Znalazłem się o godzinie umówionej z ko
legami, przy klasztorze Zwierzynieckim. — Oni wszakże wedle planu rozsypali się po drodze wio
dącej ku górze św. Bronisławy, a ja posunąłem się ku Lipkom. Tam spotkałem już znajomego mi z twarzy młodzieńca, a i on mnie tóż musiał po
znać, bo się z zajęciem we mnie wpatrywał. Dzi
wiło go zapewne a może i niepokoiło, iż mnie zawsze na drodze swej spotyka, i tam właśnie, gdziekolwiek jest, lub bywa Olimpija. Dla tego z ukosa na mnie patrzył i brew czarną marszczył, jakoby cliciał wybadać z mej twarzy, czyli i ja clicę utrudniać mu osiągnienie najdroższych ce
lów. — Nic wszakże do mnie nie mówił, i ja go tćż nie zaczepiałem, a tak w milczeniu patrolo
waliśmy obadwa około płotu, otaczającego wówczas miłe Lipek ustronie. — On częściej w górę spo
glądał i byłby ciągle patrzył, gdyby obecność moja nie stała mu na zawadzie. — Wreszcie banda moich kolegów ku Lipkom się zbliżała, — szmer
mel miał być zapalonym, więc stanąłem bliżćj wrót, aby być w pogotowiu. — Na raz jeden ro
zlega się krzyk rozpaczliwy! „Uciekajcie, pies wściekły“ ! Krzyk ten powtórzony dochodzi do uszów biesiadników, a w jednej chwili zrywają się strwożone Panie, przewracają ławki, spadają talerzyki z ananasem, a młodzieniec jednym sko
kiem już jest przy swojej kochance, kiedy ja prze
sadziwszy wrotka, stanąłem przy matce Olimpii, i do wieśniaczćj chaty ją prowadzę.
Adonis, własnemu przemysłowi zostawiany, nie miał innego ratunku jak wy drapać się na lipę i tam pomiędzy dwoma konarami drzewa głowę wytykając, przyglądać się w trwodze i roz
paczy, zkąd nieszczęście zagraża i jakie onego mogą być skutki? Wybiegł też zaraz z chaty i wieśniak z widłami i Feliks z drągiem i Wincenty z miotłą, ale psa już nie było, albo też może nie było go nigdy, bo jak się domyślać można, cała ta scena była: szmermelem Studenckim,
4*
52
Panie przerażone tym wypadkiem i uwie
rzywszy głoszonemu niebezpieczeństwu, szły pod młodzieńca i moją opieką szybkim krokiem do powozu, a przechodząc koło lipy, widziały zawie
szonego między gałęziami Adonisa, który jak wąż kusiciel obwinął konary drzewa obiema ramiony, ale nie nęcił ich już ani jabłkiem ani nawet ana
nasem.
Gdy panie odjechały, rozległ się szeroko śmiech studentów, którzy drogą ku Bielanom na dalszą puścili się przechadzkę, a skinieniem gło
wy mi się pokłonili. Na czele szedł Bielski, a or
szak zamykał Gródkiewicz, który półgłosem po
wtórzył sentencyą:
„Pereat mundus, fiat justitia.“
Młodzieniec po tej tragicznokrotochwilnej sce
nie, przedemną i w pomieszaniu rzekł:
__ Skoro nas wspólne usiłowania ratunku przy tych paniach zbliżyły, pozwolisz pan abym ci się uprzejmie zapytał, z kim miałem zaszczyt dzielić troskliwość o niebezpieczeństwo osób, tak blisko mnie obchodzących.
•__ Bardzoby mi było przyjemnie, odrzekłem, zaspokoić pańską ciekawość, ale zdaje mi się, że jeszcze pytanie pańskie jest zawczesne, a
obja-"wienie panu mego nazwiska zrujnowałoby plany moje.
— Tern mi też pilniej (rzecze młodzieniec) zapoznać się z panem, iż Cię zawsze na moich drogach spotykam, i właśnie tam gdzie jest,...
— Panna Olimpija (przerwałem). Nieprawdaż?
— To pan nawet znasz jej Imię, a może i ją samą i matkę? Może pan masz względem niej zamiary?..
— Z tego nie mam się powodu nikomu tłu
maczyć, ani sobie też przywłaszczam prawa pytać się o pańskie zamiary. Mało się znamy, abyśmy sobie mieli wzajemne czynić zwierzenia.
— Ale bo ja w tej wątptiwości dłużej po
zostać nie mogę, (rzecze z naciskiem młodzieniec) i jeżeli mnie pan nie raczysz pod tym względem zaspokoić, to będę zmuszonym zapoznać się z pa
nem na polu, gdzie kula nasz los rozstrzygnie.
— Dla czegóż pan (odrzekłem)nie ścigasz groźniejszego i więcej już zbliżonego rywala?
Tego właśnie pana który dawał podwieczorek?
— O kimże pan mówisz? (rzecze młodzie
niec) o Hrabi Rudolfie? o tym biedaku, który za
miast ratować kochankę, sam się na lipę schro
nił? Czyliż mógłbym się z nim mierzyć, ja młody
54
i silny z człowiekiem podeszłego wieku i słabym?
Czyliżby to było z mej strony sumiennem i szla- clietnem, abym na drodze rozboju odstraszał nie
dołężnego rywala ? Kie mój panie! ... Kocham Olimpiję nad życie, ale ta nawet miłość jaką mam dła niej, skłoniłaby mnie do popełnienia czynu uwłaczającego moim zasadom moralnym i hono
rowi, bo wtenczas, czułbym się niegodnym jej ręki. Pan jesteś mi prawie równy wiekiem, od ciebie więc mam prawo wyma gać zadośćuczynie
nia i jakoż stanowczo wymagam. Oto jest moje nazwisko i numer mieszkania w oberży pod białym Orłem.
— Chętnie (odrzekłem) przyjmuję wyzew pański, bo sobie będę miał za zaszczyt, mierzyć się z tak szlachetnym przeciwnikiem. Wręczam panu mój bilet wizytowy. Lecz mniemając, iż pan obcym jesteś w naszym mieście pozwolisz abym zapoznał cię z mymi przyjaciółmi, z których każdy z przyjemnością służyć panu będzie za świadka.
— Dziękuję panu (rzecze młodzian) za tę szlachetną uczynność i chętnie przyjmuję za świadka każdego z pańskich przyjaciół, którym mnie przedstawisz, a szczerze żałuję, iż nasze pierwsze
poznanie, może stać się dla nas jednego i osta- tniem. Ale niestety! być inaczej nie może Kocham Olimpiją od najmłodszych lat, a ciągle wałczę z trudnościami różnego rodzaju, dla tego te przy
najmniej usuwać muszę, z których własną ofiarą wyswobodzić się mogę. Kiedyż więc i gdzie zejść się możemy u pańskich przyjaciół?...
— Dzisiaj wieczór przy małym Rynku, dom Nikorowicza, na drugim piętrze__ Do zobaczenia.
— Stawię się niezawodnie! (odrzekł młodzie
niec) i odszedł ku miastu, a ja poszedłem za moimi kolegami, aby ich przygotować, a rzecz pojedunku ułożyć, to jest w broń szampańskich bu
telek się zaopatrzyć w najuprzejmiejszym handlu pana Treitlera.
V I