K a z i m i e r H L a s k o w s k i . C z ę ś ć II. (?..£? StLł 3 WARSZAWA NAKŁADEM „ZIA R N A . 19 0 4.
http://dlibra.ujk.edu.pl
ONVMOTÍIMV
Æ 03B 0JIE H 0 IJ E H 3 ^ P 0 í0
ana ñ O icra 6pa. 1904.
4 8 4 0 0 0
W C U K R O W N I .
CZĘŚĆ II.
W dwa tygodnie po straszliw ym wypadku, w saloniku Olszyńskich sie dział H orst K urzbach, p rzerzucając kartki leżącego na stole album u. Mło dy dyrektor byw ał tu teraz częstym gościem. Zachodził codziennie dow ia dyw ać się o zdrowie pasującego się z groźną chorobą, Ja n a.
W salonie nie było nikogo, głucha cisza zalegała cały dworek.
H orst, posiedziaw szy chwilkę, porzu cił oglądanie album u i pow staw szy, uchylił drzwi do sąsiedniego pokoju, ale i tam nie było nikogo. Cofnął się przeto i oczekiw ał w dalszym ciągu.
Po chwili dało się słyszeć ciche «złapanie i do salonu w eszła pani Ol szyńska. S taruszka zm ieniła się nie
do poznania. Z g arb iła się, zm alała praw ie. Oczy zaczerw ienione, tw arz pożółkła, pobrużdżona fałdam i zm ar szczek, św iadczyła o przebyw anych dniach ciężkiego sm utku.
U jrzaw szy gościa, próbow ała uśm ie chnąć się przyjaźnie, ale skurczone zgryzotą oblicze, nie um iało już od bić innego, prócz sm utku, uczucia.
— Ja k się m a nasz chory? — spytał m łody K urzbach, sk ład ając pełen u sza now ania ukłon.
Złożyła ręce ja k do m odlitwy. — Tej nocy gorączka była m niej sza—w yszeptała.
— A ran a?—spytał.
— Już praw ie zabliźniona... Ale
oko... oko...—załkała.
— P an i dobrodziejko! — podchw ycił gorąco. — D októr zapew nił mnie sło w em uczciw ego człowieka, że byle tylko pan Ja n , przyszedłszy do sił, ze chciał się poddać operacyi, to ta n ie chybnie się uda. A rtery e nienaruszone.
Z ałam ała ręce.
— W ięc koniecznie operacya?— w e s tch n ęła z przestrachem .
— Zaręczam , że nic bolesnego, d ro g a pani!—upew nił K urzbach, ze w zru szeniem p a trz ą c n a zgnębioną postać
staruszki. — Nic bolesnego — pow tó rzył.—W yw ieziem y pana J a n a do W ie dnia, zaw ezw ieray najsłynniejszych spe- cyalistów . Pisałem juz n aw et do zn a jom ych z zapytaniem o szczegóły... Niechże pani dobrodziejka będzie do brej m yśli — dodał i ująw szy rękę Ol szyńskiej, pocałow ał ją.
S taruszce łzy puściły się ciurkiem . — Ach! jak i pan dobry! — szepnęła z przejęciem .
P o trząsn ął głow ą przecząco.
— Zaw stydza mię dopraw dy pani dobrodziejka niezasłużoną pochw ałą. J a tylko wdzięcznym być powinienem... ja i ojciec. Syn pani to bohater, przed którym kolana giąć i czołem bić. P a ni dobrodziejko! ja i ojciec mój uw a żać się będziem y za szczęśliw ych, jeśli choć w setnej części uda nam się w ynagrodzić ten... tę...
Nie znalazł odpowiedniego wyrazu, w ięc u rw ał a po chwili spytał:
— Czy m ożna chorego odwiedzić? Na tw arzy Olszyńskiej odm alow ał się frasunek.
Przeszło je j przez m yśl, że osłabio
nem u niezm iernie Janow i wszelkie
w zruszenie zaszkodzić może, jak ró w nież i to, że obecność K urzbacha mo
5
że mu być mniej m iłą. P rzy tem bo le sn a ra n a nie dozw alała chorem u rozm aw iać, sam zaś widok ludzi po
tęg o w ał w nim uczucie doznanego
n ieszczęścia.
Pomimo przeto licznych w izyt i kon- dolencyj, z jakiem i ogólnie pospieszo no, nie dopuszczała do łóżka syna ni kogo. Raz je d e n zrobiła w yjątek dla B ruzdow icza i W andy, którzy natych m iast n a w ieść o wypadku przybyli, a i tego m usiała żałow ać. Ja n w p rz e
błysku przytom ności, posłyszaw szy
głos ukochanej, ściąg n ął obw iązującą ra n ę opaskę i ze straszn y m jękiem zerw ał się z pościeli. Odtąd lekarz najsurow iej zabronił odwiedzin, nikt też, prócz m atki i siostry, nie w cho dził do pokoju chorego.
Jednakże K urzbachow i nie w ypada ło odmawiać. Jem u zaw dzięczała rży cie syna. Na w łasnych rękach w y niósł poranionego J a n a z dyszącej za g ła d ą czeluści; pierw szy, gdy inni przytom ność stracili, on s ta ra ł się o pomoc lekarską, a później z iście b ra te rs k ą pieczołow itością dow iadyw ał o jego zdrow ie, z iście synow skiem w ylaniem chciał ulżyć jeg o cierpieniom
a i teraz przychodził jak o łask ę p r o sić, aby jego pomoc przyjęła.
Przez chwilę zaw ah ała się w ro z te rc e sprzecznych uczuć, a potem spojrzaw szy błagalnie na gościa, p rz e m ów iła prosząco:
— Jasiow i nie wolno jeszcze ro z m aw iać. Ale jeżeli pan chce zoba czyć, to służę. P o d re p ta ła na palcach i uchyliła delikatnie drzwi wiodące do
sąsiedniego pokoju. K urzbach rów
nież n a palcach pospieszył za nią. P rzystanęli w progu.
Chory spał.
O lszyńska położyła palec n a ustach. — Śpi — o strzeg ła szeptem .
Siwe oczy H o rsta powlokły się rzew nością i sm utkiem . Pobladł. O k ro ków kilka m iał przed sobą p asu jące go się między życiem a śm iercią czło wieka, w roga swej rodziny, którego niegdyś nienaw idził, a te ra z mimowoli szanow ać m usiał, ja k bohatera.
W pokoju było ciemno. Zapuszczo ne szczelnie rolety nie dopuszczały dziennego św iatła. Tylko m ała olej n a lam pka, osłonięta ekranem , rz u c a ła nikłe błyski na stolik zastaw iony
lekarstw am i. W śród głuchej ciszy
miarowo, ja k cykanie zegarka, roz 7
brzm iew ał ledwie dosłyszalnem echem , krótki u ry w an y oddech chorego.
Olszyński leżał na w znak z obandażo w aną w zdłuż czoła, po przez oczy, głową. Ciemny nierów ny zarost, pod nosił jeszc ze bladość bezkrw istej ce
ry. W yschnięte ręce zw ieszały się ku
kraw ędzi łóżka bezw ładnie. P ierś nie w znosiła się praw ie, tylko niekiedy blade w arg i poruszały się kurczowo.
Niekiedy rozchylały się zlekka usta chorego, w ybiegał z nich ję k cichy i tw arz krzyw iła się piętnem bólu.
O lszyńska, jak b y się bała spłoszyć nikłych oznak życia, sta ła nierucho- mie z rękom a przyłożonem i do klam ki, w strzy m u jąc oddech, Ł zaw e oczy staruszki, śledząc z niepokojem każdy
ruch dostrzegalny w obliczu syna,
zw racały się chw ilam i n a stojącego obok H o rsta zdając się mówić:
— W idzi pan! widzi pan! ja k ten biedak cierpi!
K urzbach, postaw szy chwilkę, co fnął się dyskretnie za próg. W idok tej walki o życie w zruszył go do g łę
bi. Uczuł, że n astępuje jak iś p rze
w ró t] w jeg o i pojęciach, że w d u szę w d zierają sę nieznane mu dotąd refleksye, że inne w ierzenia robią w y
łom w jeg o sercu. P rzebiegi m yślą dotychczasow y stosunek z O lszyński mi, aż do ostatniego m om entu. Ogar nęło go w rażenie niesm aku, praw ie że zaw stydzenie. D arem nie usiłow ał tłu m aczyć się przed sam ym sobą, że oso biście niczem ta k dalece w zględem J a n a nie zaw inił. Głos w ew nętrzny z bezw zględną otw artością mówił co
innego. N aw et w tern, co dobrem
m ienił, d o strz eg ał te ra z nizkość p o budek, naw et dzisiejsza obecność jego nie była bez skazy. Po za osłoną w spółczucia tkw iła chęć inna, sam o lubna, ozłocona jed y n ie odblaskiem szlachetnego uczynku, w yrachow anie n a popis i coś więcej jeszcze.
Ludzie lubią, by ich widziano, gdy są dobrym i. Podobne pragnienie owła- dało m łodym K urzbachem , kierow ało jego wolą.
Rzucił się bez nam ysłu n a ratu n e k
O lszyńskiego, bo zaim ponow ała mu
bezgraniczna odw aga człowieka, co nie zaw ahał się przed niechybną śm ier cią. W ięc nie chciał być odeń g o r szym. Potem rozbudziła się w nim nie w dzięczność sam a, lecz poczucie potrzeby tej wdzięczności, rodzaj p rz y
9
m usow ego dalszego ciągu, który aż do kropki wykończyć należało.
W ów czas nie analizow ał w praw dzie pobudek, i zdaw ało mu się, że idzie w yłącznie za głosem serca, czy obo w iązku, ale dziś, wobec tego łoża, w obec tych rysów , z których lada chw ila mogło ulecieć życie, poznaw ał z w yrzutem , że raz stanąw szy na fa ł szyw ym gruncie, szedł po nim aż do tej pory.
C ała jego tkliwość, w spółczucie, p o moc w reszcie, jakiej zgodnie z^w olą ojca nie skąpił, były wynikiem jego osobistych pragnień, zasłu g ą, obliczo n ą n a zap łatę, k tó rą sam sobie w y znaczył.
Odwiedziny Olszyńskich były dlań przedew szystkiem w ygodnym p re te k stem do częstego spotykania W ali; troskliw ość, ż ja k ą w yw iadyw ał się o przebieg choroby, w ytrychem , z po m ocą którego otw ierał rozrzew nione serce m atki, zyskując je j zaufanie, do dobrego zaś zam iaru w ypraw ienia J a n a na kuracyę za granicę, przyczepiła się mimowolnie rad o sn a m yśl, że przez to on, K urzbach, zyskuje sw obodniej szy te re n działania.
P o tęp iający rachunek sum ienia w y w ołał chm urę na czole H orsta. W ra żenie, zrodzone pow agą chwili, odkry ło przed jeg o um ysłem tajn ie duszy, żądz ukrytych, które wyłoniły się te raz w całej nagości. Z djął go w styd
i k ru sząca trw o g a p rzed praw dą.
W tym m om encie gotów był do n a j w spanialszych postanow ień.
Jakoż odszedłszy kroków kilka, za m yślił się głęboko. Tysiące sposobów zadośćuczynienia przesuw ało mu się w kalejdoskopie dobrych chęci. Ża den jed n ak nie w ydał m u się dość bezinteresow nym , w szystkie m iały po dobieństw o do poprzednich jego uczyn ków. U rocza tw arzyczka W ali szła w parze ze schorzałem obliczem J a na, jej dźwięczny śm iech z balowej sali sp la ta ł się w je d e n akord z głu- chem rzężeniem zbolałych piersi, w c i skając się ra jsk ą ponętą w gorączko w e myśli m łodego K urzbacha. H orst chciał m yśleć uczciwie, ale już nie mógł.
Chłódł też w m iarę napotykanych
przeciw ności, znajdując dostateczne
rozgrzeszenie w pozorach, stopniowo w szelkie odczuw ane tak silnie obawy i skrupuły z pam ięci w ym azując.
11
P oprostu zacierało się w rażenie p ra w dy i przestaw ało działać.
Tym czasem pani Olszyńska, której w zruszenie przez czas pew ien mówić nie dozwalało, przym knąw szy ostroż nie drzwi, aby chorem u rozm ow ą snu nie przerw ać, p rzystąpiła do gościa z w yrazam i najszczerszego podzięko w ania.
H orst K urzbach był już sobą. Od pow iadał na w ynurzenia w dzięczności zdaw kow ym kom unałem , siląc się na spokój, którego jeszcze w zupełności nie posiadł. W końcu między jednym a drugim frazesem rzekł:
— Ojciec w yjeżdża ju tro . J e s t b a r dzo przygnębiony tym strasznym wy padkiem , którego ofiarą padł syn pani dobrodziejki. Leży mu bardzo na s e r cu, aby kuracyę pana J a n a najpom yśl
niej przeprow adzić. Czy mogę mu
dziś zakom unikować wiadomość, źe pani dobrodziejka zgadza się na wy ja z d do W iednia?
A widząc, że staru szk a zw leka z od powiedzią" dodał pośpiesznie:
— Rozumie się w tedy, kiedy stan choroby na to pozwoli. Mam nadzie ję, że chwila ta niebaw em nadejdzie. Co do funduszów — proszę mi w yba
czyć, iż bez ogródki tej kw estyi do
tykam — te są ju ż wyznaczone. Syn
pani dobrodziejki zapobiegł znacznym stratom . Gdyby nie jeg o pośw ięcenie się i przytom ność um ysłu, cała fab ry ka m ogła ledz w gruzach. W ydatek na kuracyę będzie zaledw ie cząstecz ką tego, cośmy mu winni. Zatem ? — spytał znowu.
D ziękująca ciągłem skinieniem g ło w y Olszyńska w estchnęła. Było to w y sta rc z a jąc ą odpowiedzią, że się zg a dza.
K urzbach zaczął się żegnać. Od
prow adziła go do drzwi, dygając co krok. W progu zatrzy m ał się i c a łu ją c drżącą rękę staru szk i rzucił:
— Ale! ale. Nie widziałem panny W alentyny. P roszę ośw iadczyć moje uszanow anie.
— Dziękuję! dziękuję! - w yszeptała s ta ra Olszyńska —Biedne dziecko zm ę czone. Czuw ała przy chorym noc ca łą, m nie w yręczając.
— Rzeczyw iście, przechodzą panie n ad er ciężkie chwile — napom knął. —
Tyle nocy.. Czy nie możnaby felcze
ra fabrycznego osadzić przy chorym? — O nie, nie! Ja ś budzi się w n o cy... woła... Przyw ykłyśm y ju ż do t e
13
go. Odpoczywamy z w ieczora. P ocz ciwy pan Stanisław — dodała z w es tchnieniem —zastęp u je nas przez p arę godzin.^
— A! pan Słodowski? — w trącił py tająco. — I ten nosi ślady straszn eg o wypadku. Poparzony był ogromnie.
— Jeszcze mu się tw arz całkiem nie wygoiła. Rzadkiej zacności czło wiek... a dla Jasia... dla nas...
Nie dokończyła z rozczulenia. K urz- bach p o tak n ął gestem , jeszcze raz pocałow ał rękę staru szk i i w yszedł. P rze sz ed ł wolnym krokiem pod okna mi, sta ra ją c się zajrzeć do środka. W jednem z okien poruszyła się fi ranka. H orst przystanął. Zdawało mu się, źe przez h afty m uślinu 'dojrzał tw arz W ali. Istotnie nie mylił się. Drobna rączk a uchyliła rąb ek firanki, różowy paluszek d o tk n ął kilkakrotnie szyby. H o rst odsłonił głowę.
— Dzień dobry! — zaczął, zbliżając się.
— Dzień dobry—zabrzm iał dźwięcz ny głosik i z poza firanek w yjrzała p a ra zm ęczonych nieco, ale mimo to opraw nych w uśm iech, oczu.
H o rst p rz e sła ł rę k ą ukłon. Nie w y padało mu w ystaw ąć pod oknem, więc
15
zrobił ruch, jakby m iał zam iar zaw ró cić z pow rotem . Ruszył n aw et kilka kroków ku gankowi, ale w tej chwili we w nętrzu m ieszkania rozległo się stłum ione wołanie, tw arzyczka W ali znikła, firanki zasunęły się. W idocz nie pani O lszyńska w eszła do pokoiku córki.
H orst nie czekając dłużej, oddalił się pospiesznie, p o m rukując półgło sem:
— T rz e b a O lszyńskiego co rychlej w ysłać za granicę. Potem dam sobie już z m ałą radę...
Pokręcił" w ąsa. W siw ych jeg o źre nicach zaświeciło lubieżne zadow ole nie, zacierając odniesione przy łożu chorego w rażenia.
II.
Nigdy jeszcze O tto K urzbach nie baw ił tak długo nad W isłą, ja k obec nie.
W ybuch kotła, prócz szkód p o czy nionych w zrujnow anym budynku i ze psutych m aszynach, spow odow ał ko nieczną zw łokę w sam ej fabrykacyi.
Przez dwa tygodnie s ta ła cukrow nia bezczynnie. W dodatku należało zm niej szyć dzienną przeróbkę buraków. Z dzie sięciu kotłów dw a okazały się zupeł nie niezdatnem i do użytku, a że o spro w adzeniu nowych na razie nie mogło być mowy, wypadło tedy ograniczyć konsum cyę pary, zredukow ać przerób do minimum. W szystko to narażało na poważne m atery aln e straty .
S tary K urzbach stru ty był i przy gnębiony. Nie w ątpił, że n ie p rz y ja ciele nie om ieszkają w yzyskać nie szczęśliw ego w ypadku na jego nieko rzyść. Gniewało go to tem bardziej, że jed y n y środek pow etow ania s tra t w y m ykał mu się z ręki. Przychodziły mu do głow y różne oszczędności: obni żenie płacy robotnikom , skasow anie zasiłku na szpital, a nadew szystko za- poczęte ju ż poprzednio zredukow anie ceny buraków . R ozw aga głębsza k a zała je d n a k zaniechać tych środków.
W dzisiejszych okolicznościach nie
należało ją trz y ć , lecz łagodzić.
N abraw szy tego prześw iadczenia,
sta ry K u rzb ach odrazu zm ienił ta k ty kę. Odłożywszy swój w yjazd, prze- dew szystkiem z a jął się ja k najszybszem uskutecznieniem najpilniejszych
repa-racyj, ze zdw ojoną en erg ią k ieru jąc osobiście robotam i. Równocześnie ro z esłał do p lan tato ró w okólnik z za w iadom ieniem , że fabrykacya nie u le gnie dłuższej przerw ie, a k ontrakty n ad al n a daw nych w arunkach odna
w iane być m ogą. Zabezpieczyw szy
się z tej strony, polecił synow i zająć się pieczołow icie chorym Olszyńskim, sam też podsunął m yśl w ysłania J a n a kosztem fabryki na kuracyę do W ie dnia i był bardzo zadowolony, do w iedziaw szy się, że pani O lszyńska z w dzięcznością tę propozycyę przy ję ła .
Sw oją drogą prow adził najsurow sze śledztw o, aby się o przyczynie w y padku dowiedzieć.
Śledztw o, podjęte przez w ładzę, nie w ykryło nic zgoła. P alacze zeznali pod przysięgą, że nikt obcy te j nocy do kotłow ni nie zachodził, co się zaś tyczy szpajzera K untzego, ten p o p ad ł szy w obłęd, nie m ógł dać żadnych w yjaśnień.
W iadom em tylko było, że kran, słu żący do spuszczania wody z kotła, był naum yślnie odkręcony, co nie po zw alało już w ątpić o istnieniu zbro dniczej ręki. P rzez otw arcie kranu,
17
woda, pom pow ana w kocioł, odpływa- ła natychm iast i to wywołało k a ta stro fę.
Okoliczność ta n a su w ała dom ysł
straszn e j zem sty.
O statecznie zaniechano bezow ocne go śledzenia, zw alając całą w inę na niedozór oszalałego Kuntzego.
N areszcie można już było ponownie puścić w ruch cukrownię. W szystko w racało do zwykłego trybu. S tary K urzbach m ógł odjechać. Jakoż na drugi dzień po ostatniej bytności Hor-
sta u O lszyńskich postanow ił nie
odw ołalnie w yjechać.
Od ra n a gotow ano się do podróży. O tto K urzbach, żując niecierpliw ie w argam i, przech ad zał się w kantorze,
oczekując na konie. Obok niego k rę
cił się buchalter, kasyer, m agazynier i m aszynm ajster. P rzy szed ł rów nież
Słodowski pożegnać adm inistratora.
Brakow ało tylko Giżyckiego, którego
w ypraw iono przodem n a przejazd.
W szyscy mieli zafrasow ane miny. S tary K urzbach, chodząc dużemi krokam i, rzucał ostre, u ry w an e zd a nia. B urczał, w ym yślał w ostatniej chwili, nie oszczędzając nikogo. T e m atu dodaw ały m u straty , jak ie fa b ry
ka w skutek w ybuchu poniosła. Do stało się każdem u po kolei, a n a jw ię cej m aszynm ajstrow i, którem u pozba w ieniem gratyfikacyi zagroził. Je d n e go tylko Słodowskiego nie zaczepiał. Była to najw yraźniejsza antiniem iecka dem onstracya.
Przyw ykli do karności oficyaliści
milczeli.
N iebaw em zajechał czworokonny p o jazd, i rów nocześnie we drzw iach k an toru ukazał się młody K urzbach ze słowam i:
— Schon fertig.
S tary ją ł się żegnać, ale sztyw no, wyniośle, zaledw ie źe końce palców podając do uściśnienia. N aw et w zglę dem buchaltera był do o statk a w y niosłym . Kiedy jed n ak zbliżył się do trzym ającego się na uboczu Słodo wskiego, przybrał pogodniejszy w yraz tw arzy i ująw szy chem ika kordyalnie za rękę, rzek ł z uśm iechem :
— To, co przed chwilą mówiłem, nie odnosi się do pana. My, Niemcy, jeste śm y spraw iedliw i. Życzę sobie, aby pan do chwili w yzdrow ienia pana O lszyńskiego pełnił jeg o obowiązki, Niech się pan porozum ie — w skazał głow ą na H o rsta —z synem .
O statnie zdanie wym ówił podniesio nym głosem , tak, aby w szyscy słyszeć mogli. Poczem , nim zaskoczony nie spodzianą ła sk ą Słodowski zdążył po dziękow ać, skinąw szy głow ą w yszedł w to w arzy stw ie syna, zm ierzając ku powozowi.
Idąc, mówił:
— Słuchaj Horst! Zrobiłem m ałą de- m onstracyę, słyszałeś?
U śm iechnął się.
— U czyniłem to um yślnie. Teraz
nie powinni już gadać, że prz eślad u jem y polaków. N icht wahr? W ypraw
ty tego O lszyńskiego najspieszniej.
Będzie nowy dowód, że nie rządzim y się stronnością. Słodow skiem u dałem
zastępstw o. T rzeba mu podwyższyć
n a ten czas pensyę. T o b y ła dobra
m yśl... prawda? P rz e sta n ą krzyczeć? ja k myślisz?
— Pow inni.
— A ten w y p ad ek —zaczH znow u— m ógł nam grubo zaszkodzić. M usia łem tem u zapobiedz. Do ciebie n a le ży reszta. Gdyby było coś w ażnego,
pisz lub teleg rafu j. A te ra z bądź
zdrów .
czo-21
łó i, sta ją c na stopniach pojazdu rz u cił jeszcze szeptem :
— K ochaj się w O lszyńskiej... F e sches Mädel! ale pam iętaj, źe byłoby
nieźle, gdybyś się z B ruzdow iczów ną ożenił. Asy miłujmy!
H orst odpowiedział uśm iechem . S ta ry, zagłębiw szy się w powozie, jeszcze raz pow tórzył: „pam iętaj!“ i rozkazał sta n g reto w i ruszyć.
— Z u m Wiedersehen! Z um W ieder
sehen! zabrzm iały okrzyki ugrupow a
nych w sieni oficyalistów.
I pojazd, wiozący Ottona K urzba- cha, potoczył się po brukow anem po d w órzu fabryki.
Czas jak iś stali jeszcze wszyscy, p o trząsając w zniesionem i w górę c z a p kam i. W reszcie powóz znikł za b r a m ą. T eraz rozległ się szm er poufnych
uw ag. Urażeni surow em obejściem
zw ierzchnika niem ieccy oficyaliści, nie taili oznak niezadow olenia i w ocze kiw aniu jakichkolw iek łagodzących w y jaśnień, spoglądali ciekawie na m ło dego K urzbacha, którego tw arz n ie m niej zdaw ała się mówić: „nakoniec pozbyłem się kłopotu.“
Czem ośmielony buchalter, podszedł szy doń, zagadnął tonem wymówki:
— D yrektorze! Ojciec na wyjez- dnem był w niezw ykle złym hum orze.
— Sądzę, że ostatnie wypadki niko go z nas nie m ogły usposobić do brze — odrzekł H o rst K urzbach ch ło dno z nakazującem w ejrzeniem . P o czerń, odszukaw szy oczyma Słodow- skiego, rzekł:
— P anie Słodowskil proszę ze m ną. I skierow ał się do sw ego m ieszka nia.
L andsm ani spojrzeli z ukosa. — D as ist et was ganz neues!— m ru k n ą ł m aszynm ajster.
— Nowy kurs! — zaśm iał się d rw ią co buchalter.
Coś podobnego przeszło przez gło w ę Słodowskiego.
Idąc. myślał:
— M izdrzą się szw aby. To nie bez kozery. Musi być z nimi krucho. Ale co im n a mojej figurze zależy, to ja k B oga kocham , nie wiem.
I postanow ił być ostrożnym .
Jakoż znalazłszy się w gabinecie dyrektora, długo z nieufnością śledził zachow anie się m łodego K urzbacha.
T en na w stępie, poczęstow aw szy go ścia cygarem , położył przyjacielsko r ę
kę na jeg o ram ieniu i po krótkiem w ahaniu przem ówił.
— Liczę n a pana, że mi w dobrej spraw ie zechcesz byó pomocnym.
— 0 cóż dyrektorow i idzie?—spytał chem ik.
H orst zastanow ił się chwilę.
— W idzi pan — zaczął znów — nie dawno przebyw am w tym kraju i są dzę, że osobiście — podkreślał z naci skiem ten w yraz — nie naraziłem się nikomu. A jednak... jed n a k powiem bez ogródki, spotykałem się już z t a ką niezasłużoną niechęcią ludzi, któ rych cenię, że dopraw dy je ste m w oba wie, aby czynów mych i kroków i n a dal fałszywie nie sądzono.
— Objeżdża mnie ja k szarak a w ko tlinie — pom yślał Słodowski, lecz nie przeryw ał.
H orst mówił w dalszym ciągu: — Przyczyn napotykanej nieufności ro ztrząsać nie chcę. Ale leży mi na sercu zyskanie zaufania w waszych kołach. Z panem będę szczerym . J e s te ś przyjacielem Olszyńskiego... Jn jeg o niezm iernie cenię, a całem u do mowi życzę jaknajlepiej. Obecnie, po tym nieszczęśliw ym wypadku, podwój nie pragnąłbym przyjść im z pomocą,
23
Olszyńskiego trz e b a coprędzej wysłać n a kuracyę...
— Mówiła mi pani Olszyńska, że to już zdecydow ane — w trącił Słodowski.
— Tak. Ale przew iduję, że sam cho ry po w yzdrow ieniu, gotów nie zgo dzić się n a to. P an Ja n je s t do mnie uprzedzony...
U rw ał, czekając na odpowiedź. Słodowskiego *zaczęły brać te sło w a. W szystko, co Olszyńskich doty kało, było mu tak blizkiem , ta k dro- giem, że zapom niaw szy się, chwycił H o rsta za rękę i p o trząsając silnie, zaw ołał:
— Żeby tam nie wiedzieć co, poje- dziel
K urzbach odpłacił mu uściskiem , badawczo przyglądając się rozjaśnio nej tw arzy chemika.
T e n zaś, w padłszy w entuzyazm , z a ta rł ręcę i praw ie z poufałością m ó w ił w dalszym ciągu:
— J a p anu jeszcze coś doradzę. Mam myśli Słowo honoru m am myśl! Pojedź dyrektor do Brzostowa! Dla J a n a życzenie panny W andy będzie
w szystkiem . Gdyby się n aw et chciał
opierać, u stą p i w końcu. W eźm iem y go w e dw a ognie. Jeżeli dyrektoro
wi napraw dę o to idzie, radzę tak zro bić, a ręczę za skutek. Swoją drogą j a nie pom inę żadnej sposobności... T rzeba koniecznie—-powtórzył niejako sam sobie.
— N aturalnie! Inaczej gotów s t r a cić w zrok, Co się tyczy Brzostow a... m asz pan racyę. P a n n a W anda to najpew niejszy w tym wypadku sprzy m ierzeniec. W ybiorę się jeszcze dzi siaj.
Śłodowski potaknął skinieniem . — Możebyś i pan ze m ną po je chał? — sp y ta ł od niechcenia młody K urzbach.
— Ej nie! ja wolę...
— J a wolę odwiedzić O lszyńskich— dopowiedział za niego młody K u rz bach, uśm iechając się znacząco.
Słodowskiego pąs oblał. Chciał coś odpowiedzieć, ale się zaciął, straciw szy dotychczasow ą pew ność siebie. W ziął za czapkę, dając tern do poznania, źe chce odejść. K urzbach nie zatrzym y w ał go dłużej.
— Pam iętaj pan — rzekł, uprzejm ie, żegnając zafrasow anego chem ika — że liczę n a niego.
K iedy zaś Śłodowski w yszedł—pod szedł do okna i w ybuchnął śm iechem :
25
— Mam więc w tym niedźwiedziu rywala!
M achnął ręk ą z lekceważeniem . — Swoją drogą pojadę do Brzosto- wa. W najgorszym razie będę m iał w iarogodnych świadków, że chciałem Olszyńskiemu przyjść z pomocą. Bo ja im przecie napraw dę chcę dopo- m ódz—dokończył w myśli, w ydobywa ją c z portfelu fotografię Wali.
W ieczorem w rócił z B rzostow a w wy śm ienitym hum orze. Misya u d ała się
najzupełniej. S tary szlachcic żegna
ją c gościa, przem ów ił doń z rozczule niem:
— P a n je ste ś już nasz, panie Kurz- bach!
Było to ze strony nieprzejednanego Bruzdowicza tak wiele, źe H orst Kurz- bach pomimo przyjem nego w rażenia, jak ie na nim te słow a w yw arły, po m yślał:
— S ztuką niemców tłuką — m ów i cie... Coby też o w as powiedzieć n a leżało? Idealiści!
III.
Ja n m iał się o tyle lepiej, że zd a
bez żadnego niebezpieczeństw a odbyć podróż. Rana zabliźniła się zupełnie,
sił przybyw ało. Chory bez niczyjej
pomocy dźwigał się na łóżku, p rz e p ę dzając godziny całe w pozycyi siedzą cej-'
W serce, w yczerpanej tro sk ą i bezu- stannem czuwaniem , staruszki w stą pił złoty prom yk radosnej nadziei. To ją jedynie trwożyło, źe Jan w m iarę w racającego fizycznego zdrow ia za p adał w rodzaj bezdusznej apatyi, ja k by nie zdaw ał sobie spraw y z poło żenia, w którem się znajdow ał. Nic go zgoła nie interesow ało. Na w sz y st ko odpowiadał bezm yślnym u śm ie chem, lub również bezmyślnem:
— Dobrze...
Niekiedy znowu m yślał nieprzytom nie, bo sam zapytyw ał o rzeczy obo ję tn e , a gdy mu odpow iadano n a za dane pytanie, usypiał. Chwilami je dnak zdaw ał się cucić z odrętw ienia. W tedy rozglądał się ciekawie zdro- wem okiem po pokoju, po otaczają cych go sprzętach, w zdychał ciężko, lub tkliw ym głosem w ołał m atki. Znaj dująca się zaw sze w pobliżu pani Ol szyńska przy b ieg ała coprędzej, siada ła przy chorym, b ra ła go za w ychu
27
d łą rękę, sta ra ją c się wyczuć, czego te n jej ukochany zaprag n ąć w tej chwili może.
A on nie puszczając jej ręki, pytał tylko
— Mamo! Czy j a dawno już leżę? Lub:
— D laczego tu tak ciemno?
S taru szce łzy zbierały pod powieką. — D októr zak azał—odpow iadała szep tem , ukryw ając stra sz n ą praw dę. — Ale to ju ż nie długo, synku!
T ak byw ało codziennie,
W reszcie i owo u sp ak ajające „nie długo“ m iało się skończyć.
Dzień był mroźny, ale piękny, bez w iatru. Z polecenia lekarza, u ch y lo no w pokoju lufcik, dla w puszczenia świeżego pow ietrza. Ja n był tego dnia zdrow szym , pierw szy raz od czasu cho roby sam zaw ołał o śniadanie! W ypił ze sm akiem podaną herbatę, okazując przytem niezw ykłe ożywienie. W koń cu ośw iadczył, że chce się u b rać i po siedzieć troszkę w fotelu. Z niepo m ierną radością uczyniono zadość te mu życzeniu. N adszedł w sam czas Słodowski i pomógł.
Usadowiono się obok i zaczęto ro z m owę jakiej ju ż dawno, bardzo dawno
nie prowadzono. O bojętny dotychczas n a wszystko Olszyński, ją ł się teraz w ypytyw ać o najdrobniejsze szczegó ły swej choroby. S łuchał spokojnie, czasam i tylko nerw ow em poruszeniem rąk okazując w zruszenie. Słodowski, którem u radość zalew ała piersi, opo w iadał:
— Pow iadam wam, jak eście skoczy li w to piekło... mnie ciarki przeszły! Jabym tego nie zrobił...
— N iepraw dę mówi pan S tanisław — napom knęła W ala— bo...
— O, w ielka rzecz! Z a panią m a t ką pacierz idzie gładko—nie dając je j dokończyć, rozpow iadał w dalszym cią gu, rum ieniąc się, chemik. — Niemcy, powiadam wam, zdębieli. Sunąłem i ja za wami, ale odrzuciło mnie ja k piłkę... poleciałem przez buraczarnię,
— Poczciwy! — wybiegło z ust Ol szyńskiego i m atki rów nocześnie.
W ala w trąciła:
— Potem to i pan H o rst w darł się przez okno.
— A jakże — potw ierdził Słodowski — żeby nie on, kto wie, coby się stało. Niem a co mówić, zuch!
— Z ludzi nikt nie zginął? — pytał Olszyński.
29
— Nikt. Jednego z robotników po tłukło trochę. Tylko ten biedny Kun- tze zw aryow ał.
Na te słow a chory chwycił się rap tow nie za głowę.
Szparam i żaluzyi w darło się kilka nitek słońca, ośw iecając ściągnięte r y sy chorego żółtym, ja k wock, poły skiem.
S taruszka spojrzała z w yrzutem i przerażeniem na Słodowskiego. Ten zaś zm iarkow aw szy, że pow iedział za- wiele, ją ł co prędzej zalęknionym g ło sem przeinaczać niepożądaną wiado m ość, kłam iąc poczciwie, że szpajzer po chwilowem w strząśnieniu, wywo- łanem przestrachem , przyszedł ju ż do siebie.
— P rz e stra sz y ł się niemczysko, rzecz p ro sta i przez p arę dni bredził, ale teraz, słyszałem , m a się już lepiej. Nic mu nie będzie... nic mu nie b ę dzie...—upew niał, zam ieniając znaczą ce spojrzenie z paniam i.
Olszyński siedział, ze spuszczoną na piersi głow ą, czas pew ien, ja k odrę- -tw iały. rę k a nie odryw ała się od czo
ła. W reszcie m achinalnie pow tórzył: ^ |£*N ic mu nie będzie... nic... powia-
O taczający potaknęli gorąco. — A mnie? — sp y tał cicho, ledw ie dosłyszalnym szeptem .
P ani Olszyńska, tłum iąc zatrw oże nie, zaczęła strofow ać żartobliw ie.
— N iedobry je s te ś , Janie! P rz y bierasz sobie do głowy niepotrzebnie!.. Chw ała N ajwyższem u, że cię w śród niebezpieczeństw a ustrzegł! A ty je s z
cze... Rozpieściłeś się w chorobie,
syuku! K om plim entów ci się zachcie
wa. U śm iechnęła się, przykładając
u sta do tw arzy chorego,
Z drugiej strony W ala, przytuliw szy się do piersi brata, ją k a ła napom ina jąc y m niby to głosem.
— Ojl braciszku! braciszku!
Słodowski niem niej począł, za przy kładem kobiet, odpowiadać:
— W y bo... chcielibyście od razu n a rów ne nogi! A może n aw et do fa bryki?.. Jeszcze czego! — burczał. — T rz e b a trochę fałdów przysiedzieć. Mnie ot tak... trochę mimochodem drasnęło, a lizałem się cały tydzień... Nie praw da?—pow oływ ał się na św ia dectwo O lszyńskiej.
Chory uniósł głowę. Pow iódł nie pew nym w zrokiem wokół, po tw arzy przesunęło mu się odbicie toczonej
31
w duszy głuchej walki, straszn y w y siłek skupianych g w ałtem myśli od m alow ał się n a schorzałych, w ysu
szonych policzkach. O tw ierał k ilk a
krotnie usta. W m iejsce słów w ybie gało w estchnienie.
W reszcie przem ów ił.
— J a rzeczyw iście m usiałem być bardzo słaby... bo nic nie wiem , nic nie pam iętam ... Ale będę zdrów... o będę... Mamo!.. Walul.. takbym chciał... takbym chciał...
P otem spokojniej ju ż poprosił. — Opowiadajcie, ja k to było. — A może cię słuchanie nuży, J a siu!—zapytała w ylękniona staruszka.
Zaprzeczył, ponaw iając żądanie. Zaczęto tedy opow iadać mu w dal szym ciągu, ale z w iększą już o g lęd nością, z pom inięciem zbyt bolesnych szczegółów.
S łuchał, nie przeryw ając, niekiedy tylko ruchem ręki dając poznać, że w szystko pojm uje.
W m iarę opow iadania, zdaw ał się ożywiać. N aw et nikły przebłysk u- śm iechu pojaw iał się chwilam i na j e
go ustach. W idocznem było, że ju ż
wy-padków, a i św iadom ość obecnej chwili mniej go w zrusza.
Jakoż rzeczyw iście tak być m usiało gdyż te ra z począł się sam m ieszać do rozmowy, rzu cając uryw kow e pytania. Kiedy zaś W ala opow iedziała o po- w szechnem współczuciu i życzliwości, jak ich w czasie jego choroby dozna
no, rze k ł z rozrzew nieniem :
— Chciałbym ja k najprędzej podzię kować. Jabym już na u partego mógł
w yjść na św iat Boży. N apraw dę
mógłbym... Czuję się dość silnym... I na potw ierdzenie tych słów oparł się dłonią o poręcz fotelu, próbując w stać. Ale siły zawiodły.
— Nie m ęczże się, Jasiul — napom i n ała m atka— do czego to podobne.
A Słodowski zaw ołał:
— Nie mówiłem : Z w am i — ja k z dzieckiem! P rzez dw a tygodnie p r a wie nic nie braliście w usta. Zkądże m ają być siły. T rzeba się najpierw odreparow ać! A rosołku me łaska?
Poczem w ym ieniw szy spojrzenie z p anią Olszyńską, zażartow ał.
— Zgaduje, gdzie to tak panu J a nowi pilno! Do Brzostowa!.. Id ą c do p ań stw a spotkałem w łaśnie konnego ztam tąd...
33
3
— Mamy list od W andzi — w trąciła W ala.— Obiecali się dzisiaj...
— Poczciwi! codziennie praw ie ktoś nas odw iedza—dopow iedziała s ta ru s z ka, badaw czo śledząc w rażenie m alu ją c e się n a tw arzy syna.
Temu, n a w zm iankę o B rzostow ie blada tw arz zaczęła dygotać, lekki r u m ieniec siadł na policzkach, pierś sil niejszy poruszył oddech. Na rzęsach zaśw ieciła łza.
— I nic mi o tern nie mówicie — przem ów ił z w ym ów ką. Z araz też zaczął na sobie popraw iać ubranie,
ja k b y w izyta naty ch m iast nastąpić
m iała.
Słodowski stro p ił się wielce, oba w iając się, aby w zruszająca radość nie zaszkodziła Olszyńskiemu.
Locz obaw a okazała się płonną. Ja n po niepokojącym , bezw iednym o d ru chu, ow ładnąw szy w zruszeniem , pod nosząc ręk ę m atki do rozpalonych w arg, odezw ał się słodko i prosząco:
— T rzeba mi się przebrać. Będę gości oczekiw ał w salonie... Zobaczy m am a, źe spiszę się dzielnie. Ale t e raz m uszę wypocząć... Zm ęczyłem się trochę.
I zw racając się do W ali i Słodow skiego, dodał:
— Pomóżcie mi, z łaski swojej, d o stać się do łóżka.
Poprow adzono go, pod ram iona u- jąw szy. S taru szk a co prędzej popra
w iła poduszki. Siadł na kraw ędzi
łóżka, odpoczyw ając chwilę. Jak aś
m yśl błoga zaśw itała w chorej g ło wie. P o p atrzy ł uw ażnie na stojących obok W alę i Słodowskiego, zam yślił
się. P an i Olszyńska w ysunęła s:ę
z pokoju w celu p rzyniesienia limo- nady, k tó rą chory gasił pragnienie.
W ala chciała uczynić toż sam o, s ą dząc, iż dłuższa je j obecność krępuje brata. Ale Ja n zatrzy m ał j ą gestem .
— Daj mi rękę, W alu — pow iedział ujm ująco.
Poczem ująw szy drobną dłoń sio stry zaczął delikatnie ściskać różowe
paluszki, baw iąc się niby dzieciak,
szukający „gdzie sroczka kaszkę w a rz y ła “. W reszcie nagłym ruchem dot knął ram ienia Słodowskiego i rzekł nieśm iało:
— Tak mi tu dobrze z wami, że chcia* łem o coś zapytać!., pomówić z tobą kolego i z tobą, W alu... Cieszyłbym
się bardzo!.. O! bardzo! Ale...
35
U rw ał, w ażąc m yśl dalszą.
— Ale to może kiedy indziej... p ó ź niej w am pow iem —dokończył cichną cym głosem.
I opadł na poduszki
P an n a Olszyńska w y b ieg ła szybko z pokoju, pożegnaw szy chem ika n ie mym ukłonem .
Tem u w piersiach zakołatało silnie, zimny dreszcz przebiegł po w szystkich członkach.
Olszyński usnął, nie rzekłszy je d n e go słow a w ięcej.
W parę m inut potem szedł Sło- dowski do sw ego m ieszkania, z głow ą opuszczoną, p o w tarzając sm utnie:
— K iedyindziej... później. Chw ała
Bogu że... kiedyindziej... W zdychał ciężko,
IV.
— Co panu j e s t —sp y tał H orst K urz- bach Słodowskiego, kiedy się przed w ieczorem spotkali przed m ieszkaniem Olszyńskich.
- Nic. Tylko chciałbym , aby Ol szyński jak najprędzej w yjechał — od rzek ł ten że po niejakiem w ahaniu.
— Możesz pan być spokojnym —z a pew nił K urzbach. — W ym ow a panny Bruzdowicz poskutkuje. Z resztą p rze konam y się niebaw em .
— Za dni p arę mógłby ju ż poje chać. Zdrowszy je s t znacznie — n a pom knął chemik.
— Przypuszczam , że zastaniem y p a n a Ja n a usposobionym bardzo dobrze dorzucił K urzbach w stęp u jąc n a g a
nek. ,
Słodow ski nie przeczył. W eszli.
W m lieszkaniu Olszyńskich było
gw arno, praw ie wesoło.
Goście brzostow scy: pan Bruzdow icz, W anda i ciocia Eufem ia baw ili ju ż od godziny. Ja n oczekiw ał ich p rzy b y cia w salonie. Usadowiony w ygodnie na kanapie, liczył niecierpliw ie wolno płynące chwile. Był bardzo w zruszo ny, ale tw arz m iał pogodną, uśm iech niętą. W ytężał ucho. n asłu ch u jąc tu r kotu, bo pani Olszyńska, obaw iając się, aby go nie raził ja sk raw y , od- brzask zachodzącego słońca, zapuściła firanki. P o gniew ał się n aw et za tę zbyteczną, jeg o zdaniein, ostrożność, lecz ostatecznie m usiał u stąpić s t a nowczemu życzeniu m atki, k tó ra prócz
tego salonow ą lam pkę przysłoniła zie loną um brelką. Nie pozwoliła rów nież na zdjęcie opaski z chorego oka.
N areszcie upragnieni goście p rz y byli. P ow itanie było w zruszające.
S tary szlachcic praw ie pędem pod biegł do usiłującego pow stać Ja n a i sadzając go z pow rotem n a k a n a pie, zgięty wpół, długo w objęciach zatrzym ał. Mówić nie m ógł z ro z rz e wnienia, tylko bełkotał, m uskając su m iastym w ąsem p ulsującą skroń cho rego.
Tem u zaś, z ściśniętych natłokiem uczuć ust płynęły bezładnie radosne dźwięki: dobrzyl zacni! kochani państw o! przeplatane szybkim gorączkow ym od dechem.
Z kolei zbliżyła się pani Eufem ia, a za nią W an d a z tw a rz ą bladą, z s ia t ką błękitnych żyłek pod oczyma, k tó re patrzyły tkliwie, lecz sm utnie.
P ierw sze w rażenie było dla niej n a d e r bolesne. W idziała Olszyńskie go po wypadku kilka razy, ale nigdy nie w ydaw ał je j się tak zmienionym, ja k obecnie. W ynędzniała, zmizero- w ana postać, ośw ietlona zielonawym blaskiem lam py, zdaw ała się być nie z tego św iata. Zarost, którego p rz e d
tem nie nosił, zapadłe policzki, czarna jed w ab n a opaska na czole, uczyniły Olszyńskiego praw ie niepodobnym do tego, jakim był przedtem .
P ierś W andy zafalow ała bólem .
Z trudnością stłu m iła łzy w ezbrane pod powieką... R ozchyliła drżące w a r gi, ale nim słowo zbiegło, rę k a jej znalazła się przy ustach Jana.
Nie całow ał, tylko w pił się łakom ie w tę błyskaw icznie pochwyconą dtoń, niby dręczony pragnieniem w ędrow iec w owoc soczysty, i trzy m ał tak s e kund kilka bez przerw y, kładąc w ten słodki dotyk duszę całą,
Z jej źrenic polały się długo po w strzym yw ane łzy, co u jrzaw szy Bru- zdowicz, któ ry p odtrzym ując Ja n a , rów nież mokro m iał w oczach, zaw o
łał. \
— P a trz c ie państwo! ona beczy... — A b ra t niby nie! — odcięła w te p ę d y pani Eufem ia, odciągając obez w ładnioną w zruszeniem W andę.
SłoWa te, w ypow iedziane w eselszym tonem , zrobiły wyłom w dotychczaso- wem usposobieniu.
P a n Bruzdowicz odstrzelił „ciotce“ żartem , ta nie pozostała dłużną, pani O lszyńska dopow iedziała coś od s ie
39
bie, W ala uśm iechnęła się ukradkiem i rozm ow a potoczyła się swobodniej.
Zajęto m iejsca wiankiem w pobliżu kanapy, posypały się uryw kow e p y ta nia i wykrzykniki, po w iększej części skierow ane do Jan a, na które ten, tłum iąc goszczące w piersiach w zru szenie, s ta ra ł się odpow iadać sp o kojnie.
Po chwili, sta ry szlachcic, zam ie niw szy znaczące w ejrzenie z panią O lszyńską i córką, przystąpił prosto z m ostu do głów nego celu dzisiejszej wizyty.
— Szlachetny to był czyn, kochany panie Janie!— zaczął—ale nierozw ażny. Można było życiem taki eksperym ent przypłacić! Bóg łaskaw y zachow ał cię n a pociechę m atce i ku wielkiej r a dości nas w szystkich. W szystkich — pow tórzył z naciskiem —bo przyznać trzeb a, że prócz n as—popraw ił—o s e r cu których chyba nie w ątpiłeś nigdy, wszyscy... wszyscy co do jednego... P raw d a?—zwrócił się do córki.
W an d a skinęła głową. — W szyscy—szepnęła.
— U radziliśm y p rzeto —mówił dalej nie kończąc przerw anego zd an ia—że musimy cię coprędzej postaw ić n a n o
gi. Co było m ożna zrobić w domu, to się zrobiło; ale tu, ja k sam wiesz, o specyalistów trudno, więc trz eb a na dokończenie kuracyi w yjechać za granicę. Musisz być na nówo takim Jasiem , ja k byłeś przedtem — dokoń czył wesoło, biorąc Olszyńskiego za rękę.
P a n n a Bruzdow iczów na dorzuciła, w pomoc ojcu:
— W szakże życie i zdrow ie nie zaw sze tylko do nas sam ych n a leży.
Olszyński w estchnął, z dziękczynie niem spojrzaw szy n a mówiącą. Rów nocześnie spotkał się z błagalnem w ejrzeniem m atki. S taruszka sądząc, że zechce się opierać, zasyłała niem ą prośbę.
Na chwilę zapanow ało milczenie, podczas którego Ja n zdaw ał się zbie rać rozpierzchłe myśli. W reszcie rzekł, p rzechylając głow ę w stronę W andy;
— Dobrze... Zrobię wszystko, co
państw o zechcecie. Rozkazujcie. — Victoria! — w ykrzyknął Bruzdo- wicz i kując żelazo na gorąco, ją ł cały projekt w yłuszczać drobiazgowo, pow ołując się niekiedy na p an ią Ol szyńską, która uradow ana pow olnością
41
i '
syna, potakiw ała za każdym razem gorąco. Pani Eufem ia, ze swej stro ny, w trą c a ła ap robujące wykrzykniki! — A to się wie! m a się rozumieć: Koniecznie trzeba!..
P anny m ilcząco poruszyły główkami, chory zaś m iał n a wszystko "jedną od powiedź:
— Dobrze... d o b rz e .. ja k zechcecie. Potem sam zaczął pytać, kiedy w y jazd nastąpić może, utrzym ując, że
czuje się ta k silnym, że choćby ju tro m ógłby jechać. D otąd wszystkQ ukła dało się dobrze. Olszyński w ydaw ał się zupełnie zadowolonym, ro zru sza ł się, n a pożółkłej tw a rzy zakw itł ru mieniec, a zdrow e oko błysnęło oży wieniem .
K orzystając z tego, Bruzdowicz do dał:
— Myśmy tu w szystko za ciebie, bratku, obmyślili. Za p arę dni sk rz e pisz się jeszcze lepiej i sakum pak w drogę. Nie trzeb a odwlekać. Raz— zniżył głos — że m atczysko poczciwe uspokoi się, odetchnie, p o w tó re .. że z oczami nie m a żartów...
Olszyński, pobladłszy, dotknął rę k ą opaski.
Bruzdow icz, zaniepokojony tym g e stem , pospieszył:
— N iebezpieczeństw a żadnego n ie ma. Ale zawsze... organ delikatny... S pecyalisty potrzeba! specyalisty... to grunt!
I nie dając Janow i przerw ać, koń czył, u śm iechając się pobłażliw ie:
— Mamy w praw dzie m edykam ent pod ręką... Ciotka z W andzią p o sta rały się o wodę z Lourdes... Żebyś w iedział, m iałem codzień k o n su lta c ję w domu...
— T a tk u —ję ła się bronić zapłoniona W anda,
— Ale to sw oją drogą, a okulista sw oją. W szystko przygotow ane... nic nie brakuje... fundusze mamy...
Na w zm iankę o funduszach, O lszyń ski, który w łaśnie uśm iechem dzięko w ał za wodę z Lourdes, podniósł głow ę i z widocznem zakłopotaniem w patrzył się w mówiącego.
— To będzie dużo kosztow ało — przem ów ił p rzery w ając.
— Co duźol — oburzył się stary szlachcic. — Cóż to, fabryki nie stać,
czy co! A to dobre! Masz kogo ż a
łować. T y ś im tysiące u rato w a ł i zdrow iem przypłacił! B yłoby dzieciń
4.3
stw em , dalibóg, mieć jakiekolw iek skropuły, mój Jasiu!—ją ł przekonyw ać, trzy m ając dłoń J a n a w sw ych rękach. Dzieciństwo, dalibóg! Niechże pani d o brodziejka powie!— zw rócił się do p a ni Olszyńskiej.
— Sami się zaofiarowali z pomocą— odezw ała się sta ru sz k a —a ja... przy jęłam ...
— Nie m a przeto o czem mówić. Trudno się było przecież pytać cię o zdanie, gdyś w alczył między życiem a śm iercią. A tyś się kogo pytał! hml Skoczyłeś w ogień n a ra tu n e k i basta!
— Za to się nie płaci—odezw ał się zwolna, ale z naciskiem Olszyński.
— A któż mówi o zapłacie?! Speł niłeś ty swój obowiązek — ba! obo wiązek, bohaterskie w aryactw o, panie, — pozwól i innym wypełnić, co do nich należy—naciskał Bruzdowicz. — Z resz tą, to nie ja k a ś łaskaw a filantropia. P rzytem mylisz się grubo, je śli s ą dzisz, że tu oddziałał jak iś przym us moralny... Słowo honoru! Nie adoruję j a ich, ale... co spraw iedliw ie, to s p ra wiedliwie!..
— P an ad m in istrato r osobiście sk ła dał nam dowody wielkiej życzliwości
45
podczas tw ej choroby, Jasiu!—w trąc iła teraz m atka.
— P a n H orst codziennie byw ał — dorzuciła W ala.
A panna W anda dodała łagodnie: — Nie trzeb a ludzi sądzić zbyt s u rowo.
O lszyński spojrzał na nią z ro zrzew nieniem. Pow iódł rę k ą po czole, ode tc h n ą ł z głębi piersi.
— Chorem u w iele w ybaczyć p o
trz e b a —przem ów ił z odeieniem żalu. Potem nachyloną nad nim m atkę p rzy ciąg n ął blizko u st swoich i rzekł z przym ileniem :
— Czy im m ateczka podziękow ali za mnie?
Do salonu wchodził H o rst z K urz- bachem i Słodowskim.
— O wilku mowa! — wesoło pow itał w chodzących pan Bruzdow icz.
K urzbach rzucił badawczo okiem po otoczeniu, skłonił się paniom i co prędzej podszedł do Olszyńskiego.
— N areszcie—zaczął, ujm ując rękę Jan a, k tó rą ten do uścisku w yciągnął— wolno mi je s t pana zobaczyć i po dziękować... Nie m oja wina, że się spóźniłem ... ale m am a—tu w skazał na panią Olszyńską— tak broniła dostępu,
że do tej pory zaw sze odpraw iano m nie z k w itk iem .. Tak... tak... W y bacz pan przeto, źe te raz tak obcesowo i może nie w takiej, jak b y m chciał, for mie, załatw iam się z długiem w dzięcz ności i p rzyjm ..
P o trz ą sn ą ł trzym aną dłonią kordyal-
nie. Głos K urzbacha brzm iał dono
śnie, pew nie, z w ydatnym odcieniem serdeczności. W ygłoszone zdania p ły nęły z pośpiechem , znam ionującym szczery poryw lub uprzednie przygo tow anie.
Olszyński, zakłopotany, próbow ał,
przerw ać kilkakrotnie, lecz nadarem nie. W reszcie, odpłacając za uścisk u śc i skiem , rzekł poważnie:
— Jeżeli o osobisty między nam i rachunek idzie, to ja w łaściw ie jestem pańskim dłużnikiem.
Głos mu drżał, na tw arzy rozsiadło się w zruszenie. H orst w ym aw iał się od w szelkiej podzięki gestem , zaś pan Bruzdowicz, n a którego czułe sceny oddziaływ ały niezm iernie, siląc się na żartobliw ość, przem ów ił do stojącego na uboczu Słodowskiego:
— Chemiku! chodźże i pan do tró j ki. P opłaczecie się razem . J a tym
47
czasem poproszę szanow ną gosposię o h erb atk ę.
— W aiuniu! — przypom niała pani Olszyńska. Poczem obydwie zakrzątnę- ły się przy stole, zapraszając.
N iebaw em całe tow arzystw o, z w y jątkiem Jan a, zasiadło do h erb aty . Ja n posiedział jeszcze chw ilkę n a k a napie, ale czując się osłabionym do-
znanem i w rażeniam i, pożegnał to
w arzystw o i przeprow adzony przez Słodowskiego, u d eł się do swego po k o ju ' na spoczynek.
— Zatem in teres ubity—odezw ał się teraz wesoło do siedzącego obok K urz- bacha, Bruzdow icz.— Byle pogoda do pisała, za dni p a rę w ypraw im y n a sz e go pacyenta w św iat.
— Serdecznie się cieszę — odrzekł n a to H orst.
A pani Eufem ia zauważyła:
— Powinien je d n a k ktoś chorem u w drodze tow arzyszyć.
— Gdyby nie zajęcie... j a sam... — przem ów ił K urzbach.
— Możeby pan Słodowski — n a p o m knęła doradczo W anda, oglądając się za chemikiem, któ ry jeszcze nie powrócił.
— P an Stanisław ! Jasiow i byłoby bardzo przyjem nie— potaknęła m ilczą ca dotychczas W ala.
W źrenicach H o rsta zaśw iecił od- błysk chytrej radości. P ro jek t W ali
był mu bardzo na rękę. Lekcew ażył
sobie w duchu takiego jak Słodowski ryw ala, ale chociaż obecność chem ika była mu konieczną w w ielu razach, rzekł, rzuciw szy okiem na W alę.
— Ze swej strony zgadzam się chę tnie na projekt pani, kilka dni m oże my się w cukrow ni obejść bez pana Słodowskiego. N ajchętniej go w yrę czę.
Lecz pan Bruzdowicz przeciął kwe- styę, ofiarując się tow arzyszyć Janowi.
— M iałem w yjechać później. W szy st
ko jedno, przyspieszę w yjazd. Chy
ba, że mnie moje panie nie puszczą. Na te słowa, W anda pow staw szy szybko, podbiegła do ojca i łasząc się ja k kotka, obsypyw ała siw ą jeg o g ło w ę pocałunkam i. On, bronił się niby uśm iechem , pow tarzając:
— T ylko żadnych spraw unków . W y m aw iam sobie! Jad ę w charak terze siostry m iłosierdzia, nie kom isyonera...
Ż adnych spraw unków ... W idzę już
49
m yśli—zażartow ał w końcu z pani Eu- mefii.
T a żachnęła się z udanym gniew em ,
ale na sprzeczkę nie było czasu,
bo w łaśnie pani Olszyńska w ystąpiła z dziękczynieniem , a rów nocześnie uka zał się we drzw iach w racający do to w arzystw a Słodowski, który usłysza wszy, o co idzie, rzekł z p rostaczą otw artością:
— Jabym Janow i dodał jeszcze in nego Anioła Stróża.
P a n n a Bruzdow iczów na spiekła raka. H orst uśm iechnął się irocznie, spo glądając w stronę panny O lszyńskiej.
T a bez zastanow ienia przycięła: — W łaśnie przed chw ilą m ówiliśmy o... Aniele Stróżu.
— Którym m iał być p an —dokończył K urzbach przygryzając wargi.
Słodowski, pom iarkow aw szy się, po ta rł czuprynę.
W ala w ybuchnęła śm iechem . — Oj dziecko! dziecko!—skarciła s ta ruszka, robiąc Słodowskiemu m iejsce przy stole.
R ozm ow a potoczyła się te raz w e s e
lej- Ż artow ano z siebie naw zajem .
N ajczęściej dostaw ało się chemikowi, którego panny stale „Aniołem
Stró-4
żem “ sekowały. P rzy łąc zał się do nich niekiedy K nrzbach, rzucając dowcipne półsłów ka, o ile nie um iał dotrzym y w ać placu Bruzdowiczowi, który go na polityczną dysputę w yciągał.
Horst słu ch ał z roztargnieniem wy wodów Bruzdowicza, potakując bez m yślnie we w szystkiem , czem bez wiednie skaptow ał sobie serce starego szlachcica do tego stopnia, że kiedy R u rzb ach pożegnaw szy tow arzystw o w yszedł, zaczął go wychwalać.
— Szczególniejsza rzecz, ja k się zu pełnie odrodził od ojca. Niem ca ani śladu... Złote serce, a głow a otw arta. Jak dłużej m iędzy nami pobędzie...
Pani Eufem ia przerw ała:
— Gldyby się tak jeszcze w okolicy ożenił.
— Bardzo dobra p a rty a —zauw ażyła pani Olszyńska z przekonaniem .
W ala w ypiła pół szklanki herbaty duszkiem.
V.
P a n Bruzdowicz przyw iózł bardzo dobre wieści. W iedeńscy lekarze u p e wnili, że operacya udać się musi, a ku- racya, chociaż p otrw a dość długo, po
m yślnym stanow czo uw ieńczona będzie skutkiem .
Jakoż w parę dni potem , jed en
z uproszonych o to lekarzy n adesłał telegraficzne zaw iadom ienie o szczę śliwym przebiegu operacyi, a następnie listow ny opis szczegółów, z doniesie niem o w ybornym stanie pacyenta.
Około Bożego N arodzenia odebrała pani Olszyńska pierw szy list, pisany rę k ą syna.
Radość była wielka.
Ja n potw ierdził w ysyłane poprze dnio wiadomości, czuł się dobrze, m a r tw iło go jedynie, że z porady lekarzy nie może opuszczać m ieszkania przed zupełnem w ygojeniem nerw u ocznego, co w najlepszym razie p o trw a jeszcze kilka tygodni.
O dtąd co tydzień nadchodziły po dobne listy. Ja n pisał do matki, do Brzostowa, do Słodowskiego, dopytu ją c s:ę o w szystkich i w szystko, pro sząc o częste i obszerne odpowiedzi. I szły zapisane szczelnie ćw iartki codziennie praw ie do kliniki w iedeń skiej.
Pani Olszyńska, pomimo tęsknoty za ukochanym synem , w każdym liście, pełnym m acierzyńskich p rzestró g , p ro
51
siła, aby nie przyspieszał przedv\cze- śnie przyjazdu, radząc przeczekać do cieplejszej pory, do wiosny. „Mój J a s i u — kończyła zwykle uspakajająco —
nie troszcz się o ranie, o W alę Zo
staw iłeś nas pod dobrą opieką. Zacny pan Bruzdowicz, W anda, pan S tan i sław , pan Horst, otaczają nas ta k ą opieką, źe niczego nam nie brakuje, chyba ciebie, mój drogi! Ale, mój Ja- sieczku, ja wolę czekać, czekać... by leś nam zupełnie zdrów pow rócił. G niew ałabym się bardzo, gdybyś in a czej postąpił. J a chcę tego... ja pro szę o to, mój drogi...“
Nieraz jed n ak przy pisaniu słów ta kich łza szczera p ad a ła na papier i tłum ione w estchnienie wydobywało się z piersi staruszki. Nieraz, po w y praw ieniu listu na pocztę, p adała Ol szyńska na kolana, m odląc się gorąco, aby jej N ajw yższy prędko a szczęśli wie syna pod dach powrócił.
P ra g n ę ła tego, nie tyle dla siebie s a mej, ile dla W ali, zauw ażyw szy z p rz e strachem , źe w trzpiotow atem , nazbyt nieraz w esołem dziew częciu zaszła j a kaś nie d ająca się niczem wytłóm a- czyć zmiana.
Zdarzyło się nieraz pani Olszyńskiej spotkać córkę siedzącą w kąciku ze sm utną zadum ą na tw arzy, z obliczem bezm yślnie utkw ionem w punkt jeden. Na widok m atki zryw ała się nerwowo, b ra ła porzuconą robotę do ręki, lub zakręciw szy się po pokoju, wybiegała,
nie m ówiąc słow a. Czasem znów bu
dziła się w niej n ien atu ra ln a w esołość. S iadała do fortepianu, w y gryw ała n a j skoczniejsze polki lub walce, albo też, przypadłszy do rąk staruszki, obsypy w ała je gorącem i pocałunkam i, sz e p cząc zadyszanym głosem:
— Moja ty m ateczko złota! serd ecz na, jedyna! Czy ty bardzo kochasz sw oją Walę!
— Zkądże to pytanie! moje dziecko? kocham... k o c h a m — u sp ak ajała w tedy staruszka, p rzytulając złotą główkę W ali do u st drżących z obawą.
Przytrafiało się to parę razy. Po czątkowo sądziła pani O lszyńska, źe niepokój o J a n a tak ujem nie oddzia ływ a na w rażliw ą n atu rę Wali, po niejakim jed n ak czasie przyszła do przekonania, że po za tro sk ą o b rata tkw ić musi inna jeszcze ja k a ś przy czyna.
53
Zw ierzyła się z tom przed panią Eufem ią, opow iedziaw szy szczegółowo sw oje obawy.
Ta, w ysłuchaw szy, po krótkim n a m yśle zauw ażyła tonem pocieszania: — Moja pani! W wieku Wali... cóż dziwnego... my przechodziłyśm y toż samo... Może się kim zajęła?
Olszyńskiej podobne przypuszczenie
nie przyszło nigdy do głowy. Zanie
pokojona, w yrzekła z pow ątpiew aniem : — Ale w kim? N ikt u nas praw ie nie bywa...
— A pan Stanisław! pan... Słodow- sk i—napom knęła pani Eufem ia.
Z piersi Olszyńskiej w yrw ało się w estchnienie. D om ysł był praw d o p o
dobnym Słodowski byw ał codziennie,
często rozm aw iał z W alą na osobności, a dla całego domu okazyw ał tyle szczerej przyjaźni, i e m ożna go było rzeczyw iście o „zam iary“ posądzić.
I w gruncie rzeczy niktby nie miał nic przeciw tem u, a najm niej sam a Olszyńska, k tó ra Słodowskiego za j e go przyjaźń dla Jana* pokochała, ja k drugiego syna.
Nie próbow ała też przeczyć, lecz z całą otw artością w yznała, „że gdyby
to było praw dą, byłaby bardzo szczę śliw ą...“
Poczem obiedwie panie, odbywszy na te n te m a t w alną n a ra d ę , postano w iły, działając z całą ostrożnością, w najw iększej tajem nicy, w ysondow ać praw dę.
Odtąd staru szk a zaczęła daw ać pil niejsze baczenie na w zajem ny sto su nek W ali i Słodowskiego, który zawsze jednako serdeczny, w ylany, każdego w ieczora podawnem u zachodził w od wiedziny.
Często tow arzyszył mu H orst Kurz- bach i wówczas bywało najw eselej. W ali w racał figlarny hum or, ożyw iała się, dowcipkowała, pcd źarto w u jącz che mika, patrzącego w je j oczy ja k w obra zek święty.
W staru szce serce rosło. B yła p r a wie pew ną, że dom ysł pani Eufem ii m iał zupełnie słu szn ą podstaw ę.
Pew ność ta w zrastała z dniem k a ż dym.
Tym czasem w cukrow ni szło pozor nie wszystko zw ykłym trybem . K am pania była na ukończeniu. P la n ta to rzy zaczęli odnawiać kontrakty.
Zboże po Nowym Roku spadło j e szcze w cenie, ten i ów potrzebow ał
55
pieniędzy, każdy przeto spieszył do cukrowni po zaliczkę. A zaliczki w y daw ano te ra z , stosow nie do ro z p o rz ą dzenia ad m inistratora, w zwiększonej norm ie. To niejednego zachęciło. Przy- tem Bruzdowicz zaniechał n a razie opozycyi. Polubiw szy napraw dę m ło dego dyrektora, nie chciał mu z s a m ego początku staw iać trudności, nad to straty , ja k ie fabryka poniosła w sku tek w ybuchu, skłoniły go po części do zm iany wym agań.
Nie zobow iązując się przeto do n i czego na przyszłość, podpisał umowę na daw nych w arunkach, za strzeg ają c jed n ak stanow czo w rozmowie z H o r stem , „że na przyszły rok, da Bóg do czekać, nieodw ołalnie zażąda podwyż ki.“
Młody K urzbach zobow iązał się ze swej strony dołożyć w szelkich starań, aby w niedalekiej przyszłości módz p la n tatorom korzystniejsze ofiarować w a ru n ki. Na początek już zwiększył procent w ydaw anych wytłoków i m elasy, w y dzielanych poprzednio ba*rdzo skąpo.
U stępstw o to, na korzyść p lan ta to rów uczynione, jak o też pow iększenie zaliczki na m órg zakontraktow anych buraków , usposobiło ogół interesantów
dla nowego d yrektora bardzo dobrze. W rozm owach, toczonych na ten te m at po okolicznych dw orach, w yrósł H orst K urzbach n a człow ieka dobrej woli, k tó ry odmiennym niż ojciec po stępow ać zam ierza torem . Uznanie, jakiem go darzył Bruzdowicz, z czem się stary szlachcic nie taił, szlache tny postępek z Olszyńskim, układność w obejściu, zjednały mu w końcu n aj oporniejszy ch. W iedziano przytem , że i w sam ej fabryce inaczej się teraz dzieje.
— W ziął podobno niemców w k a r by—pow tarzano sobie z zadow oleniem przy sposobności, co rów nież nie m o g ło się nie mogło się niepodobać, a po
c e ę śc i było praw dą.
W sam ej rzeczy, H o rst K urzbach
mniej p rz e sta w a ł ze w spółrodakam i
a w stosunkach służbow ych trak to w ał ich chłodno i wyniośle.
Zdarzyło się, że parę razy n a rz u cającem u się ze sw ojem zdaniem b u
chalterow i przyciął głośno ostrym
tonem :
— Nie m ieszaj się pan w niesw oje rzeczy. Nie potrzebuję doradców.
Coś podobnego spotkało rów nież ma- szy n m ajstra K notza i k asy era, ogół
57
zaś dozorców karcił surow o za n a j m niejsze przew inienie.
Był to naw et w pojęciu Gźyckiego, który niemniej m iał obecnie u tru d n io ny przystęp do osoby dyrektora, kurs nowy, a zupełnie niepożądany.
W spółplem ieńcy sarkali głośno, a że wszystko musi mieć swoją, przyczynę, zaczęto śledzić d y rek to ra i o sta tec z nie odnaleziono zrozum iały dla w szyst kich powód takiej raptow nej zm iany postępow ania.
In try g a polska nie daw ała rodakom B ism arka spokoju n aw et w dziedzinie przem ysłu.
W rzeszy obrażonych zaczęły te raz krążyć najprzeróżniejsze w ieści o s to sunkach młodego K urzbacha z O lszyń skimi. W kółku domowem ro zp raw ia no otw arcie, że d yrektor kocha się w W ali. Matki i córki były oburzone, zw łaszcza K notzow a, k tó ra od czasu balu jubileuszow ego niechętnym już na Olszyńskich spoglądała okiem. Do szło do tego, że przy spotkaniu zacze piano Słodowskiego dwuznacznem py taniem o „zdrowie panny O lszyńskiej.“ Chemik, nie podejrzew ając złośliwo ści, odpow iadał dobrodusznie, tłóm a- cząc sobie tę niebyw ałą dotąd u p rz e j