• Nie Znaleziono Wyników

Sztolnia Dochart

W dokumencie Czarne Indye. - Wyd. nowe z il. (Stron 40-200)

H enryk F ord był tęgim, dwudziestopięcio­

letnim chłopcem, silnym i dobrze zbudow a­

nym. Rysy tw arzy m iał poważne, zw ykle za­

m yślone i tem się odznaczał od dzieciństwa w śród towarzyszy górników. Oczy m iał głę­

bokie i łagodne, włosy trochę grube, raczej ciemne niż blond, wdzięk naturalny w całej osobie, wszystko to składało się na całość do­

skonałego typu m ieszkańca dolin szkockich.

Zahartow any od dzieciństw a przy robotach kopalni w ęgla był nietylko tęgim górnikiem, ale szlachetnym i dobrym . N am aw iany przez o jc a i kierow any w łasną wolą pracow ał nieu­

stannie nad sobą, kształcił się w swym fachu i w wieku, kiedy inni b y w ają zaledwie ucznia­

mi, on już był osobistością — jed ny m z pierw ­ szych w śród swoich — w kraju , który liczy m ało niew ykształconych ludzi, ponieważ czyni wszystko, aby ich kształcić.-Jeżeli w pierwszych latach swej młodości oskard nie wychodził

ł z rąk H enryka Ford, to je d n ak m łody czło­

wiek m iał czas n a zdobycie wiadom ości, po­

trzebnych do wywyższenia się w hierarchii kopalnianej i niezaw odnie byłby po ojcu ob­

ją ł stanow isko nadsztygara w sztolni Dochart, gdyby kopalnia nie została opuszczoną.

Ja es Stan był jeszcze dobrym piechu­

rem, a je d n ak nie mógłby nadążyć za swoim przewodnikiem, gdyby ten nie był zwolnił kroku.

Deszcz padał z m niejszą siłą. Grube krople rozpryskiw ały się zanim spadły na ziemię.

Były to raczej m gły wilgotne, które przebie­

gały powietrze, unoszone silnym wiatrem.

H enryk F o rd i Jam es Starr, pierwszy z lek­

kim pakunkiem inżyniera w ręku, szli po le­

wej stronie rzeki milę drogi. N astępnie skrę­

cili na drogę, w ysadzoną drzew am i, z których deszcz strum ieniam i teraz spadał. Z obu stron drogi rozciągały się szerokie pastwiska. Trzody bydła pasły się spokojnie na tych zawsze zie­

lonych łąkach niższej Szkocyi. Były to krow y bez rogów lub też m ałe barany o m iękkiej wełnie je d w ab istej, podobne do owieczek z dziecinnych zabawek. Nie było w idać ani jednego pasterza, pochow ali się zapewne wszyscy w spróchniałych pniach drzew p rzy ­ drożnych; tylko psy pasterskie znane ze swej

c z a rn e mrę. 3

. ;.iv

33

-- 34 —

czujności w tej okolicy, krążyły koło trzód swoich.

Szyb Yarow zn ajd o w ał się o cztery mile od Callander. Jam es Starr, idąc, w ydaw ał się wzruszonym. Nie w idział ju ż tych okolic od chwili, gdy ostatnia beczka z kopalni Aber­

foyle przesypała sw ą zaw artość do wagonów pociągu idącego do Glasgowa. Zycie rolnicze zastępow ało obecnie ruch przem ysłowy, tak j hałaśliw y i czynny d aw n ie j. K ontrast był tem większy, że podczas zimy roboty w polu ustają praw ie zupełnie. D aw niej o każdej porze roku, ludność górnicza ożyw iała okolicę na zewnątrz i na w ew nątrz gruntu. Olbrzymie wozy łado ­ w ane węglem toczyły się w dzień i w nocy.

Szyny, dziś zapadłe w ziemię na spróchnia­

łych belkach, skrzypiały daw niej pod cięża­

rem wagonów. Dzisiaj drogi bite zastępowały daw niejsze tram w a je eksploatacyjne. James S tarr w idział w szędzie pustkow ie.

Spoglądał w około okiem pełnem smutku, czasam i przystaw ał, żeby odpocząć. N asłuchi­

wał. W pow ietrzu nie było słychać św istu od­

dalonego, ani stłum ionego łoskotu maszyn. Na w idnokręgu nie w idać było ani jednego kłębu czarnego dymu, które przem ysłow iec tak mile w ita gdy się z chm uram i stykają. Ani cylin­

drow ego kom ina, buchającego dymem, pocho­

dzącym z sam ych pokładów , ani jed n ej klapy

— 35

-bezpieczeństwa, w ypuszczającej białą parę.

Grunt daw niej czarny od prochu węglanego, miał dziś w ygląd czysty, do czego oko Jamesa Starr nie było przyzw yczajone. Skoro inżynier się zatrzym yw ał, H enryk F ord czynił to samo.

Młody górnik czekał w milczeniu. Czuł on dobrze co się działo w duszy jego tow arzy­

sza i podzielał to wrażenie, on, dziecię k o ­ palni, którego życie całe upłynęło w głębi tego gruntu.

— Tak, tak Henryku, wszystko się tu zmie­

niło — mówił Jam es Starr. — Ale trudno, bo­

gactwa kopalni m usiały się wreszcie wyczer­

pać. Żałujesz pewnie tych czasów?

— Ż ałuję bardzo panie Starr — odrzekł Henryk — praca była ciężką, ale nas zajm o­

wała, ja k każda walka.

— N iezawodnie m ój chłopcze! W alka była nieustanną, niebezpieczeństw o zasypania, po­

żaru, zalewów, uderzeń, eksplozyi gazów, które rażą ja k od pioruna. T rzeba było staw iać czoło tym niebezpieczeństw om . Dobrze m ów isz!

Była to w alka i z tego powodu życie pełne wzruszeń.

— Górnicy z Alloa szczęśliwsi są od na­

szych, panie Starr!

— Niezawodnie Henryku — odparł inży­

nier.

— Szkoda dopraw dy, że cała kula

ziem-3*

36

-ska nie składa się z sam ych pokładów węgła!

W ystarczyłoby go na kilka milionów lat!

— Zapewne, ale trzeba przyznać, że natura była przew idującą, gdy tw orzyła naszą pla­

netę i gdy ją lepiła z gliny, w apna, granitu, których to m ateryałów ogień spalić nie może.

— Czy chcesz p an powiedzieć, panie Starr, że ludzie byliby sam i spalili w końcu sw oją ziemię?

— Tak! I to w całości, zapew niam cię — rzekł inżynier. — Ziemia byłaby spłonęła do ostatniego kaw ałka w piecach lokom otyw , lo- kom obil, parow ców , fabry k gazu i z pew no­

ścią w taki sposób nastąpiłby pewnego dnia koniec świata.

— Niema się czego obaw iać panie Starr.

Ale także i kopalnie w yczerpią się prędzej niż to statystyki przypuszczają.

— Tak, przyjdzie do tego Henryku, a po­

dług m nie Anglia źle robi, zam ieniając swój węgiel na złoto innych narodów .

— Rzeczywiście — odrzekł Henryk.

— W iem dobrze — m ów ił dalej inżynier — że ani hydraulika, ani elektryczność nie w y­

pow iedziały dotąd ostatniego swego słowa, i że kiedyś wyzyskać potrafią lepiej te dwie siły. Ale m niejsza z tem! W ęgiel je st bardzo praktyczny w użyciu i łatw o się n ad a je do różnych potrzeb przem ysłu. Niestety, ludzie

— 37 —

nie m ogą go w yrabiać do woli. Jeżeli lasy zew nętrzne rosną ciągle pod w pływ em gorąca i wilgoci, lasy w ew nętrzne nie o d naw iają się bynajm niej, a kula ziem ska nigdy ju ż nie bę­

dzie w stanie sprzy jający m tw orzeniu się ich na nowo.

Jam es Starr i jego przew odnik, rozm aw ia­

jąc w ten sposób, postępow ali szybkim k ro ­ kiem. W godzinę po opuszczeniu Callander przybyli do sztolni Dochart.

N aw et zupełnie obojętny człowiek uczułby się w zruszonym na w idok opuszczenia, jakie przedstaw iała kopalnia. Był to szkielet tego.

co daw niej żyło.

W szerokim kw adracie, otoczonym kilku drzewam i, gruntu nie było w idać pod czar­

nym pyłem w ęgla ziemnego, ale nie było już widać ani przyrządów żadnych, ani też n a j­

mniejszego śladu węgla. W szystko zostało usu­

nięte i spalone od dawna.

Na nizkim pagórku odcinała się wyraźnie sylwetka olbrzymiego budynku, zbitego z de­

sek, które deszcz i słońce powoli niszczyło.

Na sam ym w ierzchołku tego budynku w i­

dniało wielkie koło obrotow e, a poniżej ro z­

pierały się grube bębny, na których dawniej ow ijały się liny, w yciągające klatki na po­

wierzchnię gruntu.

Na niższem piętrze widać było pomieszcze­

— 38

-nie maszyn, daw -niej połyskujących częściami m etalow em i. Całe ściany opadłe leżały na ziemi w śród belek rozbitych i zzieleniałych od wil­

goci. Szczątki łańcuchów wiszących, na k tó ­ rych opierały się pom py w ydobyw ające, o p ar­

cia połam ane łub pogięte, tryby bezzębne, dźwignie w ywrócone, rusztow ania z przycze­

pionemu gdzie niegdzie popsutem i drabinam i, niby wielkie kości fantastycznego potw ora ichtyozaura, szyny,rzucone na przejściu, opusz- czonem dzisiaj i oparte jeszcze na paru słup­

kach chw iejących, tram w aje, któreby już unieść nie m ogły najm niejszego w agonika p u ­ stego, — oto rozpaczliw y obraz sztolni Do­

chart.

Obram ow anie szybu, o pow ybijanych k a ­ mieniach, znikało pod gęstym i m cham i. T utaj widać było jeszcze ślady klatki, tam resztki ogrodzenia, gdzie składano węgiel, który ro z­

bierano podług gatunku i wielkości. W reszcie szczątki beczek, u których wisiały jeszcze k a ­ w ałki łańcuchów , resztki olbrzym ich rusztow ań, ściany kotła rozbitego, poskręcane rury, dłu­

gie dźwignie, które się spuszczały nad otw o­

rem studni od pomp, kładki chw iejące się od podm uchu w iatru, m ostki uginające się pod nogą, m ury porysow ane, dachy na poły zapa­

dłe, skąd się wznosiły jeszcze kom iny; z tego wszystkiego wiało uczucie opuszczenia, nędzy,

— 39 —

smutku, którego nie znajdziem y ani w ruinach starego zam czyska, ani w szczątkach opusz­

czonej fortecy.

— To rozpaczliw ie w ygląda — rzekł Ja­

mes Starr, patrząc n a m łodego człowieka.

Ten milczał.

Obaj przeszli pod pokryciem , chroniącem otwór szybu Yarow, którego szczeble prow a­

dziły jeszcze do niższych galeryi kopalni.

Inżynier nachylił się nad otw orem .

D aw niej w tem m iejscu słychać było od­

dech potężny tysiąca w entylatorów . Dzisiaj była to przepaść cicha ja k grób. Zdawało się, że to k rate r wygasłego wulkanu.

Jam es Starr i H enryk zatrzym ali się na pierwszym przystanku.

W epoce eksploatacyi, niektóre szyby ko­

palni Aberfoyle obsługiw ane były przez do­

skonałe i kosztow ne przyrządy, jak o to: klatki o spadochronach autom atycznych, o p ierają­

cych się n a ścianach drew nianych, drabiny ruchome, zw ane »engine-men«, które za po­

mocą prostego ruchu w achadłow ogo, pozw a­

lały górnikom schodzić bezpiecznie i w cho­

dzić bez zmęczenia.

Ale wszystkie te udoskonalone przybory zostały usunięte od chwili przerw ania robót.

Pozostaw ał jedynie w szybie Yarow długi szereg drabin, rozdzielonych od siebie

przy-— 40 przy-—

Stankami co pięćdziesiąt kroków . Była to na teraz jed y n a istniejąca kom unikacya pom ię­

dzy głębią sztolni D ochart, a je j zew nętrznym gruntem . Co do pow ietrza, dostaw ało się ono tam przez szyb Yarow, łączący się za pom ocą galeryi z innym szybem, którego otw ór z n a j­

dow ał się znow u w yżej, pow ietrze ogrzane w ydobyw ało się w sposób naturalny przez ten rodzaj w yw róconego syfonu.

— Idę za tobą, m ój chłopcze — rzekł in­

żynier, d ając znak Henrykowi, by szedł n a­

przód.

— Jestem na pańskie usługi, panie Starr.

— Masz tw o ją lam pkę?

— Mam i dałby Bóg, by to była jeszcze lam pka bezpieczeństw a, której niegdyś uży­

waliśmy.

— To praw da — rzekł inżynier —- nie m am y przyczyny obaw iać się obecnie w ybuchu ga­

zów.

H enryk zapalił zw yczajną lam pkę olejną.

W kopalni gdzie ju ż węgla nie było,, nie m o­

gły nastąpić ujścia gazu węglanego. Nie było też obaw y w ybuchu i zbytecznem się staw ało osłanianie płom ienia tkaniną m etaliczną, która nie d aje dostępu gazu do ognia. Lam pka Da- vy’ego tak udoskonalona obecnie, zupełnie tu była zbyteczną. Ale jeżeli bezpieczeństw o zni­

knęło, znikł i powód, który je w ytw arzał,

— 41

-a wr-az z tym pow odem , m -atery-ał p-alny, tw o­

rzący daw niej bogactwo kopalni Aberfoyele.

H enryk zeszedł po pierw szych szczeblach drabiny, Jam es S tarr szedł za nim. Znaleźli się obaj niebaw em w głębokich ciemnościach, w których jedynie lam pka H enryka błyszczała.

Młodzieniec trzym ał ją ponad głową, aby le­

piej oświecać drogę.

Inżynier i jego przew odnik zeszli w ten sposób z dziesięć drabin tym krokiem m iaro­

wym, ja k i zw ykł cechow ać górników.

D rabiny były jeszcze w dobrym stanie.

Jam es S tarr śledził pilnie, o ile niedosta­

teczne światło lam pki na to pozwalało, ciemne ściany szybu, które obite były jeszcze deskam i na poły spróchniałem i.

Gdy przybyli do piętnastego przystanku, czyli do połow y drogi, zatrzym ali się na kilka minut.

- Nie m am ju ż tw ojej siły w nogach, mój chłopcze — rzekł inżynier, oddychając głę­

boko — ale idzie jeszcze nie źle.

— Silny pan jeszcze bardzo, panie Starr — odrzekł H enryk — a i to wiele znaczy, gdy się tyle czasu w kopalniach przeżyło.

— Masz racyę Henryku. D aw niej, gdym miał lat dwadzieścia, schodziłem tu jednym tchem. D alej, w drogę.

Ale właśnie, gdy schodzić mieli z przy­

— 42 —

stanku, usłyszeli głos, oddalony jeszcze w głębi szybu. Głos ten przybliżał się i staw ał się co­

raz bardziej wyraźnym .

— Któż to idzie? zapytał inżynier, wstrzy­

m u jąc Henryka.

— Nie um iałbym panu na to odpowiedzieć, odrzekł m łody górnik.

— Czy to nie tw ój stary ojciec?

— Nie, panie Starr, to nie on.

— Może ja k i sąsiad?

— Nie m am y sąsiadów w głębi kopalni — rzekł Henryk. — Jesteśm y sami, zupełnie sami.

— M niejsze z tem, przepuśćm y tego in­

truza, schodzący winni ustępow ać wchodzącym.

Zatrzym ali się obydw aj.

Głos w zm agał się i rozlegał teraz w całej pełni, ja k gdyby go unosiło echo akustyczne, niebaw em słow a szkockiej piosenki doszły w yraźnie do uszu m łodego górnika.

— To »pieśń jeziora« - zaw ołał Henryk.—

Dziwiłbym się bardzo, gdyby ją kto inny śpie­

w ał niż Jakób Ryan.

— Któż to je st ten Jakób Ryan, który śpiewa tak pięknie? — zapytał Jam es Starr.

— Daw niejszy tow arzysz kopalni — odrzekł Henryk.

I n achylając się, zaw ołał:

— Hola! Jakóbie!

43

-— To ty H enryku?-—brzm iała odpowiedź.-—

Czekaj, zaraz przyjdę.

I zaczął śpiew ać na nowo.

Za chwilę, chłopiec dwudziestopięcioletni, 0 wesołej tw arzy, uśm iechniętych oczach, ustach rum ianych, w łosach jasn o blond, zja ­ wił się na tle jasnem rzuconem przez latarnię 1 wskoczył na przystanek piętnastej drabiny.

Chwycił silnie rękę, którą m u H enryk po­

dał i w strząsnął nią przyjaźnie.

. — Dzięki niebu, że cię spotykam ! — za­

wołał — ale w idocznie święty Mungo mnie proteguje! Gdybym był wiedział, że dzisiaj wracasz na ziemię, nie byłbym się zapuszczał do tej otchłani.

— P an Jam es Starr — w yrzekł Henryk, obracając lam pkę w stronę inżyniera, który dotąd pozostaw ał w cieniu.

— P an Starr! — zaw ołał Jakób Ryan. — Ach panie inżynierze, nie byłbym pana poznał, odkąd w yszedłem z kopalni, oczy m o je od­

wykły od ciemności i nie widzę w śród nich tak ja k daw niej.

— A ja przypom inam sobie m ałego chłopca, który ciągle śpiewał, dziesięć lat ju ż upłynęło...

Czy to ty m ój chłopcze?...

— Ja sam, panie Starr! I choć zmieniłem rzemiosło, nie straciłem hum oru. Ba!... śpiewać i śmiać się, to lepiej niż płakać i jęczeć.

_ 44

-— N iezawodnie Jakóbie Ryan. A czemże się zajm ujesz od czasu ja k opuściłeś kopalnię? |

— P racu ję n a folw arku Melrose, koło Ir- vine yv hrabstw ie Renfrew, o 40 mil stąd, ale to ju ż nie to, co nasza kopalnia Aberfoyle!

O skard lepiej nadaw ał się do m ojej ręki, niż m otyka i rydel! A potem w starej kopalni ' istniały takie cudne echa, które odpow iadały różnym i głosami na nasze piosenki. Gdy tym ­ czasem tam... P an zapew ne idziesz z w iiy tą do starego Szymona, niepraw daż, panie Starr?

— Tak, Jakóbie — odpow iedział inżynier.

— Nie zatrzym uję pana...

— Powiedz mi Jakóbie — rzekŁ H enryk — co cię dzisiaj sprow adziło do nas?

— Chciałem cię zobaczyć, kolego — odparł Jakób Ryan — by cię zaprosić na święto d o ^ roczne Iryine. Wiesz, że jestem »Piper« *), tej m iejscowości. Będą śpiewy i tańce.

— D ziękuję ci, Jakóbie, ale to niepodobna.

—, -Dlaczego niepodobna?

— W izyta p ana Starr m oże się przedłu­

żyć, a ja go muszę odprow adzić do Callander.

— Ależ Henryku, święto doroczne lrvine w ypada dopiero za dni osiem; do tego czasu i wizyta pana Starr będzie skończona zap*e- wne, a w tedy nic cię ju ż nie zatrzym a tutaj.

*) P ip e r zn aczy w S zkocyi to sam o co d u d ziarz.

— 45 - i,

— To praw da H enryku — w trącił Jam es Starr.—T rzeba skorzystać z zaproszenia twego kolegi.

— A więc dobrze Jakóbie — rzekł Hen­

ryk — za tydzień spotkam y się w Irviiffe.

— Za tydzień! P am iętaj. Bą&ź zdrów Hen­

ryku. Do usług pańskich, panie Starr. Bardzo się cieszę, żem pana zobaczył. Będę mógł

opo-^ %iedzieć o panu m oim znajom ym . Niiy nie zapom niał pana inżyniera.

— I ja nie zapom niałem nikogo — rzekł James Starr.

— D ziękuję panu w imieniu w szystkich — odparł Jtakób Ryan.

— Bątlź* zdrów Jakóbie — rzekł Henryk, ściskając po raz ostatni rękę swego kolegi.

Jakób Ryan znikł niebawem, wychodząc ze szybu, i słychać było tylko odgłos jego piosenki.

W k w adrans potem Jam es Starr i Henryk schodzili po ostatniej drabinie i stanęli na ostatniem piętrze sztolni.

W koło okrągłego placu, ja k i tw orzył szyb 'Yarow, u samego spodu rozchodziły się roz­

maite galerye, które służyły do eksploatacyi ostatniej żyły węglow ej w kopalni. Zagłębiały się one w gąszcze pokładów łupkow ych i gli­

niastych, pow kładanych je d n e w drugie.i,wzmo- cnionych trapezam i grubych belek ledwo ocio­

- 46 —

sanych, lub też podpartych grubym pokładem kam ieni. W szędzie żyły w yeksploatow ane, za '

stępow ano sztucznym nasypem.

Słupy sztuczne, ciosane były z kamieni w ydobytych z kopalni sąsiednich, a teraz pod­

pierały grunt, czyli podw ójne piętro terenów trzeciorzędnych i czw artorzędnych, spoczywa­

jących niegdyś w samym pokładzie. Ciemność zalegała w ówczas tę galerye, ośw ietlaną bądź przez lam pkę górnika, bądź przez światło elektryczne, któ re w ostatnich latach zastoso­

w ano w kopalni. Ale ciem ne tunele nie pow­

tarzały odgłosu skrzypu wagonów, toczących się po szynach, ani oddechu wentylatorów, w dychających powietrze, ani głosu robotni­

ków pchających wózki, ani rżenia koni i mu­

łów, ani uderzeń oskardu, ani trzasku pioru­

nującego, który rozsadzał skały.

— Czy chcesz pan spocząć przez chwilę?—

zapytał młodzieniec.

— Nie, m ój chłopcze — odrzekł inżynier — spieszno mi przybyć do starego Szymona.

— A więc, idź pan za mną, panie Starr.

Będę panu służył za przew odnika, chociaż je ­ stem pewien, że i sam nie pobłądziłbyś w tym ciemnym labiryncie galeryi.

— Zapewne! Mam cały plan starej kopalni w głowie.

Henryk, p op rzedzając inżyniera i podno­

— 47

-sząc lam pę by im oświecała drogę, zapuścił się w długą i w ysoką galeryę, podobną do sklepienia katedry. Nogami obaj potrącali czę­

sto pokłady drzew a, podtrzym ujące szyny w chwili eksploatacyi. Zaledwie uszli pięćdzie­

siąt kroków , ogrom ny kam ień padł u samych stóp Jam esa Starr.

— Ostrożnie panie Starr — zaw ołał Hen­

ryk, chw ytając go za rękę.

— To kam ień Henryku. Ach, te stare skle­

pienia nadw ątlały widać, i...

— Panie Starr — rzekł H enryk — zdaje mi się, że ten kam ień został rzucony... i to rzucony ręk ą ludzką.

— Rzucony! — zaw ołał James. — Co chcesz przez to powiedzieć, m ój chłopcze?

— Nic, nic, panie Starr — odrzekł Henryk, którego spojrzenie spow ażniało nagle, jakby usiłowało przebić grube ściany. Idźm y dalej, oprzyj się pan na m ojem ram ieniu, i nie oba­

wiaj niczego.

— Ęądź spokojnym Henryku!

Obaj przyspieszyli kroku, ale H enryk czę­

sto odw racał się po za siebie, kierując blask lampki w głębie galeryi.

— Czy prędko dojdziem y? — zapytał in­

żynier.

— Za jakie dziesięć minut.

— Dobrze!

— 48 —

— Ale — szeptał H enryk — to je d n ak b ar­

dzo dziwne. Po raz pierw szy spotyka mnie coś podobnego. Ten kam ień w łaśnie musiał spaść wtedy, gdyśmy przechodzili.

— Ależ Henryku, to tylko przypadek.

— P rzypadek! — odrzekł m łody człowiek;

w strząsając głową... — Tak... przypadek... za­

pewne.

H enryk w strzym ał się nagle i nadsłuchi­

w ać zaczął.

— Cóż tam H enryku? — zapytał inżynier.

— Zdaw ało mi się, że ktoś za nam i idzie — o dparł m łody górnik, n ad słuchując uważnie, a potem dodał:

— Nie om yliłem się. Oprzyj się pan na m ojem ram ieniu panie Starr, tak, ja k na lasce.

— Tęga podpora z ciebie, m ój H enryku—

rzekł James.

Obaj szli dalej w milczeniu pod ciemnem sklepieniem, H enryk je d n ak w idocznie prze­

ję ty zdarzeniem obracał się, usiłując pochwy­

cić to dźwięk oddalony, to światło jakieś, ale po za nim i przed nim wszystko było mil­

czące i ciemne.

49

-ROZDZIAŁ V.

Rodzina Ford.

W dziesięć m inut potem, Jam es Starr i Hen­

ryk wychodzili z głów nej gałeryi.

ryk wychodzili z głów nej gałeryi.

W dokumencie Czarne Indye. - Wyd. nowe z il. (Stron 40-200)

Powiązane dokumenty