• Nie Znaleziono Wyników

RAZEM W WILNIE (ROK 1913)

W dokumencie Dwadzieścia sześć lat z Ruszczycem (Stron 105-117)

G

rudzień przeminął i moja instalacja w Wilnie stała się faktem dokonanym. Zacząłem oswajać się nieco z nowem życiem i w styczniu mogłem już rozejrzeć się dokoła przy­ tomniejszym wzrokiem i zrobić jakiś bilans ubiegłego roku. W nim wśród tylu nowych i ważnych dla mnie wydarzeń na czoło wysuwała się osoba Ruszczy ca i jego praca wi­

leńska, która zdawała się wzbierać i rozlewać coraz bardziej szeroko i wartko. Te lata były okresem jego najbujniejszej działalności inscenizatorskiej i graficznej i obfitowały we wciąż nowe dokonania,

następujące po sobie z zawrotną szybkością. Drugi równie płodny okres miał przyjść po przerwie wojennej w odzyskanem Wilnie, przy odbudowywaniu Uniwersytetu i organizowaniu Wydziału Sztuki. Pasja twórcza kotłowała w tym przedziwnnie obdarzonym człowieku i wyładowywała się z niepowstrzymanym rozmachem. Zaledwie skończył jedną pracę, już zaczynała się inna, rodził się pomysł nowy, dojrzewał i urzeczywistniał się z niechybną doskonałością. Gdyby możliwe było ścisłe zestawienie chronologiczne wszystkich ówczesnych prac Ruszczyca, tych opraw scenicznych, wido­ wisk, bazarów przez niego pomyślanych, tych książek, pism i wydawnictw, przez niego ilustrowa­ nych, tych jego afiszów, programów i druków o różnorodnem przeznaczeniu, a o jednakim stop­

niu elokwencji graficznej — dopiero wtedy uwidoczniłaby się jego fenomenalna pracowitość i pło­

dność inwencji twórczej, ujęte w karby zawsze tej samej myśli przewodniej.

Ostatnie miesiące absorbowały mię mocno własnemi sprawami na Portowej, ale rad wraca­

łem od nich do „Zarzecza“, by zagłębiać się w coraz piękniejszy świat książki Ruszczy co wskiej. Rok 1912 przyniósł był dwie nowe rzeczy w tej dziedzinie: zeszyt „Litwy i Rusi“, poświęcony Syrokom­ li i album „Wilno z przed stu lat“, zawierające reprodukcje widoków Wilna Smuglewicza.

Nie zwrócono dostatecznej uwagi na to odgałęzienie twórczości Ruszczyca, tem cenniejsze, że zupełnie dotąd nieznane, torujące nowe drogi książce polskiej. Powinnoby powstać studjum, po­ święcone wileńskiej grafice książkowej. Wszak Ruszczyć byłjednym z wskrzesicieli pięknej książ­ ki, zapomnianej i zagubionej w popowstaniowym upadku smaku.To, co było przed nim w tej dzie­

dzinie, znajdowało się na przeciwległym biegunie estetyki. Wprawdzie miała Polska od roku 1901-go „Chimerę“ Miriama, — dostojną kapliczkę dla wtajemniczonych, „laurową i ciemną“ za­ gadkę dla laików, ale po za tym wspaniałym unikatem estetyka druku była u nas w powijakach i nawet lepsza książka polska była uboga, brzydka i pretensjonalna. A cóż mówić o książce wileń­ skiej, niegodnej spadkobierczyni świetnych trądycyj dawniejszych epok? Jako przykład weźmy do ręki wileńskie „luksusowe“ wydawnictwo z roku 1904-go, „Katedrę Wileńską“ dra Władysława Zahorskiego, drukowaną na drogim papierze i obficie ilustrowaną. Co za niezdarność układu, czy wprost brak kierownictwa estetycznego, jaki niemrawy wymiar kolumny i marginesu, jakie pro­ stactwo w szeregowaniu rozdziałów bez przerwy, jakie szablonowe ozdobniki i inicjały. A przecież wystarczyło kilku lat pracy Ruszczyca, by to wszystko zmieniło się radykalnie, by zrozumiano, że

F. RUSZCZYĆ OKŁADKA DO „LITWY I RUSI“

COUVERTURE DE LA REVUE „LITWA i RUŚ“

8o

książka i druk nie są tylko informacją tłoczoną, ani formalnie obojętnymdokumentemtreści myślowej, lecz tworem artystycznym samym wsobie, dziełem sztuki, dającem oczom radość niezależnie nawet od swej zawartości słownej. Ruszczyć złotym pługiem talentu przeorał zachwaszczone ugory drukarstwa wileńskiego i wsiał w nie plenne ziarna szlachetnego piękna formy, rodzące do dziś dnia. Ale mało kto wie, jakim kosztem odbyła się ta przemiana i ile się przy tem napracował i na­

męczył reformator. Przesiadywał po oficynach drukarskich, wchodził w fachowe konszachty z ma­ szynistami i zecerami, nie dosypiał nocy, spędzając je na próbach układu, czcionki, koloru, stał się bezpłatnym kierownikiem artystycznych firm wydawniczych, nie szczędzącym czasu, trudu, a nieraz i własnych kosztów byleby rzecz doprowadzić do należytego poziomu i uczynić tak pię­ kną, jak to sobie wymarzył. Byłem świadkiem, ile położył fatygi i pracy, nim go zadowolniło wyko­ nanie w drukarni takiej drobnostki, jak moje fotograficzne godła i blankiety. Ale wzory ich były pomyślane przez niego i narysowane z całą powagą dzieła artystycznego, więc odbitki drukarskie musiały być wykonane bez zarzutu. Trzeba było mieć naprawdę ofiarność misjonarza estetyki, by spędzać całe dnie w drukarniach, nie otrzymując za to nie tylko ani słowa uznania lub podzięki, ale— owszem —■ spotykając się z niezrozumieniem i znosząc złe humory tępych właścicieli. Słyszałem nawet o takim, który po wykonaniu w jego oficynach świetnych druków pod kierunkiem Rusz-czyca, nie tylko nie czuł za to dla niego wdzięczności, ale utyskiwał z mieszczańskim gryma­ sem, że Ruszczyć „szwenda mu się po drukarni i przeszkadza w robocie“. Jadnakże takie gaf-fy popełniali tylko ludzie, zwani „inteligencją“ — zwyczajni rękodzielnicy, zecerzy, maszyniści i nakładacze umieli lepiej poznać się na Ruszczycu: słuchali go, jak wyroczni, cieszyli się z każdej chwili z nim spędzonej przy wspólnej pracy, gotowi byli bez szemrania• po wiele razy narządzać maszyny i przerabiać robotę, byle zyskać pochwałę Ruszczyca i ucieszyć się z nim udanym wyni­

kiem wspólnych zabiegów. A on lubił i cenił wileńskich rzemieślników, miał z nimi wiele cichych koleżeństw artystycznych i gorąco wychwalał ich dobrą wolę, zdolności i wyczucie.

Ktoś dokładniej znający te rzeczy powinienby napisać osobne wspomnienie o stosunku Ru­

szczyca do wileńskiego rzemiosła. Pokazałoby się wtedy, jak skutecznie wcielał on na gruncie wi­ leńskim tradycje Ruskinai Morrisa i jakimiał szacunek i zrozumienie dla samorodnego poczucia piękna prostych, często mało piśmiennych rękodzielników. Sam widziałem, ile miał wśród nich en­ tuzjastów po pracowniach wileńskich, a wszystkim jest znana jego współpraca zoświeconym i arty­ stycznie uzdolnionym stolarzem, p. Oszurką. A przecież współdziałał z tylu innymi w różnych przedsięwzięciach artystycznych, ze złotnikami, rytownikami, snycerzami, z malarzami pokojo­

wymi, tapicerami, dekoratorami, hafciarkami. Był częstym i mile widzianym gościem w warszta­ tach czcigodnego księdza Lubiańca przy zakładach Serca Jezusowego, oddał mu wiele przysług ar­ tystycznych, a jeden z tamtejszych młodych stolarzy, Antoni Bobienia, miał inny,niecodzienny wy­ raz twarzy, gdy wymawiał słowa „pan Ruszczyć“ i witał go zawsze radosnym uśmiechem. Wszę­ dzie zasiewał Ruszczyć ziarna piękna i te mu wschodziły bujnie na żyznej glebie wileńskiej.

Jeszcze w sierpniu 1912 roku namówił Ruszczyć redaktora „Litwy i Rusi“ do poświęcenia ze­

szytu tego miesięcznika pamięci Syrokomli. Ale ja w owym czasieprzechodziłem mojągorączkę emi­ gracyjną i dopiero na początku następnego roku zdołałem zapoznać się z tą piękną pracą ilustra­ torską. Było tam kilka plansz Ruszczycowskich, utrzymanych w schyłkowym stylu XIX wieku — więc portret „lirnika wioskowego“, dom, w którym zmarł w Wilnie przy ulicy Botanicznej (dzi­

siaj Królewskiej), widok Borejkowszczyzny i ilustracja do wiersza: „PojechałJasio wyszukać żony ‘.

W „Borejkowszczyźnie“ poranne mgły zasnuwały pasmami bieli skromny domek z gankiem na słupach, brzoza przed domem zdawała się szumieć smętkiem samego nieudolnego dzierżawcy, a cały obrazek, jak senna zjawa, ledwie szarzał w perłowem świtaniu poranka. Kompozycja do wiersza

F. RUSZCZYĆ DOM, W KTÓRYM MIESZKAŁ SYROKOMLA

o Jasiu była obramiona gotyckim ornamentem z dwoma aniołami, podającymi sobie ręce w przy­ mierzu serc, a na obrazku to samo przymierze symbolizowała „brzózka pochyła, co do jaworu pierś przytuliła...“. Wzruszająca opowieść o kochaniu na tamtym świecie, ubrana w prześliczną szatę graficzną.

Ale najwięcej poruszył mnie rysunek przed tekstem, który przedstawiał ukwiecone imię „Sy­ rokomla“ na tle autentycznego wyszywania włóczkowego, jakich tyle wyrabiano w tamtych czasach

82

F. RUSZCZYĆ PEJZAŻ RZECZNY Z WILEŃSZCZYZNY (1895) PAYSAGE. ENVIRONS DE WILNO

po naszych dworach. W tym napozór nieznacznym drobiazgu widniała subtelna intencja artysty, umiejącego wygrywać najcichsze melodie na strunach serdecznego wspomnienia. Wszak te włócz­

kowe robótki pochodziły z „Pokoju Babuni“... a któż z nas nie chowa wspomnień o jakimś sta­ rym domu z epoki naszych rodziców? Któż nie pamięta ze swych młodych czasów tych białych kap i serwetek domowej roboty, niekonieczniepięknych i niezawsze użytecznych, ale takich nie­ uniknionych, pełnych poczciwej intencji, tak zrośniętych z zapachem świętojańskich ziół i bielone­ go pułapu, z miłą prostotą i niedzielną ciszą niskich pokoi... Ja dziś jeszcze widzę, jak żywą, jed­ ną taką kochaną babunię, w dworku swoimw Skrobówku pod Horodyszczem. „Ciocią Idalką“ nazy­

wał ją cały powiat. Widzę włóczkowe serwetki, przez nią wyszywane, statecznie okrywające stoliki i kanapowe poręcze w saloniku. Widzę wysokie niemalowane progi sieni, na półce w jadalni ka­

lendarz z własnoręcznemi notatkami i napisem: „Daj Boże szczęśliwy“ na okładce i barometr z brunatnym bernardynem, wróżącym z domku pogodę. Czuje woń leczniczych ziół i świątobliwej stechlizny, przesycający wszystko dokoła, słyszę dobry starczy głos cioci, wydający wieczorną dys­ pozycje gospodarczą zatabaczonemu Józikowi, pełniącemu łączne funkcje ekonoma, furmana i lo­ kaja.. I jak się przykłada muszlę do ucha, by posłyszeć w niej szum dalekiego morza, z którego ona przyszła, tak chciałoby się przyłożyć do serca ten Ruszczycowski włóczkowy deseń, by wznowić czar dawnych wspomnień i obraz tamtych czasów, zabarwionych taką zacną serdecznością.

F. RUSZCZYĆ BOREJKOWSZCZYZNA

Drobiazgi w rodzaju tej włóczki rzucają wyraziste światło na pewne stany uczuciowe Rusz- czyca. Najbardziej osobiste i utajone, odbijają się one w jego twórczości z niezmienną ciągłością.

Od pierwszych dziecinnych prób rysunkowych aż do ostatnich prac przedśmiertnych jest on wni­

kliwym piewcą „Domu“, a ten dom — to nie miejsce błogich wczasów, lecz ostoja rodu, tradycja pra­

cy, misterjum ogniska rodzinnego. Obcując z nim, zaprzęga całą potęgę i krasę swej formy malar­ skiej w służbę powinności serdecznych, prowadzących niedostrzegalnie od „Domu“ aż do „Ziemi“, a linja, łącząca te dwa punkty jest niezmiernie rozciągła. Z jednej strony potrąca ona o bez­ graniczne obszary odczuć poprostu kosmicznych, sięga krańcem niebios i tam, na przepastnych zwałach obłoków, kreśli znaki wróżebne. Potem schodzi do wspomnień „Przeszłości“, rozża­

rza wileńskie znicze, zagrzebane w gruzach spustoszenia, uprząta rumowiska i sposobi je pod za­

siewy idących czasów. Ale w tej drodze nie pomija żadnego domowego wołania, zatrzymuje się przy każdej kapliczce domowych bóstw, przy każdym zakątku swojskiej codzienności, Wszystko tam widzi, zapamiętywa, pokazuje jakby mimochodem, ale tak wyosobnione i spotęgowane in­

tymnością widzenia, że każdy drobiazg staje się klejnotem i relikwją.

Jakże często linja twórczości Ruszczyca od wyniosłej glorji „Ziemi“ schylała się ku poziomo­

wi Bohdanowskich pól, przewijała się między drzewami sadu i strzechami budynków i zagłębiała się w cienie niskiego drewnianego domu z belkowanym pułapem! Stawała się wówczas uważna, tkli­ wa, nieledwie nabożna, malowała z przejęciem zakątki pokoi, stare kantorki i portrety, lustra i kandelabry, wskrzeszała jakieś okruchy przedmiotów i nikłe ich zespoły, a w każdą cząstkę tych rzeczy, w każdą ich kolorową plamę wszczepiała nieśmiertelną moc miłości wiernej, a mądrej!...

Przedmioty, zachowywane przez całe pokolenia,nabierały życia, nabrzmiewały sentymentem, napeł­

niały się dziwnemi opowieściami o odwiecznych sprawach rodu i obyczaju, stawały się szacownemi symbolami wytrwania i oddania. Domowe drobiazgi świata Ruszczycowskiego dostawały duszy w je­ go rekach i wyrastały do tych samych wyżyn, na których zrodziła się „Ziemia“. I szeptały z płócien słowa dobre i ciche, jak matczyna kołysanka, słowa, przesiąknięte wonią tradycji, czarem ukocha­ nia, wdziękiem czułego obcowania, delikatnym, jak dotknięcie różanych płatków. A razem były te obrazy domu w swej prostocie doskonale piękne, podobne duszy ich twórcy, i nieskazitelnem pię­ knem formy głosiły wierność artysty domowi, który go wykołysał, ludziom, którzy go zamieszkują i ziemi, na której ten dom spoczywa.

Dziwnie sugestywna była ta druga struna twórczości Ruszczyca — wjolinowa, jasna i cicha, grająca niedomówieniami, operująca pastelową świeżością barw, urocza, jak zatajone wstydliwe wy­ znanie. Tworzyła konieczne dopełnienie dla tamtej naczelnej struny, basowej, grzmiącej rozkoły­ saniem spiżowego dzwonu, uderzającej w ton hymnu i dramatu. A niemniej podziwu godna była w Ruszczycu kompozycyjna wszechwiedza, z jaką traktował elementy niewidoczne, a jednak współgrające w ogólnym układzie obrazu. Mistrz ten, nie znoszący precyzowania, pamiętał jednak o każdym potrzebnym szczególe, jak piszący symfonję muzyk nie pominie żadnej kropki lubkreski, istotnej dla wyrażenia myśli muzycznej.

A tak postępował Ruszczyć nietylko w swoich kompozycjach plastycznych, ale i w ogólnym planie kształtowania życia Wilna, którego stał się nieumyślnym dyktatorem. Wśród nawału innych prac uznał za potrzebne przypomnieć wilnianom wygląd ich miasta przed stu laty. Jak zabiegli-wy gospodarz schyla się nad pożarzyskiem i przeszukuje zgliszcza, by wyratować to, co się ostało pod popiołami, tak Ruszczyć z pohańbionych murów wileńskich wywołał echa przeszłości: wy­

dostał przy pomocy Studnickiego z Muzeum Czapskich w Krakowie fotografje Smuglewiczowskich widoków Wilna z początku XIX wieku, gdy jeszcze istniały ruiny zamku królewskiego i resztki murów obronnych i bram wileńskich, i stworzył dla nich wspaniałą oprawą graficzną — całe

al-84

bum, narysowane własnoręcznie, a walorami artystycznemi stokrotnie przewyższające bezpreten­ sjonalne szkice Smuglewicza, mające raczej wartość dokumentów epoki. Spiknął się z niespokoj­

nym duchem archiwum miejskiego, Studnickim, nieocenionym do wynajdywania starych akt, kom­

promitujących rabunkową gospodarkę moskiewską, dostał teksty objaśniające do fotografij i obfity

F. RUSZCZYĆ RYSUNEK Z OKŁADKI KSIĄŻKI „WILNO Z PRZED STU LAT“

86

materjał historyczny i uczynił z tego wszystkiego pomnikową rzecz o znamiennym tytule: „Wilno z przed stu lat“. Nie domyślały się władze rosyjskie, ile dynamicznej i wręcz dynamitowej treści mieściło się w takiem niewinnem wydawnictwie „archeologicznem“. Po książce o Syrokomli było ono dla mnie powtórnem objawieniem ducha Ruszczycowskiego w tym czasie, a przypiski Studnic-kiego łączyły prostotę gołębia z chytrością węża. Znowu kapitalna księga o wysokim poziomie ar­ tystycznym, oceniona niedostatecznie i dziś już stanowiącą rzadkość bibljograficzną. Ona mię nau­

czyła lepiej rozumieć i Ruszczyca i Wilno, niż dziesiątki innych rzeczy i długo obcowałem z jej kar­

tami,wczytując się w martyrologję naszej stolicy.

Na okładce dał Ruszczyć stylizowaną bramę Subocz, potężnie warowną, a w niej herb Wil­

na ze świętym Krzysztofem. Wewnątrz, obok portretu Smuglewicza, wytworna karta tytułowa mie­ ściła wzruszający symbol — lampę oliwną, przewróconą i dymiącą ostatniem tchnieniem. Jak ten artysta umiał środkami malarskiemi wyrazić uczucia Polaka! Jak bez tendencji umiał być niebezpie­

cznym podżegaczem politycznym. Jak umiał potężnie zagrać na strunach naszych wyziębionych serc!... Na każdej stronicy jakiś inicjał, emblemat, zastawka, końcówka w lapidarnej technice grafi­

cznej przemawiały stylem epoki. Obrazy dawnego Wilna ukazywały jego bogactwo architektonicz­ ne, a nadewszystko przedstawiały w wielostronnych ujęciach Królewski Zamek Dolny, którego potworne zniszczenie aż do tła przez Rosjan i Żydów opiewał dyskretnie rzeczowy komentarz hi­ storyczny. Ogółem było tam około 25 rysunków Ruszczyca, a na końcu — jego prześliczny plan starego Wilna,wykonany w barwach i utrzymany w stylu tamtoczesnym. Wstawała jak żywa histo-rja tych wileńskich pamiątek, tych porujnowanych kościołów i kaplic, tych poniszczonych bram miej­ skich i murów obronnych, które równano z ziemią z taką samą szatańską zaciekłością, z jaką dzi­ siejsza Rosja wytępia u siebie wszelkie ślady kultury i religji. A nad tern piekłem ludzkiej złości i zdziczenia unosił się nieśmiertelny duch katowanej Polski, bezbronny, a niezwyciężony, prze­ mawiający górnie wizerunkami tamtego czasu i całą tą dostojną księgą dawnej wspaniałości. Obja­ wił sięw niej duch Ruszczyca i dawał, jak zawsze, świadectwo nierozdzielności Piękna i Prawdy.

A mnie uczyła ta księga Ruszczycowska nieznanej dotąd mowy kamieni i wieków, którą mo­

żna usłyszeć tylko szukając w nich odbicia wielkich uczuć i wielkich czynów przeszłości. Uczyła, że pomniki dziejów można pokochać sercem tylko wtedy, gdy się je ogarnie naprzód myślą świado­

mą, gruntownie ukształconą. Uczyła, że za każdą świątynią i pałacem stoi ktoś, co je powołał do życia wolą, ambicją, trudem lub talentem. Że marmury i granity są zimne i nieme, dopóki szukamy w nich plastycznego piękna jedynie, gdyż zawsze mogą być zaćmione przez inne, wspanialsze mo­

numenty obce. Trzeba wiedzieć, kiedy, jak i dlaczego one powstały, wyczuć ducha ich twórców i fundatorów, przeżyć zaklęte w nich myśli i uczucia, wzloty i upadki ludzkie, by zrozumieć na­

prawdę, czem jest architektura, a zwłaszcza ■— czem są zabytki naszych polskich dziejów — du­ mne słupy kultury, opierające się do ostatka wschodnim wiatrom dzikości i zniszczenia. A wte­

dy — pokocha się nazawsze te kamienne pamiątki za wielkość radości i tryumfów, za ogrom nie­ szczęść i bólów, jakie są w nich ukryte. I będzie się je czciło świadomie, jak Ruszczyć, nieustają- cem nabożeństwem kornego obcowania.

Któregoś rana Ruszczyć wcześnie wpadł do mnie, przerywając moje medytacje nad Smugle- wiczem. Gdy mu powiedziałem o moich wrażeniach, uśmiechnął się przyjaźnie, ale zaraz wró­

cił do sprawy swego przyjścia, związanej z nowemiprojektami. Smuglewicz był wydanyw roku po­

przednim i stanowił dla niego przeszłość już daleką wobec wiru i warupomysłównowych, które go przepełniały. Teraz chodziło o wystawienie w Wilnie „Warszawianki“ Wyspiańskiego, praca insce­ nizacyjna była już w pełnym biegu i trzeba było stwierdzić, co z moich mebli nadawałoby się do tej sztuki na scenę. Wpadł tedy do mnie jak wicher wiosenny, zagrzmiał echem majowej bu­

rzy, w której jest więcej słońca, niż grozy, zapowiedział na wieczór zebranie u mnie „Koła Arty­

stycznego“, wyliczył znajomych, gdzie już robił nieudane rekwizycje mebli do „Warszawianki“, zasekwestrował parę moich gratów na ten cel, przejrzał jakieś moje zdjęcia, narysował na papie­ rze jakieś hieroglify, wygłosił mosiężnym tembrem swoje zwykłe „no tak, właśnie — właśnie“, zakręcił się na pięcie i tyle go widziałem. Ale nie było w tem trzpiotowatej lekkomyślności — prze­ ciwnie — dojrzała rozwaga, szła zawsze w parze z porywami temperamentu i osłaniała jego upaja­ nie się czynną radością życia. Dopóki siedział naprzeciw mnie w fotelu i słuchał, był spokojnym i uważnym rozmówcą, wyglądał tak, jakgdyby miał spędzić na tem miejscu jeszcze długie godzi­

ny. Ale to było tylko wielkie opanowanie: nie tracił nigdy z oczu planu dnia, pełnego treści, i nie przesiedziałby ani chwili dłużej, niż tego wymagała konieczność. Zdążył mi jednak wówczas opo­ wiedzieć z beztroskim humorem, jak osobliwie poznali się księgarze wileńscy na jego wydawnic­ twie Smuglewiczowskiem, jak utyskiwali na powiększenie przez niego preliminowanej liczby ilu-stracyj i na wywołane tem podniesienie kosztu wydawnictwa, jak ostrożnie i „delikatnie“ próbowali zepchnąć na niego te dodatkowe koszta, zachowując jednak sobie wszystkie korzyści nakładców i sprzedawców, jakie czynili wysiłki, by on, dając bezinteresownie swój artyzm, dopłacił im do niego jeszcze w gotówce.

Wieczorem odbyło się u mnie zebranie „Koła Artystycznego“ na którem obecny był Rusz­ czyć. Zdaje się, że i ta rzecz była przez niego pomyślana i przeprowadzona: interesował się ruchem kulturalnym starszej młodzieży szkolnej'i szukał z nią zbliżenia, jak zawsze —celowego. Przyszło wtedy ze trzydzieści osób obojga płci, całkiem mi nieznanych — obecnie są to już ludzie dojrzali na stanowiskach społecznych lub znani literaci i artyści. Deklamowano wiersze, grano na fortepjanie, przeglądano szkice i rysunki, dysputowano o sztuce i literaturze, było gwarno i wesoło, jak zwykle wśród młodzieży. Ruszczyć unikał przodowania lub mentorstwa i starał się przestawać z każdym na stopie koleżeńskiej, co mu łatwo przychodziło przy jego talentach towarzyskich, dowcipie i swa­ dzie, ale jednocześnie był wewnętrznie skoncentrowany i czujny. Widać było, żeszuka w tym tłu­

mie ■— swoich ludzi. Zresztą zebranie mimowolnie poddawało się jego autorytetowi i bardzo nie­ znacznie było kierowane przez niego.

Po tem zebraniu nie widziałem go blisko tydzień, będąc sam mocno zajęty. Z paru przy­

Po tem zebraniu nie widziałem go blisko tydzień, będąc sam mocno zajęty. Z paru przy­

W dokumencie Dwadzieścia sześć lat z Ruszczycem (Stron 105-117)