• Nie Znaleziono Wyników

139 — Czy to sekret?

W dokumencie W cukrowni : powieść. Cz. 2 (Stron 143-168)

— A w łaśnie, że sekret!.. — W takim razie, przepraszam . P uścił ram ię panny Olszyńskiej, k tó ­ ra odsunęła się dyskretnie, i zbliży­ w szy się do córki, spytał:

— Cóż takiego?

— Będziemy mieli dziś niezw ykłego gościa...—zaczęła szeptać na ucho.

Na tw arzy B ruzdow icza odm alowało się radosne zdziwienie.

— Nie może być?!

— Z pew nością. J a ś w czoraj list

odebrał,.. Ale sza... bo to niespo­

dzianka — dodała, ukazując oczyma W alę, k tó ra w drugim pokoju w ynaj­ m ow ała g azety z opasek.

— A m atk a wie? — T akże nie,

— Doskonale! doskonale! Dopiero

się zdziwią...

Z atarł ręce z radości.

Z apom niał o gazetach, o polityce i odciągnąw szy córkę na bok z nie- zm iernem ożywieniem mówił:

— Praw dziw ie się cieszę! p raw d zi­ wie! Jakże myślisz? P ogodzą się p e­ wnie te r a z .. hm? C hw ała Bogu! bo mi tej biedaczki serdecznie żal... S p ra ­

wimy weselisko, co się zowie! Już ja w tem, że to przyjdzie do skutku!

S tarsza pani Olszyńska, za ję ta do­ tychczas wnukiem , którem u po p rze­ jażdżce zd arzyła się m ała przygoda,

zbliżyła się te raz pytając:

— O czem że to państw o tak ro z­ praw iacie?

A w yczytaw szy w rozjaśnionych

tw arz ach obojga coś niezw ykłego, do­ d ała z ciekaw ością:

— Możebym i j a m ogła wiedzieć?

Bruzdowicz spojrzał pytająco na

córkę.

— Jak m yślisz W andziu? Uprzedzić m atkę?

Ciekaw był, jak ie w rażenie w yw rze w iadomość.

Młoda m ężatka, k tó rą niecierpliw ość baw iła, nie m ając w gruncie rzeczy nic przeciw tem u, odrzekła:

— Ja ś prosił...

— Ej! Jaś! Jaś! Co tam Jaś! Mojem zdaniem , trz e b a m atkę do tego p rzy ­ gotować.

I zw racając się do oczekującej, rzekł głośno:

— Mam dla babci dobrą nowinę... Tylko nie wszyscy pow inni jesz cze o

141

niej wiedzieć,.. N aprzykład F em cia i panna W ala...

— Coś tajem niczego? — zagadnęła p ó łżartem Olszyńska.

— W łaśnie. Chodźmy tam , żeby

przypadkiem kto nie podsłuchał. U kazał na sąsiedni pokój. Sam po­ szedł przodem . Za progiem w ypalił prosto z mostu:

— Słodowski w raca. Cóż pani do­ brodziejka na to?

Olszyńska, w pierw szej chwili spoj­ rz a ła nań z niedow ierzaniem .

— Słowo honoru! W raca. J a ś po ­

je c h a ł po niego — pow tórzył jednym tchem .

— Tak, m ateczko,—potw ierdziła sy­ nowa.

Z u st w zruszonej staru szk i w ybie­ gło krótkie:

— C hw ała Bogu.

— K w estya w tem , żeby z tego po­ w rotu sk o rzy stać—p rzed staw iał teraz Bruzdowicz, ująw szy drżące ręce pani Olszyńskiej. — Pani dobrodziejko, nie będę taił, źe mię los panny W ali s e r ­ decznie obchodzi... Co tam było m ię­ dzy nimi, nie wiem... Ale Słodowski zacności człowiek, praw y, uczciwy...

— Bardzo...— szepnęła staruszka.

— Ma pozycyę. K aw ałek chleba znajdzie wszędzie... Na co tu czekać?

R ozgadał się na dobre, nie szczę­ dząc przekonyw ających uw ag, chociaż nie było potrzeby tego. P a n i Olszyń­ ska dziękow ała rozrzew nionem w ej­ rzeniem , szepcąc:

— D ałby Bóg! dałby Bóg!

Na w ięcej nie m ogła się zdobyć w pierw szej chwili. Dopiero ochłonąw ­ szy nieco, ję ła ze w zruszającą o tw a r­ tością w yw nętrzać się z przeżytych u trapień. W ylew ała nagrom adzone w duszy ból i zw ątpienie, ukryw ane do­ tychczas poćzciwie naw et przed oczy­ ma najbliższych. v

— A co mię najbardziej bolało, że n apraw dę do tej chwili nie wiem, co ich poróżniło... P atrzy łam przecie wła- snem i oczyma... byli z sobą tak do­ brze... W alunia napraw dę lubiła S ta ­ nisław a... P ytałam nieraz W aluni... ale biedne dziecko...

B ruzdow icz zaczął pocieszać: — M niejsza o to! co było—to było...

Zw yczajnie ja k m iędzy młodymi...

D ziękujm y Bogu, że m arnotraw ny syn pow raca, i przygotujm y się na jego przyjęcie.

Zaczęto się narad zać półgłosem , jakby sp ra w ą pokierow ać najlepiej, nie w ątpiąc o pom yślnym rezultacie.

Tym czasem pozostaw iona w sam o­ tności panna O lszyńska, p rzerzucała

dzienniki.

L u b iła czytać wogóle.

Nad książką zapom inała na chwilę bolesnych wspom nień, niepokojących m arzeń i tego żalu, co je j teraz n u r­ tem w ypełniał życie.

G azety pociągały j ą również, z p rz y ­ jem nością też spełniała zwykle funk- cyę lektorki honorow ej, ilekroć się pan Bruzdowicz o czytanie „na g ło s“ przy- mówił.

O becnie, dla ułatw ienia, oczekując na słuchacza, p rz e p a try w a ła artykuły polityczne. W zrok je j zatrzym ał się n a felietonie zatytułow anym Polska

Cyrce.

Zaczęła czytać.

Nagle... przejrzysto-bladą cerę dzie­ w częcia nasączy ł szk arłatn y ru m ie­ niec. T w a rz panny Olszyńskiej zaczę­ ła d rg a ć nerw ow o, pierś falow ać go­ rączkow ym odruchem . Źrenice biegły błyskaw icznie po zaczernionych d ro ­ bnym drukiem szpaltach.

143

W felietonie w yczytała historyę w łasnego serca, w yszydzoną, w yśm ia­ ną, przerobioną n a arg u m en t politycz­ ny! A utor nie w ym ieniał w praw dzie nazwisk, lecz opis był tak dokładny, tak drobiazgowy! że...

U czuła głuchy, tępy ból w skroniach i wstyd. K ruszący, rozpierający całą duszę, wstyd!

Z atrzęsło nią febrycznie, złowrogi papier w ypadł jej z rąk, i znowu zi­ mna bladość przysłoniła cieniem m a r­ tw oty tw arz nieszczęśliw ej.

W pannie Olszyńskiej m arło w sz y st­ ko. Resztki, okraw ki złudnych w spo­ mnień tonęły w głębi bezm iernej g o ­ ryczy, coś przecinało w zranionych jej piersiach je d y n ą św ietlan ą nić tę ­ sknoty za nieziszczonem m arzeniem , druzgotało w iarę w m iłość praw dzi­ wą, szydziło z zaklęć i przysiąg.

I sta ła długo z przerażającą próżnią w duszy bez słów, bez jęku, bez r u ­ chu, ja k człowiek, który n agle u jrz ał p rzepaść przed sobą.

W reszcie strum ień łez gorzkich

zwilżył opuszczone bezw ładnie rzęsy, w ściągniętych chm urnie łukach brw i zarysow ał się odcień dum nego cier­ pienia.

Schyliła się, podniosła upuszczony dziennik i złożyw szy w kw adrat, scho­ w ała za wycięcie stanika.

Z zaciśniętych u st padł wyraz: — Podły!

I znów potoczyły się z m yśli do serca bolesne w spom nienia i rozsypały w duszy, ja k paciorki z rozerw anego różańca, żal i sm utek krw aw iący. U czuła wielkie zimno i w ielką czar- ność; coś, niby skrzydła drapieżnego ptaka, biło w je j tw arz, p rzy słan iając św iat cały...

W głow ie m iała chaos przejm ują­ cych sykań, szyderczego chychotu, ję ­ kliwych szeptów; u sta pow tarzały:

— Podły! podły! podły!

W alczyła z w łasną duszą, z w ła-snem sercem , bez sprzym ierzeńca.

Bo oto opuściły j ą w szystkie zw ie­ rzenia, w yczuw ane * złudy, a przed oczym a stała, naga, oślepiająca p ra w ­ da i błąd, i pokuszenie, i olbrzym ia trw oga p rzed koniecznością pokuty, do której p rzy łączała niepochw ytne poczucie bezm yślnego pokrzyw dzenia drugiej jeszcze duszy, pojęcie cudzych cierpień bez winy.

Osunęła się bezw ładnie na krzesło. 10 145

W styd i żal potężniały aż do zasto ­ ju myśli, do tego zastygu cielesnych

w zruszeń, w którym rzeczyw istość

p rzerad za się znów w senny wir, m a­ jaczących bezkształtnie w rażeń, a w biczow aną duszę spływ a kojąca cisza, nieczułość i mrok.

M inuty płynęły... ulatyw ały, a z ni­ mi pierzchało z piersi panny Olszyń­ skiej je j daw ne „ ja ,“ rodziło się b ła ­ galne p ragnienie zapom nienia wczo­ ra j i skrucha ukojenia.

Jeszcze jed e n dreszcz przeszył jej ciało, a potem spłynął spokój cichego sm utku.

Z drugiego pokoju doleciał wesoły głos Bruzdow icza.

— P anno Walo! czytanie przepadło! Obiad na stole...

P ow stała z w ysiłkiem i zm uszając się do uśm iechu pośpieszyła na w e­ zwanie.

— Czytanie przepadło! — pow tórzył żartobliw ie sta ry , podając jej ram ię.

— P rzep ad ło —odpow iedziała echem. Serce je j biło; pierś czuła ukryty zw itek papieru, ja k kolący cierń, św ie­ żo wydobyty z rany.

Szczęściem dla W ali, nikt przy obie- dzie nie d o strz eg ł niezw ykłej zmiany, ja k a zaszła w obliczu dziewczęcia. Z a ­ jęci niespodzianką biesiadnicy, nie za­ uw ażyli ani podkrążonych siną obw ód­ ką oczu, ani nien atu raln ej, sztyw nej powagi.

Mówiono z re sz tą m ało, śpieszono się z jedzeniem , ja k to zwykle byw a w chw ilach gorączkow ego oczekiw ania na coś lub na kogoś. W szyscy sie dzieli ja k n a szpilkach.

N aw et gadatliw a zw ykle ciotka E u fe­ mia, chociaż je j tajem nica nie ciężyła, zirytow ana przypaleniem szarlotki, nie m iała chęci do rozmowy.

Kończono obiad w milczeniu, gdy rozległ się turkot wózka.

— J a ś i ktoś drugi — w ykrzyknął Bruzdowicz, zryw ając się z krzesła z takim pośpiechem , źe obrus za sobą pociągał. Pani Olszyńska instynktem m acierzyńskim wiedziona, pow staw szy, zbliżyła się do W ali. Chciała coś po­ wiedzieć, uprzedzić, ale w tej chwili rozw arły się drzw i i do pokoju w padł Slodow ski..

XI.

Blady ja k ściana, z roziskrzonym w zrokiem b iegł i chw ytał w przelocie napotykane dłonie, ściskał, całow ał, skakał ja k piłka od jednych do dru ­ gich, rzucając przez łzy.

— Moi państwo! moi kochani p a ń ­ stwo!

I znów ponaw iał uściski i pocałunki, nie p atrz ąc naw et w tw arze w itanych.

Zapanow ała chw ila zbiorow ego ro z ­ czulenia. Podniósł się pogw ar se rd e ­ cznych wykrzykników , pytań i tych słow, które sam ym dźwiękiem mówią... G órow ał nad w szystkiem i głos B ruzdo- w icza, który trą c ręce i klepiąc przy­ byłego po ram ieniu, w ykrzykiw ał:

— W iedziałem , że wrócisz! w iedzia­ łem Ho! ho!

1 pociągał nosem z głośnem s a p a ­ niem bo mu łzy św idrow ały w krtani.

W reszcie m inął pierw szy poryw.

Oczy w szystkich skierow ały się b ez­ wiednie n a W alę, do której z ‘w ido­ czną nieśm iałością zbliżał się teraz S ło ­

dowski. Szedł półkrokam i, z głow ą

w tuloną w b arczyste ram iona, z z a ­ p artym oddechem.

W źrenicach panny O lszyńskiej ła ­ m ała się dusza. Na b lad ą tw a rz w y­ stąp iły gorączkow e wypieki. M om en­

149

talnie cofnęła się w tył, jakby w za­ m iarze ucieczki, a potem w yciągnęła przed siebie obie ręce i z niezm ierną tkliwością szepnęła:

— Panie Stanisław ie! panie S tan i­ sławie! ..

P rzy lg n ął do w yciągniętych dłoni i nie panując dłużej nad sobą, zaszlo- chał na cały głos.

Nagle trzym ana w uścisku rę k a W ali w ysunęła się pośpiesznie i d rżące u sta panny Olszyńskiej dokończyły:

— J a p a n a w innam prosić o p rz e ­ baczenie... ja... ja... panie Stanisław ie. Błyskaw icznie obrzuciła w zrokiem obecnych. W yraz szlachetnej pokory zajaśniał w załzaw ionych źrenicach. U klękła przed m atką.

Słodowski syknął: — P an i moja! Walu!

I ru n ą ł również do nóg staruszki. Ale w tej chwili W ala porw ała się z kolan i ze spazm atycznem płaczem w ybiegła z pokoju.

Stało się to tak szybko, że nikt nie zdołał przem ów ić słowa.

Słodowski dźw ignął się z kolan, po­ wiódł nieprzytom nem i oczyma w okół, blednąc i trzęsąc się febrycznie. S tra ­

szliw a niepew ność pozbaw iła go osta­ tka woli. Stracił głowę.

W szyscy z re sz tą byli nad w yraz za­ kłopotani i w zruszeni, gdyż aczkolwiek spodziew ano się czegoś podobnego, nie sądzono jed n ak , aby to się stać mogło zaraz i w tak niezw ykle w strz ą ­ sający sposób. R ozrzew niająca scena

zaskoczyła tak niespodziew anie, że

chociaż w ypowiedziane przez W alę sło ­ w a i jej ucieczkę zrozum iano jako n ad ­ m ierny w ylew dziewiczej tkliwości, w y­ w ołanej n astro jem chwili, niem niej w pierw szej chwili nikt napraw dę nie w iedział, co dalej począć.

P an Bruzdowicz pierw szy przyszedł do siebie.

— Masz tobie! d rap n ęła — zaw ołał z praw dziw em przejęciem — drapnęła! U ciekałeś i ty! gońże teraz — dokończył popychając z lekka chemika, który p rzerażony niejako zuchw alstw em sw e­ go uczynku, sta ł ja k skazaniec, nie śm iejąc ruszyć się z miejsca.

Ten spojrzał błagalnie n ajp ierw na zapłakaną staru szk ę, potem n a O lszyń­ skiego, jak b y ich pomocy i rady w zy­ w ał.

Jednocześnie pani Ja n o w a ru szy ła szybko ku drzwiom, w zam iarze po­

151

biegnięcia za W alą, zaś pani Eufemia, trochę gniew na, źe je j o przyjeździe chem ika nieuprzedzono, zw racając się do stare j O lszyńskiej, zaczęła tonem wymówki:

— N iechże pani co odpowie... głos matki ... A do Słodowskiego:

— T aki to już panieński zwyczaj... Jak przyjdzie do wyznania...

U derzyła rękom a po sukni, z g ry ­ m asem zażenow ania na ustach.

Bruzdowicz kończąc, przerw ał: — Goń! łap! przyprow adź i koniec! P atrz, m atczysko od łez mówić nie może.

— Chodźmy, panie Stanisław ie, — odezw ała się ode drzw i m łoda O lszyń­ ska, w yciągając z oddalenia rękę.

Milczący dotychczas Ja n podsunął się szybko do żony.

— Zostań, W andziu! — przem ów ił półgosem — najlepiej porozum ieją się sami.

Poczem , zbliżywszy się do przyjaciela rzekł, s ta ra ją c się nadać słowom jak najw eselszy odcień:

— No! Stachu! U ciekła mi przepió­ reczka w proso, a j a za nią niebo­ raczek. .

O bjął go wpół.

A w duchu, nie bez pew nej chełpli­ wości, pom yślał.

—* Dziwna natura!... Z pozoru tw a r­ dy ja k krzem ień, a z kobietam i m azgaj.. Już j a lepiej daw ałem sobie rady..

I spojrzał z lubością na żonę. Potem zaś zm ieniwszy ton, zaczął poważnie:

— Mój Stachu! M ama i ja...

L ecz pan Bruzdowicz, u którego pierw otne zaam barasow anie już p rz e ­ szło, przerw ał, żartobliw ie p rz ed rze­ źniając:

— I ja... i W andzia... i ciotka, a ty m ­ czasem panna drapnęła! Nie tra ć - że czasu! kuj żelazo póki gorące... Na co tu czekać?! Ja k Boga kocham! to p rz e ­ chodzi pojęcie! Jazda, desperacie!

U kazał wiodące do ogrodu drzwi, Oszołomiony Słodowski, spojrzał py­ tająco n a Ja n a , n a panią Olszyńską. Przygnębiona p rzed chw ilą tw arz za­ ja śn ia ła odbłyskiem szalonej radości. Sięgnął do kolan staruszki i zapom ina­ ją c się, podskoczył w górę ja k źrebak i popędził.

Ja n z żoną przypadli do rąk m atki, która, chyląc siw ą głow ę, zdaw ała się modlić duchem , choć u s ta szeptały:

— Kiedy dopraw dy nie pojm uję Wa- luni... kochali się przecież od dawna...

— I będą się kochali babciu! b ęd ą— zaw tórow ał B ruzdow icz—będą wnuki., wnuczki... Jasiu! W esele w Bruzdowie, ale ty m usisz szw agrow i wyrobić po­ sadę... j a bez panny W ali ani rusz; któżby mi od czasu do czasu gazety czytał?

Stanęli grupą we drzw iach, oczeku­ ją c z bijącem sercem pow rotu tych

dwojga.

J a n opow iadał o Słodowskim. A „ci dw oje“ znaleźli się niebaw em . P an n a Olszyńska, w ybiegłszy do ogrodu, padła n a najbliższą ław kę bez czucia, ja k liść gw ałtow nym w ichrem strącony.

W ielki wysiłek, na jaki się w p ier­ w szej chwili zdobyła, w yczerpał j ą do­ szczętnie, Czuła, źe słabnie, że lada chw ila opuści j ą re sz ta przytomności. Bezsilna, d rżąca próbow ała zebrać roz­ pierzchłe myśli.

Płynęły huraganem .

W sk o łatan ej wyobraźni dziew częcia przesuw ał się cały kalejdoskop m arzeń,

chęci, nadziei, oczekiwań, w szy st­

153

kie wydzwonione tę tn a serca odzy­ w ały się echem , w szystkie pragnienia łkały.

Kłębow isko szarpiących targnięć

wiło się w piersi, szukając ujścia; ty ­ siące poplątanych dźwięków szum iało w skroniach...

Przy m k n ęła powieki.. Przez chwilę św iat p rz e sta ł dla niej istnieć. A po­ tem rozchyliła pełne łez źrenice... na głym ruchem w ydobyła u k ry tą w w y­ cięciu stanika gazetę i z głuchem w e­ stchnieniem szepnęła:

— T r z e b a .. skrzywdziłam !

P o w stała i z pośpiechem niezłom nej determ inacyi zaczęła iść z pow rotem ku dworowi.

Nogi się pod nią gięły, ale w tw a ­ rzy św ieciła moc silnego postanow ie­ nia. W m yśli tkwiło teraz jed n o tylko pragnienie: w ynagrodzenia krzywdy.

W tem z bocznej, obrosłej grabiną ścieżki doleciał szm er śpiesznie staw ia­ nych kroków, m ignęły w ym achujące w pow ietrzu ręce, i płow a p rz y strz y ­ żona czupryna...

W oddaleniu kilku kroków biegł Słodowski z obliczem prom iennem . G e­ stykulow ał rozm aw iając z sam ym so­ bą... U jrzał W alę, na chwilę jakby za ­

155

trzy m ał się w chodzie, a potem je s z ­ cze szybciej podbiegł na przełaj i przy­ stanąw szy w oczekującej postaw ie, zaczął:

— W ysłano... mię... po p a n ią ..

Głos mu się sp lą tał. Skrzyżowali

w ejrzenia. Na chw ilę zaległo m ilcze­ nie. Źrenice panny Olszyńskiej bły­ snęły niezwykłym ogniem, pierś pod­ nosiła się i opadała ciężko.

— Panno W alu!— szepnął.

P odsunęła się bliżej W

matowo-bladej tw arzyczce nie d rg n ął ani j e ­ den muskuł.

— Panie Stanisławie! — p rz erw ała cichym, przeryw anym głosem . — Ja wiem wszystko!.. J a proszę., j a bardzo p an a chciałam widzieć... ja...

W yciągnęła ręk ę z trzym aną gazetą. — J a wiem w szystko!—pow tórzył.— J a złem płaciłam za tyle... tyle...

Z ałkała i zaczęta mu w ciskać zm ięty kurczowo dziennik.

Cofnął się w ty ł i z nietajonem zdziwieniem spytał:

— Co to? co to jest? panno Walu! ja nie rozumiem.. J a nic., nie wiem..

— Moja spowiedź!—w ygłosiła z tr u ­ dnością, czepiając się jeg o ram ien ia.— Moje winy... miłość pana K u rzb ach a

dokończyła szeptem goryczy, — P an K urzbach opowiedziała., opisali—obja­ śn iała jednym t c h e m .- J a teraz wiem wszystko! ja m uszę z u st pańskich usłyszeć...

Pochyliła się... zatoczyła..

Pow strzym ał j ą ram ieniem ... ukląkł. — Pani moja! Pani W alu... W y s a ­ mi nie wiecie... co ja bym!.. J a chłop... d rą g zwyczajny... J a duszę! życie... J a nic nie wiem... J a tylko bardzo... ko­ cham, pani moja!

Rzucił zm ięty dziennik w gąszcz krzew ów i zryw ając się z kolan, za­ wołał:

— K ról nie je s t szczęśliwszy! — Chodźmy do m am y—w yrzekła to ­ nem prośby, podąjąc mu rękę.

Po chwili przed płaczącą z wielkia- go szczęścia sta ru sz k ą klęczało „tych dw oje.“

— Niech Bóg w iekuisty błogosław i wam... dzieci moje!

.Najbliższej niedzieli zaroiło się w B rz o sto w ie.

P an Bruzdowicz, w edług zapow ie­ dzi, w ypraw iał sute zaręczyny, zapro­ siw szy na tę uroczystość kogo się da­ ło. P rzy jech ał pan W yrem ba z cór­

ką, państw o Skuraczew scy, Jagłow scy i najbliższe sąsiedztw o w komplecie.

Ciotka E ufem ia w ystąpiła z p a ra ­ dnym obiadem, a że się w szystko aź

do legum iny z cyfrą narzeczonych

udało, więc zachęcając, dokładała w ła­ snoręcznie p otraw na opróżnione ta le ­ rze, dbając przedew szystkiem o Sło- dowskiego. Ten zaś sądził, że w ypa­ da mu teraz być we w szystkiem po­ słusznym , więc ja d ł za trzech, co mu tylko podsunięto.

Gospodarz w złotym hum orze, w zno­ sząc to ast „kochanej młodej pary,“ sięgnął aż do czasów biblijnych.

— W praw dzie Jakób na Rachelę oczekiw ał lat siedm — m ów ił dzwoniąc w kieliszek, zw rócony do Słodowskie- go—a ty Stachu tylko dw a z okła­ dem... lecz, że się bardziej nie kocha­ li, ręczę! Z resztą, nie dziwię się, że tobiu było pilniej, niż pra-praszczuro- wi... W wieku pary i elektryczności ze w szystkiem śpieszyć się trz e b a ,—ż a r ­ tow ał, sta ra ją c się utrzym ać w p o w a­ żnym tonie.—Żyjem y wogóle szybciej, prędzej... M atuzal w moim wieku j a ­ skółki w lot strzelał, a ja...

Posypały się życzenia, pow tórzyły błogosław ieństw a...

157

P rzed wieczorem całe tow arzystw o w yruszyło na spacer. W ybrano się ku niedalekim brzegom Wisły. K ró ­ low a rzek polskich płynęła złotem . Zachodzące słońce lało strum ieniem m etalicznych b arw po łusce wodnej. W nadbrzeżnym wiklu ćw ierkało wo­ dne ptactw o, kępy olbrzym ich biało drzew o w i rosochatych topol, obsiadł klekot bociani.

Szli, rozm aw iając. N agabyw any u- staw icznie Olszyński, opow iadał o Sło- dowskim, któ ry nie ta ją c przed p rzy ja­ cielem, że powodem opuszczenia fa ­ bryki, przed dwoma laty, było zajście z K urzbachem , ukrył jednakże p ra w ­ dziw ą tegoż przyczynę.

Sw oją drogą Jan dom yślał się cze­ goś, bo w łaśnie odpow iadając na py­ tanie pana Skuraczew skiego, mówił:

— Mnie się jed n ak zdaje, że po za tern m usiało być między nimi coś in ­ nego jeszcze. Praw dopodobnie Kurz- bach przy W ali przyciął Stachowi, a że mieli z sobą dawno na wątróbce!.. ten w ziął do serca i... wybuchł.

W tej chwili jak iś głos obcy ro z ­

brzm iał w pobliżu. Idące przodem

kobiety p rzy stan ęły .

chłop siwy. M achał trzym anym w ręku kijern i w ykrzykiw ał dziko. W ło­ sy w ichrzyły mu się w biegu, lśniąc w odbrzasku zachodzącego słońca, ja k płonąca pochodnia.

Zobaczywszy idących, zwolnił k ro ­ ku. Olszyński przyjrzaw szy się, rzekł: — A... to te n biedny Smak... W zią­ łem go z pow rotem do fabryki, ale do re sz ty zw aryow ał i uciekł. W yobraź­ cie sobie państw o, co w ieczór biega nad W isłą z kijem. Uroiło mu się,

W dokumencie W cukrowni : powieść. Cz. 2 (Stron 143-168)

Powiązane dokumenty