci. Człowiek, trzym ający n ó ż -przy g ard le żołnierza, o s ła b ił uścisk dław iących p a lc ó w — i czekał, nie o d s u w a ją c t w a ­ rzy od jego ust.

— D laczego m n ie za b ija sz ? — s p y ta ł żołnierz.

— O, jeżeli ja ciebie nie z a b iję — jutro b ę d ę rozstrzelany.

— Uciekniesz. N ie b ę d ę do ciebie strzelał.

— D a sz znać. P a tro l m n ie wytropi.

— N ie dam!

— To ciebie ro z strz e la ją — rz ekł n ie z n a jo m y .— Je d e n z

n a s zginąć m usi. ,

G łos żo łn ie rz a drżał.

— N ie zabijaj. Mam matkę, m a m ż o n ę i dziecko. C ze­

k ają n a mnie.

(15)

— 9 —

— I ja m a m m atk ę — s z e p n ą ł n ie z n a jo m y jakim ś b o ­ lesn y m ch rap liw y m prz ydeche m . — Mam n a rz e c z o n ą , k tó rą u b ó s tw ia m . M uszę ta m iść.

— To idź... Ja p rz y się g a m n a ra n y J e z u s a P a n a , p r z y s ię ­ gam, że strzelać za to b ą nie będę...

— Przysięgasz?... — w y sz e p ta ł n iez n a jo m y p ra w ie p r z y ­ k ład ają c u s t a do jego twarzy.— A w iesz co to p rz y s ię g a znaczy?

— Wiem.

— Jeżeli ją d o trz y m a sz — m o ż e sz zginąć, a jeżeli ją z ła ­ m ie s z — zginę ja.

— P rz y się g a m — p o w tó rz y ł żołnierz.— Jeżeli s k ła m a łe m n i e ­ chaj nie z o b a c z ę już n ikogo z tych, k tórych kocham!...

N iez n ajo m y pu ścił go i wstał. P o d n ió s ł z ziemi k a r a b in i stał n a d żołnierzem , p a trz ą c sp o k o jn ie, jak z trudem , o p i e ­ r a ją c się n a rę k a c h p o d n o s ił się z ziemi. P o chwili stał tuż k o ło niego.

— J e s te ś silny — rzekł.— Szkoda, że jest tak ciem no. L a ­ t a r k ę m am ze p su tą .

— P o c ó ż ci ś w ia tło ?

— Chciałbym zobaczyć jak w y g lą d a taki jak ty — rzekł ż o ł­

nierz.— M iałeś m n ie p o d n o ż e m i p u ściłeś. G d y b y m w tej chwili k rz y k n ą ł — zginąłeś!

— Ufałem ci — rzekł n ie z n a jo m y spokojnie.

— N a w ojn ie nie ufa się n ik o m u — ale ja przysiągłem .

— Masz ż o n ę i dziecko — s z e p n ą ł n ie z n a jo m y . Masz m a t ­ kę. B óg za k rz y w o p rz y s ię s tw o k a rz e b e z litości.

Ż ołnierz w y c ią g n ą ł rękę.

— Daj mi k a r a b in — i idź d o k ą d chcesz... P r z y s ię g a ś w i ę ­ ta rzecz... D la twojej dez ertersk ie j g ło w y ła m a ć jej nie będę.

N ie z n a jo m y sta ł chw ilę n ie ru c h o m o . P o c z e m w y c ią g n ął k u n iem u karabin.

— Masz! — rzekł, p a n u j ą c n a d w z ru s z e n ie m .— N ie m ia ­ łe m cię z a m ia ru z a rz n ą ć jak zwierzę, m o ż e więc ty m nie nie zdradzisz, jak człowiek...

Ż o łn ierz w ziął k a r a b in i p rz e w ie s ił go prz ez ram ię.

— P o w ied ziałe m . Idź d o k ą d chcesz. — Ś w ia t wielki.

— A człow iek m ały — dokończył n iezn a jo m y .— B ą d ź z drów

— d o d a ł p o chwili. — N iech cię m o s k ie w s k ie kule ta k o s z c z ę ­ dzają, ja k mój nóż.

P o p r a w ił to rb ę n a pleca ch i z n ik n ą ł w ciem n o śc ia ch nocy.

(16)

Ż ołnierz stał w s p a r ty n a k a r a b in ie i p a trz y ł jak przedtem,, tw a r z ą o b ró c o n y ku w sch o d o w i.

R O Z D Z IA Ł II.

W dom u um arłych.

W jednej z trze ch z r u jn o w a n y c h w io s e k stał k o ściół u f u n ­ d o w a n y n ie g d y ś p rz e z w o je w o d z in ę M ścisław ską; — k ościół był niewielki, lecz m u r o w a n y , p ięk n ie p rz y o z d o b io n y w e w n ą trz św iętem i o b ra zam i, s p r o w a d z o n e m i z W łoch, o ra z cudnem i fi­

guram i św ięty ch pańskich, w y rz eźbionyc h w m arm u rz e. O becnie kościół stał z r u jn o w a n y i o p u s z c z o n y — z ro z b itą wieżą, k tó ra gru z am i z a s y p a ła dach i w ielką w y rw ą w boku, w yb itą p rz ez a rm a tn i pocisk. P ię k n a ś w ią ty n ia by ła już tylko ruiną, w której gro m ad z iły się s o w y i n ietoperze.

N iez najom y, z o s ta w iw s z y żo łn ie rz a p o d la s e m szedł p r ę d ­ ko, nie o g lądają c s ię za siebie. D o sz e d łsz y do p ie rw sz y c h k o p ­ ców śnieżnych, k tóre o k ry w a ły gruzy p o z o s ta łe z chat — szedł śm iało m iędzy temi m ogiła m i d a w n e g o życia. P o chwili s ta n ą ł p rz ed c ie m n ą w n ę k ą zw ie szając ych się n a o b e r w a n y c h z a w ia ­ s a c h drzwi kościelnych. N ieznajom y, nie n a m y ś la ją c się, w sz e d ł do śro d k a . O w io n ą ł go chłód g robu. Z w ilgotnych ścian sze d ł jakiś m ogilny ciąg p rz en ik ając y do kości. P rze z w ybite o k n a s y p a ł się ś n ie g i dużem i k o p c a m i o sia d ł n a szerokich fram ugach.

T eraz topniał, s p ły w a ją c z je d n o sta jn y m sz e le ste m n a k a ­ m ie n n ą podłogę.

N ie z n a jo m y stał, ro z g lą d ając się, jakgdyby sz u k a ł kogoś w t y d i o p u sz c z o n y c h ruinach.

W k ościele je d n a k b yło jeszcze ciemniej niż n a dw orze, szedł więc dalej, w głąb m rocznej wnęki, p o ty k a ją c się o gruz, w alający się p o ziemi. N a g le za trzy m ał się. N a bocznej ścianie k o ścio ła z a ja ś n ia ło św iatełko.

— ]est! — w y s z e p ta ł n ie z n a jo m y z triumfem.

O p a r ł się o ro z w a lo n y filar i utkw ił b ad a w cz y w z ro k w św ietlistym krę g u tajem niczego św iatła, k tó re drżało, gasło, to z n ó w b łyskało, jak wielki ś w ię to ja ń sk i robafi.

P o chwili w z ro k o p a r te g o o filar człow ieka przyzwyczaił się nieco do p a n u ją c y c h ciemności. N ie z n a jo m y p rz y sło n ił rę k ą m igotliwe ś w ia te łk o i ostry, p rz enikliw y w z ro k s k ie ro w a ł nieco»

1

(17)

11

niżej. W ted y zobaczył, że n a tle o tw a rte g o o k n a ry s u je się c iem ­ niejsza nieco sy lw eta mężczyzny. Człowiek ten s ta ł n a d r a b i­

n ie i tr z y m a n ą w r ę k u la ta r k ą czynił jak ieś znaki, k ierując d r g a ­ jące ś w iatełk o n a w schód.

N ie z n a jo m y u ś m ie c h n ą ł się z p o g a rd ą .

— Oto i za s ta łe m go przy ro b o c ie — s z e p n ą ł s a m do s ie ­ bie. — Z a p e w n e p ie rw sz y r a z w życiu n ie jest s a m o tn y przy pracy.

P o w ie d z ia w sz y to, n ie z n a jo m y miękkim, cichym k rokiem r u s z y ł przez g łó w n ą n a w ę k o śc io ła i s ta n ą ł tuż p rz y sa m e j d r a ­ binie, c h o w ając się w czarny kąt m iędzy b o k ie m ołtarza, a k a ­ m ie n n ą ścianą . S ta ł tak bez ruchu, czekając, n ajw idoczniej, aż człow iek stojący n a d ra b in ie zejdzie. G d y b y m o ż n a było z o ­ baczyć tw a r z n iezn a jo m e g o , u jrz a n o b y ironiczny uśm iech, b ł ą ­ kający się w o k o ło w y k rz y w io n y ch p o g a rd liw ie ust. Stał, s k rz y ­ ż o w a w s z y rę ce n a p ie rsia c h i czekał z takim spo k o jem , jak- gdyby stojący n a d ra b in ie człow iek o c z e k iw a ł go o d d a w n a .

T y m c z a se m św iatełko, w y rz u ciw szy o s ta tn ie kilka p r o ­ m ieni w c z a rn ą dal, zgasło.

W g ro b o w e j ciszy o p u s z c z o n e g o k o śc io ła ro z le g ał się m ia ro w y sz e le st sch o d z ące g o z d ra b in y człow ieka, który s t ą ­ p a ł śm iało, jak ten, który wie, iż zn a jd u je się sa m jeden.— Z s z e d ł­

szy z drabiny, tajem niczy ten człow iek u ją ł d r a b in ę i s t ę ­ k ając z w ysiłku, p r z e s u n ą ł ją w bok. D r a b in a by ła d łu g a i ciężka, człow iek z d a w a łb y się m a łe g o w z ro stu . N ie z n a jo m y z k ąta sw ojej kryjó w k i w idział z m a g a n ie się człow ieka z d r a ­ b in ą i sły sz a ł w y ra ź n ie ciężkie sa p a n ie , • w y d z ie rając e się ze ś w iste m z jego piersi. W a lk a z cięż are m p o n a d siły trw a ła d o ś ć długo, w reszcie człow iek d a ł za w y g ra n ą , w tedy n ie z n a jo m y w y ­ s u n ą ł się z uk ry c ia i rz ek ł s p o k o jn y m głosem :

— J a ci pom ogę.

W g ro b o w e j ciszy o p u s z c z o n e g o k o ścio ła rozległ się p r z y ­ tłum io n y jęk strachu. C złowiek z la ta rk ą zatoczył się, jak u d e ­ rz o n y w p ie r ś nożem . S ta ł chw ilę o p a r ty o ław kę, skurc zony, drżący, jakgdyby p r a g n ą ł zm aleć i zniknąć p o d k a m ie n n ą p o d ło g ą .

— K toś ty? — w y s z e p ta ł p o chwili d rżącym głosem .

— Człowiek! — o d p o w ie d z ia ł n ieznajom y.

— Ż yw y czy u m a rły ?

— Żywy.

Człowiek z la ta r k ą b ły s n ą ł św iatłem . S tru m ie ń z ielonka w ych

(18)

p ro m ie n i p a d ł n a tw arz n ie z n a jo m e g o , który sta ł jak k a m ie n n y p osąg, o p a r ty o bok ołtarza.

Człowiek z la ta r k ą drżał.

— Czego c h c esz? — z a p y ta ł p o chwili.

— Twojej pom ocy.

— A ty w ie s z kto ja jestem?...

— W ie m — o d p o w ie d z ia ł n ieznajom y. — J e s te ś szpiegiem.

N a z y w a s z się Mikołaj Szron.

— Z n a sz m n ie ?

— Znam .

Człowiek z la ta rk ą u s u n ą ł się n a kolana.

— P a n ie — w y s z e p ta ł drżącym głosem . — J e s te m stary i sc h o r o w a n y . Jeżeli m n ie zabijesz, nie zoba czysz nic więcej, p r ó c z tro ch ę krwi n a kam ieniach.

N ie z n a jo m y silnem sza rp n ię c ie m w y d a rł m u la ta r k ę z d ło ­ ni i p rz y s u n ą ł ją do starczej, p o m a rsz c z o n e j twarzy.

— W s t a ń — rzekł.

S z ro n wstał, z tru d e m p o d p ie ra ją c się rękam i.

— Jeżeli p o tr z e b n e mi jest tw oje życie, to nie p o to, bym ci je odebrał, ale po to, bym ci je zostaw ił. — S ta ry szpieg z ło ­ ż y ł ręce, jak do modlitwy.

— R o zk az u j — rz ek ł p o k o rn ie.

N iez n ajo m y s ta n ą ł za nim i p o p c h n ą ł go n aprzód.

— Z a p r o w a d ź m n ie do s w e g o le g o w isk a — rzekł. — M u­

sim y p o ro z m a w ia ć spokojnie.

S zron p ro w a d z ił go w milczeniu. P o prz ejściu k ilk u n a stu k ro k ó w m iędzy g ruzam i o d p a d łe g o ty n k u i cegieł, s ta ry u c h y ­ lił m a łe drzwiczki. Znaleźli się w niew ielkim p o k o ju w ilg o t­

nym i o g o ło co n y m zupełnie. P rzy św ietle latarki n iez n a jo m y u jrza ł kilka starych, p o cz ern iały c h o b r a z ó w n a ścian ie i p ę k k ościelnych chorągw i, stojącyc h w rogu.

— Czyż je ste śm y już n a m iejscu ? — zapytał, rzucając b a d a w c z e s p o jrz e n ie po ścianach.

— N ie jeszcze, s z a n o w n y do b ro d z ie ju — o d p o w ie d z ia ł S z ro n , skład ają c r ę c e — To za ledw ie p r z e d s io n e k do m e g o p a ­ łacu, który jednak, z a p e w n ia m , nie w y g lą d a lepiej od tego l a ­ m u sa , z którego jakieś p r z e z o r n e rę ce już w sz y stk o p rz e n io sły w in n e miejsce.

Mówiąc to, s ta ry człowiek, n a c h y liw sz y się n a d p o d ło g ą , m a js tr o w a ł coś dużym h ak iem prz y k a m ie n n e j płycie.

(19)

— 13 —

— Cóż ty ro b isz ? — z a p y ta ł n ieznajom y.

— O tw ie ra m po d w o je, p r o w a d z ą c e do m oich salonów ,,

— o d p o w ie d z ia ł spokojnie. — N ie w y m a g a s z chyba, sz la c h e tn y dobroczyńco, bym m ie sz k a ł p rz e d wielkim ołtarzem .

P o w ie d z ia w s z y to, S zron s z a r p n ą ł z w ysiłkiem hak, z a ­ czepiony o że la zn e kółko. P ły ta u n i o s ł a się w olno, p o cz em u - p a d ł a z p rz y tłu m io n y m h u k ie m n a k a m ie n n ą p o sad z k ę.

— W porządku!— z a w o ła ł stary człow iek z z a d o w o le n ie m . N ie z n a jo m y utkw ił b a d a w c z e s p o jrz e n ie w tw arzy s z p ie ­ ga, który stał przy o tw arte j w n ę c e k ata k u m b , w s k a z u ją c g o ­ ścin n y m g estem cz a rn ą czeluść grobu. Z d a w a ło m u się, że w głosie S z ro n a u s ły s z a ł jakgdyby dźw ięk iro n icz n eg o u ś m ie c h u . N ie o d ry w a ją c p rz e sz y w a ją c e g o sp o jrz e n ia z tw arzy s t a ­ rego, sp y ta ł g ło s e m zim nym i tw ardym , jak u d e r z e n ie to p o ra :

— Chcesz m nie zdradzić?...

P o d n ió s ł la ta r k ę do góry i rzucił stru g ę św ia tła n a b la d ą tw arz S zrona . T en stał spokojnie, z zaciśn iętem i ustam i, tyl­

ko w ciemnych, m ałych oczach palił się złowieszczy, p o s ę p ­ ny ogień.

— N a nic mi tw oje życie — ła s k a w y p a n ie — rz e k ł p o chwili z w idocznym wysiłkiem .— N ie w iem kto je s te ś i nie chcę wiedzieć. P rz y s z e d łe ś sam , nie sz u k a łe m ciebie.

— Ale ja ciebie s z u k a łe m -^ -rz e k ł n iezn a jo m y .— I w ie d z ia ­ łem, że cię z a s ta n ę w z ru jn o w a n y m kościele.

N ie z n a jo m y s ta n ą ł n a d o tw a r tą czeluścią. O w io n ą ł go ciężki, stęchły z a d u ch grobu. Z a w a h a ł się. Oto za chw ilę m a zejść n a dno tej p iw niczne j jamy, s k ą d s z e d ł ku n ie m u dław iąc y z a ­ p a c h pleśn i i zb utw iałych trum ien. A jeżeli n ie w id z ia ln a r ę k a z a s u n ie z n o w u płytę grobowca?...

N iez n ajo m y w z d ry g n ą ł się. Utkwił w z rok w migotliwych, latających oczach sta re g o i p a tr z a ł długo, uparcie, jakgdyby p r a g n ą ł zajrzeć n a d n o jego serca.

S zron stał zgięty z u śm ie c h e m n a w ą sk ic h w a rg ach . W tej chwili p o d o b n y był do u p rz ejm eg o im p re sa ria , k tó ­ ry p e łn y m p o k o ry g estem z a p r a s z a s z a n o w n e g o g o ścia n a s w e prz ed staw ien ie.

N iez n ajo m y p r z e s u n ą ł r ę k ą p o czole, jakgdyby o d g a n ia ł fale z ło w ró żb n y ch myśli — p o cz em rzekł głosem , k tó re m u s t a ­ ra ł się n a d a ć jaknajw ięcej sp o koju. ,

— Idź pierw szy.

(20)

S zron bez s ło w a zbliżył się do czarnej jamy.

— P o ś w ie ć p a n la ta r k ą — rzekł. — S z a n o w n a o s o b a z a p o ­ mina, że jestem s ta ry i oczy m e w ciem n o śc ia c h w idzą c o ­ ra z gorzej.

N iez n ajo m y p o d n ió s ł la ta r k ę do góry, rz u c a ją c s n o p św iatła n a o t w a r tą płytę g ro b o w c a. S ta ry już był z a n u rz o n y w otw arte j jam ie do p o ło w y ciała.

— N ie obaw ia j się — zaw ołał. — S chody s ą w ygodne.

Inaczej zacni księżu lk o w ie nie m ogliby znosić sw o ic h trum ien.

P o w ie d z ia w s z y to, uczynił jeszcze kilka k ro k ó w i z n ik ­ nął. N ie z n a jo m y nachylił się n a d jamą. Z o b ac zy ł w ą skie , lecz d o sy ć p ła sk ie schody, p r o w a d z ą c e w ciem ny głąb g ro b o w c a.

P o d n ió s ł la ta rk ę ku g órze i ośw ie tla ją c za tęchłe w nętrze, z a ­ czął schodzić n a dół m iędzy d w ie m a po k ry tem i p le ś n ią ś c i a n a ­ mi z kam ienia.

S z ro n s ta ł już n a o sta tn im sc h o d k u i czekał.

— G d y b y s z a n o w n y ła s k a w c a nie z a b r a ł mi la ta r n i—rzekł

— m ó g łb y m te ra z p row adzić, o św ie tla ją c drogę, m iędzy tr u m ­ nam i tych za cnych obyw ateli, którzy p o d tern sk le p ie n ie m s z u ­ kali w iec znego ukojenia...

— Znajdziem y ją i tak.

— O b a w ia m się jednak, że szlac h etn y mój d o b ro c zy ń ca m o że nie z a u w a ż y w ystając ej ze z b u tw iałyc h szczątek nogi j a ­ kiego b is k u p a i p o tk n ie się o nią, a w ó w c z a s strach, który m a wielkie oczy, w m łodzieńczej w y o b ra ź n i stw o rz y strasz liw e ob ra z y w idm i upiorów .

Z a ś m ia ł się cichym, c h ra p liw y m śm iech e m , w sk a z u ją c ociekające wilgocią śc ia n y grobu.

— P a trz — rz ek ł — O to mój pałac, w którym m ieszk a m o d p o cz ątk u w a lk w tej okolicy. — J e s te m s a m żyjący m iędzy umąrłymi.

N ie z n a jo m y p o w ió d ł w z ro k iem p o m rocznej piwnicy, s t a ­ ra ją c się ośw ietlić ja k n ajw ię k szy k ą t lochu.

W o k o ło p o d ścian a m i stały stare, p o kryte p le ś n ią i g rz y ­ b e m pudła. Stały je d n e ob o k drugiego, długim szeregiem , jak- gdyby w ień c em o k a la ją c e cz arn e k a m ie n n e ściany. N iez n ajo m y p o d s z e d ł bliżej i nachylił się. W ie k o tru m n y leżało krzywo,

jakgdyby rz u c o n e n ie d b a le n a d o ln ą część w iec znego m ie sz k a - * nia, uk az u ją c b ru n a tn ą , s z a r ą m asę, nie p rz y p o m in a ją c ą już

niczem żyw ego człowieka,..

(21)

— 15 —

— Kto uchylił tę tru m n ę ? — z a p y ta ł prz y ciszo n y m gśosem, jakgdyby p rz e z s z a c u n e k dla um arłych.

— ] a — o d p o w ie d z ia ł Szron.

— S z u k a łe ś złota? — rz e k ł z p o g a r d ą n iezna jom y.

— Nie. W tej tru m n ie leży ksiądz, któ ry sto dw a d zieścia sze ść lat te m u z o s ta ł z a m o r d o w a n y p rz e z m o sk a li — rzekł Szron. — Z łota nie s z u k a m w tru m n a c h za k o n n ik ó w , gdyż oni s ą zbyt mądrzy, ab y d o c z e s n e d o b ro z a m y k a ć w g ro b ie z p r o c h e m bez wartości.

Było to jed n ak m ie s z k a n ie człow ieka żyjącego.

N a ziemi leża ło kilka d y w a n ó w kościelnych, sta ło kilka krz eseł z a b ran y c h z k o n fe sy o n a łó w . P o d ś c ia n ą z p rz e ró ż n y c h materyi, kap, z a s ło n p o g rz e b o w y c h czernił się u ło ż o n y b a r łó g z w y leż ałem w głębienie m , przykryty fioletow ym o r n a te m . — N a s a m y m ś ro d k u s ta ła n a d w ó c h sto łk a c h d u ż a tru m n a , prz y k ry ta białym k ościelnym o b ru s e m . Był to stół, n a któ ry m sta ło kilka butelek, b la s z a n y kubek, czajnik i m a ła n a f to w a la m p a . — W iele innych g ra tó w w a la ło się p o d ścianam i.

N ie z n a jo m y u s ia d ł n a je d n e m z k rz e se ł i zdjął s k ó r z a n ą czapkę.

— Z a p a l la m p ę — rzekł. — Czas, a b y ś się dow iedział, p o co cię szukałem .

Stary zapalił la m p ę i p odkrę cił knot. Ż ółte św iatło p a d ło n a tw arze siedzących i ro z św ietliło nieco p o n u r e ciem nośc i g ro b o w c a. Szron z u d a n ą o b o ję tn o ś c ią p r z y p a try w a ł się n ie ­ zn a jo m e m u , b a d a ją c je d n a k u w a ż n ie każdy szczegół jego u b r a ­ nia. Szare, prz en ik liw e oczy s ta re g o w ę d ro w a ły p o fałdach i z a ła m an iach ciem nego k u b ra k a, za trzy m y w ały się n a guzikach, n icow a ły fu trz an ą czapkę, n a s u n ię tą n a oczy.

N ie z n a jo m y był to m łodzieniec lat d w u d z ie s tu trzech, silny i zgrabny. Oczy m iał ciemne, ro z u m n e , p a trz ą c e z p o d długich r z ę s m o cn o i przenikliw ie.

B la d ą i szczupłą twarz, w idocznie w y n ę d z n ia łą i z m ę c z o ­ ną, o b r a s ta ł z a ro st n ieró w n y , k ę p k o w a ty . Był z a n ie d b a n y i brudny, o b lep io n y błotem, niem niej je d n a k p o d tą p o w ło k ą nędzy i o p u sz c z e n ia m o ż n a się było dom yślać u ro d y bujnej, pełnej u ro k u młodości.

W tej chwili był blady i znużony.

S tary p atrz ał n a niego uw a żn ie.

— Szron! — z a w o ła ł w re sz c ie — czy m nie p o z n a je s z ?

(22)

S tary drgnął. Utkwił w n iego s w o je przenikliw e, b a d a w c z e oczy jeszcze uważniej.

— Nie — o d pow iedz ia ł.

N iez n ajo m y wstał.

— P rz y sz e d łe m ci p rz y p o m n ie ć dzień 24-go grudnia.

Ich s p o jr z e n ia zmierzyły się ja k o s trz a d w ó c h szpad.

Stary p o d n ió s ł rę k ę do szyi, jakgdyby go d u sił stryczek.

R O Z D Z IA Ł III.

W pałacu żyw ych.

Czterdzieści kilka w io rst za linją o k o p ó w , w k tórych g r a ­ so w a ła śmierć, s ta ł p ię k n y d w ó r w m ajątk u p a n a K o n ra d a T u rgam eckiego. Był to p a ła c p o rę b sk i, s ły n ą c y w okolicy z go ścin n o ści i bogac tw a, tak jak jego właściciel z ro z u m u i z a p o ­ biegliwości. D o m był piękny, biały, o to czo n y wielkim, a n g ie l­

skim park ie m , stro jn y m w g az o n i klom by s ta r a n n ie u tr z y m a ­ ne, w aleje długie i cieniste, w których w g o d z in a c h u p a ln y c h znaleźć m o ż n a było z a w sz e b ło g o s ła w io n y cień p a c h n ące g o , g o rą ceg o dnia.

P o d c z a s zimy p a ła c p o rę b s k i się w yludniał. Liczni goście rozjeżdżali się już przy je sie n n y c h chłodach, sam i zaś g o s p o ­ d a rz e t. j. p a n T urga m e cki z ż o n ą i córką p rz e n o sili się p o d błękitne n ieb o p o łudnia, z o sta w ia ją c g o s p o d a r s tw o w d o ­ św iad c zo n y ch rę k a c h ad m in istra to ra .

W o jn a i tutaj z a p ro w a d z iła z a s a d n ic z ą zmianę. Odcięci od św iata, objęteg o p o ż a re m wojny, T u rg a m e ccy p o sta n o w ili całą zimę nie o p u sz c z a ć domu. N ajw ięcej n a d tern u b o le w a ła pan i Matylda, k tó ra nie m o g ła so b ie n a razie w y o b ra zić życia w cichym, jakgdyby sk o s tn ia ły m w śnieżne j pościeli p o r ę b s k im dworze. W k ró tc e je d n a k p o g o d z iła się z lo se m i p rz e p ę d z a ła czas n a czytaniu zajm ujących r o m a n s ó w , szczerze w spółczując nieszczęściu z a w iedzionych k o ch a n k ó w .

Nic innego też nie czyniła p a n n a T urga m e cka. Kiedy jeszcze słońce grzało silniej, a w lesie ro z ch o d ził się zap ach m acierzanki, chodziła n a s p a c e r i m y ślała n a d okru tn y m lo ­ sem , który sk a z y w a ł ją n a p r z e p ę d z e n ie zimy zdała od św ia ta .—

Później, gdy n ieb o z a s n u ło się chm uram i, a z n ie b a z a ­ częły p a d a ć potoki deszczu, z a m k n ę ła się w sw o im niebieskim ;

(23)

T „ / p u d e łk a z c ukierkam i b u d u a r z e i czytała, ró w - i k a , książki, nieco je d n a k m niej obfitujące w zdra- / ś ć i łzy n am iętności.

,e w p o r ę b s k im d w o rz e p rz ech o d z iło cicho i spokojnie.

/ tylko zajeżdżali p rz ejeżdżający n a front oficerowie,

A, o ile nie p rz ew yższ ali rangi k a p ita n a lub rotm istrza, foli*, .nował adm inistrator. P a n T urgam ecki był w idzialny dla f p u łk o w n ik ó w — pan i T u rg a m e c k a za ś i Alicja — d o p iero dla

g e n e ra łó w .

R az jeden ucz y n io n o w yjątek od tej przyjętej zasady, a u c z y n io n o go dla ro tm istrz a k o z a k ó w gwardji, który w p r z e ­ jeździć w s tą p ił do P o rę b ó w . Był to A le k s a n d e r W a sy le w icz k sią ż ę Aratow.

W ó w c z a s obie p a n ie zeszły się w sa lo n ie i ro z m a w ia ły z nim po fran c u sk u o wojnie, literaturze, francuskiej rewolucji, k siężę z a ś z a p e w n ia ł je, że w o jn a się w krótce skończy jak- najlepiej.

Od tego c z a su k siążę przyjeżdżał co jakiś cz as p o d r o z ­ m aitymi p retekstam i, a c z asem i bez wym ówki, ażeby, jak mówił, «odetchną ć trochę».

W cichych g o d zin ac h s a m o tn o ś c i Alicja lub iła o nim myśleć.

-X. Bawiła się ś p ią c ą u staw icz n ie ra tle r k ą , p a tr z a ła n a śnieg iem pokryte d rz e w a i m y ślała o A ratowie, tak jak się w s p o m in a kogoś b a r d z o miłego, który je d n a k n ie zu p e łn ie w y ra ź n ie r y ­ suje się w sw ej uczuciow ej fizjonomji.

W tej chwili Alicja ró w n ie ż m y ś la ła o nim. S ta ła w o knie swego b u d u a r u , w o d z ą c z n u d z o n y m w z ro k iem p o sterczących rózgach drzew, z których o p a d a ł śn ie g ciężkimi płatam i. D zień był dżdżysty, wilgotny, je d e n z tych, k tóre z jaw ia ją się n i e p o ­ żądane p o d c z a s zimy. Ś w ia t z d a w a ł się być s p o w ity w mgłę, nasiąknięty deszczem. Mrok w c iska ł się p o prz ez o k n o i r z u ­ cał na błyszczące św ież o ścią m e b le b ru d n e , ciężkię cienie.

W całym p a ła c u p a n o w a ł a cisza.

W tej chwili rozlęgło się ciche p u k a n ie do drzwi.

P a n n a T u rg a m e ck a od w ró c iła się od o k n a i s p o jrz a ła z pewnem zdziwieniem.

— P r o s z ę — rz e k ła o m d lew ają co z n u d z o n y m głosem . W drzw iach u k a z a ła się p a n n a służąca.

— K siążę A ratow p rz y je c h a ł—rz e k ła z lekkim, n ie d o s tr z e ­ galnym p r a w ie u śm iech e m .

Pożar. ,

(24)

Alicja z m ie s z a ła się lekko i p o d n i o s ł a bezw fś. iie ręce d o w ło só w , p o p r a w i a j ą c p o r o z rz u c a n e loczki.

— D o s k o n a le zro b ił — p o m y ś la ła — te n u d y s ą z a b ó j c z e , a z w raca jąc się do p o kojów ki, rzuciła pytanie, jakgdyby z u p e ł n i e o b o ję tn y m tonem :

— Kiedy k siążę p rzyjechał?

— Tylko co.

— K ońm i? X

— Nie, k o n n o z kozakiem .

Alicja w s t a ł a i s t a n ę ł a p rz e d lustrem.

— Czy b a r d z o m a m w ło s y ro z rz u c o n e ? — s p y ta ła nie- ' spokojnie.

P a n n a słu ż ą c a o b e jrz a ła ją troskliwie.

— Nie, p r o s z ę p an ien k i, z u p e łn ie s ą w p o rz ąd k u .

— Gdzie k siążę czeka?

— W salonie.

— A p a n ?

— P a n h r a b ia p o je c h a ł z p a n e m a d m in is tr a to re m do lasu, a p a n i h r a b in a n ik o g o nie przyjm uje.

Alicja s ta ła chw ilę p rz ed lustrem , jakgdyby coś przem y- śliw a ła w a żnego. P o chwili u ś m ie c h n ę ła się lekko, nie p atrz ąc n a subretkę:

— P o p r o ś k sięcia tutaj.

P a n n a słu ż ą c a z ro b iła zdziw ioną minę.

— Tutaj — p o w tó rz y ła Alicja z naciskiem . — Nie p o ­ w in n a ś się dziwić, jeżeli ci cokolw iek mówię.

S łu ż ąca w yszła bez sło w a. I

Alicja p o p r a w iła nieco włosy, przygładziła s u k n ię n a ' b io d ra c h i o w in ą w s z y się szalem , p o ch w y ciła z k a n a p y r a t ­ lerk ę i p rz y cisn ęła ją do twarzy.

— Słuchaj, ty g łu p ia — zaczę ła jej sz e p ta ć w sa m p y s z ­ czek — Czy ty w ie s z ? P rz y je c h a ł książę A ratow . Już drugi r a z i w tym tygo d n iu — r o z u m ie sz ? R ozum iesz, co to znaczy — ty n

g łupia p s in o ?

j

W tej chwili rozległo się p u k a n ie i p ię k n a tw arz Alicji p rz y b ra ła s ło d k o -z n u d z o n y wyraz.

— P ro s z ę — w y p o w ie d z ia ła cichym, miękkim głosem.

D rz w i się otw orzyły bez szelestu i n a p ro g u u k a z a ła się j

p o s ta ć ro sy jsk ie g o oficera. /I

Był to m ężc zy zn a lat trzydziestu pięciu, w ysoki, szeroki \

(25)

— 19 —

w i aionach, o tw a rz y śm iałej i męskiej. S z a re oczy p a trz a ły z ' od ciem nych brw i b a d a w c z o i su ro w o . W tej je d n a k chwili, kiedy s ta n ą ł n a p rogu, jego w z ro k otoczył Alicję ciepłym p ro m ie n ie m za ch w y tu i u w ielbienia, a n a c a łą tw a r z p a d ł jak- gdyby o d b la s k słońca.

— J a k a pan i w s p a n ia ło m y ś ln a i dobra, że ra czy ła się zli­

to w a ć n a d b ied n y m s a m o tn ik ie m — rz ekł p o fran cu sk u .

— P ro sz ę , niech k siążę p o zw oli — m ó w i Alicja, o d p o ­ w iad a ją c u p rz ejm em s k in ien iem głow y n a jego głęboki, p e łe n s z a c u n k u ukłon.

A ratow wszedł. Miał n a s o b ie oficerski «frencz» i k a w a ­ leryjskie g r a n a to w e s p o d n ie z sze ro k im kozackim la m p a s e m .

— D o p ra w d y jestem z a ż e n o w a n y m oim strojem . P rz y je ­ c h a łe m p o ro z m a w ia ć z p a n e m h r a b ią w s p r a w ie d o s ta w y d rz e ­ wa. T ym czasem nie z a sta łe m h ra b ie g o w dom u. — B y łem już w rozpaczy...

— Kiedy m o ja p a n n a s łu ż ą c a — doko ń cz y ła za n iego Alicja

— p rz y n io s ła p a n u r a d o s n ą n o w inę.

R a d o s n ą to za m a ło — za w o ła ł A ra to w z u śm iech e m . — B y łe m o cz aro w a n y , tera z za ś jestem w niebow zięty.

W s k a z a ła m u fotel, n a którym p rz ed ch w ilą sied zia ła . S a m a z a ś przytuliła się do poręczy kozetki. A ra to w p a trz a ł n a nią z n ie u k ry w a n y m zachw ytem .

— K siążę jest za w sz e w ytłu m acz o n y — p o ś p ie s z y ła z o d p o ­ wiedzią dziew czyna. — W sz a k ż e jest k sią ż ę n a wojnie.

To p ra w d a, niem niej jednak mój kozacki m u n d u r sta n o w i w tym p ięknym p o k o ik u p e w ie n d y so n a n s . To tak zupełnie, jakgdyby n a w y s ta w ie sztu k pięknych u r z ą d z o n o fa brykę w ę ­ dlin, alb o c o ś w tym rodzaju.

O b o je zaśmieli się serdecznie. Alicja za ś rz ek ła z w ła śc iw ą s o b ie słodyczą:

— Ja z a ś tego nie znajduję wcale. P rzeciw nie. P a trz ę n a księcia z p r a w d z iw ą satysfakcją, z w ła szcz a wtedy, kiedy jest w takim prostym , niómal żołnierskim m undurze . To mi p rz y p o ­ m in a wojnę, której niestety p ra w ie że nie w idziałam .

Aratow, siedząc n a fotelu, m u s k a ł s w o je krótko o s trz y ­ żone p o angielsku w ą sy i z d a w a ł się w ybiega ć m y ślą daleko p o z a n ieb iesk i b u d u a r Alicji. D z ie w cz y n a z a u w a ż y ła to i ucz u ła się u ra ż o n a .

(26)

— O czem ta k k siążę ro z m y ś la ? — spytała, p r z y m r u ż a ­ jąc lekko oczy.

Oficer d rg n ą ł i sk łonił się p rz e p ra sz a ją c o .

— P a n i w yba czy — rzekł — istotnie zam yśliłem się, co n ie p o w in n o , przyznaję, mieć m iejsca w p a n i to w a r z y s t w i e . — Ale p o s ia d a m n a m o ją o b r o n ę okoliczności łagodzące. M yślałem o wojnie.

— Ach ta w o jn a — z a w o ła ła z w y ra ź n e m z niec hęce niem .—

Ż e b y chociaż n a chw ilę m o ż n a było o niej z a p o m n ie ć zupełnie.

A ra to w u ś m ie c h n ą ł się pobłażliw ie.

— N ie dziw ię się, że p a n io m ta w o jn a już się d a w n o sprzykrzyła... Żyjemy w szy sc y jak w d o m u o bjętym p ło m ie n ie m . L a d a chw ila m o g ą zapalić się sc h o d y i ucieczka z o s t a n i e przecięta.

N a tw a r z y dziew czyny odbił się n iepokój.

— Czy k siążę p rz ypuszcz a, że n a s z front n ie jest p e w n y ?

— Och, o to n ie m a o baw y. W r ó g nie jest już tak silny—

z a p e w n ił z g łę b o k ą w ia r ą w głosie.— N ie m yślę tylko o tern, p o z w a la m s o b ie sądzić głębiej i widzieć to życie, k tó re w o jn a p r z e o b r a ż a ustaw icznie. Oto jest n a jw ię k sz e nie b e z p ie c z e ń stw o , k tóre grozi n a m wszystkim .

— O jakiem nie b e z p ie c z e ń stw ie książę myśli, jeżeli fro n t jest p ew n y , a żołnierze biją się b o h a te r s k o ? — s p y ta ła Alicja szczerze.

— Myślę o tych w szystkich zm ianach, k tóre w y tw a rz a n ie ra z je d n a potyczka. N a w ojnie ludzie giną, a kule nie w y ­ bierają. P a d a z a r ó w n o jedyny syn, jak i u b ó s tw ia n y kochanek...

lu b narzeczony.

P o w ie d z ia w s z y to, A ratow utkw ił w niej sw o je jasne, n i e ­ co b a d a w c z e spojrzenie.

— Tak, nawet... n a r z e c z o n y — p o w tó rz y ł z p e w n y m n a c is ­ kiem.

Alicja u ś m ie c h n ę ła się lekko i nie p o d n o s z ą c n a n ieg o oczu, g ła sk a ła b iałą, d łu g ą ręką, c z a rn ą sierść ratlerki.

— K siążę sły sz a ł o t e j s p r a w i e ? — sp y ta ła nagle.

Oficer zm iesz ał się.

— P a n i w ybaczy — ‘s z e p n ą ł stłu m io n y m głosem .— Z d aje się, że p o p e łn ia m niedyskrecję.

P a n n a T u rg a m e c k a s k in ę ła g ło w ą po tak u jąc o . Lekki u- śm ie sz e k nie znik ał z jej pięknych, ró ż o w y c h ust.

(27)

— 21 —

— Nie za p rze cza m — rzekła, głaszcząc n e r w o w o psa. — M ogłabym n a w e t n a to nic nie odpowiedzieć,..

Ależ n a tu ra ln ie — p r z e r w a ł p o ś p ie s z n ie A ratow .- -Mnie przecież...

— K sięcia to nic nie o b c h o d z i? — rzuciła pytanie, o b r z u ­ cając go jakgdyby lekko iro n icz n em spojrzeniem .

— T ego n ie m ógłbym po w ied z ie ć nigdy— zaprzeczył żyw o.—

Chciałem tylko zaznaczyć, że ja nie m a m ż a d n eg o prawa... n a ­ w e t wiedzieć.

— B ezw ątp ien ia!— p o tw ie rd z iła Alicja, u k ła d a ją c tro sk li­

wie ra tle rk ę w kąciku kozetki. — Ale s k o ro p a n wie...

— Z a rę c z a m pani, że się nie dopytyw ałem .

— Wierzę.

Ich s p o jrz e n ia za w iąza ły się i o b o je p a r s k n ę li śm iechem .

— O ch B o że — z a w o ła ła Alicja. — Co za p o w a ż n a d y s­

puta. G dyby ten b iedak wiedział, że jest p rz ed m io te m n aszej ro z m o w y , b e z w ą tp ie n ia byłby z tego dumny.

— Sądzi p a n i? — s z e p n ą ł z p e w n e m p o w ą tp ie w a n ie m Aratow.

— J e s te m tego p e w n a — p o tw ie rd z iła z p r z e k o n a n i e m . — P a n go nie zna, to b a r d z o miły chłopiec, ale p r o s ty — i nie książę. O nie k sią ż ę — d o d a ła z uśm iechem , a n a w e t nie wiem, czy szlachcic... — zako ń czy ła jakgdyby z żalem. — N o, ale m n iejsza o niego.

W s ta ła z kozetki, jakgdyby lekko p o d ra ż n io n a . N a ra z tw arz jej się rozjaśniła.

— W ie książę, m a m p r o je k t—rz ek ła żyw o. — M am a jest chora, a p a p a w y jec h ał do lasu. J e s te ś m y s k az an i n a dłuższą p o g a w ę d k ę . K ażę tu p o d a ć k a w ę i koniak. A m oże książę woli likier? Co do m nie nie pijam żadnego, ale w t o w a r z y ­ stw ie księcia u dzielę s o b ie d y sp en sy .

— P a n i jest cz a ru ją c a — z a w o ła ł A ratow , ro z p ie ra ją c się już nieco sw o b o d n ie j n a fotelu.

Alicja zadzw oniła, w y d a ją c o d p o w ie d n ie r o z p o rz ą d z e n ie subretce. W ró c iła n a s w j e m iejsce i, p atrz ąc n a n iego sw y m jasnym , p ro m ie n n y m w zrokiem , zapytała, udając n ie śm ia łe z a ­ kłopotanie:

— Ale niech książę pow ie, czy to wypada... czy to w y p a ­ da... B o ja się boję, żeby k sią ż ę n ie p o m y ślał, że ja się już zupełnie p o d c z a s tej o k ro p n e j w o jn y ro z p u ściła m .

(28)

A ratow nachylił się k u niej.

— A czy p a n i zależy n a tern, co ja p o m y ślę ? — z a p y ta ł prz y ciszo n y m głosem .

Alicja milczała.

— A p a n jak s ąd z i? — sp y ta ła po chwili.

— ] a p rz y p u szcz am , że pani... żartuje. Ot tak baw i się ze m n ą p o p r o s t u jak lalką— albo tym oto p se m , który so b ie śpi w kącie kanapy.

Czarne łuki b rw i z su n ę ły się n a mgnienie. P o białem czole Alicji p rz e m k n ę ła c h m u rk a n ieza d o w o len ia. W tej w ła ś n ie chwili w e sz ła p a n n a służąca, n io s ą c n a sre b rn e j tacy k a w ę i butelki.

Alicja p o d a ła m u filiżankę z k a w ą i n a la ła k o niaku.

— P ro szę , niech książę pije i nie żąda, abym d o trz y m y ­ w a ła to w a r z y s tw a — rzekła, z a p ra s z a ją c go uprzejmie.

A ra to w p o d n ió s ł sw ó j kieliszek do góry, p o cz em trącił o jej kieliszek z likierem.

— P ie r w s z y m o ż n a wypić z a w sz e — rzekł, to n ąc s p o jr z e ­ niem w jej oczach. — Prawda?... p a n n o A licjo?

P a n n a T u rg a m e c k a u m oczyła u sta w ró ż a n y m płynie.

— Tak, być m oże. P rzy z n am się jednak szczerze, że n ie m a m wielkiego o tern pojęcia. In te r e s u je m nie je d n a k w tej chwili co in n e g o — dodała, jakgdyby od niechcenia.

— M ożna w iedzieć co takiego? — z a p y ta ł A ratow , n a p e ł ­ n iając kieliszek koniakiem .

— O w szem . C hciałabym zrozum ieć to p o św ięc en ie, k tó ­ r e sk ła n ia księcia do przyjazdu.

— P o ś w ię c e n ie ? — z a p y ta ł zdum iony.

— Z a p e w n e . K siąż ę z a ła tw ia jakieś intere sy z p a p ą

i

s a m się fatyguje czterdzieści kilka w io rst k o n n o . Czyż to n ie p o ś w ię c e n ie 'd la " ojczyzny ? P r a w d o p o d o b n ie intere sy te s ą b a r d z o s k o m p lik o w a n e i w y m a g a ją o so b is te g o p ro w a d z e n ia .

A ratow p o d n ió s ł kieliszek, wypił i, p o s ta w iw s z y go n a stoliczku, n a ty c h m ia st n a p e łn ił p o brzegi.

— Czy w szystkie Polki s ą tak chytre, jak p a n i? — za pyta ł n ie sp o d z ie w a n ie .

Utkw ił w niej s w o je ja sn e , n ie m a l c h ło d n e sp o jrz e n ie i cz ek ał n a o d p o w ie d ź .

Alicja milczała, uśm ie c h a ją c się niew y raźn ie. B yła z a s k o ­

(29)

— 23 —

czona tern o tw a r łe m p y ta n ie m i nie w ied z ia ła n a razie, co n a nie odpow iedzieć.

— Czy k sią ż ę ż ą d a o d p o w ie d z i? — z a p y ta ła nagle, lekko prz y m ru ży w szy oczy.

A ra to w w yp ił n a la n y k o n ia k i n a g le w s ta ł g w a łto w n ie, za d zw o n iw szy h a ła śliw ie o stro g am i.

— Ot, P o lk i— z a w o ła ł p o ro sy jsk u . — D o b ra , u prz ejm a, słodka, aż tu n a r a z z a p y ta się o coś tak, że p r o s to do se r c a wali jak b a g n e te m .

S ta n ą ł przy o knie i p a trz ą c n a n ią śm iałym , w y z y w a ją ­ cym wzrokiem , rzekł:

— Ja p a n i p o w ie m w szystko.

— O w szem , ale niech k siążę u siądzie i m ów i spok o jn ie, jak p rz edtem .

A ratow p o chwili w a h a n i a w rócił n a d a w n e sw o je m iej­

sce i zagłębił się w y g o d n ie w fotelu.

— P a n i z a d r a s n ę ła n a jb o le ś n ie js z ą ta jem n icę m ego s e r ­ ca— rzekł, jakgdyby w z r u s z o n y m g ło se m p o fran c u sk u . — M u­

szę w o b e c teg o p rz y z n a ć się do kłam stw a.

—1■ W ięc k sią ż ę kłam ie— z a w o ła ła z u d a n e m o b u rz en iem .

— To nieładnie.

— Tak, sk ła m a łe m , m ó w iąc, że prz yje żdża m tutaj, aby załatw iać in te re sy z p a n i ojcem. To n ie p ra w d a . D o s ta w y d rz e ­ w a nic m n ie nie obchodzą. Je ste m k aw alerz y sta , nie In ten d a n t i ro z u m ie m p a n i zdziwienie.

N a la ł s o b ie k o n ia k u i wypił, s ta w ia ją c kieliszek nieco za głośno. Jego m ę sk a , ł a d n a tw arz p o k ry ła się ru m ień c em , a o- czy błyszczały w lekkiem p o d n ie c e n iu .

— Ja jestem A le k sa d e r W a sy le w ic z A ra to w — rzekł nagle z p e w n y m n aciskiem .— Może n a z w is k o to m ów i p a n i nie w i e ­ le, ale w R osji w ie każdy, kto ja jestem i ile posiadam ... W tam b o w sk iej g u b e rn i m a m m a ją te k — p ię tn a ś c ie tysięcy d ziesię­

cin, w s a r a to w s k ie j d w a n aście, w kurskiej trzydzieści— jestem bogaty, bard zo bogaty, p a n n o Alicjo i nie m n ie z a jm o w a ć się takimi in tere sa m i, jak d o s ta w a d rz e w a dla arrnji.

Alicja p a tr z a ła n a n iego zdziw iona. N ie s p o d z ie w a ła się nigdy aby w y tw o rn y książę A ratow m ógł m ów ić z takiem p o d ­ nieceniem , wyliczając "przytem s w o je majątki.

— P a n i jest p ięk n a, jak zjaw isko — rz ek ł nagle. — Ja niera z pa trz ę n a p a n ią i nie w ierzę w ła s n y m oczom. B óg czy

(30)

sz a ta n stw o rz y ł p a n i ą taką, jaką jest, ale ja się nie boję niczego i nikogo... N a w e t jego.

— K ogo? — z a p y ta ła n ie p e w n y m głosem .

— ]e g o — szep n ął z stłum ioną n ienaw iścią, tego Strzelca, który tam gdzieś uw aża się za pani narzeczonego.

— W ięc k siążę w ie o tern? — s p y ta ła p r a w ie szeptem .

— W ie m — odpow iedział. — W iem — i w ie m o d p a n i rodziców , których p ro siłe m o p o z w o le n ie b y w a n ia w tym domu.

W s ta ł i zaczął się p r z e c h a d z a ć po p o k oju. Był w idocznie w z ru sz o n y i podniecony.

— Ja wiem, że m iędzy nam i p r z e p a ś ć — rzekł nagle. — Ja je d n a k dla pan i tylko tu przyjeżdżam. Chce pani, bym s o b ie strzelił w łeb ? — strzelę; chce pani, bym zginął? — dobrze.

Nie b o ję się śmierci! M ogłem siedzieć w sztab ie i s z a m p a n a p rz e z ca łą w o jn ę pić. — P r z e n io s łe m się je d n a k do koza k ó w , by w ra ż e ń użyć. — Ja p r a g n ą łe m życia sze ro k ieg o by stać n a d p rz e p a ś c ią i śm ia ć się n a d grobem... J a tę p rz e p a ść , k tó ra je st m iędzy nam i zniszczę. — Ja Moskal, a wy P o la c y Moskali nie lubicie, ale ja z p o c h o d z e n ia jestem ru s k i — z p r z e k o n a n ia n a le ż ę do tej sam ej rodziny, do której p a n i należy. J e s te m księciem A ra to w y m i ró w n y m w a sz y m h r a b io m i fran cu sk im m arkizom , lub niem ieckim b a r o n o m .

N ie p ytając się o p o zw o le n ie , u sia d ł koło niej i ujął m o cn o jej m a łe ręce.

— P a n n o Alicjo — sze p n ął. — P a n i w ybaczy, że ja nie w g alo w y m m u n d u rz e , lub n ie w e fraku, ale tera z w o jn a. — J a b ę d ę m ó w ił p o w o je n n e m u , po kozacku... Ja p a n ią k o c h a m i m y się pobierz em y.

P a n n a T u rg a m e c k a nie cofała sw ej ręki. B iałe cienkie p a lc e drżały lekko w jego nieco zniszczonych dłoniach. P o chwili p o d n io s ła n a niego s w o je jasne, c u d o w n e oczy i p a tr z a ła długo, jakgdyby z lekkim niep o k o jem , który jedn o cz eśn ie p o ­ k ry w a ł jej p ię k n ą tw a r z w y r a ź n ą bladością .

— B oję się — rz ek ła led w o d o sły sz a ln y m szeptem .

— Mnie? — z a p y ta ł Aratow.

— W sz ystkiego.

— G łu p s tw o — z a w o ła ł — ja p a n ią o b ro n ię p rz ed s a m y m czartem naw et.

N a ra z drgnął, ja k g d y b y s o b ie coś p rz y p o m n ia ł.

— A m o ż e p a n ią n ie p o k o i o n ? — sp y ta ł cicho.

(31)

;

— 25 —

— Kto?

— On... narzeczony?...

W tej chwili ktoś z a p u k a ł do drzwi.

Alicja p o ś p ie s z n ie w s ta ła z kozetki i uczyniła kilka k r o ­ k ó w ku drzwiom.

— P r o s z ę — rz e k ła prz y ciszo n y m głosem . N a p r o g u u k a z a ła się p a n n a służąca.

— D o p a n a ro tm is tr z a prz y je ch ał k o z a k — rzekła. — Mówi, że m a list.

A ra to w zrozumiał, że chodzi o n ieg o i w sta ł p o śp ieszn ie.

. — To p e w n ie mój przyjaciel z a w ia d a m ia mnie, że jestem p o trz e b n y — rz ek ł p o francusku. — P a n i pozw oli, że ja sa m o d b io rę ten list, gdyż o n i tak n ik o m u go nie odda...

— To po cóż k siążę m a się fa tygow ać. N iech p rz y n ie sie sam.

— Tutaj ? — ro z e ś m ia ł się Aratow, w sk az u jąc rę k ą d y w a n y i n iebieskie a tła s o w e meble.

— Cóż z tego! — W ojna! — o d p o w ie d z ia ła Alicja. A z w r a ­ cając się do subretki, dodała:

— P o w ie d z kozakow i, że p a n rotm istrz każe m u się o- czyścić i przyjść tutaj. Ty go p rz ep ro w a d zisz.

P a n n a słu ż ą c a wyszła. A ratow u jął jej dłoń i p rz y cisn ął d o ust.

— Z etrę go n a p ro c h — rzekł p rz e z zaciśnięte zęby.

— •K ogo? — z a p y ta ła, blednąc.

— Tego, który ośm ieli się pow iedzieć, że m a do pan i p ra w a.

— D o m n ie jeszcze nikt p ra w n ie m a — rz e k ła Alicja, o b rz u cając go d u m n e m sp o jrze n ie m .

— P rócz tam tego. P a n i m a tk a m ó w iła mi w szystko. Kiedy jechał ta m — do K ra k o w a, by bić się z n a m i — zamieniliście pierścionki...

W tej chwili drzwi się otw orzyły i n a p ro g u u k a z a ła się w y s o k a p o s ta ć kozaka. S ta ł z czap k ą w ręku, w y p ro s to w a n y , z oczam i u tk w io n em i n ie ru c h o m o w tw arzy A ratow a.

— M asz list? — rzucił p y tan ie ostrym , ro z k azu jąc y m głosem.

— T ak jest — w a s z a w ielm ożność.

— Daj!...

(32)

K ozak uczynił kilka kroków , o d d ał list i cofnął się tyłem do drzwi.

A ra to w ro z e rw a ł k o p e r tę i zaczął czytać. N a jego pięknej m ęskiej tw a rz y odbiło się zniechęcenie.

— M uszę jechać — rz ek ł z żalem. A zw racając się do k o z a k a dodał:

— K onie siodłać — jedziemy zaraz.

— S łu c h a m — w a s z a w ielm ożność.

K o z ak zaw rócił się n a pięcie, s z u r n ą ł n o g a m i i wyszedł.

Alicja p a tr z a ła n a księcia pytająco.

A ra to w s c h o w a ł list i w y c ią g n ął rękę.

— Ż e g n a m p a n i ą — ro z k a z roz kaze m . Z re sz tą m u s z ę się prz y zn ać i po w ied z ie ć p ra w d ę . W y jec h ałem z pozycji s a m o ­ wolnie, p r o s z ą c k o legę p o ru c z n ik a Nikitina, żeby m nie z a ­ w iadom ił, gdyby co zaszło.

— • Czy szykuje się b itw a? — z a p y ta ła niesp o k o jn ie.

— To nie — o d p a r ł z uśm iechem . — W r ó g siedzi s p o ­ kojnie. D o w ó d z c a p u łk o w y w yznaczył m n ie tylko jako członka s ą d u p o lo w eg o .

— S ą d u n a d kim?

— Nie p is z e w yraźnie. Z ła p a n o szpiega, czy też... legionistę.

Alicja p o b la d ła g w a łto w n ie.

— I co m u grozi? — w y s z e p ta ła drżącem i w argam i.

— leżeli jest p o d d a n y ]e g o C esarskiej Mości — kula w łeb!

— N a w e t jeżeli nie szpieg?

— S zp ieg ó w się w ie s z a — roz strzeliw uje się zdrajców — rz e k ł d osyć osch le A ratow .

Z a d z w o n ił o stro g a m i w ukłonie.

— Ż e g n a m p a n ią , a raczej do widzenia...

P a n n a T u rg a m e c k a schw yciła go g w a łto w n ie za ręce i śc is n ę ła je m o c n o w sw o ich p a c h n ą c y c h białych dłoniach.

— Książę! — K siąż ę da mi sło w o h o n o ru , że jeżeli to nie szpieg, ale zw ykły legionista, zwykły polski strzelec... k siążę go uratuje...

A ra to w utk w ił w jej p ro sz ą c y c h oczach zim ne sp o jrze n ie .

— To przez... sy m p a tię dla ta m te g o ? — sp y ta ł p o chwili stłu m io n y m głosem .

— Nie, nie — za p rze czy ła żywo. — Tamto, to był żart, dziecinne złudzenie... ale książę da mi s ło w o h o n o ru , s ło w o oficera... jeżeli to tylko zwykły legionista...

Cytaty

Powiązane dokumenty

Franciszek odprow a dz ił ją aż na schody, jakby chciał się przekonać, że istotnie opuśc ił a mieszkanie, poczem wrócił do pracowni. draśnięte w jedno

Ruszczyc zaś dlatego się gniewał i dlatego chciał uniknąć widzenia się z podkomorstwem, iż się obawiał wyjawić przed nimi prawdziwej przyczyny swego

K ażdy jego fotogram je st p rzem yślaną, skończoną

Pozytywnie należy ocenić podjęcie działań obronnych obiektu piekarni (przy istniejącym na miejscu zdarzenia potencjale sił ratowniczych), jednak skierowanie kolejne- go zastępu

Antoni zaś przyszedł do Kijowa, i namyślał się, gdzie by zamieszkać; i chodził po monasterach, i nie upodobał ich sobie, Bóg bowiem tego nie chciał.. I począł chodzić po

c) W pewnym wagonie kolejowym zajęto 36 miejsc. Przy oknie siedzi 3 razy więcej pasażerów niż na pozostałych miejscach. Ile miejsc przy oknie jest zajętych?.. d) Pewnego dnia

płomień. Zrób to samo przy drzwiach zamkni 3. Drugą świeczkę ustaw przy oknie, a trzeci pod kaloryferem. Ustaw świecę na ś się przechyli?. wiadczenia Młodego Naukowca

baggage bagaż podręczny window seat miejsce przy oknie?. aisle seat miejsce przy przejściu