• Nie Znaleziono Wyników

W cukrowni : powieść. Cz. 2

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "W cukrowni : powieść. Cz. 2"

Copied!
168
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

K a z i m i e r H L a s k o w s k i . C z ę ś ć II. (?..£? StLł 3 WARSZAWA NAKŁADEM „ZIA R N A . 19 0 4.

http://dlibra.ujk.edu.pl

(6)

ONVMOTÍIMV

Æ 03B 0JIE H 0 IJ E H 3 ^ P 0 í0

ana ñ O icra 6pa. 1904.

4 8 4 0 0 0

(7)

W C U K R O W N I .

CZĘŚĆ II.

W dwa tygodnie po straszliw ym wypadku, w saloniku Olszyńskich sie ­ dział H orst K urzbach, p rzerzucając kartki leżącego na stole album u. Mło­ dy dyrektor byw ał tu teraz częstym gościem. Zachodził codziennie dow ia­ dyw ać się o zdrowie pasującego się z groźną chorobą, Ja n a.

W salonie nie było nikogo, głucha cisza zalegała cały dworek.

H orst, posiedziaw szy chwilkę, porzu­ cił oglądanie album u i pow staw szy, uchylił drzwi do sąsiedniego pokoju, ale i tam nie było nikogo. Cofnął się przeto i oczekiw ał w dalszym ciągu.

Po chwili dało się słyszeć ciche «złapanie i do salonu w eszła pani Ol­ szyńska. S taruszka zm ieniła się nie

(8)

do poznania. Z g arb iła się, zm alała praw ie. Oczy zaczerw ienione, tw arz pożółkła, pobrużdżona fałdam i zm ar­ szczek, św iadczyła o przebyw anych dniach ciężkiego sm utku.

U jrzaw szy gościa, próbow ała uśm ie­ chnąć się przyjaźnie, ale skurczone zgryzotą oblicze, nie um iało już od­ bić innego, prócz sm utku, uczucia.

— Ja k się m a nasz chory? — spytał m łody K urzbach, sk ład ając pełen u sza ­ now ania ukłon.

Złożyła ręce ja k do m odlitwy. — Tej nocy gorączka była m niej­ sza—w yszeptała.

— A ran a?—spytał.

— Już praw ie zabliźniona... Ale

oko... oko...—załkała.

— P an i dobrodziejko! — podchw ycił gorąco. — D októr zapew nił mnie sło ­ w em uczciw ego człowieka, że byle tylko pan Ja n , przyszedłszy do sił, ze­ chciał się poddać operacyi, to ta n ie­ chybnie się uda. A rtery e nienaruszone.

Z ałam ała ręce.

— W ięc koniecznie operacya?— w e s­ tch n ęła z przestrachem .

— Zaręczam , że nic bolesnego, d ro ­ g a pani!—upew nił K urzbach, ze w zru­ szeniem p a trz ą c n a zgnębioną postać

(9)

staruszki. — Nic bolesnego — pow tó­ rzył.—W yw ieziem y pana J a n a do W ie­ dnia, zaw ezw ieray najsłynniejszych spe- cyalistów . Pisałem juz n aw et do zn a ­ jom ych z zapytaniem o szczegóły... Niechże pani dobrodziejka będzie do­ brej m yśli — dodał i ująw szy rękę Ol­ szyńskiej, pocałow ał ją.

S taruszce łzy puściły się ciurkiem . — Ach! jak i pan dobry! — szepnęła z przejęciem .

P o trząsn ął głow ą przecząco.

— Zaw stydza mię dopraw dy pani dobrodziejka niezasłużoną pochw ałą. J a tylko wdzięcznym być powinienem... ja i ojciec. Syn pani to bohater, przed którym kolana giąć i czołem bić. P a ­ ni dobrodziejko! ja i ojciec mój uw a­ żać się będziem y za szczęśliw ych, jeśli choć w setnej części uda nam się w ynagrodzić ten... tę...

Nie znalazł odpowiedniego wyrazu, w ięc u rw ał a po chwili spytał:

— Czy m ożna chorego odwiedzić? Na tw arzy Olszyńskiej odm alow ał się frasunek.

Przeszło je j przez m yśl, że osłabio­

nem u niezm iernie Janow i wszelkie

w zruszenie zaszkodzić może, jak ró w ­ nież i to, że obecność K urzbacha mo­

5

(10)

że mu być mniej m iłą. P rzy tem bo­ le sn a ra n a nie dozw alała chorem u rozm aw iać, sam zaś widok ludzi po­

tęg o w ał w nim uczucie doznanego

n ieszczęścia.

Pomimo przeto licznych w izyt i kon- dolencyj, z jakiem i ogólnie pospieszo­ no, nie dopuszczała do łóżka syna ni­ kogo. Raz je d e n zrobiła w yjątek dla B ruzdow icza i W andy, którzy natych­ m iast n a w ieść o wypadku przybyli, a i tego m usiała żałow ać. Ja n w p rz e ­

błysku przytom ności, posłyszaw szy

głos ukochanej, ściąg n ął obw iązującą ra n ę opaskę i ze straszn y m jękiem zerw ał się z pościeli. Odtąd lekarz najsurow iej zabronił odwiedzin, nikt też, prócz m atki i siostry, nie w cho­ dził do pokoju chorego.

Jednakże K urzbachow i nie w ypada­ ło odmawiać. Jem u zaw dzięczała rży­ cie syna. Na w łasnych rękach w y­ niósł poranionego J a n a z dyszącej za­ g ła d ą czeluści; pierw szy, gdy inni przytom ność stracili, on s ta ra ł się o pomoc lekarską, a później z iście b ra te rs k ą pieczołow itością dow iadyw ał o jego zdrow ie, z iście synow skiem w ylaniem chciał ulżyć jeg o cierpieniom

(11)

a i teraz przychodził jak o łask ę p r o ­ sić, aby jego pomoc przyjęła.

Przez chwilę zaw ah ała się w ro z­ te rc e sprzecznych uczuć, a potem spojrzaw szy błagalnie na gościa, p rz e ­ m ów iła prosząco:

— Jasiow i nie wolno jeszcze ro z­ m aw iać. Ale jeżeli pan chce zoba­ czyć, to służę. P o d re p ta ła na palcach i uchyliła delikatnie drzwi wiodące do

sąsiedniego pokoju. K urzbach rów ­

nież n a palcach pospieszył za nią. P rzystanęli w progu.

Chory spał.

O lszyńska położyła palec n a ustach. — Śpi — o strzeg ła szeptem .

Siwe oczy H o rsta powlokły się rzew ­ nością i sm utkiem . Pobladł. O k ro ­ ków kilka m iał przed sobą p asu jące­ go się między życiem a śm iercią czło­ wieka, w roga swej rodziny, którego niegdyś nienaw idził, a te ra z mimowoli szanow ać m usiał, ja k bohatera.

W pokoju było ciemno. Zapuszczo­ ne szczelnie rolety nie dopuszczały dziennego św iatła. Tylko m ała olej­ n a lam pka, osłonięta ekranem , rz u c a ­ ła nikłe błyski na stolik zastaw iony

lekarstw am i. W śród głuchej ciszy

miarowo, ja k cykanie zegarka, roz­ 7

(12)

brzm iew ał ledwie dosłyszalnem echem , krótki u ry w an y oddech chorego.

Olszyński leżał na w znak z obandażo­ w aną w zdłuż czoła, po przez oczy, głową. Ciemny nierów ny zarost, pod­ nosił jeszc ze bladość bezkrw istej ce­

ry. W yschnięte ręce zw ieszały się ku

kraw ędzi łóżka bezw ładnie. P ierś nie w znosiła się praw ie, tylko niekiedy blade w arg i poruszały się kurczowo.

Niekiedy rozchylały się zlekka usta chorego, w ybiegał z nich ję k cichy i tw arz krzyw iła się piętnem bólu.

O lszyńska, jak b y się bała spłoszyć nikłych oznak życia, sta ła nierucho- mie z rękom a przyłożonem i do klam ­ ki, w strzy m u jąc oddech, Ł zaw e oczy staruszki, śledząc z niepokojem każdy

ruch dostrzegalny w obliczu syna,

zw racały się chw ilam i n a stojącego obok H o rsta zdając się mówić:

— W idzi pan! widzi pan! ja k ten biedak cierpi!

K urzbach, postaw szy chwilkę, co­ fnął się dyskretnie za próg. W idok tej walki o życie w zruszył go do g łę ­

bi. Uczuł, że n astępuje jak iś p rze ­

w ró t] w jeg o i pojęciach, że w d u ­ szę w d zierają sę nieznane mu dotąd refleksye, że inne w ierzenia robią w y

(13)

łom w jeg o sercu. P rzebiegi m yślą dotychczasow y stosunek z O lszyński­ mi, aż do ostatniego m om entu. Ogar­ nęło go w rażenie niesm aku, praw ie że zaw stydzenie. D arem nie usiłow ał tłu ­ m aczyć się przed sam ym sobą, że oso­ biście niczem ta k dalece w zględem J a n a nie zaw inił. Głos w ew nętrzny z bezw zględną otw artością mówił co

innego. N aw et w tern, co dobrem

m ienił, d o strz eg ał te ra z nizkość p o ­ budek, naw et dzisiejsza obecność jego nie była bez skazy. Po za osłoną w spółczucia tkw iła chęć inna, sam o­ lubna, ozłocona jed y n ie odblaskiem szlachetnego uczynku, w yrachow anie n a popis i coś więcej jeszcze.

Ludzie lubią, by ich widziano, gdy są dobrym i. Podobne pragnienie owła- dało m łodym K urzbachem , kierow ało jego wolą.

Rzucił się bez nam ysłu n a ratu n e k

O lszyńskiego, bo zaim ponow ała mu

bezgraniczna odw aga człowieka, co nie zaw ahał się przed niechybną śm ier­ cią. W ięc nie chciał być odeń g o r­ szym. Potem rozbudziła się w nim nie w dzięczność sam a, lecz poczucie potrzeby tej wdzięczności, rodzaj p rz y ­

9

(14)

m usow ego dalszego ciągu, który aż do kropki wykończyć należało.

W ów czas nie analizow ał w praw dzie pobudek, i zdaw ało mu się, że idzie w yłącznie za głosem serca, czy obo­ w iązku, ale dziś, wobec tego łoża, w obec tych rysów , z których lada chw ila mogło ulecieć życie, poznaw ał z w yrzutem , że raz stanąw szy na fa ł­ szyw ym gruncie, szedł po nim aż do tej pory.

C ała jego tkliwość, w spółczucie, p o ­ moc w reszcie, jakiej zgodnie z^w olą ojca nie skąpił, były wynikiem jego osobistych pragnień, zasłu g ą, obliczo­ n ą n a zap łatę, k tó rą sam sobie w y­ znaczył.

Odwiedziny Olszyńskich były dlań przedew szystkiem w ygodnym p re te k ­ stem do częstego spotykania W ali; troskliw ość, ż ja k ą w yw iadyw ał się o przebieg choroby, w ytrychem , z po­ m ocą którego otw ierał rozrzew nione serce m atki, zyskując je j zaufanie, do dobrego zaś zam iaru w ypraw ienia J a ­ n a na kuracyę za granicę, przyczepiła się mimowolnie rad o sn a m yśl, że przez to on, K urzbach, zyskuje sw obodniej­ szy te re n działania.

(15)

P o tęp iający rachunek sum ienia w y­ w ołał chm urę na czole H orsta. W ra ­ żenie, zrodzone pow agą chwili, odkry­ ło przed jeg o um ysłem tajn ie duszy, żądz ukrytych, które wyłoniły się te ­ raz w całej nagości. Z djął go w styd

i k ru sząca trw o g a p rzed praw dą.

W tym m om encie gotów był do n a j­ w spanialszych postanow ień.

Jakoż odszedłszy kroków kilka, za­ m yślił się głęboko. Tysiące sposobów zadośćuczynienia przesuw ało mu się w kalejdoskopie dobrych chęci. Ża­ den jed n ak nie w ydał m u się dość bezinteresow nym , w szystkie m iały po­ dobieństw o do poprzednich jego uczyn­ ków. U rocza tw arzyczka W ali szła w parze ze schorzałem obliczem J a ­ na, jej dźwięczny śm iech z balowej sali sp la ta ł się w je d e n akord z głu- chem rzężeniem zbolałych piersi, w c i­ skając się ra jsk ą ponętą w gorączko­ w e myśli m łodego K urzbacha. H orst chciał m yśleć uczciwie, ale już nie mógł.

Chłódł też w m iarę napotykanych

przeciw ności, znajdując dostateczne

rozgrzeszenie w pozorach, stopniowo w szelkie odczuw ane tak silnie obawy i skrupuły z pam ięci w ym azując.

11

(16)

P oprostu zacierało się w rażenie p ra ­ w dy i przestaw ało działać.

Tym czasem pani Olszyńska, której w zruszenie przez czas pew ien mówić nie dozwalało, przym knąw szy ostroż­ nie drzwi, aby chorem u rozm ow ą snu nie przerw ać, p rzystąpiła do gościa z w yrazam i najszczerszego podzięko­ w ania.

H orst K urzbach był już sobą. Od­ pow iadał na w ynurzenia w dzięczności zdaw kow ym kom unałem , siląc się na spokój, którego jeszcze w zupełności nie posiadł. W końcu między jednym a drugim frazesem rzekł:

— Ojciec w yjeżdża ju tro . J e s t b a r­ dzo przygnębiony tym strasznym wy padkiem , którego ofiarą padł syn pani dobrodziejki. Leży mu bardzo na s e r­ cu, aby kuracyę pana J a n a najpom yśl­

niej przeprow adzić. Czy mogę mu

dziś zakom unikować wiadomość, źe pani dobrodziejka zgadza się na wy­ ja z d do W iednia?

A widząc, że staru szk a zw leka z od­ powiedzią" dodał pośpiesznie:

— Rozumie się w tedy, kiedy stan choroby na to pozwoli. Mam nadzie­ ję, że chwila ta niebaw em nadejdzie. Co do funduszów — proszę mi w yba­

(17)

czyć, iż bez ogródki tej kw estyi do­

tykam — te są ju ż wyznaczone. Syn

pani dobrodziejki zapobiegł znacznym stratom . Gdyby nie jeg o pośw ięcenie się i przytom ność um ysłu, cała fab ry ­ ka m ogła ledz w gruzach. W ydatek na kuracyę będzie zaledw ie cząstecz­ ką tego, cośmy mu winni. Zatem ? — spytał znowu.

D ziękująca ciągłem skinieniem g ło ­ w y Olszyńska w estchnęła. Było to w y­ sta rc z a jąc ą odpowiedzią, że się zg a­ dza.

K urzbach zaczął się żegnać. Od­

prow adziła go do drzwi, dygając co krok. W progu zatrzy m ał się i c a łu ­ ją c drżącą rękę staru szk i rzucił:

— Ale! ale. Nie widziałem panny W alentyny. P roszę ośw iadczyć moje uszanow anie.

— Dziękuję! dziękuję! - w yszeptała s ta ra Olszyńska —Biedne dziecko zm ę­ czone. Czuw ała przy chorym noc ca­ łą, m nie w yręczając.

— Rzeczyw iście, przechodzą panie n ad er ciężkie chwile — napom knął. —

Tyle nocy.. Czy nie możnaby felcze­

ra fabrycznego osadzić przy chorym? — O nie, nie! Ja ś budzi się w n o ­ cy... woła... Przyw ykłyśm y ju ż do t e ­

13

(18)

go. Odpoczywamy z w ieczora. P ocz­ ciwy pan Stanisław — dodała z w es­ tchnieniem —zastęp u je nas przez p arę godzin.^

— A! pan Słodowski? — w trącił py­ tająco. — I ten nosi ślady straszn eg o wypadku. Poparzony był ogromnie.

— Jeszcze mu się tw arz całkiem nie wygoiła. Rzadkiej zacności czło­ wiek... a dla Jasia... dla nas...

Nie dokończyła z rozczulenia. K urz- bach p o tak n ął gestem , jeszcze raz pocałow ał rękę staru szk i i w yszedł. P rze sz ed ł wolnym krokiem pod okna­ mi, sta ra ją c się zajrzeć do środka. W jednem z okien poruszyła się fi­ ranka. H orst przystanął. Zdawało mu się, źe przez h afty m uślinu 'dojrzał tw arz W ali. Istotnie nie mylił się. Drobna rączk a uchyliła rąb ek firanki, różowy paluszek d o tk n ął kilkakrotnie szyby. H o rst odsłonił głowę.

— Dzień dobry! — zaczął, zbliżając się.

— Dzień dobry—zabrzm iał dźwięcz­ ny głosik i z poza firanek w yjrzała p a ra zm ęczonych nieco, ale mimo to opraw nych w uśm iech, oczu.

H o rst p rz e sła ł rę k ą ukłon. Nie w y­ padało mu w ystaw ąć pod oknem, więc

(19)

15

zrobił ruch, jakby m iał zam iar zaw ró­ cić z pow rotem . Ruszył n aw et kilka kroków ku gankowi, ale w tej chwili we w nętrzu m ieszkania rozległo się stłum ione wołanie, tw arzyczka W ali znikła, firanki zasunęły się. W idocz­ nie pani O lszyńska w eszła do pokoiku córki.

H orst nie czekając dłużej, oddalił się pospiesznie, p o m rukując półgło­ sem:

— T rz e b a O lszyńskiego co rychlej w ysłać za granicę. Potem dam sobie już z m ałą radę...

Pokręcił" w ąsa. W siw ych jeg o źre­ nicach zaświeciło lubieżne zadow ole­ nie, zacierając odniesione przy łożu chorego w rażenia.

II.

Nigdy jeszcze O tto K urzbach nie baw ił tak długo nad W isłą, ja k obec­ nie.

W ybuch kotła, prócz szkód p o czy ­ nionych w zrujnow anym budynku i ze­ psutych m aszynach, spow odow ał ko­ nieczną zw łokę w sam ej fabrykacyi.

(20)

Przez dwa tygodnie s ta ła cukrow nia bezczynnie. W dodatku należało zm niej­ szyć dzienną przeróbkę buraków. Z dzie­ sięciu kotłów dw a okazały się zupeł­ nie niezdatnem i do użytku, a że o spro­ w adzeniu nowych na razie nie mogło być mowy, wypadło tedy ograniczyć konsum cyę pary, zredukow ać przerób do minimum. W szystko to narażało na poważne m atery aln e straty .

S tary K urzbach stru ty był i przy­ gnębiony. Nie w ątpił, że n ie p rz y ja ­ ciele nie om ieszkają w yzyskać nie­ szczęśliw ego w ypadku na jego nieko­ rzyść. Gniewało go to tem bardziej, że jed y n y środek pow etow ania s tra t w y­ m ykał mu się z ręki. Przychodziły mu do głow y różne oszczędności: obni­ żenie płacy robotnikom , skasow anie zasiłku na szpital, a nadew szystko za- poczęte ju ż poprzednio zredukow anie ceny buraków . R ozw aga głębsza k a­ zała je d n a k zaniechać tych środków.

W dzisiejszych okolicznościach nie

należało ją trz y ć , lecz łagodzić.

N abraw szy tego prześw iadczenia,

sta ry K u rzb ach odrazu zm ienił ta k ty ­ kę. Odłożywszy swój w yjazd, prze- dew szystkiem z a jął się ja k najszybszem uskutecznieniem najpilniejszych

(21)

repa-racyj, ze zdw ojoną en erg ią k ieru jąc osobiście robotam i. Równocześnie ro­ z esłał do p lan tato ró w okólnik z za­ w iadom ieniem , że fabrykacya nie u le ­ gnie dłuższej przerw ie, a k ontrakty n ad al n a daw nych w arunkach odna­

w iane być m ogą. Zabezpieczyw szy

się z tej strony, polecił synow i zająć się pieczołow icie chorym Olszyńskim, sam też podsunął m yśl w ysłania J a n a kosztem fabryki na kuracyę do W ie­ dnia i był bardzo zadowolony, do­ w iedziaw szy się, że pani O lszyńska z w dzięcznością tę propozycyę przy­ ję ła .

Sw oją drogą prow adził najsurow sze śledztw o, aby się o przyczynie w y­ padku dowiedzieć.

Śledztw o, podjęte przez w ładzę, nie w ykryło nic zgoła. P alacze zeznali pod przysięgą, że nikt obcy te j nocy do kotłow ni nie zachodził, co się zaś tyczy szpajzera K untzego, ten p o p ad ł­ szy w obłęd, nie m ógł dać żadnych w yjaśnień.

W iadom em tylko było, że kran, słu ­ żący do spuszczania wody z kotła, był naum yślnie odkręcony, co nie po­ zw alało już w ątpić o istnieniu zbro­ dniczej ręki. P rzez otw arcie kranu,

17

(22)

woda, pom pow ana w kocioł, odpływa- ła natychm iast i to wywołało k a ta ­ stro fę.

Okoliczność ta n a su w ała dom ysł

straszn e j zem sty.

O statecznie zaniechano bezow ocne­ go śledzenia, zw alając całą w inę na niedozór oszalałego Kuntzego.

N areszcie można już było ponownie puścić w ruch cukrownię. W szystko w racało do zwykłego trybu. S tary K urzbach m ógł odjechać. Jakoż na drugi dzień po ostatniej bytności Hor-

sta u O lszyńskich postanow ił nie­

odw ołalnie w yjechać.

Od ra n a gotow ano się do podróży. O tto K urzbach, żując niecierpliw ie w argam i, przech ad zał się w kantorze,

oczekując na konie. Obok niego k rę ­

cił się buchalter, kasyer, m agazynier i m aszynm ajster. P rzy szed ł rów nież

Słodowski pożegnać adm inistratora.

Brakow ało tylko Giżyckiego, którego

w ypraw iono przodem n a przejazd.

W szyscy mieli zafrasow ane miny. S tary K urzbach, chodząc dużemi krokam i, rzucał ostre, u ry w an e zd a­ nia. B urczał, w ym yślał w ostatniej chwili, nie oszczędzając nikogo. T e ­ m atu dodaw ały m u straty , jak ie fa b ry ­

(23)

ka w skutek w ybuchu poniosła. Do­ stało się każdem u po kolei, a n a jw ię ­ cej m aszynm ajstrow i, którem u pozba­ w ieniem gratyfikacyi zagroził. Je d n e ­ go tylko Słodowskiego nie zaczepiał. Była to najw yraźniejsza antiniem iecka dem onstracya.

Przyw ykli do karności oficyaliści

milczeli.

N iebaw em zajechał czworokonny p o ­ jazd, i rów nocześnie we drzw iach k an ­ toru ukazał się młody K urzbach ze słowam i:

— Schon fertig.

S tary ją ł się żegnać, ale sztyw no, wyniośle, zaledw ie źe końce palców podając do uściśnienia. N aw et w zglę­ dem buchaltera był do o statk a w y­ niosłym . Kiedy jed n ak zbliżył się do trzym ającego się na uboczu Słodo­ wskiego, przybrał pogodniejszy w yraz tw arzy i ująw szy chem ika kordyalnie za rękę, rzek ł z uśm iechem :

— To, co przed chwilą mówiłem, nie odnosi się do pana. My, Niemcy, jeste śm y spraw iedliw i. Życzę sobie, aby pan do chwili w yzdrow ienia pana O lszyńskiego pełnił jeg o obowiązki, Niech się pan porozum ie — w skazał głow ą na H o rsta —z synem .

(24)

O statnie zdanie wym ówił podniesio­ nym głosem , tak, aby w szyscy słyszeć mogli. Poczem , nim zaskoczony nie­ spodzianą ła sk ą Słodowski zdążył po­ dziękow ać, skinąw szy głow ą w yszedł w to w arzy stw ie syna, zm ierzając ku powozowi.

Idąc, mówił:

— Słuchaj Horst! Zrobiłem m ałą de- m onstracyę, słyszałeś?

U śm iechnął się.

— U czyniłem to um yślnie. Teraz

nie powinni już gadać, że prz eślad u ­ jem y polaków. N icht wahr? W ypraw

ty tego O lszyńskiego najspieszniej.

Będzie nowy dowód, że nie rządzim y się stronnością. Słodow skiem u dałem

zastępstw o. T rzeba mu podwyższyć

n a ten czas pensyę. T o b y ła dobra

m yśl... prawda? P rz e sta n ą krzyczeć? ja k myślisz?

— Pow inni.

— A ten w y p ad ek —zaczH znow u— m ógł nam grubo zaszkodzić. M usia­ łem tem u zapobiedz. Do ciebie n a le ­ ży reszta. Gdyby było coś w ażnego,

pisz lub teleg rafu j. A te ra z bądź

zdrów .

(25)

czo-21

łó i, sta ją c na stopniach pojazdu rz u ­ cił jeszcze szeptem :

— K ochaj się w O lszyńskiej... F e ­ sches Mädel! ale pam iętaj, źe byłoby

nieźle, gdybyś się z B ruzdow iczów ną ożenił. Asy miłujmy!

H orst odpowiedział uśm iechem . S ta ­ ry, zagłębiw szy się w powozie, jeszcze raz pow tórzył: „pam iętaj!“ i rozkazał sta n g reto w i ruszyć.

— Z u m Wiedersehen! Z um W ieder­

sehen! zabrzm iały okrzyki ugrupow a­

nych w sieni oficyalistów.

I pojazd, wiozący Ottona K urzba- cha, potoczył się po brukow anem po d ­ w órzu fabryki.

Czas jak iś stali jeszcze wszyscy, p o trząsając w zniesionem i w górę c z a p ­ kam i. W reszcie powóz znikł za b r a ­ m ą. T eraz rozległ się szm er poufnych

uw ag. Urażeni surow em obejściem

zw ierzchnika niem ieccy oficyaliści, nie taili oznak niezadow olenia i w ocze­ kiw aniu jakichkolw iek łagodzących w y ­ jaśnień, spoglądali ciekawie na m ło­ dego K urzbacha, którego tw arz n ie ­ m niej zdaw ała się mówić: „nakoniec pozbyłem się kłopotu.“

Czem ośmielony buchalter, podszedł­ szy doń, zagadnął tonem wymówki:

(26)

— D yrektorze! Ojciec na wyjez- dnem był w niezw ykle złym hum orze.

— Sądzę, że ostatnie wypadki niko­ go z nas nie m ogły usposobić do­ brze — odrzekł H o rst K urzbach ch ło ­ dno z nakazującem w ejrzeniem . P o ­ czerń, odszukaw szy oczyma Słodow- skiego, rzekł:

— P anie Słodowskil proszę ze m ną. I skierow ał się do sw ego m ieszka­ nia.

L andsm ani spojrzeli z ukosa. — D as ist et was ganz neues!— m ru k ­ n ą ł m aszynm ajster.

— Nowy kurs! — zaśm iał się d rw ią ­ co buchalter.

Coś podobnego przeszło przez gło­ w ę Słodowskiego.

Idąc. myślał:

— M izdrzą się szw aby. To nie bez kozery. Musi być z nimi krucho. Ale co im n a mojej figurze zależy, to ja k B oga kocham , nie wiem.

I postanow ił być ostrożnym .

Jakoż znalazłszy się w gabinecie dyrektora, długo z nieufnością śledził zachow anie się m łodego K urzbacha.

T en na w stępie, poczęstow aw szy go­ ścia cygarem , położył przyjacielsko r ę ­

(27)

kę na jeg o ram ieniu i po krótkiem w ahaniu przem ówił.

— Liczę n a pana, że mi w dobrej spraw ie zechcesz byó pomocnym.

— 0 cóż dyrektorow i idzie?—spytał chem ik.

H orst zastanow ił się chwilę.

— W idzi pan — zaczął znów — nie­ dawno przebyw am w tym kraju i są ­ dzę, że osobiście — podkreślał z naci­ skiem ten w yraz — nie naraziłem się nikomu. A jednak... jed n a k powiem bez ogródki, spotykałem się już z t a ­ ką niezasłużoną niechęcią ludzi, któ­ rych cenię, że dopraw dy je ste m w oba­ wie, aby czynów mych i kroków i n a­ dal fałszywie nie sądzono.

— Objeżdża mnie ja k szarak a w ko­ tlinie — pom yślał Słodowski, lecz nie przeryw ał.

H orst mówił w dalszym ciągu: — Przyczyn napotykanej nieufności ro ztrząsać nie chcę. Ale leży mi na sercu zyskanie zaufania w waszych kołach. Z panem będę szczerym . J e s te ś przyjacielem Olszyńskiego... Jn jeg o niezm iernie cenię, a całem u do mowi życzę jaknajlepiej. Obecnie, po tym nieszczęśliw ym wypadku, podwój­ nie pragnąłbym przyjść im z pomocą,

23

(28)

Olszyńskiego trz e b a coprędzej wysłać n a kuracyę...

— Mówiła mi pani Olszyńska, że to już zdecydow ane — w trącił Słodowski.

— Tak. Ale przew iduję, że sam cho­ ry po w yzdrow ieniu, gotów nie zgo­ dzić się n a to. P an Ja n je s t do mnie uprzedzony...

U rw ał, czekając na odpowiedź. Słodowskiego *zaczęły brać te sło­ w a. W szystko, co Olszyńskich doty­ kało, było mu tak blizkiem , ta k dro- giem, że zapom niaw szy się, chwycił H o rsta za rękę i p o trząsając silnie, zaw ołał:

— Żeby tam nie wiedzieć co, poje- dziel

K urzbach odpłacił mu uściskiem , badawczo przyglądając się rozjaśnio­ nej tw arzy chemika.

T e n zaś, w padłszy w entuzyazm , z a ta rł ręcę i praw ie z poufałością m ó­ w ił w dalszym ciągu:

— J a p anu jeszcze coś doradzę. Mam myśli Słowo honoru m am myśl! Pojedź dyrektor do Brzostowa! Dla J a n a życzenie panny W andy będzie

w szystkiem . Gdyby się n aw et chciał

opierać, u stą p i w końcu. W eźm iem y go w e dw a ognie. Jeżeli dyrektoro­

(29)

wi napraw dę o to idzie, radzę tak zro­ bić, a ręczę za skutek. Swoją drogą j a nie pom inę żadnej sposobności... T rzeba koniecznie—-powtórzył niejako sam sobie.

— N aturalnie! Inaczej gotów s t r a ­ cić w zrok, Co się tyczy Brzostow a... m asz pan racyę. P a n n a W anda to najpew niejszy w tym wypadku sprzy­ m ierzeniec. W ybiorę się jeszcze dzi­ siaj.

Śłodowski potaknął skinieniem . — Możebyś i pan ze m ną po je­ chał? — sp y ta ł od niechcenia młody K urzbach.

— Ej nie! ja wolę...

— J a wolę odwiedzić O lszyńskich— dopowiedział za niego młody K u rz­ bach, uśm iechając się znacząco.

Słodowskiego pąs oblał. Chciał coś odpowiedzieć, ale się zaciął, straciw szy dotychczasow ą pew ność siebie. W ziął za czapkę, dając tern do poznania, źe chce odejść. K urzbach nie zatrzym y­ w ał go dłużej.

— Pam iętaj pan — rzekł, uprzejm ie, żegnając zafrasow anego chem ika — że liczę n a niego.

K iedy zaś Śłodowski w yszedł—pod­ szedł do okna i w ybuchnął śm iechem :

25

(30)

— Mam więc w tym niedźwiedziu rywala!

M achnął ręk ą z lekceważeniem . — Swoją drogą pojadę do Brzosto- wa. W najgorszym razie będę m iał w iarogodnych świadków, że chciałem Olszyńskiemu przyjść z pomocą. Bo ja im przecie napraw dę chcę dopo- m ódz—dokończył w myśli, w ydobywa­ ją c z portfelu fotografię Wali.

W ieczorem w rócił z B rzostow a w wy­ śm ienitym hum orze. Misya u d ała się

najzupełniej. S tary szlachcic żegna­

ją c gościa, przem ów ił doń z rozczule­ niem:

— P a n je ste ś już nasz, panie Kurz- bach!

Było to ze strony nieprzejednanego Bruzdowicza tak wiele, źe H orst Kurz- bach pomimo przyjem nego w rażenia, jak ie na nim te słow a w yw arły, po­ m yślał:

— S ztuką niemców tłuką — m ów i­ cie... Coby też o w as powiedzieć n a­ leżało? Idealiści!

III.

Ja n m iał się o tyle lepiej, że zd a ­

(31)

bez żadnego niebezpieczeństw a odbyć podróż. Rana zabliźniła się zupełnie,

sił przybyw ało. Chory bez niczyjej

pomocy dźwigał się na łóżku, p rz e p ę ­ dzając godziny całe w pozycyi siedzą­ cej-'

W serce, w yczerpanej tro sk ą i bezu- stannem czuwaniem , staruszki w stą­ pił złoty prom yk radosnej nadziei. To ją jedynie trwożyło, źe Jan w m iarę w racającego fizycznego zdrow ia za­ p adał w rodzaj bezdusznej apatyi, ja k ­ by nie zdaw ał sobie spraw y z poło­ żenia, w którem się znajdow ał. Nic go zgoła nie interesow ało. Na w sz y st­ ko odpowiadał bezm yślnym u śm ie­ chem, lub również bezmyślnem:

— Dobrze...

Niekiedy znowu m yślał nieprzytom ­ nie, bo sam zapytyw ał o rzeczy obo­ ję tn e , a gdy mu odpow iadano n a za­ dane pytanie, usypiał. Chwilami je ­ dnak zdaw ał się cucić z odrętw ienia. W tedy rozglądał się ciekawie zdro- wem okiem po pokoju, po otaczają­ cych go sprzętach, w zdychał ciężko, lub tkliw ym głosem w ołał m atki. Znaj­ dująca się zaw sze w pobliżu pani Ol­ szyńska przy b ieg ała coprędzej, siada­ ła przy chorym, b ra ła go za w ychu­

27

(32)

d łą rękę, sta ra ją c się wyczuć, czego te n jej ukochany zaprag n ąć w tej chwili może.

A on nie puszczając jej ręki, pytał tylko

— Mamo! Czy j a dawno już leżę? Lub:

— D laczego tu tak ciemno?

S taru szce łzy zbierały pod powieką. — D októr zak azał—odpow iadała szep ­ tem , ukryw ając stra sz n ą praw dę. — Ale to ju ż nie długo, synku!

T ak byw ało codziennie,

W reszcie i owo u sp ak ajające „nie­ długo“ m iało się skończyć.

Dzień był mroźny, ale piękny, bez w iatru. Z polecenia lekarza, u ch y lo ­ no w pokoju lufcik, dla w puszczenia świeżego pow ietrza. Ja n był tego dnia zdrow szym , pierw szy raz od czasu cho­ roby sam zaw ołał o śniadanie! W ypił ze sm akiem podaną herbatę, okazując przytem niezw ykłe ożywienie. W koń­ cu ośw iadczył, że chce się u b rać i po­ siedzieć troszkę w fotelu. Z niepo­ m ierną radością uczyniono zadość te ­ mu życzeniu. N adszedł w sam czas Słodowski i pomógł.

Usadowiono się obok i zaczęto ro z ­ m owę jakiej ju ż dawno, bardzo dawno

(33)

nie prowadzono. O bojętny dotychczas n a wszystko Olszyński, ją ł się teraz w ypytyw ać o najdrobniejsze szczegó­ ły swej choroby. S łuchał spokojnie, czasam i tylko nerw ow em poruszeniem rąk okazując w zruszenie. Słodowski, którem u radość zalew ała piersi, opo­ w iadał:

— Pow iadam wam, jak eście skoczy­ li w to piekło... mnie ciarki przeszły! Jabym tego nie zrobił...

— N iepraw dę mówi pan S tanisław — napom knęła W ala— bo...

— O, w ielka rzecz! Z a panią m a t­ ką pacierz idzie gładko—nie dając je j dokończyć, rozpow iadał w dalszym cią­ gu, rum ieniąc się, chemik. — Niemcy, powiadam wam, zdębieli. Sunąłem i ja za wami, ale odrzuciło mnie ja k piłkę... poleciałem przez buraczarnię,

— Poczciwy! — wybiegło z ust Ol­ szyńskiego i m atki rów nocześnie.

W ala w trąciła:

— Potem to i pan H o rst w darł się przez okno.

— A jakże — potw ierdził Słodowski — żeby nie on, kto wie, coby się stało. Niem a co mówić, zuch!

— Z ludzi nikt nie zginął? — pytał Olszyński.

29

(34)

— Nikt. Jednego z robotników po­ tłukło trochę. Tylko ten biedny Kun- tze zw aryow ał.

Na te słow a chory chwycił się rap ­ tow nie za głowę.

Szparam i żaluzyi w darło się kilka nitek słońca, ośw iecając ściągnięte r y ­ sy chorego żółtym, ja k wock, poły­ skiem.

S taruszka spojrzała z w yrzutem i przerażeniem na Słodowskiego. Ten zaś zm iarkow aw szy, że pow iedział za- wiele, ją ł co prędzej zalęknionym g ło ­ sem przeinaczać niepożądaną wiado­ m ość, kłam iąc poczciwie, że szpajzer po chwilowem w strząśnieniu, wywo- łanem przestrachem , przyszedł ju ż do siebie.

— P rz e stra sz y ł się niemczysko, rzecz p ro sta i przez p arę dni bredził, ale teraz, słyszałem , m a się już lepiej. Nic mu nie będzie... nic mu nie b ę ­ dzie...—upew niał, zam ieniając znaczą­ ce spojrzenie z paniam i.

Olszyński siedział, ze spuszczoną na piersi głow ą, czas pew ien, ja k odrę- -tw iały. rę k a nie odryw ała się od czo­

ła. W reszcie m achinalnie pow tórzył: ^ |£*N ic mu nie będzie... nic... powia-

(35)

O taczający potaknęli gorąco. — A mnie? — sp y tał cicho, ledw ie dosłyszalnym szeptem .

P ani Olszyńska, tłum iąc zatrw oże­ nie, zaczęła strofow ać żartobliw ie.

— N iedobry je s te ś , Janie! P rz y ­ bierasz sobie do głowy niepotrzebnie!.. Chw ała N ajwyższem u, że cię w śród niebezpieczeństw a ustrzegł! A ty je s z ­

cze... Rozpieściłeś się w chorobie,

syuku! K om plim entów ci się zachcie­

wa. U śm iechnęła się, przykładając

u sta do tw arzy chorego,

Z drugiej strony W ala, przytuliw szy się do piersi brata, ją k a ła napom ina­ jąc y m niby to głosem.

— Ojl braciszku! braciszku!

Słodowski niem niej począł, za przy­ kładem kobiet, odpowiadać:

— W y bo... chcielibyście od razu n a rów ne nogi! A może n aw et do fa ­ bryki?.. Jeszcze czego! — burczał. — T rz e b a trochę fałdów przysiedzieć. Mnie ot tak... trochę mimochodem drasnęło, a lizałem się cały tydzień... Nie praw da?—pow oływ ał się na św ia ­ dectwo O lszyńskiej.

Chory uniósł głowę. Pow iódł nie­ pew nym w zrokiem wokół, po tw arzy przesunęło mu się odbicie toczonej

31

(36)

w duszy głuchej walki, straszn y w y ­ siłek skupianych g w ałtem myśli od­ m alow ał się n a schorzałych, w ysu­

szonych policzkach. O tw ierał k ilk a­

krotnie usta. W m iejsce słów w ybie­ gało w estchnienie.

W reszcie przem ów ił.

— J a rzeczyw iście m usiałem być bardzo słaby... bo nic nie wiem , nic nie pam iętam ... Ale będę zdrów... o będę... Mamo!.. Walul.. takbym chciał... takbym chciał...

P otem spokojniej ju ż poprosił. — Opowiadajcie, ja k to było. — A może cię słuchanie nuży, J a ­ siu!—zapytała w ylękniona staruszka.

Zaprzeczył, ponaw iając żądanie. Zaczęto tedy opow iadać mu w dal­ szym ciągu, ale z w iększą już o g lęd ­ nością, z pom inięciem zbyt bolesnych szczegółów.

S łuchał, nie przeryw ając, niekiedy tylko ruchem ręki dając poznać, że w szystko pojm uje.

W m iarę opow iadania, zdaw ał się ożywiać. N aw et nikły przebłysk u- śm iechu pojaw iał się chwilam i na j e ­

go ustach. W idocznem było, że ju ż

(37)

wy-padków, a i św iadom ość obecnej chwili mniej go w zrusza.

Jakoż rzeczyw iście tak być m usiało gdyż te ra z począł się sam m ieszać do rozmowy, rzu cając uryw kow e pytania. Kiedy zaś W ala opow iedziała o po- w szechnem współczuciu i życzliwości, jak ich w czasie jego choroby dozna­

no, rze k ł z rozrzew nieniem :

— Chciałbym ja k najprędzej podzię­ kować. Jabym już na u partego mógł

w yjść na św iat Boży. N apraw dę

mógłbym... Czuję się dość silnym... I na potw ierdzenie tych słów oparł się dłonią o poręcz fotelu, próbując w stać. Ale siły zawiodły.

— Nie m ęczże się, Jasiul — napom i­ n ała m atka— do czego to podobne.

A Słodowski zaw ołał:

— Nie mówiłem : Z w am i — ja k z dzieckiem! P rzez dw a tygodnie p r a ­ wie nic nie braliście w usta. Zkądże m ają być siły. T rzeba się najpierw odreparow ać! A rosołku me łaska?

Poczem w ym ieniw szy spojrzenie z p anią Olszyńską, zażartow ał.

— Zgaduje, gdzie to tak panu J a ­ nowi pilno! Do Brzostowa!.. Id ą c do p ań stw a spotkałem w łaśnie konnego ztam tąd...

33

3

(38)

— Mamy list od W andzi — w trąciła W ala.— Obiecali się dzisiaj...

— Poczciwi! codziennie praw ie ktoś nas odw iedza—dopow iedziała s ta ru s z ­ ka, badaw czo śledząc w rażenie m alu­ ją c e się n a tw arzy syna.

Temu, n a w zm iankę o B rzostow ie blada tw arz zaczęła dygotać, lekki r u ­ m ieniec siadł na policzkach, pierś sil­ niejszy poruszył oddech. Na rzęsach zaśw ieciła łza.

— I nic mi o tern nie mówicie — przem ów ił z w ym ów ką. Z araz też zaczął na sobie popraw iać ubranie,

ja k b y w izyta naty ch m iast nastąpić

m iała.

Słodowski stro p ił się wielce, oba­ w iając się, aby w zruszająca radość nie zaszkodziła Olszyńskiemu.

Locz obaw a okazała się płonną. Ja n po niepokojącym , bezw iednym o d ru ­ chu, ow ładnąw szy w zruszeniem , pod­ nosząc ręk ę m atki do rozpalonych w arg, odezw ał się słodko i prosząco:

— T rzeba mi się przebrać. Będę gości oczekiw ał w salonie... Zobaczy m am a, źe spiszę się dzielnie. Ale t e ­ raz m uszę wypocząć... Zm ęczyłem się trochę.

(39)

I zw racając się do W ali i Słodow ­ skiego, dodał:

— Pomóżcie mi, z łaski swojej, d o ­ stać się do łóżka.

Poprow adzono go, pod ram iona u- jąw szy. S taru szk a co prędzej popra­

w iła poduszki. Siadł na kraw ędzi

łóżka, odpoczyw ając chwilę. Jak aś

m yśl błoga zaśw itała w chorej g ło ­ wie. P o p atrzy ł uw ażnie na stojących obok W alę i Słodowskiego, zam yślił

się. P an i Olszyńska w ysunęła s:ę

z pokoju w celu p rzyniesienia limo- nady, k tó rą chory gasił pragnienie.

W ala chciała uczynić toż sam o, s ą ­ dząc, iż dłuższa je j obecność krępuje brata. Ale Ja n zatrzy m ał j ą gestem .

— Daj mi rękę, W alu — pow iedział ujm ująco.

Poczem ująw szy drobną dłoń sio­ stry zaczął delikatnie ściskać różowe

paluszki, baw iąc się niby dzieciak,

szukający „gdzie sroczka kaszkę w a­ rz y ła “. W reszcie nagłym ruchem dot­ knął ram ienia Słodowskiego i rzekł nieśm iało:

— Tak mi tu dobrze z wami, że chcia* łem o coś zapytać!., pomówić z tobą kolego i z tobą, W alu... Cieszyłbym

się bardzo!.. O! bardzo! Ale...

35

(40)

U rw ał, w ażąc m yśl dalszą.

— Ale to może kiedy indziej... p ó ź­ niej w am pow iem —dokończył cichną­ cym głosem.

I opadł na poduszki

P an n a Olszyńska w y b ieg ła szybko z pokoju, pożegnaw szy chem ika n ie ­ mym ukłonem .

Tem u w piersiach zakołatało silnie, zimny dreszcz przebiegł po w szystkich członkach.

Olszyński usnął, nie rzekłszy je d n e ­ go słow a w ięcej.

W parę m inut potem szedł Sło- dowski do sw ego m ieszkania, z głow ą opuszczoną, p o w tarzając sm utnie:

— K iedyindziej... później. Chw ała

Bogu że... kiedyindziej... W zdychał ciężko,

IV.

— Co panu j e s t —sp y tał H orst K urz- bach Słodowskiego, kiedy się przed w ieczorem spotkali przed m ieszkaniem Olszyńskich.

- Nic. Tylko chciałbym , aby Ol­ szyński jak najprędzej w yjechał — od­ rzek ł ten że po niejakiem w ahaniu.

(41)

— Możesz pan być spokojnym —z a ­ pew nił K urzbach. — W ym ow a panny Bruzdowicz poskutkuje. Z resztą p rze­ konam y się niebaw em .

— Za dni p arę mógłby ju ż poje­ chać. Zdrowszy je s t znacznie — n a ­ pom knął chemik.

— Przypuszczam , że zastaniem y p a ­ n a Ja n a usposobionym bardzo dobrze dorzucił K urzbach w stęp u jąc n a g a ­

nek. ,

Słodow ski nie przeczył. W eszli.

W m lieszkaniu Olszyńskich było

gw arno, praw ie wesoło.

Goście brzostow scy: pan Bruzdow icz, W anda i ciocia Eufem ia baw ili ju ż od godziny. Ja n oczekiw ał ich p rzy b y ­ cia w salonie. Usadowiony w ygodnie na kanapie, liczył niecierpliw ie wolno płynące chwile. Był bardzo w zruszo­ ny, ale tw arz m iał pogodną, uśm iech­ niętą. W ytężał ucho. n asłu ch u jąc tu r­ kotu, bo pani Olszyńska, obaw iając się, aby go nie raził ja sk raw y , od- brzask zachodzącego słońca, zapuściła firanki. P o gniew ał się n aw et za tę zbyteczną, jeg o zdaniein, ostrożność, lecz ostatecznie m usiał u stąpić s t a ­ nowczemu życzeniu m atki, k tó ra prócz

(42)

tego salonow ą lam pkę przysłoniła zie­ loną um brelką. Nie pozwoliła rów nież na zdjęcie opaski z chorego oka.

N areszcie upragnieni goście p rz y ­ byli. P ow itanie było w zruszające.

S tary szlachcic praw ie pędem pod­ biegł do usiłującego pow stać Ja n a i sadzając go z pow rotem n a k a n a ­ pie, zgięty wpół, długo w objęciach zatrzym ał. Mówić nie m ógł z ro z rz e ­ wnienia, tylko bełkotał, m uskając su­ m iastym w ąsem p ulsującą skroń cho­ rego.

Tem u zaś, z ściśniętych natłokiem uczuć ust płynęły bezładnie radosne dźwięki: dobrzyl zacni! kochani państw o! przeplatane szybkim gorączkow ym od­ dechem.

Z kolei zbliżyła się pani Eufem ia, a za nią W an d a z tw a rz ą bladą, z s ia t­ ką błękitnych żyłek pod oczyma, k tó ­ re patrzyły tkliwie, lecz sm utnie.

P ierw sze w rażenie było dla niej n a d e r bolesne. W idziała Olszyńskie­ go po wypadku kilka razy, ale nigdy nie w ydaw ał je j się tak zmienionym, ja k obecnie. W ynędzniała, zmizero- w ana postać, ośw ietlona zielonawym blaskiem lam py, zdaw ała się być nie z tego św iata. Zarost, którego p rz e d ­

(43)

tem nie nosił, zapadłe policzki, czarna jed w ab n a opaska na czole, uczyniły Olszyńskiego praw ie niepodobnym do tego, jakim był przedtem .

P ierś W andy zafalow ała bólem .

Z trudnością stłu m iła łzy w ezbrane pod powieką... R ozchyliła drżące w a r­ gi, ale nim słowo zbiegło, rę k a jej znalazła się przy ustach Jana.

Nie całow ał, tylko w pił się łakom ie w tę błyskaw icznie pochwyconą dtoń, niby dręczony pragnieniem w ędrow iec w owoc soczysty, i trzy m ał tak s e ­ kund kilka bez przerw y, kładąc w ten słodki dotyk duszę całą,

Z jej źrenic polały się długo po­ w strzym yw ane łzy, co u jrzaw szy Bru- zdowicz, któ ry p odtrzym ując Ja n a , rów nież mokro m iał w oczach, zaw o­

łał. \

— P a trz c ie państwo! ona beczy... — A b ra t niby nie! — odcięła w te p ę d y pani Eufem ia, odciągając obez­ w ładnioną w zruszeniem W andę.

SłoWa te, w ypow iedziane w eselszym tonem , zrobiły wyłom w dotychczaso- wem usposobieniu.

P a n Bruzdowicz odstrzelił „ciotce“ żartem , ta nie pozostała dłużną, pani O lszyńska dopow iedziała coś od s ie ­

39

(44)

bie, W ala uśm iechnęła się ukradkiem i rozm ow a potoczyła się swobodniej.

Zajęto m iejsca wiankiem w pobliżu kanapy, posypały się uryw kow e p y ta ­ nia i wykrzykniki, po w iększej części skierow ane do Jan a, na które ten, tłum iąc goszczące w piersiach w zru ­ szenie, s ta ra ł się odpow iadać sp o ­ kojnie.

Po chwili, sta ry szlachcic, zam ie­ niw szy znaczące w ejrzenie z panią O lszyńską i córką, przystąpił prosto z m ostu do głów nego celu dzisiejszej wizyty.

— Szlachetny to był czyn, kochany panie Janie!— zaczął—ale nierozw ażny. Można było życiem taki eksperym ent przypłacić! Bóg łaskaw y zachow ał cię n a pociechę m atce i ku wielkiej r a ­ dości nas w szystkich. W szystkich — pow tórzył z naciskiem —bo przyznać trzeb a, że prócz n as—popraw ił—o s e r ­ cu których chyba nie w ątpiłeś nigdy, wszyscy... wszyscy co do jednego... P raw d a?—zwrócił się do córki.

W an d a skinęła głową. — W szyscy—szepnęła.

— U radziliśm y p rzeto —mówił dalej nie kończąc przerw anego zd an ia—że musimy cię coprędzej postaw ić n a n o ­

(45)

gi. Co było m ożna zrobić w domu, to się zrobiło; ale tu, ja k sam wiesz, o specyalistów trudno, więc trz eb a na dokończenie kuracyi w yjechać za granicę. Musisz być na nówo takim Jasiem , ja k byłeś przedtem — dokoń­ czył wesoło, biorąc Olszyńskiego za rękę.

P a n n a Bruzdow iczów na dorzuciła, w pomoc ojcu:

— W szakże życie i zdrow ie nie zaw sze tylko do nas sam ych n a ­ leży.

Olszyński w estchnął, z dziękczynie­ niem spojrzaw szy n a mówiącą. Rów ­ nocześnie spotkał się z błagalnem w ejrzeniem m atki. S taruszka sądząc, że zechce się opierać, zasyłała niem ą prośbę.

Na chwilę zapanow ało milczenie, podczas którego Ja n zdaw ał się zbie­ rać rozpierzchłe myśli. W reszcie rzekł, p rzechylając głow ę w stronę W andy;

— Dobrze... Zrobię wszystko, co

państw o zechcecie. Rozkazujcie. — Victoria! — w ykrzyknął Bruzdo- wicz i kując żelazo na gorąco, ją ł cały projekt w yłuszczać drobiazgowo, pow ołując się niekiedy na p an ią Ol­ szyńską, która uradow ana pow olnością

41

i '

(46)

syna, potakiw ała za każdym razem gorąco. Pani Eufem ia, ze swej stro ­ ny, w trą c a ła ap robujące wykrzykniki! — A to się wie! m a się rozumieć: Koniecznie trzeba!..

P anny m ilcząco poruszyły główkami, chory zaś m iał n a wszystko "jedną od­ powiedź:

— Dobrze... d o b rz e .. ja k zechcecie. Potem sam zaczął pytać, kiedy w y­ jazd nastąpić może, utrzym ując, że

czuje się ta k silnym, że choćby ju tro m ógłby jechać. D otąd wszystkQ ukła­ dało się dobrze. Olszyński w ydaw ał się zupełnie zadowolonym, ro zru sza ł się, n a pożółkłej tw a rzy zakw itł ru ­ mieniec, a zdrow e oko błysnęło oży­ wieniem .

K orzystając z tego, Bruzdowicz do ­ dał:

— Myśmy tu w szystko za ciebie, bratku, obmyślili. Za p arę dni sk rz e ­ pisz się jeszcze lepiej i sakum pak w drogę. Nie trzeb a odwlekać. Raz— zniżył głos — że m atczysko poczciwe uspokoi się, odetchnie, p o w tó re .. że z oczami nie m a żartów...

Olszyński, pobladłszy, dotknął rę k ą opaski.

(47)

Bruzdow icz, zaniepokojony tym g e ­ stem , pospieszył:

— N iebezpieczeństw a żadnego n ie ­ ma. Ale zawsze... organ delikatny... S pecyalisty potrzeba! specyalisty... to grunt!

I nie dając Janow i przerw ać, koń­ czył, u śm iechając się pobłażliw ie:

— Mamy w praw dzie m edykam ent pod ręką... Ciotka z W andzią p o sta­ rały się o wodę z Lourdes... Żebyś w iedział, m iałem codzień k o n su lta c ję w domu...

— T a tk u —ję ła się bronić zapłoniona W anda,

— Ale to sw oją drogą, a okulista sw oją. W szystko przygotow ane... nic nie brakuje... fundusze mamy...

Na w zm iankę o funduszach, O lszyń­ ski, który w łaśnie uśm iechem dzięko­ w ał za wodę z Lourdes, podniósł głow ę i z widocznem zakłopotaniem w patrzył się w mówiącego.

— To będzie dużo kosztow ało — przem ów ił p rzery w ając.

— Co duźol — oburzył się stary szlachcic. — Cóż to, fabryki nie stać,

czy co! A to dobre! Masz kogo ż a ­

łować. T y ś im tysiące u rato w a ł i zdrow iem przypłacił! B yłoby dzieciń­

4.3

(48)

stw em , dalibóg, mieć jakiekolw iek skropuły, mój Jasiu!—ją ł przekonyw ać, trzy m ając dłoń J a n a w sw ych rękach. Dzieciństwo, dalibóg! Niechże pani d o ­ brodziejka powie!— zw rócił się do p a ­ ni Olszyńskiej.

— Sami się zaofiarowali z pomocą— odezw ała się sta ru sz k a —a ja... przy­ jęłam ...

— Nie m a przeto o czem mówić. Trudno się było przecież pytać cię o zdanie, gdyś w alczył między życiem a śm iercią. A tyś się kogo pytał! hml Skoczyłeś w ogień n a ra tu n e k i basta!

— Za to się nie płaci—odezw ał się zwolna, ale z naciskiem Olszyński.

— A któż mówi o zapłacie?! Speł­ niłeś ty swój obowiązek — ba! obo­ wiązek, bohaterskie w aryactw o, panie, — pozwól i innym wypełnić, co do nich należy—naciskał Bruzdowicz. — Z resz­ tą, to nie ja k a ś łaskaw a filantropia. P rzytem mylisz się grubo, je śli s ą ­ dzisz, że tu oddziałał jak iś przym us moralny... Słowo honoru! Nie adoruję j a ich, ale... co spraw iedliw ie, to s p ra ­ wiedliwie!..

— P an ad m in istrato r osobiście sk ła­ dał nam dowody wielkiej życzliwości

(49)

45

podczas tw ej choroby, Jasiu!—w trąc iła teraz m atka.

— P a n H orst codziennie byw ał — dorzuciła W ala.

A panna W anda dodała łagodnie: — Nie trzeb a ludzi sądzić zbyt s u ­ rowo.

O lszyński spojrzał na nią z ro zrzew ­ nieniem. Pow iódł rę k ą po czole, ode­ tc h n ą ł z głębi piersi.

— Chorem u w iele w ybaczyć p o ­

trz e b a —przem ów ił z odeieniem żalu. Potem nachyloną nad nim m atkę p rzy ciąg n ął blizko u st swoich i rzekł z przym ileniem :

— Czy im m ateczka podziękow ali za mnie?

Do salonu wchodził H o rst z K urz- bachem i Słodowskim.

— O wilku mowa! — wesoło pow itał w chodzących pan Bruzdow icz.

K urzbach rzucił badawczo okiem po otoczeniu, skłonił się paniom i co prędzej podszedł do Olszyńskiego.

— N areszcie—zaczął, ujm ując rękę Jan a, k tó rą ten do uścisku w yciągnął— wolno mi je s t pana zobaczyć i po ­ dziękować... Nie m oja wina, że się spóźniłem ... ale m am a—tu w skazał na panią Olszyńską— tak broniła dostępu,

(50)

że do tej pory zaw sze odpraw iano m nie z k w itk iem .. Tak... tak... W y­ bacz pan przeto, źe te raz tak obcesowo i może nie w takiej, jak b y m chciał, for­ mie, załatw iam się z długiem w dzięcz­ ności i p rzyjm ..

P o trz ą sn ą ł trzym aną dłonią kordyal-

nie. Głos K urzbacha brzm iał dono­

śnie, pew nie, z w ydatnym odcieniem serdeczności. W ygłoszone zdania p ły ­ nęły z pośpiechem , znam ionującym szczery poryw lub uprzednie przygo­ tow anie.

Olszyński, zakłopotany, próbow ał,

przerw ać kilkakrotnie, lecz nadarem nie. W reszcie, odpłacając za uścisk u śc i­ skiem , rzekł poważnie:

— Jeżeli o osobisty między nam i rachunek idzie, to ja w łaściw ie jestem pańskim dłużnikiem.

Głos mu drżał, na tw arzy rozsiadło się w zruszenie. H orst w ym aw iał się od w szelkiej podzięki gestem , zaś pan Bruzdowicz, n a którego czułe sceny oddziaływ ały niezm iernie, siląc się na żartobliw ość, przem ów ił do stojącego na uboczu Słodowskiego:

— Chemiku! chodźże i pan do tró j­ ki. P opłaczecie się razem . J a tym ­

(51)

47

czasem poproszę szanow ną gosposię o h erb atk ę.

— W aiuniu! — przypom niała pani Olszyńska. Poczem obydwie zakrzątnę- ły się przy stole, zapraszając.

N iebaw em całe tow arzystw o, z w y­ jątkiem Jan a, zasiadło do h erb aty . Ja n posiedział jeszcze chw ilkę n a k a­ napie, ale czując się osłabionym do-

znanem i w rażeniam i, pożegnał to­

w arzystw o i przeprow adzony przez Słodowskiego, u d eł się do swego po­ k o ju ' na spoczynek.

— Zatem in teres ubity—odezw ał się teraz wesoło do siedzącego obok K urz- bacha, Bruzdow icz.— Byle pogoda do­ pisała, za dni p a rę w ypraw im y n a sz e ­ go pacyenta w św iat.

— Serdecznie się cieszę — odrzekł n a to H orst.

A pani Eufem ia zauważyła:

— Powinien je d n a k ktoś chorem u w drodze tow arzyszyć.

— Gdyby nie zajęcie... j a sam... — przem ów ił K urzbach.

— Możeby pan Słodowski — n a p o ­ m knęła doradczo W anda, oglądając się za chemikiem, któ ry jeszcze nie powrócił.

(52)

— P an Stanisław ! Jasiow i byłoby bardzo przyjem nie— potaknęła m ilczą­ ca dotychczas W ala.

W źrenicach H o rsta zaśw iecił od- błysk chytrej radości. P ro jek t W ali

był mu bardzo na rękę. Lekcew ażył

sobie w duchu takiego jak Słodowski ryw ala, ale chociaż obecność chem ika była mu konieczną w w ielu razach, rzekł, rzuciw szy okiem na W alę.

— Ze swej strony zgadzam się chę­ tnie na projekt pani, kilka dni m oże­ my się w cukrow ni obejść bez pana Słodowskiego. N ajchętniej go w yrę­ czę.

Lecz pan Bruzdowicz przeciął kwe- styę, ofiarując się tow arzyszyć Janowi.

— M iałem w yjechać później. W szy st­

ko jedno, przyspieszę w yjazd. Chy­

ba, że mnie moje panie nie puszczą. Na te słowa, W anda pow staw szy szybko, podbiegła do ojca i łasząc się ja k kotka, obsypyw ała siw ą jeg o g ło ­ w ę pocałunkam i. On, bronił się niby uśm iechem , pow tarzając:

— T ylko żadnych spraw unków . W y­ m aw iam sobie! Jad ę w charak terze siostry m iłosierdzia, nie kom isyonera...

Ż adnych spraw unków ... W idzę już

(53)

49

m yśli—zażartow ał w końcu z pani Eu- mefii.

T a żachnęła się z udanym gniew em ,

ale na sprzeczkę nie było czasu,

bo w łaśnie pani Olszyńska w ystąpiła z dziękczynieniem , a rów nocześnie uka­ zał się we drzw iach w racający do to ­ w arzystw a Słodowski, który usłysza­ wszy, o co idzie, rzekł z p rostaczą otw artością:

— Jabym Janow i dodał jeszcze in ­ nego Anioła Stróża.

P a n n a Bruzdow iczów na spiekła raka. H orst uśm iechnął się irocznie, spo­ glądając w stronę panny O lszyńskiej.

T a bez zastanow ienia przycięła: — W łaśnie przed chw ilą m ówiliśmy o... Aniele Stróżu.

— Którym m iał być p an —dokończył K urzbach przygryzając wargi.

Słodowski, pom iarkow aw szy się, po ­ ta rł czuprynę.

W ala w ybuchnęła śm iechem . — Oj dziecko! dziecko!—skarciła s ta ­ ruszka, robiąc Słodowskiemu m iejsce przy stole.

R ozm ow a potoczyła się te raz w e s e ­

lej- Ż artow ano z siebie naw zajem .

N ajczęściej dostaw ało się chemikowi, którego panny stale „Aniołem

Stró-4

(54)

żem “ sekowały. P rzy łąc zał się do nich niekiedy K nrzbach, rzucając dowcipne półsłów ka, o ile nie um iał dotrzym y­ w ać placu Bruzdowiczowi, który go na polityczną dysputę w yciągał.

Horst słu ch ał z roztargnieniem wy wodów Bruzdowicza, potakując bez­ m yślnie we w szystkiem , czem bez­ wiednie skaptow ał sobie serce starego szlachcica do tego stopnia, że kiedy R u rzb ach pożegnaw szy tow arzystw o w yszedł, zaczął go wychwalać.

— Szczególniejsza rzecz, ja k się zu ­ pełnie odrodził od ojca. Niem ca ani śladu... Złote serce, a głow a otw arta. Jak dłużej m iędzy nami pobędzie...

Pani Eufem ia przerw ała:

— Gldyby się tak jeszcze w okolicy ożenił.

— Bardzo dobra p a rty a —zauw ażyła pani Olszyńska z przekonaniem .

W ala w ypiła pół szklanki herbaty duszkiem.

V.

P a n Bruzdowicz przyw iózł bardzo dobre wieści. W iedeńscy lekarze u p e­ wnili, że operacya udać się musi, a ku- racya, chociaż p otrw a dość długo, po­

(55)

m yślnym stanow czo uw ieńczona będzie skutkiem .

Jakoż w parę dni potem , jed en

z uproszonych o to lekarzy n adesłał telegraficzne zaw iadom ienie o szczę­ śliwym przebiegu operacyi, a następnie listow ny opis szczegółów, z doniesie­ niem o w ybornym stanie pacyenta.

Około Bożego N arodzenia odebrała pani Olszyńska pierw szy list, pisany rę k ą syna.

Radość była wielka.

Ja n potw ierdził w ysyłane poprze­ dnio wiadomości, czuł się dobrze, m a r­ tw iło go jedynie, że z porady lekarzy nie może opuszczać m ieszkania przed zupełnem w ygojeniem nerw u ocznego, co w najlepszym razie p o trw a jeszcze kilka tygodni.

O dtąd co tydzień nadchodziły po­ dobne listy. Ja n pisał do matki, do Brzostowa, do Słodowskiego, dopytu­ ją c s:ę o w szystkich i w szystko, pro ­ sząc o częste i obszerne odpowiedzi. I szły zapisane szczelnie ćw iartki codziennie praw ie do kliniki w iedeń­ skiej.

Pani Olszyńska, pomimo tęsknoty za ukochanym synem , w każdym liście, pełnym m acierzyńskich p rzestró g , p ro ­

51

(56)

siła, aby nie przyspieszał przedv\cze- śnie przyjazdu, radząc przeczekać do cieplejszej pory, do wiosny. „Mój J a ­ s i u — kończyła zwykle uspakajająco —

nie troszcz się o ranie, o W alę Zo­

staw iłeś nas pod dobrą opieką. Zacny pan Bruzdowicz, W anda, pan S tan i­ sław , pan Horst, otaczają nas ta k ą opieką, źe niczego nam nie brakuje, chyba ciebie, mój drogi! Ale, mój Ja- sieczku, ja wolę czekać, czekać... by leś nam zupełnie zdrów pow rócił. G niew ałabym się bardzo, gdybyś in a­ czej postąpił. J a chcę tego... ja pro­ szę o to, mój drogi...“

Nieraz jed n ak przy pisaniu słów ta ­ kich łza szczera p ad a ła na papier i tłum ione w estchnienie wydobywało się z piersi staruszki. Nieraz, po w y­ praw ieniu listu na pocztę, p adała Ol­ szyńska na kolana, m odląc się gorąco, aby jej N ajw yższy prędko a szczęśli­ wie syna pod dach powrócił.

P ra g n ę ła tego, nie tyle dla siebie s a ­ mej, ile dla W ali, zauw ażyw szy z p rz e ­ strachem , źe w trzpiotow atem , nazbyt nieraz w esołem dziew częciu zaszła j a ­ kaś nie d ająca się niczem wytłóm a- czyć zmiana.

(57)

Zdarzyło się nieraz pani Olszyńskiej spotkać córkę siedzącą w kąciku ze sm utną zadum ą na tw arzy, z obliczem bezm yślnie utkw ionem w punkt jeden. Na widok m atki zryw ała się nerwowo, b ra ła porzuconą robotę do ręki, lub zakręciw szy się po pokoju, wybiegała,

nie m ówiąc słow a. Czasem znów bu­

dziła się w niej n ien atu ra ln a w esołość. S iadała do fortepianu, w y gryw ała n a j­ skoczniejsze polki lub walce, albo też, przypadłszy do rąk staruszki, obsypy­ w ała je gorącem i pocałunkam i, sz e p ­ cząc zadyszanym głosem:

— Moja ty m ateczko złota! serd ecz­ na, jedyna! Czy ty bardzo kochasz sw oją Walę!

— Zkądże to pytanie! moje dziecko? kocham... k o c h a m — u sp ak ajała w tedy staruszka, p rzytulając złotą główkę W ali do u st drżących z obawą.

Przytrafiało się to parę razy. Po­ czątkowo sądziła pani O lszyńska, źe niepokój o J a n a tak ujem nie oddzia­ ływ a na w rażliw ą n atu rę Wali, po niejakim jed n ak czasie przyszła do przekonania, że po za tro sk ą o b rata tkw ić musi inna jeszcze ja k a ś przy­ czyna.

53

(58)

Zw ierzyła się z tom przed panią Eufem ią, opow iedziaw szy szczegółowo sw oje obawy.

Ta, w ysłuchaw szy, po krótkim n a ­ m yśle zauw ażyła tonem pocieszania: — Moja pani! W wieku Wali... cóż dziwnego... my przechodziłyśm y toż samo... Może się kim zajęła?

Olszyńskiej podobne przypuszczenie

nie przyszło nigdy do głowy. Zanie­

pokojona, w yrzekła z pow ątpiew aniem : — Ale w kim? N ikt u nas praw ie nie bywa...

— A pan Stanisław! pan... Słodow- sk i—napom knęła pani Eufem ia.

Z piersi Olszyńskiej w yrw ało się w estchnienie. D om ysł był praw d o p o ­

dobnym Słodowski byw ał codziennie,

często rozm aw iał z W alą na osobności, a dla całego domu okazyw ał tyle szczerej przyjaźni, i e m ożna go było rzeczyw iście o „zam iary“ posądzić.

I w gruncie rzeczy niktby nie miał nic przeciw tem u, a najm niej sam a Olszyńska, k tó ra Słodowskiego za j e ­ go przyjaźń dla Jana* pokochała, ja k drugiego syna.

Nie próbow ała też przeczyć, lecz z całą otw artością w yznała, „że gdyby

(59)

to było praw dą, byłaby bardzo szczę­ śliw ą...“

Poczem obiedwie panie, odbywszy na te n te m a t w alną n a ra d ę , postano­ w iły, działając z całą ostrożnością, w najw iększej tajem nicy, w ysondow ać praw dę.

Odtąd staru szk a zaczęła daw ać pil­ niejsze baczenie na w zajem ny sto su ­ nek W ali i Słodowskiego, który zawsze jednako serdeczny, w ylany, każdego w ieczora podawnem u zachodził w od­ wiedziny.

Często tow arzyszył mu H orst Kurz- bach i wówczas bywało najw eselej. W ali w racał figlarny hum or, ożyw iała się, dowcipkowała, pcd źarto w u jącz che­ mika, patrzącego w je j oczy ja k w obra­ zek święty.

W staru szce serce rosło. B yła p r a ­ wie pew ną, że dom ysł pani Eufem ii m iał zupełnie słu szn ą podstaw ę.

Pew ność ta w zrastała z dniem k a ż ­ dym.

Tym czasem w cukrow ni szło pozor­ nie wszystko zw ykłym trybem . K am ­ pania była na ukończeniu. P la n ta to ­ rzy zaczęli odnawiać kontrakty.

Zboże po Nowym Roku spadło j e ­ szcze w cenie, ten i ów potrzebow ał

55

(60)

pieniędzy, każdy przeto spieszył do cukrowni po zaliczkę. A zaliczki w y­ daw ano te ra z , stosow nie do ro z p o rz ą­ dzenia ad m inistratora, w zwiększonej norm ie. To niejednego zachęciło. Przy- tem Bruzdowicz zaniechał n a razie opozycyi. Polubiw szy napraw dę m ło­ dego dyrektora, nie chciał mu z s a ­ m ego początku staw iać trudności, nad to straty , ja k ie fabryka poniosła w sku­ tek w ybuchu, skłoniły go po części do zm iany wym agań.

Nie zobow iązując się przeto do n i­ czego na przyszłość, podpisał umowę na daw nych w arunkach, za strzeg ają c jed n ak stanow czo w rozmowie z H o r­ stem , „że na przyszły rok, da Bóg do­ czekać, nieodw ołalnie zażąda podwyż ki.“

Młody K urzbach zobow iązał się ze swej strony dołożyć w szelkich starań, aby w niedalekiej przyszłości módz p la n ­ tatorom korzystniejsze ofiarować w a ru n ­ ki. Na początek już zwiększył procent w ydaw anych wytłoków i m elasy, w y­ dzielanych poprzednio ba*rdzo skąpo.

U stępstw o to, na korzyść p lan ta to ­ rów uczynione, jak o też pow iększenie zaliczki na m órg zakontraktow anych buraków , usposobiło ogół interesantów

(61)

dla nowego d yrektora bardzo dobrze. W rozm owach, toczonych na ten te ­ m at po okolicznych dw orach, w yrósł H orst K urzbach n a człow ieka dobrej woli, k tó ry odmiennym niż ojciec po­ stępow ać zam ierza torem . Uznanie, jakiem go darzył Bruzdowicz, z czem się stary szlachcic nie taił, szlache­ tny postępek z Olszyńskim, układność w obejściu, zjednały mu w końcu n aj­ oporniejszy ch. W iedziano przytem , że i w sam ej fabryce inaczej się teraz dzieje.

— W ziął podobno niemców w k a r­ by—pow tarzano sobie z zadow oleniem przy sposobności, co rów nież nie m o­ g ło się nie mogło się niepodobać, a po

c e ę śc i było praw dą.

W sam ej rzeczy, H o rst K urzbach

mniej p rz e sta w a ł ze w spółrodakam i

a w stosunkach służbow ych trak to w ał ich chłodno i wyniośle.

Zdarzyło się, że parę razy n a rz u ­ cającem u się ze sw ojem zdaniem b u ­

chalterow i przyciął głośno ostrym

tonem :

— Nie m ieszaj się pan w niesw oje rzeczy. Nie potrzebuję doradców.

Coś podobnego spotkało rów nież ma- szy n m ajstra K notza i k asy era, ogół

57

(62)

zaś dozorców karcił surow o za n a j­ m niejsze przew inienie.

Był to naw et w pojęciu Gźyckiego, który niemniej m iał obecnie u tru d n io ­ ny przystęp do osoby dyrektora, kurs nowy, a zupełnie niepożądany.

W spółplem ieńcy sarkali głośno, a że wszystko musi mieć swoją, przyczynę, zaczęto śledzić d y rek to ra i o sta tec z­ nie odnaleziono zrozum iały dla w szyst­ kich powód takiej raptow nej zm iany postępow ania.

In try g a polska nie daw ała rodakom B ism arka spokoju n aw et w dziedzinie przem ysłu.

W rzeszy obrażonych zaczęły te raz krążyć najprzeróżniejsze w ieści o s to ­ sunkach młodego K urzbacha z O lszyń­ skimi. W kółku domowem ro zp raw ia­ no otw arcie, że d yrektor kocha się w W ali. Matki i córki były oburzone, zw łaszcza K notzow a, k tó ra od czasu balu jubileuszow ego niechętnym już na Olszyńskich spoglądała okiem. Do­ szło do tego, że przy spotkaniu zacze­ piano Słodowskiego dwuznacznem py ­ taniem o „zdrowie panny O lszyńskiej.“ Chemik, nie podejrzew ając złośliwo­ ści, odpow iadał dobrodusznie, tłóm a- cząc sobie tę niebyw ałą dotąd u p rz e j­

Cytaty

Powiązane dokumenty

modzielnie. W roku jednak 1673 Litwa nie uchwala powszechnego pogłównego, tylko w uzupełnieniu po- dymnego nakłada pogłówne na ludzi luźnych w miastach bez

Z tąd też lu ­ bo nie wszędzie morze świeci, jednakże częstokroć się zdarza, że nawet na wybrzeżach nagle niespodzianie morze ogniem zapłonie, dając

kańców, gdy w roku 1896 było ich zaledwie pięć tysięcy — a jeszcze kilka lat wstecz, — na miejscu tego najruchliw szego m iasta handlow ego Sybiru

— Przestraszył się Niemczysko, rzecz prosta przez parę dni bredził, ale teraz, słyszałem, ma się już lepiej.. — upewniał, zamieniając znaczące spojrzenie z

działalność uczelni mająca na celudziałalność uczelni mająca na celulepszelepsze usytuowanie się na rynku, usytuowanie się na rynku, usytuowanie się na rynku, usytuowanie się

Porównując wypowiedzi z dwóch etapów badania, można stwierdzić, iż wiele z kobiet wypowiadających się na forach doświadczyło szoku kulturowego, o czym kilka z nich

na przemian prostym (od zachodu na wschód) i wstecznym (od wschodu na zachód). Wszystkie jego poprzedniki, okrążając Ziemię wielokrotnie w ciągu doby, wyprzedzały kątowo jej

Ciekawa oficyna widziała przez te okna, że kilka razy zmieniano na stole układ, że sama pani Katarzyna wchodziła, że potem wchodził tu i pan Wiórkiewicz, że