• Nie Znaleziono Wyników

Szymona Mrjbiu

W dokumencie Wyspa miłości : powieść. (Stron 60-152)

•W

* EKZE

j

\CłŁ

IV.

PANNA JULJA.

Gdy nowa kandydatka na mieszkankę Za­

kładu stanęła już wreszcie na wyspie, zachwiała się ze wzruszenia; wszystko wydawało się jej snem. Płynęła tu łodzią około pół godziny.

Cicha, spokojna, srebrzysta woda z całą ule­

głością rozstępowala się przed prującą ją łodzią. Przystań była wspaniała. Panna sto­

jąc tak po opuszczeniu łodzi, rozejrzała się dokoła zdumiona: była na wyspie. Nie odczu­

wała jeszcze jednak tych rajskich roskoszy, ja­

kie sobie obiecywała. Nie słyszała chórów harbanych, treli słowiczych, śpiewu dzieci maleńkich, szmeru wietrzyków, brzęczenia zło­

tych owadów; czuła tylko bicie swego serca uwięzionego w ciele trwożliwem. Oczy jej niemal nie spostrzegały zieleni drzew, wachlarzy palm, rozkwitłej magnolji, wijącej się drogi.

Nie widziała przed sobą krajobrazu podobnego

58

do tego o jakim marzyła w ciągu długiej po­

dróży, chociażby nawet był tak złudny, jak owe cudne krajobrazy, które się podziwia przy świetle elektrycznem w teatrze, skoro się pod­

niesie kurtyna.

Panna zauważyła, że w powietrzu było nieco za gorąco, jak w cieplarni.

Położyła rękę na poręczy, przymykając jednocześnie powieki. Jakiś listek oderwał się od gałęzi, musnął jej ramię, spadl przed nią, jakby z umyślnie wyszukanym wdziękiem.

Panna otwarła oczy. Miała na sobie po­

pielatą sukienkę jedwabną, połyskującą, pro­

stą w swym kroju, uwydatniającą zgrabne formy jej ciała, zwinnego, czyniącego jednakże wra­

żenie osłabionego. Podobny do używanych za­

zwyczaj podczas jazdy automobilowej długi po­

pielaty szal nie pierwszej świeżości okrywał kapelusz, tworząc węzeł obfity na szyi pod brodą. Nóżki miała malutkie. Końce jej panto­

felków zanurzały się w drobnoziarnistym żwirze.

Rozglądała się dokoła w postawie niepew­

nej, jakby wyglądając pomocy jakiejś litościwej osoby, któraby zabrała ją z sobą i poszła z nią temi nieznanemi jej jeszcze drogami wśród kwiecia. Wtem dal się słyszeć szmer żwiru pod czyjemiś ostrożnie stąpającemi stopami.

Zwróciło to jej uwagę.

Ku niej zbliżała się właśnie jedna ze słu­

żących willi w stroju zakonnicy. Podszedłszy złożyła głęboki ukłon. '

— Czy to ta właśnie droga wiedzie do willi? — zapytała panna, odpowiadając uśmie­

chem na jej pozdrowienie.

Służąca nic nie odrzekła. Uczyniła ledwo dostrzegalny ruch wskazując wychudzoną swą ręką niewielki placyk opodal. Spostrzegła wtedy tam panna pośród kwitnących białych i różowych olbrzymich oleandrów oczekujący powozik.

— Czy mamy tam wsiąść? — zadała panna znowu pytanie.

Służącą, która widocznie miała nakaz nie rozmawiania zupełnie, odpowiedziała kiwnię­

ciem głowy.

Wtedy panna w towarzystwie idącej w pewnej odległości służącej skierowała się do powozu.

Pojazd był wspaniały, jak również oka­

zale były kasztany, które wyczekując tupały nogami i pieniąc się szeroko oddychały noz­

drzami. Zbliżając się do powozu panna miała wrażenie, że się już zaczynają powoli ukazy­

wać cuda tej wyspy, że wyspa zaczyna już zdradzać przed nią swe tajemnice. Usłyszała miły śpiew jakiejś ptaszyny narazić niepewny,

60

bojaźliwy, potem coraz śmielszy, cudniejszy.

Inna ptaszyna odpowiedziała gdzieś z górnych oblepionych szkarłatem gałązek oleandra. Roz­

legały się w powietrzu szczebioty i trele, glos przerywany i płynny dwóch małych drgających gardziolek, jakgdyby dwojga serc zakochanych wśród kwiecia oleandrów. Wtem nagle wię­

kszy ptak jakiś barwny, jakgdyby papuga, wyfrunął z pomiędzy gałęzi magnolji olbrzymiej i chyżo poleciał ku środkowi wysepki.

— Ach, jakże tu pięknie! — zawołała panna, zwracając się do służącej.

Zbliżyły się do powozu. Panna spostrzegła w tej chwili, że w powozie siedziała wygodnie jakaś starsza pani. Pani ta czekała na nią, na gościa nowego, uśmiechając się radośnie i przyjaźnie. Miała na sobie poważny czarny strój, na głowie zaś zamiast kapelusza miała toczek z welonu zbliżony swym wyglądem do ubioru głowy z roku 1880.

— Panna Julja? — zapytała miłym głosem, podnosząc się nieco.

— Tak, proszę pani.

— Czy dobrze się udała pani podróż?

— Doskonale.

— A jakże było w łodzi? Nie bała się pani? O, nasze jezioro jest bardzo spokojne!

Proszę bardzo, proszę siadać, panno Juljo.

Panna Julja zrozumiała, że była to Kierow­

niczka Zakładu, która zazwyczaj wyjeżdżała na spotkanie nowych kandydatek, ażeby już na wstępie mile się do nich uśmiechnąć, powitać je milemi słowy, towarzyszyć im w drodze do willi w pięknym powozie, a może nawet — gdyby zachodziła tego potrzeba — podnieść je na du­

chu, zachęcić do rozpoczęcia życia nowego w ra­

dości i szczęściu. Panna miałaby może nawet ochotę ucałować białą rączkę szlachetnej i do­

stojnej tej pani, jednak nie śmiała.

Tymczasem kierowniczka spoglądała uważ­

nie na pannę przez szkła binokli.

— Bardzo, bardzo, bardzo młodziutka...

— Czterdzieści trzy, proszę pani.

— Tak, tak, wiem. Widziałam przecież metrykę urodzenia. A więc doskonale. Proszę siadać.

Panna Julja wsiadła więc również do po­

wozu. Po chwili odruchowo się obróciła szu­

kając oczami milczącej służącej; ta jednak znikła.

W tej chwili usłyszała śpiew nie już tylko paru słowików rozsypujących drżące swe nutki z pomiędzy gałązek oleandrów oblanych szkar­

łatem, ale dwudziestu, pięćdziesięciu, całego chóru, całej ich orkiestry. Śpiew ten rozlegał się daleko przeszywając cieple przestwory

powietrz-62

ne o cudnej niebiańskiej woni. Nutki słowicze przesypywały się jak perły w powietrzu i choć ża­

den z nich nie dbał zupełnie o nutki słowików innych, mimo to zdawać się mogło, że całym tym chórem dyryguje jeden z pośród nich, jakiś muzyk ukryty. Temu chórowi wtórował inny, nieco skromniejszy chór ptaków leśnych: siko­

rek, pliszek, figojadek, wilg; donosił się pisk, szczebiot, świst, szmer; spadały nawet liście i kwiaty, schylały się gałązki o gęstych kiściach zieleni. Słychać było świegot, kwile­

nie, trzepotanie, szum ptasich skrzydeł wszę­

dzie z każdego wierzchołka drzewa, z każ­

dego krzaczka, z każdego krzewu.

Woźnica trzasnął biczem i powóz ruszył.

— Nie, nie, jeszcze nie! Zaczekaj, zacze­

kaj! — zawołała kierowniczka Wychylając się. — Zaczekaj! Cóż u licha?

Powóz się zatrzymał.

— Gdzież on się podział? — mówiła da­

lej kierowniczka wciąż się wychylając z po­

wozu i szukając kogoś wzrokiem wśród drzew.—

Dokądże on pobiegł? Był przecież tu dopiero jakieś dziesięć minut temu! Pewno zrywa kwiaty, albo też zbiera porzeczki lub agrest... czy ja wiem zresztą? Ale musi zaraz tu być! Trudno sobie wyobrazić jak się czuje uszczęśliwiony ile razy jedzie powozem! Niemożliwe, ażeby uciekł. Po­

wiedziałby mi; przecież się nie krępuje zu­

pełnie! Zaczekamy troszeczkę? Z pewnością zaraz wybiegnie z ukrycia. O, widzi panienka?

Jest. Proszę patrzeć, o, tam... Ach nie, to nie on! Tym razem zażartował ze mnie:

uciekl. Zobaczył papugę i pobiegł za nią. No, trudno, musimy zrezygnować; jedziemy! Nie, nie, czekajmy’! Już jest! Jest!

Panna Julja ze zdumieniem patrzyła na ru­

chy i słuchała słów kierowniczki, która oży­

wiwszy się cala uśmiechnęła się błogo, niby młoda panienka uśmiechająca się we śnie do swego umiłowanego. Również jakiś uśmie ch miłości rozjaśnił i tę twarz pokrytą zmarszczkami.

— A więc otóż i on!

Cóż to znaczy? Któżby to mógł być? Podnio­

sła się panna. Mały chłopak ośmioczy dziewięcio­

letni zupełnie nagi ukazał się wychodząc z gę­

stwiny bambusów i biegł, niemal nie dotykając ziemi, w kierunku powozu.

Czy biegł? Miało się wrażenie, że podla­

tywał. 1 rzeczywiście panna spostrzegła parę poruszających się na plecach miłych, malutkich^

młodziutkich skrzydełek. Stanąwszy przy po­

wozie zaśmiał się wesoło, poczem niezwykle zgrabnie podskoczył i w jednej chwili znalazł się na koźle, obok woźnicy.

64

— Ach, szelma! — zawołała żartobliwie rozkochanym głosem kierowniczka.

Obrócił się roześmiany. Spojrzał radośnie z wysoka na pannę, zdumioną i milczącą. Po­

kazał jej swoją zabawkę: łuk maleńki i strzałę.

Potem patrząc wciąż pannie w oczy, wypuścił strzałę w kierunku jednego z okrytych kwiatem oleandrów!

— Ach, ty szelma, szelma!

Dopiero wtedy panna Julja spostrzegła, że mały ten chłopak nie był wcale nagi, lecz miał na sobie trykoty różowe, przylegające do ciała, podobne do tych jakich używają korne djanci, baletnice i akrobatki cyrkowe celem zapewnienia sobie większej swobody ruchów, jak również odsłonięcia pięknych form swego ciała i tajemnicy własnej zwinności.

— Gdzieżeś ty latał, łobuzie mój mały?

Czemuś kazał panience tak długo czekać na siebie?

Odpowiedzią na to było puszczenie strzały następnej.

— O, to jest właśnie ulubiona jego zabawa!

Nie chce ani słyszeć o jakiejś innej zabawce!

Codziennie szelmiątko to zużywa niezmierną ilość strzał.

Powóz nie ruszył jeszcze z miejsca Tym­

czasem również i woźnica patrzał na małego z

po-błatłiwym uśmiechem. Bvt to silny ogolony męż­

czyzna ubrany w bogatą liberję, zdobną w srebrne galony. Rosła ta postać wraz z małym nagim chłopakiem na koźle, stanowiła niezwykle piękny obraz.

— No, teraz już dosyć. Uspokójże się wre­

szcie i siedź spokojnie, jak grzeczny chłopak.

Wiesz przecież, że skoro się jedzie powozem, trzeba się odpowiednio zachować. Znowu strzała!

Słyszysz? Dość już! Bądźże posłuszny! Nie kręć że się tak! Widzisz, że się ocierasz o Giacomo?

Popsujesz skrzydełka. Ach, biedne te twoje skrzydełka!

Panna Julja w dalszym ciągu milczała. Pa­

trzała, słuchała i zdawało się jej, że nic nie rozumie.

Widok tego chłopca nagiego, czy prawic nagiego z lukiem i strzałami oszołomił ją

zu-— Biedne skrzydełka! Wiesz przecie, że nic na jeden raz tylko muszą ci służyć. Będę ci przyprawiała coraz mniejsze za karę i ni­

gdy nie nauczysz się latać. Obróć że się, jak należy! Dość już, jedziemy! Wddzisz? Zamiast ją rozerwać, nudzisz ją tylko. Biedna panienka.

Prawda, panno Juljo? Pani pewno się już nie­

cierpliwi pragnąc ujrzeć jaknajprędzej willę, a ten łobuz zanudza nas swoją swawolą,

M>r'no Moretil .Wyspa Miłości* 5

66

Frunęła znowu jedna strzała. Kierowni­

czka spojrzała błagalnym niemal wzrokiem na pannę, jakgdyby prosząc ją o przebaczenie.

— Cóż to za chłopak? — Zapylała na­

reszcie panna nieśmiało. — Jak się nazywa?

— Kupidyn.

— O! — zawołała panna. — Kupidyn?

— W rzeczywistości on różne nosi imiona,—

ciągnęła dalej spokojnie starsza pani. — Na­

zywa się Eros, Amor, Kupidyn, my jednak wo- limy to imię ostatnie. Znacznie jest milsze od tamtych.

— O, tak, naturalnie! — zawołała z na­

gleni ożywieniem panna Julja. — Ach, cóż za miły chłopaczek! Cóż za kochana istotka!

Kupidyn!

— No, dość już, dość, dość! Teraz mówię zupełnie poważnie. Giacomo, jedziemy!

Powóz wreszcie ruszył. Konie szły małym truchcikiem.

Dotychczas droga się ciągnęła wśród ole­

andrów. Teraz się ukazały magnolje. Białe roz­

koszne kwiaty wyglądały na tle liści, jak jakieś wielkie nieco zgniecione owoce z kości słonio­

wej. AVydawały bardzo silną cudną woń.

Całe pasma kamelji kwitnących przeglądały z poza tych olbrzymich drzew. Dziwne jakieś ptaki o barwnem upierzeniu latały nisko ponad

ziemią nawołując się nawzajem i znikając w za­

roślach. Za niemi przefruwaly szybko cale gromady mniejszych ptasząt. Zarówno papugi jak inne ptaki znajdowały schronienie w gę­

stwinie drzew, gdzie widać je było skubiące kwiaty i liściłe.

Powóz się toczył skręcając raz w prawo to znowuż w lewo. Kupidyn podnosząc się na koźle od czasu do czasu wypuszczał jakąś strzałę, nie płosząc tern bynajmniej ptaków.

Wtem ukazała się jakaś sarenka z pośród sil­

nie pachnących akacji. Za chwilę znikła.

Panna Julja spostrzegła również pięć czy sześć danieli. Po chwili jednak i ich już nie było.

Ciepłe powietrze było pełne cudnej woni, ra­

dosnych głosów, tajemniczych jakichś szmerów, Każda ptaszyna, każdy listek na drzewie, każ­

dy kwiatek — wszystko to jakgdyby przema­

wiało różnemi glosami; z każdego gardziolka ptaszęcego wydobywała się cala niemal skala nutek. Panna Julja słuchała z zamkniętemi oczami i o czemś myślala. Kierowniczka przy­

zwyczajona do tego rodzaju głosów, zapachów, oraz innych cudów wysepki zachowywała się z obojętnością starej hrabiny, odbywającej swą zwykłą przejażdżkę powozem w ogrodzie pu­

blicznym jakiegoś miasta prowincjonalnego.

68

Kupidyn zaś wciąż puszczał swoje strzały, wciąż się obracał i śmiał.

Powóz wjechał na drogę zupełnie zacie­

nioną, przesunął się niby przez tunel dzikiego wina; temperatura się naraz zmieniła, zrobiło się nieco chłodniej.

Nie słychać już było śpiewu ptaszego; za­

miast szumu liści i skrzydeł dal się słyszeć szum i szmer niewidzialnych strumyków. Za­

miast zapachu oleandrów, akacji, magnolji, wi- ciokrzewu dolatywał zapach wilgotnej zieleni i ziemi jak również wilgotnego drzewa. Z po­

między gęstwiny przeglądało zielonkawe świa­

tło. Kupidyn się nie uśmiechał. Wkrótce jednak znowu zalało drogę światło słoneczne i ukazał się głęboki błękit nieba. Kupidyn aż krzyknął z radości, po chwili zaś stojąc w powo­

zie wypuścił ostatnią strzałę ciesząc się nie­

zmiernie, że tym razem jaknajlepiej trafił do celu.

— Za chwilę będziemy na miejscu — ode­

zwała się kierowniczka.

I rzeczywiście oczom panny Julji ukazała się willa. W pierwszej chwili nie wydała się jej tak ogromną jak sobie wyobrażała. Miał to być raczej jakiś zamek aniżeli willa. Skoro jednak mogła wzrokiem już objąć całość willi, doznała wrażenia że się zbliża do jakiegoś pą-

lacu królewskiego o fantastycznych, niezwykle lekkich formach architektonicznych.

Panna Julja mimowoli przymknęła powieki.

Podniosła je dopiero gdy się powóz zatrzymał.

Spostrzegła odrazi: na marmurowych schodach wspaniałego pawia z rozpuszczonym wachla­

rzem piór, mieniących się różnemi barwami, z przewagą jednak złota, zieleni i błękitu.

Wysiadłszy

*

z powozu, obejrzała się dokoła, szukając kogoś oczami: może Kupidyna. Nie było go już jednak.

*

Kierowniczka zaprowadziwszy pannę Julię do przeznaczonych dla niej apartamentów, po­

kazała jej sypialnię, gabinet, garderobę, salo­

nik. Wszystko było nowe, lśniące, czyste i świeże. Czuć było zapach perfum. Mnós­

two flakoników znajdowało się na stoliku przed lustrem w pokoiku przeznaczonym do ubierania się.

Czy się podoba pani to wszystko, panno Juljo?

— Ach, bardzo!

— A czy obicia są ładne?

— Ach, bardzo, bardzo ładne.

— Te srebrne serduszka, to mój pomysł,—

mówiła dalej, przybierając coraz milszy ton

70

głosu, staruszka. — Ja również kazałam zawie­

sić te dwa gobeliny niewielkie: Porwanie Pro- zerpiny i Porwanie Europy. Czy się podobają panience?

— Ach, bardzo, bardzo, — odrzekła pan­

na z lekkim rumieńcem na twarzy. Są śliczne!

Mały, zaciszny, przytulny i bogaty salonik wyglądał jak cacko. Tu będzie mogła przyj­

mować kawalera swojego i spędzać z nim mile chwile na tej kanapce obitej żółtą złocistą drogą materją. Z sufitu, ozdobionego namalo­

wanym miłym amorkiem, zwisała różowa lampa alabastrowa. Panna spostrzegła tu również inne wytworne przedmioty: wazę krysz­

tałową z porcelanowemi kwiatami wzorowa- nemi na obrazkach japońskich, akwarjum z dwiema złotem i rybkami, słoiczek z wodą i kwiatkiem na długiej łodyżce.

Kierowniczka spojrzała na kanapkę z wy»

razem niezadowo'enia.

— Nie, to mi się wcale nie podoba, nie.

Żółta. Kolor zdrady miłosnej. Nie podoba mi się zupełnie.

Weszła do sypialni. Panna kroczyła za nią.

— Tu znowuż kazałam zawiesić reproduk cję obrazu Botticelli’ego: Narodziny Wenus,

Nie wiem, czy odgadłam gust pani w wyborze obrazów.

— O, tak, proszę pani. Obrazy mitolo­

giczne bardzo mi się podobają.

— Wenus jest boginią wiosny, miłości, ra­

dości natury, — mówiła kierowniczka, przym­

knąwszy powieki, niby marząc. — Lubię obra­

zy przedstawiające ją w całej jej okazałości i piękności form. Z jakąż rozkoszą wyobra­

żam sobie chwilę gdy z piany morskiej wychodzi ku życiu. Oto jest arcydzieło Tycjana, jego słynna Wenus spoczywająca, tam dalej zaś in- da Wenus również spoczywająca, pędzla Gior- gione da CastelFranco. A oto jeszcze jeden go­

belin mały wyobrażający Wenus w wózku, ciągnionym przez cztery gołąbki. Podoba się pani?

— Ach, cudna!

— W gabinecie kazałam umieścić obraz, który lubię ogromnie: Sąd Parysa. Czy zauwa­

żyła pani?

— O, tak, proszę pani. Jest naprawdę wspaniały!

Panna zaczęła oglądać firaneczki z prze­

cudnych koronek, wyroby ze srebra z własnym monogramem, skórę tygrysią na podłodze.

Wśród innych przedmiotów spostrzegła błękit­

ny kryształowy talerzyk z czystą wodą i po-

1L

zbawionemi zupełnie łodyżek kielichami kwia­

tów. Nad łóżkiem był rozpięty błękitny atła­

sowy baldachim. Zebraną u szczytu, pod sa­

mym sufitem, lśniącą draperję przytrzymywały dwa złote amorki.

— A to jest właśnie łóżeczko panienki! — zawołała pani dotykając z zadowoleniem ręką atlasu.

— Jakże błogo będzie pani tu spala, jak dziecko! Jakże cudnie będzie pani tu śniła!

Panna skromnie opuściła głowę.

— Jakże cudnie będzie pani tu śniła! — powtórzyła staruszka. — Cudne sny bywają w tym wieku! Czterdzieści trzy lata! Ale cóż to? Czemu panieneczka opuściła główkę? Za­

rumieniła się. Biedna panienka!

Kierowniczka zbliżyła się do panny i poraź pierwszy dała wyraz swej poufałości: pokle­

pała ją po policzku.

Wróciły do saloniku.

— Ach, ta żółta kanapka! Kolor zdrady, czy zawodu miłosnego. Nie podoba mi się wcale. Każę zamienić. Pozwoli panienka? Usu­

ją-Skierowała się, do małego biurka heba­

nowego, inkrustowanego masą perłową. Na biurku znajdował się srebrny kałamarz

z zaprawionym perfumami atramentem, pió­

ro złote, podobne do tych jakie się widuje na dawnych obrazach, oraz album oprawny w skórę błękitną. Kierowniczka usiadła za­

mierzając coś napisać na pierwszej karcie al­

bumu.

— Tu, jeśli pani będzie życzyła, panno Juljo, może pani pisać dzień po dniu swój dzien­

nik. Regulamin na to pozwala.

Na karcie tej u góry kierowniczka napi­

sała wykwintnem i pretensjonalnem pismem niepodobnem do pisma staruszki: Incipit vila not)a.

Poczem wstała i skierowała się ku wyjściu.

Była nieco zmęczona. Również i panna, mi mo że była jeszcze bardzo młodziutka, musiala odczuwać zmęczenie po tak długiej podróży, po przepłynięciu łodzią jeziora, po przejażdżce powozem i po tych zresztą pierw­

szych wzruszeniach.

— A więc nie krępuję już więcej pani, zostawiam pani, panno Juljo, najzupełniejszą swo­

bodę, — rzekła w końcu kierowniczka naci­

skając guzik elektryczny.

W mgnieniu oka ukazała się służąca w stroju zakonnicy, w pantoflach filcowych.

Stanęła na progu, oczekując w postawie nie­

ruchomej i w milczeniu rozkazów. Panna po znała ją. Była to ta sama służąca, która

spot-74

kala ją na przystani i odprowadziła do powo­

zu kierowniczki. Zrozumiała, że to ona miała być jej milczącą, posłuszną i wierną służącą.

— Idziemy, zostawiam panią samą.

Kierowniczka stanęła już w drzwiach. Pan­

na Julja byłaby wtedy porwała z rozkoszą białą arystokratyczną rączkę staruszki ażeby okryć ją pocałunkami i łzami, jednak nie śmia­

ła. Łzy ciepłe spłynęły jej po policzkach je­

szcze nie zwiędłych.

— I cóż to? Cóż to z panienką się dzieje?

Płacze?

Staruszka ujęła ręce panny Julji, nachyliła się i szepnęła jej do ucha słowa, które napeł­

niły radością jej serce tak srodze już zawie­

dzione w życiu przed zamieszkaniem na wy­

spie.

— Bądź szczęśliwa! — wyraziła swoje ży­

czenie staruszka.

Panny przyzwyczajają się szybko do willi Mowrer. Piękna miejscowość, czyste powietrze, pachnące kwiaty, wygodne mieszkanko, życzli­

wość kierowniczki, prędzej jeszcze aniżeli to sobie można wyobrazić, wpływa na uspokojenie ducha. Rozpoczynając życie nowe nie myślą już nawet o swojem życiu dotychczasowem; zu­

pełnie jakgdyby jakiś sen piękny zatarł w pa­

mięci poprzedni sen zły.

Panna Julja była szczęśliwą. Onegdaj jeszcze, siedząc w pociągu czuła jakiś dotkliwy ból w sercu: teraz nic już jej nie dolegało. Dwie godzi­

ny temu dopiero kierowniczka pożegnała ją wzru­

szoną do głębi serca i roztkliwioną. Wyciągnąw­

szy się po jej wyjściu na kanapce zdrady miłosnej, sama nie wiedząc czemu płakała. Płakała tak, jak płacze młodziutka czternastoletnia panien­

ka, lejąc obfite Izy bólu i radości bez żadnej przyczyny. Spojrzała do lustra. Oczy miała

76

Tu nic nie było śmiesznego. Bo mógłby się ktoś śmiać? Jakżeby się śmiać z dobrej tej pani o tak głosu i słodkim uśmiechu? Jakżeby

podkrążone, powieki nabrzmiałe, nos czerwony, usta fjoletowe. Na postarzałej nagle twarzy malował się wyraz cierpienia. Kierowniczka tymczasem jej rzekla, że jest jeszcze bardzo

podkrążone, powieki nabrzmiałe, nos czerwony, usta fjoletowe. Na postarzałej nagle twarzy malował się wyraz cierpienia. Kierowniczka tymczasem jej rzekla, że jest jeszcze bardzo

W dokumencie Wyspa miłości : powieść. (Stron 60-152)

Powiązane dokumenty