• Nie Znaleziono Wyników

Rozmowa z Janiną P adlewską,

żoną profesora

184

HB: Pani Janino, jak to jest żyć u boku architekta?

JP: Proszę pana, na pewno ciekawie, choć niełatwo. Architekci są bardzo wrażliwi i raczej trochę oderwani od rzeczywistości.

Wywodzę się z innego środowiska – ziemiańskiego. Wychowałam się na wsi, moją pierwszą pasją były konie, zwierzęta. Do-piero moja babka wpoiła mi zamiłowanie do podróży, które dzięki mężowi i jego pracy mogłam realizować. Zwiedziliśmy razem bardzo dużo świata: Paryż, Rzym, Sycylię, Niemcy. W Kanadzie byliśmy z pięć razy. Była też Belgia, Holandia, a poza tym lubimy się włóczyć po Polsce.

HB: Którą podróż pamięta pani najbardziej? Może tę pierwszą wspólną?

JP: Bardzo urocza była podróż do Paryża w 1937 roku, mimo, że sytuacja pozwalała nam na zaledwie skromne życie, a

profe-sor Lech Niemojewski, który dysponował finansami wystawy, bardzo skąpo pozwalał nam żyć. Z kolei rok wcześniej, przy okazji wystawy „La Stampa Cattolica” w Rzymie, spędziliśmy niezapomniane chwile pod opieką prałata Zakrzewskiego185, późniejszego biskupa płockiego. To był uroczy człowiek. Pamiętam, że kiedy spóźniliśmy się do pracy przy wystawie o całe dwa dni, nie mogąc nie zwiedzić Wiednia, ksiądz prałat bardzo się na nas gniewał. Krzyczał: „Moje dzieci, trzeba być punktu-alnym, nie należy się spóźniać”, a zaraz potem z uśmiechem dodawał: „No a teraz chodźcie na lody”. Dzięki swoim watykań-skim stosunkom zaprowadził nas na prywatne przyjęcie do apartamentu Papa nero – Włodzimierza Ledóchowskiego186. Do dziś pamiętam moje przerażenie, kiedy okazało się, że byłam jedyną kobietą wśród purpuratów. Nagle usłyszałam pokrze-piający głos księdza prałata: „Drogie dziecko nic się nie bój. W życiu jest tak: wszystko dobre, co się uda i złe, co się nie uda”.

HB: Czy nie będzie to zbyt intymne, jeśli zapytam, co panią ujęło w przyszłym małżonku?

JP: Między nami była spora, jak dla osiemnastoletniej panny, różnica wieku – osiem lat. Kiedy mojego przyszłego męża

spotka-łam u mojej koleżanki szkolnej, którą przygotowywał do studiów architektonicznych, zaczął mnie szermować opowieściami o swojej wyprawie do Włoch, Hiszpanii i Francji. Ogromnie się tym zachwyciłam, chociaż cały czas traktowałam mojego męża jako jej „chłopca”. Gdy był u nas urządzany jakiś wieczorek towarzyski, zaprosiłam go myśląc, że zrobię przyjemność mojej koleżance, a on powiedział: „Panie swacie wolę za cię”. I tak się zaczęło. Mój przyszły mąż, nie powiem, był niebrzydki, świetnie tańczył, a i ja szalenie lubiłam tańczyć, a przede wszystkim bardzo ciekawie opowiadał o swych podróżach. Tym mi zaimponował.

184 Rozmowa przeprowadzona przez Huberta Bilewicza.

185 Ks. Tadeusz Zakrzewski (1883–1961), prałat; rektor Polskiego Kolegium Papieskiego w Rzymie (1928–1938), późniejszy biskup pomocniczy w Łomży, a następnie ordynariusz płocki.

HB: Czy uważa pani, że żona architekta ma jakieś specjalne powinności?

JP: Przede wszystkim musi twardo stąpać po ziemi (śmiech) i pilnować spraw „administracyjnych”. Poza tym dbać, żeby mąż

się dobrze czuł. Muszę panu powiedzieć, że różne były czasy, różne okoliczności zewnętrzne, ale najcenniejszą rzeczą jest dla mnie przyjaźń pomiędzy małżeństwem i to bez względu na zawodowe zainteresowania. Sama zresztą miałam zu-pełnie inne zmartwienia zawodowe. Najpierw byłam założycielką i przez dziesięć lat prezesem spółdzielni artystyczno- rękodzielniczej „ARS”, potem przez sześć lat hodowałam norki, głównie perłowe i srebrne, za które dostawałam medale i odznaczenia na wystawach. To była bardzo ciężka praca. Następnie namówiono mnie na hodowlę brojlerów w Osowej187. Kiedy po wielkim pożarze fermy odbudowałam wszystko i zaczynałam wychodzić na prostą – państwo mnie w 1974 r. wy-właszczyło.

HB: Ale dzięki pani wkładowi rodzina miała zapewniony byt.

JP: Wtedy to była duża pomoc. Zaczynaliśmy od tego, że mąż dostawał w RGO188 zupki, z których też bardzo się cieszyliśmy. Myśmy wszystko przeszli.

HB: Mimo tylu przeciwności...

JP: Będąc żoną architekta trzeba partycypować nie tylko w życiu osobistym, ale również zawodowym. Przez te lata musiałam

się wiele nauczyć, wiele zrozumieć, żeby być wiernym towarzyszem przez prawie siedemdziesiąt lat małżeństwa. Architek-tura jest cudowna, bo musi się też łączyć z podróżami. Nie od rzeczy było, że mnie Cyganie wybrali na matkę chrzestną. Mam w sobie przecież zamiłowanie do podróży. Jestem wdzięczna mężowi za tyle wspólnych wrażeń, nie tylko z zakresu architektury, ale i piękna otaczającego świata, który odkryłam dzięki niemu.

HB: W jaki sposób uczestniczyła pani zatem w życiu zawodowym męża?

JP: (zwracając się do męża) Musisz przyznać, że byłam zawsze przy tobie. Kiedy panowie do późna pracowali nad jakimś

pro-jektem lub konkursem, starałam się nie wtrącać. Parzyłam dobrą kawę. Na koniec zawsze prosili mnie o wyrażenie swojego zdania. Bardzo starałam się być wiernym słuchaczem architektonicznym, a czasami nawet krytykiem.

HB: Cenili pani opinie.

JP: W każdym razie byli na tyle uprzejmi, że zawsze proponowali mi abym przejrzała to, co wspólnie z mężem robili.

Potrafi-łam być bardzo krytyczna, prostolinijna. DomagaPotrafi-łam się większej fantazji tam, gdzie panowie nie pozwalali sobie folgować. Bardzo lubiłam to towarzystwo architektoniczne. Ono się wyróżniało w Warszawie nawet ubiorem. Wszyscy nosili coś, co nazywałam „mundurkiem architektonicznym”: flanelową marynarkę i czarny krawat. Byli dobrze wychowani, mieli szerokie horyzonty i było z nimi o czym rozmawiać. Powiem szczerze, że wśród ziemian było tak: przeważnie dobrze grali w kar-ty, dobrze konno jeździli i dobrze tańczyli, ale poza tym... Ze Stasiem Marzyńskim, Jerzym Hryniewieckim, Stasiem i Zosią Dziewulskimi, a potem Zbyszkiem Karpińskim, Kaziem Marczewskim i jego żoną Marysią, z wszystkimi byłam per ty. Listow-skiego znałam jeszcze zanim poznałam się z mężem, z moich panieńskich lat.

187 Mowa o podmiejskiej dzielnicy Gdańska.

WP: Był jeszcze kawalerem.

JP: Był w warszawskiej „kompanii” mojego kuzyna Leszka Anteckiego, prawnika. Bardzo mile to wspominam. Poza tym

Damięc-ki; bardzo serdecznie wspominam Romana Sołtyńskiego, który był bardzo przystojny.

WP: Sołtyński świetnie tańczył.

JP: Bardzo się lubiliśmy, bo ja też dobrze tańczyłam i byłam pogodnego usposobienia (śmiech). HB: W jaki sposób uczestniczyła pani w życiu akademickim męża jako nauczyciela?

JP: W szkole byłam właściwie ze wszystkimi zaprzyjaźniona: z Józką Wnukową, Hanką i Jackiem Żuławskimi, Studnickim,

Teis-seyrem, z Teresą Pągowską189.

HB: A uczniowie pana profesora, współpracownicy, asystenci? Czy opiekowała się nimi pani?

JP: Z nimi też byłam w dobrych stosunkach. Na przykład z Kitowskim, Petryckim. [Fot. 86, 87] Kitowskiego traktowałam jak

jed-nego z moich synów. Zresztą, ja kocham ludzi z natury, szalenie lubię towarzystwo, nie mogę być sama. Dlatego dziękuję Bogu, że wy młodzi chcecie nas jeszcze odwiedzać.

HB: Pani Janino, jak to jest być matką architektów?

JP: Podobnie jak żoną. Trzeba się starać być au courant wszystkich nowych prądów. HB: Dyskusje zawodowe prowadziła pani także z córką i synami?

JP: Cała trójka naszych dzieci to architekci z sukcesem. Przechowuję całe teczki ich projektów, najwięcej chyba syna Jacka

z Marsylii, który podrzucał nam kopie co ważniejszych swoich prac. A dorobek ma ogromny. Interesuje mnie zawsze, jak projektuje wnętrza olbrzymich przestrzeni biurowych mój młodszy syn Tomasz. Zaczynał jako asystent na PWSSP, pracował w polskim filmie jako scenograf. Nie wymyśliłabym, że los rzuci go aż do Kanady. Córkę Ewę, która po latach projektowania w Polsce, Maroko i Francji jest obecnie na emeryturze, podglądam jak „wyżywa się” w swoim nowym hobby – pracy z tkani-nami.

HB: Czy wnukowie, wśród nich troje architektów dzielą się także swoimi poczynaniami, dają wejrzeć w swój dorobek?

JP: To osobny wspaniały rozdział w naszym życiu. Z racji szybkich połączeń, tempa w jakim żyjemy, wiadomości od nich

i o nich docierają zewsząd. Za zmaganiami, z jakimi mierzą się każdego dnia – jak to młodzi, wchodzący po stopniach ży- cia – pojawiły się pierwsze osiągnięcia. Dla nas satysfakcja to niezwykła.

HB: Czy powielają drogę, myślenie dziadków, rodziców?

JP: Jakby tak i niekoniecznie. Są za młodzi, by penetrować to, co było. Mam wrażenie, że szukają swojego własnego sposobu

na życie. Córka Ewy na przykład – Joanna, swoje architektoniczne zainteresowania lokuje konsekwentnie w scenografii fil-mowej. Niezwykłym wprost przeżyciem dla nas wszystkich była jej praca przy „Liście Schindlera” u boku Spielberga. Syn Jacka – Jan, zważywszy na wiek, ma już na swoim koncie parę poważnych realizacji architektonicznych w Paryżu. Ożywiają

mnie wciąż pomysły Marcina − syna Tomasza − najmłodszego architekta w rodzinie, którego zmysł konstrukcyjny dostrzec można było niemalże od raczkowania. Dzisiaj zajęty – jak mówi – „projektowaniem konstrukcji lekkich”, tworzy wraz z żoną budowle, które po wszelkiego typu kataklizmach mają zapewnić ludziom dach nad głową. Jako ciekawostkę pragnę jesz-cze dodać, że architektoniczne drzewo naszej rodziny zostało poszerzone o partnerów życiowych Joanny, Jana i Marcina, bo także są architektami.

HB: Pani Janino, w tym roku mąż obchodzi jubileusz stulecia. Jak pani myśli, co mogłoby panu profesorowi sprawić największą

radość?

JP: Przyjaźń studentów i jakiś oddźwięk wśród tych, których zostawia po sobie. Raz jeszcze powtórzę: w życiu najbardziej cenię