— A w łaśnie, że sekret!.. — W takim razie, przepraszam . P uścił ram ię panny Olszyńskiej, k tó ra odsunęła się dyskretnie, i zbliży w szy się do córki, spytał:
— Cóż takiego?
— Będziemy mieli dziś niezw ykłego gościa...—zaczęła szeptać na ucho.
Na tw arzy B ruzdow icza odm alowało się radosne zdziwienie.
— Nie może być?!
— Z pew nością. J a ś w czoraj list
odebrał,.. Ale sza... bo to niespo
dzianka — dodała, ukazując oczyma W alę, k tó ra w drugim pokoju w ynaj m ow ała g azety z opasek.
— A m atk a wie? — T akże nie,
— Doskonale! doskonale! Dopiero
się zdziwią...
Z atarł ręce z radości.
Z apom niał o gazetach, o polityce i odciągnąw szy córkę na bok z nie- zm iernem ożywieniem mówił:
— Praw dziw ie się cieszę! p raw d zi wie! Jakże myślisz? P ogodzą się p e wnie te r a z .. hm? C hw ała Bogu! bo mi tej biedaczki serdecznie żal... S p ra
wimy weselisko, co się zowie! Już ja w tem, że to przyjdzie do skutku!
S tarsza pani Olszyńska, za ję ta do tychczas wnukiem , którem u po p rze jażdżce zd arzyła się m ała przygoda,
zbliżyła się te raz pytając:
— O czem że to państw o tak ro z praw iacie?
A w yczytaw szy w rozjaśnionych
tw arz ach obojga coś niezw ykłego, do d ała z ciekaw ością:
— Możebym i j a m ogła wiedzieć?
Bruzdowicz spojrzał pytająco na
córkę.
— Jak m yślisz W andziu? Uprzedzić m atkę?
Ciekaw był, jak ie w rażenie w yw rze w iadomość.
Młoda m ężatka, k tó rą niecierpliw ość baw iła, nie m ając w gruncie rzeczy nic przeciw tem u, odrzekła:
— Ja ś prosił...
— Ej! Jaś! Jaś! Co tam Jaś! Mojem zdaniem , trz e b a m atkę do tego p rzy gotować.
I zw racając się do oczekującej, rzekł głośno:
— Mam dla babci dobrą nowinę... Tylko nie wszyscy pow inni jesz cze o
141
niej wiedzieć,.. N aprzykład F em cia i panna W ala...
— Coś tajem niczego? — zagadnęła p ó łżartem Olszyńska.
— W łaśnie. Chodźmy tam , żeby
przypadkiem kto nie podsłuchał. U kazał na sąsiedni pokój. Sam po szedł przodem . Za progiem w ypalił prosto z mostu:
— Słodowski w raca. Cóż pani do brodziejka na to?
Olszyńska, w pierw szej chwili spoj rz a ła nań z niedow ierzaniem .
— Słowo honoru! W raca. J a ś po
je c h a ł po niego — pow tórzył jednym tchem .
— Tak, m ateczko,—potw ierdziła sy nowa.
Z u st w zruszonej staru szk i w ybie gło krótkie:
— C hw ała Bogu.
— K w estya w tem , żeby z tego po w rotu sk o rzy stać—p rzed staw iał teraz Bruzdowicz, ująw szy drżące ręce pani Olszyńskiej. — Pani dobrodziejko, nie będę taił, źe mię los panny W ali s e r decznie obchodzi... Co tam było m ię dzy nimi, nie wiem... Ale Słodowski zacności człowiek, praw y, uczciwy...
— Bardzo...— szepnęła staruszka.
— Ma pozycyę. K aw ałek chleba znajdzie wszędzie... Na co tu czekać?
R ozgadał się na dobre, nie szczę dząc przekonyw ających uw ag, chociaż nie było potrzeby tego. P a n i Olszyń ska dziękow ała rozrzew nionem w ej rzeniem , szepcąc:
— D ałby Bóg! dałby Bóg!
Na w ięcej nie m ogła się zdobyć w pierw szej chwili. Dopiero ochłonąw szy nieco, ję ła ze w zruszającą o tw a r tością w yw nętrzać się z przeżytych u trapień. W ylew ała nagrom adzone w duszy ból i zw ątpienie, ukryw ane do tychczas poćzciwie naw et przed oczy ma najbliższych. v
— A co mię najbardziej bolało, że n apraw dę do tej chwili nie wiem, co ich poróżniło... P atrzy łam przecie wła- snem i oczyma... byli z sobą tak do brze... W alunia napraw dę lubiła S ta nisław a... P ytałam nieraz W aluni... ale biedne dziecko...
B ruzdow icz zaczął pocieszać: — M niejsza o to! co było—to było...
Zw yczajnie ja k m iędzy młodymi...
D ziękujm y Bogu, że m arnotraw ny syn pow raca, i przygotujm y się na jego przyjęcie.
Zaczęto się narad zać półgłosem , jakby sp ra w ą pokierow ać najlepiej, nie w ątpiąc o pom yślnym rezultacie.
Tym czasem pozostaw iona w sam o tności panna O lszyńska, p rzerzucała
dzienniki.
L u b iła czytać wogóle.
Nad książką zapom inała na chwilę bolesnych wspom nień, niepokojących m arzeń i tego żalu, co je j teraz n u r tem w ypełniał życie.
G azety pociągały j ą również, z p rz y jem nością też spełniała zwykle funk- cyę lektorki honorow ej, ilekroć się pan Bruzdowicz o czytanie „na g ło s“ przy- mówił.
O becnie, dla ułatw ienia, oczekując na słuchacza, p rz e p a try w a ła artykuły polityczne. W zrok je j zatrzym ał się n a felietonie zatytułow anym Polska
Cyrce.
Zaczęła czytać.
Nagle... przejrzysto-bladą cerę dzie w częcia nasączy ł szk arłatn y ru m ie niec. T w a rz panny Olszyńskiej zaczę ła d rg a ć nerw ow o, pierś falow ać go rączkow ym odruchem . Źrenice biegły błyskaw icznie po zaczernionych d ro bnym drukiem szpaltach.
143
W felietonie w yczytała historyę w łasnego serca, w yszydzoną, w yśm ia ną, przerobioną n a arg u m en t politycz ny! A utor nie w ym ieniał w praw dzie nazwisk, lecz opis był tak dokładny, tak drobiazgowy! że...
U czuła głuchy, tępy ból w skroniach i wstyd. K ruszący, rozpierający całą duszę, wstyd!
Z atrzęsło nią febrycznie, złowrogi papier w ypadł jej z rąk, i znowu zi mna bladość przysłoniła cieniem m a r tw oty tw arz nieszczęśliw ej.
W pannie Olszyńskiej m arło w sz y st ko. Resztki, okraw ki złudnych w spo mnień tonęły w głębi bezm iernej g o ryczy, coś przecinało w zranionych jej piersiach je d y n ą św ietlan ą nić tę sknoty za nieziszczonem m arzeniem , druzgotało w iarę w m iłość praw dzi wą, szydziło z zaklęć i przysiąg.
I sta ła długo z przerażającą próżnią w duszy bez słów, bez jęku, bez r u chu, ja k człowiek, który n agle u jrz ał p rzepaść przed sobą.
W reszcie strum ień łez gorzkich
zwilżył opuszczone bezw ładnie rzęsy, w ściągniętych chm urnie łukach brw i zarysow ał się odcień dum nego cier pienia.
Schyliła się, podniosła upuszczony dziennik i złożyw szy w kw adrat, scho w ała za wycięcie stanika.
Z zaciśniętych u st padł wyraz: — Podły!
I znów potoczyły się z m yśli do serca bolesne w spom nienia i rozsypały w duszy, ja k paciorki z rozerw anego różańca, żal i sm utek krw aw iący. U czuła wielkie zimno i w ielką czar- ność; coś, niby skrzydła drapieżnego ptaka, biło w je j tw arz, p rzy słan iając św iat cały...
W głow ie m iała chaos przejm ują cych sykań, szyderczego chychotu, ję kliwych szeptów; u sta pow tarzały:
— Podły! podły! podły!
W alczyła z w łasną duszą, z w ła-snem sercem , bez sprzym ierzeńca.
Bo oto opuściły j ą w szystkie zw ie rzenia, w yczuw ane * złudy, a przed oczym a stała, naga, oślepiająca p ra w da i błąd, i pokuszenie, i olbrzym ia trw oga p rzed koniecznością pokuty, do której p rzy łączała niepochw ytne poczucie bezm yślnego pokrzyw dzenia drugiej jeszcze duszy, pojęcie cudzych cierpień bez winy.
Osunęła się bezw ładnie na krzesło. 10 145
W styd i żal potężniały aż do zasto ju myśli, do tego zastygu cielesnych
w zruszeń, w którym rzeczyw istość
p rzerad za się znów w senny wir, m a jaczących bezkształtnie w rażeń, a w biczow aną duszę spływ a kojąca cisza, nieczułość i mrok.
M inuty płynęły... ulatyw ały, a z ni mi pierzchało z piersi panny Olszyń skiej je j daw ne „ ja ,“ rodziło się b ła galne p ragnienie zapom nienia wczo ra j i skrucha ukojenia.
Jeszcze jed e n dreszcz przeszył jej ciało, a potem spłynął spokój cichego sm utku.
Z drugiego pokoju doleciał wesoły głos Bruzdow icza.
— P anno Walo! czytanie przepadło! Obiad na stole...
P ow stała z w ysiłkiem i zm uszając się do uśm iechu pośpieszyła na w e zwanie.
— Czytanie przepadło! — pow tórzył żartobliw ie sta ry , podając jej ram ię.
— P rzep ad ło —odpow iedziała echem. Serce je j biło; pierś czuła ukryty zw itek papieru, ja k kolący cierń, św ie żo wydobyty z rany.
Szczęściem dla W ali, nikt przy obie- dzie nie d o strz eg ł niezw ykłej zmiany, ja k a zaszła w obliczu dziewczęcia. Z a jęci niespodzianką biesiadnicy, nie za uw ażyli ani podkrążonych siną obw ód ką oczu, ani nien atu raln ej, sztyw nej powagi.
Mówiono z re sz tą m ało, śpieszono się z jedzeniem , ja k to zwykle byw a w chw ilach gorączkow ego oczekiw ania na coś lub na kogoś. W szyscy sie dzieli ja k n a szpilkach.
N aw et gadatliw a zw ykle ciotka E u fe mia, chociaż je j tajem nica nie ciężyła, zirytow ana przypaleniem szarlotki, nie m iała chęci do rozmowy.
Kończono obiad w milczeniu, gdy rozległ się turkot wózka.
— J a ś i ktoś drugi — w ykrzyknął Bruzdowicz, zryw ając się z krzesła z takim pośpiechem , źe obrus za sobą pociągał. Pani Olszyńska instynktem m acierzyńskim wiedziona, pow staw szy, zbliżyła się do W ali. Chciała coś po wiedzieć, uprzedzić, ale w tej chwili rozw arły się drzw i i do pokoju w padł Slodow ski..
XI.
Blady ja k ściana, z roziskrzonym w zrokiem b iegł i chw ytał w przelocie napotykane dłonie, ściskał, całow ał, skakał ja k piłka od jednych do dru gich, rzucając przez łzy.
— Moi państwo! moi kochani p a ń stwo!
I znów ponaw iał uściski i pocałunki, nie p atrz ąc naw et w tw arze w itanych.
Zapanow ała chw ila zbiorow ego ro z czulenia. Podniósł się pogw ar se rd e cznych wykrzykników , pytań i tych słow, które sam ym dźwiękiem mówią... G órow ał nad w szystkiem i głos B ruzdo- w icza, który trą c ręce i klepiąc przy byłego po ram ieniu, w ykrzykiw ał:
— W iedziałem , że wrócisz! w iedzia łem Ho! ho!
1 pociągał nosem z głośnem s a p a niem bo mu łzy św idrow ały w krtani.
W reszcie m inął pierw szy poryw.
Oczy w szystkich skierow ały się b ez wiednie n a W alę, do której z ‘w ido czną nieśm iałością zbliżał się teraz S ło
dowski. Szedł półkrokam i, z głow ą
w tuloną w b arczyste ram iona, z z a p artym oddechem.
W źrenicach panny O lszyńskiej ła m ała się dusza. Na b lad ą tw a rz w y stąp iły gorączkow e wypieki. M om en
149
talnie cofnęła się w tył, jakby w za m iarze ucieczki, a potem w yciągnęła przed siebie obie ręce i z niezm ierną tkliwością szepnęła:
— Panie Stanisław ie! panie S tan i sławie! ..
P rzy lg n ął do w yciągniętych dłoni i nie panując dłużej nad sobą, zaszlo- chał na cały głos.
Nagle trzym ana w uścisku rę k a W ali w ysunęła się pośpiesznie i d rżące u sta panny Olszyńskiej dokończyły:
— J a p a n a w innam prosić o p rz e baczenie... ja... ja... panie Stanisław ie. Błyskaw icznie obrzuciła w zrokiem obecnych. W yraz szlachetnej pokory zajaśniał w załzaw ionych źrenicach. U klękła przed m atką.
Słodowski syknął: — P an i moja! Walu!
I ru n ą ł również do nóg staruszki. Ale w tej chwili W ala porw ała się z kolan i ze spazm atycznem płaczem w ybiegła z pokoju.
Stało się to tak szybko, że nikt nie zdołał przem ów ić słowa.
Słodowski dźw ignął się z kolan, po wiódł nieprzytom nem i oczyma w okół, blednąc i trzęsąc się febrycznie. S tra
szliw a niepew ność pozbaw iła go osta tka woli. Stracił głowę.
W szyscy z re sz tą byli nad w yraz za kłopotani i w zruszeni, gdyż aczkolwiek spodziew ano się czegoś podobnego, nie sądzono jed n ak , aby to się stać mogło zaraz i w tak niezw ykle w strz ą sający sposób. R ozrzew niająca scena
zaskoczyła tak niespodziew anie, że
chociaż w ypowiedziane przez W alę sło w a i jej ucieczkę zrozum iano jako n ad m ierny w ylew dziewiczej tkliwości, w y w ołanej n astro jem chwili, niem niej w pierw szej chwili nikt napraw dę nie w iedział, co dalej począć.
P an Bruzdowicz pierw szy przyszedł do siebie.
— Masz tobie! d rap n ęła — zaw ołał z praw dziw em przejęciem — drapnęła! U ciekałeś i ty! gońże teraz — dokończył popychając z lekka chemika, który p rzerażony niejako zuchw alstw em sw e go uczynku, sta ł ja k skazaniec, nie śm iejąc ruszyć się z miejsca.
Ten spojrzał błagalnie n ajp ierw na zapłakaną staru szk ę, potem n a O lszyń skiego, jak b y ich pomocy i rady w zy w ał.
Jednocześnie pani Ja n o w a ru szy ła szybko ku drzwiom, w zam iarze po
151
biegnięcia za W alą, zaś pani Eufemia, trochę gniew na, źe je j o przyjeździe chem ika nieuprzedzono, zw racając się do stare j O lszyńskiej, zaczęła tonem wymówki:
— N iechże pani co odpowie... głos matki ... A do Słodowskiego:
— T aki to już panieński zwyczaj... Jak przyjdzie do wyznania...
U derzyła rękom a po sukni, z g ry m asem zażenow ania na ustach.
Bruzdowicz kończąc, przerw ał: — Goń! łap! przyprow adź i koniec! P atrz, m atczysko od łez mówić nie może.
— Chodźmy, panie Stanisław ie, — odezw ała się ode drzw i m łoda O lszyń ska, w yciągając z oddalenia rękę.
Milczący dotychczas Ja n podsunął się szybko do żony.
— Zostań, W andziu! — przem ów ił półgosem — najlepiej porozum ieją się sami.
Poczem , zbliżywszy się do przyjaciela rzekł, s ta ra ją c się nadać słowom jak najw eselszy odcień:
— No! Stachu! U ciekła mi przepió reczka w proso, a j a za nią niebo raczek. .
O bjął go wpół.
A w duchu, nie bez pew nej chełpli wości, pom yślał.
—* Dziwna natura!... Z pozoru tw a r dy ja k krzem ień, a z kobietam i m azgaj.. Już j a lepiej daw ałem sobie rady..
I spojrzał z lubością na żonę. Potem zaś zm ieniwszy ton, zaczął poważnie:
— Mój Stachu! M ama i ja...
L ecz pan Bruzdowicz, u którego pierw otne zaam barasow anie już p rz e szło, przerw ał, żartobliw ie p rz ed rze źniając:
— I ja... i W andzia... i ciotka, a ty m czasem panna drapnęła! Nie tra ć - że czasu! kuj żelazo póki gorące... Na co tu czekać?! Ja k Boga kocham! to p rz e chodzi pojęcie! Jazda, desperacie!
U kazał wiodące do ogrodu drzwi, Oszołomiony Słodowski, spojrzał py tająco n a Ja n a , n a panią Olszyńską. Przygnębiona p rzed chw ilą tw arz za ja śn ia ła odbłyskiem szalonej radości. Sięgnął do kolan staruszki i zapom ina ją c się, podskoczył w górę ja k źrebak i popędził.
Ja n z żoną przypadli do rąk m atki, która, chyląc siw ą głow ę, zdaw ała się modlić duchem , choć u s ta szeptały:
— Kiedy dopraw dy nie pojm uję Wa- luni... kochali się przecież od dawna...
— I będą się kochali babciu! b ęd ą— zaw tórow ał B ruzdow icz—będą wnuki., wnuczki... Jasiu! W esele w Bruzdowie, ale ty m usisz szw agrow i wyrobić po sadę... j a bez panny W ali ani rusz; któżby mi od czasu do czasu gazety czytał?
Stanęli grupą we drzw iach, oczeku ją c z bijącem sercem pow rotu tych
dwojga.
J a n opow iadał o Słodowskim. A „ci dw oje“ znaleźli się niebaw em . P an n a Olszyńska, w ybiegłszy do ogrodu, padła n a najbliższą ław kę bez czucia, ja k liść gw ałtow nym w ichrem strącony.
W ielki wysiłek, na jaki się w p ier w szej chwili zdobyła, w yczerpał j ą do szczętnie, Czuła, źe słabnie, że lada chw ila opuści j ą re sz ta przytomności. Bezsilna, d rżąca próbow ała zebrać roz pierzchłe myśli.
Płynęły huraganem .
W sk o łatan ej wyobraźni dziew częcia przesuw ał się cały kalejdoskop m arzeń,
chęci, nadziei, oczekiwań, w szy st
153
kie wydzwonione tę tn a serca odzy w ały się echem , w szystkie pragnienia łkały.
Kłębow isko szarpiących targnięć
wiło się w piersi, szukając ujścia; ty siące poplątanych dźwięków szum iało w skroniach...
Przy m k n ęła powieki.. Przez chwilę św iat p rz e sta ł dla niej istnieć. A po tem rozchyliła pełne łez źrenice... na głym ruchem w ydobyła u k ry tą w w y cięciu stanika gazetę i z głuchem w e stchnieniem szepnęła:
— T r z e b a .. skrzywdziłam !
P o w stała i z pośpiechem niezłom nej determ inacyi zaczęła iść z pow rotem ku dworowi.
Nogi się pod nią gięły, ale w tw a rzy św ieciła moc silnego postanow ie nia. W m yśli tkwiło teraz jed n o tylko pragnienie: w ynagrodzenia krzywdy.
W tem z bocznej, obrosłej grabiną ścieżki doleciał szm er śpiesznie staw ia nych kroków, m ignęły w ym achujące w pow ietrzu ręce, i płow a p rz y strz y żona czupryna...
W oddaleniu kilku kroków biegł Słodowski z obliczem prom iennem . G e stykulow ał rozm aw iając z sam ym so bą... U jrzał W alę, na chwilę jakby za
155
trzy m ał się w chodzie, a potem je s z cze szybciej podbiegł na przełaj i przy stanąw szy w oczekującej postaw ie, zaczął:
— W ysłano... mię... po p a n ią ..
Głos mu się sp lą tał. Skrzyżowali
w ejrzenia. Na chw ilę zaległo m ilcze nie. Źrenice panny Olszyńskiej bły snęły niezwykłym ogniem, pierś pod nosiła się i opadała ciężko.
— Panno W alu!— szepnął.
P odsunęła się bliżej W
matowo-bladej tw arzyczce nie d rg n ął ani j e den muskuł.
— Panie Stanisławie! — p rz erw ała cichym, przeryw anym głosem . — Ja wiem wszystko!.. J a proszę., j a bardzo p an a chciałam widzieć... ja...
W yciągnęła ręk ę z trzym aną gazetą. — J a wiem w szystko!—pow tórzył.— J a złem płaciłam za tyle... tyle...
Z ałkała i zaczęta mu w ciskać zm ięty kurczowo dziennik.
Cofnął się w ty ł i z nietajonem zdziwieniem spytał:
— Co to? co to jest? panno Walu! ja nie rozumiem.. J a nic., nie wiem..
— Moja spowiedź!—w ygłosiła z tr u dnością, czepiając się jeg o ram ien ia.— Moje winy... miłość pana K u rzb ach a
dokończyła szeptem goryczy, — P an K urzbach opowiedziała., opisali—obja śn iała jednym t c h e m .- J a teraz wiem wszystko! ja m uszę z u st pańskich usłyszeć...
Pochyliła się... zatoczyła..
Pow strzym ał j ą ram ieniem ... ukląkł. — Pani moja! Pani W alu... W y s a mi nie wiecie... co ja bym!.. J a chłop... d rą g zwyczajny... J a duszę! życie... J a nic nie wiem... J a tylko bardzo... ko cham, pani moja!
Rzucił zm ięty dziennik w gąszcz krzew ów i zryw ając się z kolan, za wołał:
— K ról nie je s t szczęśliwszy! — Chodźmy do m am y—w yrzekła to nem prośby, podąjąc mu rękę.
Po chwili przed płaczącą z wielkia- go szczęścia sta ru sz k ą klęczało „tych dw oje.“
— Niech Bóg w iekuisty błogosław i wam... dzieci moje!
.Najbliższej niedzieli zaroiło się w B rz o sto w ie.
P an Bruzdowicz, w edług zapow ie dzi, w ypraw iał sute zaręczyny, zapro siw szy na tę uroczystość kogo się da ło. P rzy jech ał pan W yrem ba z cór
ką, państw o Skuraczew scy, Jagłow scy i najbliższe sąsiedztw o w komplecie.
Ciotka E ufem ia w ystąpiła z p a ra dnym obiadem, a że się w szystko aź
do legum iny z cyfrą narzeczonych
udało, więc zachęcając, dokładała w ła snoręcznie p otraw na opróżnione ta le rze, dbając przedew szystkiem o Sło- dowskiego. Ten zaś sądził, że w ypa da mu teraz być we w szystkiem po słusznym , więc ja d ł za trzech, co mu tylko podsunięto.
Gospodarz w złotym hum orze, w zno sząc to ast „kochanej młodej pary,“ sięgnął aż do czasów biblijnych.
— W praw dzie Jakób na Rachelę oczekiw ał lat siedm — m ów ił dzwoniąc w kieliszek, zw rócony do Słodowskie- go—a ty Stachu tylko dw a z okła dem... lecz, że się bardziej nie kocha li, ręczę! Z resztą, nie dziwię się, że tobiu było pilniej, niż pra-praszczuro- wi... W wieku pary i elektryczności ze w szystkiem śpieszyć się trz e b a ,—ż a r tow ał, sta ra ją c się utrzym ać w p o w a żnym tonie.—Żyjem y wogóle szybciej, prędzej... M atuzal w moim wieku j a skółki w lot strzelał, a ja...
Posypały się życzenia, pow tórzyły błogosław ieństw a...
157
P rzed wieczorem całe tow arzystw o w yruszyło na spacer. W ybrano się ku niedalekim brzegom Wisły. K ró low a rzek polskich płynęła złotem . Zachodzące słońce lało strum ieniem m etalicznych b arw po łusce wodnej. W nadbrzeżnym wiklu ćw ierkało wo dne ptactw o, kępy olbrzym ich biało drzew o w i rosochatych topol, obsiadł klekot bociani.
Szli, rozm aw iając. N agabyw any u- staw icznie Olszyński, opow iadał o Sło- dowskim, któ ry nie ta ją c przed p rzy ja cielem, że powodem opuszczenia fa bryki, przed dwoma laty, było zajście z K urzbachem , ukrył jednakże p ra w dziw ą tegoż przyczynę.
Sw oją drogą Jan dom yślał się cze goś, bo w łaśnie odpow iadając na py tanie pana Skuraczew skiego, mówił:
— Mnie się jed n ak zdaje, że po za tern m usiało być między nimi coś in nego jeszcze. Praw dopodobnie Kurz- bach przy W ali przyciął Stachowi, a że mieli z sobą dawno na wątróbce!.. ten w ziął do serca i... wybuchł.
W tej chwili jak iś głos obcy ro z
brzm iał w pobliżu. Idące przodem
kobiety p rzy stan ęły .
chłop siwy. M achał trzym anym w ręku kijern i w ykrzykiw ał dziko. W ło sy w ichrzyły mu się w biegu, lśniąc w odbrzasku zachodzącego słońca, ja k płonąca pochodnia.
Zobaczywszy idących, zwolnił k ro ku. Olszyński przyjrzaw szy się, rzekł: — A... to te n biedny Smak... W zią łem go z pow rotem do fabryki, ale do re sz ty zw aryow ał i uciekł. W yobraź cie sobie państw o, co w ieczór biega nad W isłą z kijem. Uroiło mu się,