•W
* EKZE
j\CłŁ
IV.
PANNA JULJA.
Gdy nowa kandydatka na mieszkankę Za
kładu stanęła już wreszcie na wyspie, zachwiała się ze wzruszenia; wszystko wydawało się jej snem. Płynęła tu łodzią około pół godziny.
Cicha, spokojna, srebrzysta woda z całą ule
głością rozstępowala się przed prującą ją łodzią. Przystań była wspaniała. Panna sto
jąc tak po opuszczeniu łodzi, rozejrzała się dokoła zdumiona: była na wyspie. Nie odczu
wała jeszcze jednak tych rajskich roskoszy, ja
kie sobie obiecywała. Nie słyszała chórów harbanych, treli słowiczych, śpiewu dzieci maleńkich, szmeru wietrzyków, brzęczenia zło
tych owadów; czuła tylko bicie swego serca uwięzionego w ciele trwożliwem. Oczy jej niemal nie spostrzegały zieleni drzew, wachlarzy palm, rozkwitłej magnolji, wijącej się drogi.
Nie widziała przed sobą krajobrazu podobnego
58
do tego o jakim marzyła w ciągu długiej po
dróży, chociażby nawet był tak złudny, jak owe cudne krajobrazy, które się podziwia przy świetle elektrycznem w teatrze, skoro się pod
niesie kurtyna.
Panna zauważyła, że w powietrzu było nieco za gorąco, jak w cieplarni.
Położyła rękę na poręczy, przymykając jednocześnie powieki. Jakiś listek oderwał się od gałęzi, musnął jej ramię, spadl przed nią, jakby z umyślnie wyszukanym wdziękiem.
Panna otwarła oczy. Miała na sobie po
pielatą sukienkę jedwabną, połyskującą, pro
stą w swym kroju, uwydatniającą zgrabne formy jej ciała, zwinnego, czyniącego jednakże wra
żenie osłabionego. Podobny do używanych za
zwyczaj podczas jazdy automobilowej długi po
pielaty szal nie pierwszej świeżości okrywał kapelusz, tworząc węzeł obfity na szyi pod brodą. Nóżki miała malutkie. Końce jej panto
felków zanurzały się w drobnoziarnistym żwirze.
Rozglądała się dokoła w postawie niepew
nej, jakby wyglądając pomocy jakiejś litościwej osoby, któraby zabrała ją z sobą i poszła z nią temi nieznanemi jej jeszcze drogami wśród kwiecia. Wtem dal się słyszeć szmer żwiru pod czyjemiś ostrożnie stąpającemi stopami.
Zwróciło to jej uwagę.
Ku niej zbliżała się właśnie jedna ze słu
żących willi w stroju zakonnicy. Podszedłszy złożyła głęboki ukłon. '
— Czy to ta właśnie droga wiedzie do willi? — zapytała panna, odpowiadając uśmie
chem na jej pozdrowienie.
Służąca nic nie odrzekła. Uczyniła ledwo dostrzegalny ruch wskazując wychudzoną swą ręką niewielki placyk opodal. Spostrzegła wtedy tam panna pośród kwitnących białych i różowych olbrzymich oleandrów oczekujący powozik.
— Czy mamy tam wsiąść? — zadała panna znowu pytanie.
Służącą, która widocznie miała nakaz nie rozmawiania zupełnie, odpowiedziała kiwnię
ciem głowy.
Wtedy panna w towarzystwie idącej w pewnej odległości służącej skierowała się do powozu.
Pojazd był wspaniały, jak również oka
zale były kasztany, które wyczekując tupały nogami i pieniąc się szeroko oddychały noz
drzami. Zbliżając się do powozu panna miała wrażenie, że się już zaczynają powoli ukazy
wać cuda tej wyspy, że wyspa zaczyna już zdradzać przed nią swe tajemnice. Usłyszała miły śpiew jakiejś ptaszyny narazić niepewny,
60
bojaźliwy, potem coraz śmielszy, cudniejszy.
Inna ptaszyna odpowiedziała gdzieś z górnych oblepionych szkarłatem gałązek oleandra. Roz
legały się w powietrzu szczebioty i trele, glos przerywany i płynny dwóch małych drgających gardziolek, jakgdyby dwojga serc zakochanych wśród kwiecia oleandrów. Wtem nagle wię
kszy ptak jakiś barwny, jakgdyby papuga, wyfrunął z pomiędzy gałęzi magnolji olbrzymiej i chyżo poleciał ku środkowi wysepki.
— Ach, jakże tu pięknie! — zawołała panna, zwracając się do służącej.
Zbliżyły się do powozu. Panna spostrzegła w tej chwili, że w powozie siedziała wygodnie jakaś starsza pani. Pani ta czekała na nią, na gościa nowego, uśmiechając się radośnie i przyjaźnie. Miała na sobie poważny czarny strój, na głowie zaś zamiast kapelusza miała toczek z welonu zbliżony swym wyglądem do ubioru głowy z roku 1880.
— Panna Julja? — zapytała miłym głosem, podnosząc się nieco.
— Tak, proszę pani.
— Czy dobrze się udała pani podróż?
— Doskonale.
— A jakże było w łodzi? Nie bała się pani? O, nasze jezioro jest bardzo spokojne!
Proszę bardzo, proszę siadać, panno Juljo.
Panna Julja zrozumiała, że była to Kierow
niczka Zakładu, która zazwyczaj wyjeżdżała na spotkanie nowych kandydatek, ażeby już na wstępie mile się do nich uśmiechnąć, powitać je milemi słowy, towarzyszyć im w drodze do willi w pięknym powozie, a może nawet — gdyby zachodziła tego potrzeba — podnieść je na du
chu, zachęcić do rozpoczęcia życia nowego w ra
dości i szczęściu. Panna miałaby może nawet ochotę ucałować białą rączkę szlachetnej i do
stojnej tej pani, jednak nie śmiała.
Tymczasem kierowniczka spoglądała uważ
nie na pannę przez szkła binokli.
— Bardzo, bardzo, bardzo młodziutka...
— Czterdzieści trzy, proszę pani.
— Tak, tak, wiem. Widziałam przecież metrykę urodzenia. A więc doskonale. Proszę siadać.
Panna Julja wsiadła więc również do po
wozu. Po chwili odruchowo się obróciła szu
kając oczami milczącej służącej; ta jednak znikła.
W tej chwili usłyszała śpiew nie już tylko paru słowików rozsypujących drżące swe nutki z pomiędzy gałązek oleandrów oblanych szkar
łatem, ale dwudziestu, pięćdziesięciu, całego chóru, całej ich orkiestry. Śpiew ten rozlegał się daleko przeszywając cieple przestwory
powietrz-62
ne o cudnej niebiańskiej woni. Nutki słowicze przesypywały się jak perły w powietrzu i choć ża
den z nich nie dbał zupełnie o nutki słowików innych, mimo to zdawać się mogło, że całym tym chórem dyryguje jeden z pośród nich, jakiś muzyk ukryty. Temu chórowi wtórował inny, nieco skromniejszy chór ptaków leśnych: siko
rek, pliszek, figojadek, wilg; donosił się pisk, szczebiot, świst, szmer; spadały nawet liście i kwiaty, schylały się gałązki o gęstych kiściach zieleni. Słychać było świegot, kwile
nie, trzepotanie, szum ptasich skrzydeł wszę
dzie z każdego wierzchołka drzewa, z każ
dego krzaczka, z każdego krzewu.
Woźnica trzasnął biczem i powóz ruszył.
— Nie, nie, jeszcze nie! Zaczekaj, zacze
kaj! — zawołała kierowniczka Wychylając się. — Zaczekaj! Cóż u licha?
Powóz się zatrzymał.
— Gdzież on się podział? — mówiła da
lej kierowniczka wciąż się wychylając z po
wozu i szukając kogoś wzrokiem wśród drzew.—
Dokądże on pobiegł? Był przecież tu dopiero jakieś dziesięć minut temu! Pewno zrywa kwiaty, albo też zbiera porzeczki lub agrest... czy ja wiem zresztą? Ale musi zaraz tu być! Trudno sobie wyobrazić jak się czuje uszczęśliwiony ile razy jedzie powozem! Niemożliwe, ażeby uciekł. Po
wiedziałby mi; przecież się nie krępuje zu
pełnie! Zaczekamy troszeczkę? Z pewnością zaraz wybiegnie z ukrycia. O, widzi panienka?
Jest. Proszę patrzeć, o, tam... Ach nie, to nie on! Tym razem zażartował ze mnie:
uciekl. Zobaczył papugę i pobiegł za nią. No, trudno, musimy zrezygnować; jedziemy! Nie, nie, czekajmy’! Już jest! Jest!
Panna Julja ze zdumieniem patrzyła na ru
chy i słuchała słów kierowniczki, która oży
wiwszy się cala uśmiechnęła się błogo, niby młoda panienka uśmiechająca się we śnie do swego umiłowanego. Również jakiś uśmie ch miłości rozjaśnił i tę twarz pokrytą zmarszczkami.
— A więc otóż i on!
Cóż to znaczy? Któżby to mógł być? Podnio
sła się panna. Mały chłopak ośmioczy dziewięcio
letni zupełnie nagi ukazał się wychodząc z gę
stwiny bambusów i biegł, niemal nie dotykając ziemi, w kierunku powozu.
Czy biegł? Miało się wrażenie, że podla
tywał. 1 rzeczywiście panna spostrzegła parę poruszających się na plecach miłych, malutkich^
młodziutkich skrzydełek. Stanąwszy przy po
wozie zaśmiał się wesoło, poczem niezwykle zgrabnie podskoczył i w jednej chwili znalazł się na koźle, obok woźnicy.
64
— Ach, szelma! — zawołała żartobliwie rozkochanym głosem kierowniczka.
Obrócił się roześmiany. Spojrzał radośnie z wysoka na pannę, zdumioną i milczącą. Po
kazał jej swoją zabawkę: łuk maleńki i strzałę.
Potem patrząc wciąż pannie w oczy, wypuścił strzałę w kierunku jednego z okrytych kwiatem oleandrów!
— Ach, ty szelma, szelma!
Dopiero wtedy panna Julja spostrzegła, że mały ten chłopak nie był wcale nagi, lecz miał na sobie trykoty różowe, przylegające do ciała, podobne do tych jakich używają korne djanci, baletnice i akrobatki cyrkowe celem zapewnienia sobie większej swobody ruchów, jak również odsłonięcia pięknych form swego ciała i tajemnicy własnej zwinności.
— Gdzieżeś ty latał, łobuzie mój mały?
Czemuś kazał panience tak długo czekać na siebie?
Odpowiedzią na to było puszczenie strzały następnej.
— O, to jest właśnie ulubiona jego zabawa!
Nie chce ani słyszeć o jakiejś innej zabawce!
Codziennie szelmiątko to zużywa niezmierną ilość strzał.
Powóz nie ruszył jeszcze z miejsca Tym
czasem również i woźnica patrzał na małego z
po-błatłiwym uśmiechem. Bvt to silny ogolony męż
czyzna ubrany w bogatą liberję, zdobną w srebrne galony. Rosła ta postać wraz z małym nagim chłopakiem na koźle, stanowiła niezwykle piękny obraz.
— No, teraz już dosyć. Uspokójże się wre
szcie i siedź spokojnie, jak grzeczny chłopak.
Wiesz przecież, że skoro się jedzie powozem, trzeba się odpowiednio zachować. Znowu strzała!
Słyszysz? Dość już! Bądźże posłuszny! Nie kręć że się tak! Widzisz, że się ocierasz o Giacomo?
Popsujesz skrzydełka. Ach, biedne te twoje skrzydełka!
Panna Julja w dalszym ciągu milczała. Pa
trzała, słuchała i zdawało się jej, że nic nie rozumie.
Widok tego chłopca nagiego, czy prawic nagiego z lukiem i strzałami oszołomił ją
zu-— Biedne skrzydełka! Wiesz przecie, że nic na jeden raz tylko muszą ci służyć. Będę ci przyprawiała coraz mniejsze za karę i ni
gdy nie nauczysz się latać. Obróć że się, jak należy! Dość już, jedziemy! Wddzisz? Zamiast ją rozerwać, nudzisz ją tylko. Biedna panienka.
Prawda, panno Juljo? Pani pewno się już nie
cierpliwi pragnąc ujrzeć jaknajprędzej willę, a ten łobuz zanudza nas swoją swawolą,
M>r'no Moretil .Wyspa Miłości* 5
66
Frunęła znowu jedna strzała. Kierowni
czka spojrzała błagalnym niemal wzrokiem na pannę, jakgdyby prosząc ją o przebaczenie.
— Cóż to za chłopak? — Zapylała na
reszcie panna nieśmiało. — Jak się nazywa?
— Kupidyn.
— O! — zawołała panna. — Kupidyn?
— W rzeczywistości on różne nosi imiona,—
ciągnęła dalej spokojnie starsza pani. — Na
zywa się Eros, Amor, Kupidyn, my jednak wo- limy to imię ostatnie. Znacznie jest milsze od tamtych.
— O, tak, naturalnie! — zawołała z na
gleni ożywieniem panna Julja. — Ach, cóż za miły chłopaczek! Cóż za kochana istotka!
Kupidyn!
— No, dość już, dość, dość! Teraz mówię zupełnie poważnie. Giacomo, jedziemy!
Powóz wreszcie ruszył. Konie szły małym truchcikiem.
Dotychczas droga się ciągnęła wśród ole
andrów. Teraz się ukazały magnolje. Białe roz
koszne kwiaty wyglądały na tle liści, jak jakieś wielkie nieco zgniecione owoce z kości słonio
wej. AVydawały bardzo silną cudną woń.
Całe pasma kamelji kwitnących przeglądały z poza tych olbrzymich drzew. Dziwne jakieś ptaki o barwnem upierzeniu latały nisko ponad
ziemią nawołując się nawzajem i znikając w za
roślach. Za niemi przefruwaly szybko cale gromady mniejszych ptasząt. Zarówno papugi jak inne ptaki znajdowały schronienie w gę
stwinie drzew, gdzie widać je było skubiące kwiaty i liściłe.
Powóz się toczył skręcając raz w prawo to znowuż w lewo. Kupidyn podnosząc się na koźle od czasu do czasu wypuszczał jakąś strzałę, nie płosząc tern bynajmniej ptaków.
Wtem ukazała się jakaś sarenka z pośród sil
nie pachnących akacji. Za chwilę znikła.
Panna Julja spostrzegła również pięć czy sześć danieli. Po chwili jednak i ich już nie było.
Ciepłe powietrze było pełne cudnej woni, ra
dosnych głosów, tajemniczych jakichś szmerów, Każda ptaszyna, każdy listek na drzewie, każ
dy kwiatek — wszystko to jakgdyby przema
wiało różnemi glosami; z każdego gardziolka ptaszęcego wydobywała się cala niemal skala nutek. Panna Julja słuchała z zamkniętemi oczami i o czemś myślala. Kierowniczka przy
zwyczajona do tego rodzaju głosów, zapachów, oraz innych cudów wysepki zachowywała się z obojętnością starej hrabiny, odbywającej swą zwykłą przejażdżkę powozem w ogrodzie pu
blicznym jakiegoś miasta prowincjonalnego.
68
Kupidyn zaś wciąż puszczał swoje strzały, wciąż się obracał i śmiał.
Powóz wjechał na drogę zupełnie zacie
nioną, przesunął się niby przez tunel dzikiego wina; temperatura się naraz zmieniła, zrobiło się nieco chłodniej.
Nie słychać już było śpiewu ptaszego; za
miast szumu liści i skrzydeł dal się słyszeć szum i szmer niewidzialnych strumyków. Za
miast zapachu oleandrów, akacji, magnolji, wi- ciokrzewu dolatywał zapach wilgotnej zieleni i ziemi jak również wilgotnego drzewa. Z po
między gęstwiny przeglądało zielonkawe świa
tło. Kupidyn się nie uśmiechał. Wkrótce jednak znowu zalało drogę światło słoneczne i ukazał się głęboki błękit nieba. Kupidyn aż krzyknął z radości, po chwili zaś stojąc w powo
zie wypuścił ostatnią strzałę ciesząc się nie
zmiernie, że tym razem jaknajlepiej trafił do celu.
— Za chwilę będziemy na miejscu — ode
zwała się kierowniczka.
I rzeczywiście oczom panny Julji ukazała się willa. W pierwszej chwili nie wydała się jej tak ogromną jak sobie wyobrażała. Miał to być raczej jakiś zamek aniżeli willa. Skoro jednak mogła wzrokiem już objąć całość willi, doznała wrażenia że się zbliża do jakiegoś pą-
lacu królewskiego o fantastycznych, niezwykle lekkich formach architektonicznych.
Panna Julja mimowoli przymknęła powieki.
Podniosła je dopiero gdy się powóz zatrzymał.
Spostrzegła odrazi: na marmurowych schodach wspaniałego pawia z rozpuszczonym wachla
rzem piór, mieniących się różnemi barwami, z przewagą jednak złota, zieleni i błękitu.
Wysiadłszy
*
z powozu, obejrzała się dokoła, szukając kogoś oczami: może Kupidyna. Nie było go już jednak.
*
Kierowniczka zaprowadziwszy pannę Julię do przeznaczonych dla niej apartamentów, po
kazała jej sypialnię, gabinet, garderobę, salo
nik. Wszystko było nowe, lśniące, czyste i świeże. Czuć było zapach perfum. Mnós
two flakoników znajdowało się na stoliku przed lustrem w pokoiku przeznaczonym do ubierania się.
Czy się podoba pani to wszystko, panno Juljo?
— Ach, bardzo!
— A czy obicia są ładne?
— Ach, bardzo, bardzo ładne.
— Te srebrne serduszka, to mój pomysł,—
mówiła dalej, przybierając coraz milszy ton
70
głosu, staruszka. — Ja również kazałam zawie
sić te dwa gobeliny niewielkie: Porwanie Pro- zerpiny i Porwanie Europy. Czy się podobają panience?
— Ach, bardzo, bardzo, — odrzekła pan
na z lekkim rumieńcem na twarzy. Są śliczne!
Mały, zaciszny, przytulny i bogaty salonik wyglądał jak cacko. Tu będzie mogła przyj
mować kawalera swojego i spędzać z nim mile chwile na tej kanapce obitej żółtą złocistą drogą materją. Z sufitu, ozdobionego namalo
wanym miłym amorkiem, zwisała różowa lampa alabastrowa. Panna spostrzegła tu również inne wytworne przedmioty: wazę krysz
tałową z porcelanowemi kwiatami wzorowa- nemi na obrazkach japońskich, akwarjum z dwiema złotem i rybkami, słoiczek z wodą i kwiatkiem na długiej łodyżce.
Kierowniczka spojrzała na kanapkę z wy»
razem niezadowo'enia.
— Nie, to mi się wcale nie podoba, nie.
Żółta. Kolor zdrady miłosnej. Nie podoba mi się zupełnie.
Weszła do sypialni. Panna kroczyła za nią.
— Tu znowuż kazałam zawiesić reproduk cję obrazu Botticelli’ego: Narodziny Wenus,
Nie wiem, czy odgadłam gust pani w wyborze obrazów.
— O, tak, proszę pani. Obrazy mitolo
giczne bardzo mi się podobają.
— Wenus jest boginią wiosny, miłości, ra
dości natury, — mówiła kierowniczka, przym
knąwszy powieki, niby marząc. — Lubię obra
zy przedstawiające ją w całej jej okazałości i piękności form. Z jakąż rozkoszą wyobra
żam sobie chwilę gdy z piany morskiej wychodzi ku życiu. Oto jest arcydzieło Tycjana, jego słynna Wenus spoczywająca, tam dalej zaś in- da Wenus również spoczywająca, pędzla Gior- gione da CastelFranco. A oto jeszcze jeden go
belin mały wyobrażający Wenus w wózku, ciągnionym przez cztery gołąbki. Podoba się pani?
— Ach, cudna!
— W gabinecie kazałam umieścić obraz, który lubię ogromnie: Sąd Parysa. Czy zauwa
żyła pani?
— O, tak, proszę pani. Jest naprawdę wspaniały!
Panna zaczęła oglądać firaneczki z prze
cudnych koronek, wyroby ze srebra z własnym monogramem, skórę tygrysią na podłodze.
Wśród innych przedmiotów spostrzegła błękit
ny kryształowy talerzyk z czystą wodą i po-
1L
zbawionemi zupełnie łodyżek kielichami kwia
tów. Nad łóżkiem był rozpięty błękitny atła
sowy baldachim. Zebraną u szczytu, pod sa
mym sufitem, lśniącą draperję przytrzymywały dwa złote amorki.
— A to jest właśnie łóżeczko panienki! — zawołała pani dotykając z zadowoleniem ręką atlasu.
— Jakże błogo będzie pani tu spala, jak dziecko! Jakże cudnie będzie pani tu śniła!
Panna skromnie opuściła głowę.
— Jakże cudnie będzie pani tu śniła! — powtórzyła staruszka. — Cudne sny bywają w tym wieku! Czterdzieści trzy lata! Ale cóż to? Czemu panieneczka opuściła główkę? Za
rumieniła się. Biedna panienka!
Kierowniczka zbliżyła się do panny i poraź pierwszy dała wyraz swej poufałości: pokle
pała ją po policzku.
Wróciły do saloniku.
— Ach, ta żółta kanapka! Kolor zdrady, czy zawodu miłosnego. Nie podoba mi się wcale. Każę zamienić. Pozwoli panienka? Usu
nę
ją-Skierowała się, do małego biurka heba
nowego, inkrustowanego masą perłową. Na biurku znajdował się srebrny kałamarz
z zaprawionym perfumami atramentem, pió
ro złote, podobne do tych jakie się widuje na dawnych obrazach, oraz album oprawny w skórę błękitną. Kierowniczka usiadła za
mierzając coś napisać na pierwszej karcie al
bumu.
— Tu, jeśli pani będzie życzyła, panno Juljo, może pani pisać dzień po dniu swój dzien
nik. Regulamin na to pozwala.
Na karcie tej u góry kierowniczka napi
sała wykwintnem i pretensjonalnem pismem niepodobnem do pisma staruszki: Incipit vila not)a.
Poczem wstała i skierowała się ku wyjściu.
Była nieco zmęczona. Również i panna, mi mo że była jeszcze bardzo młodziutka, musiala odczuwać zmęczenie po tak długiej podróży, po przepłynięciu łodzią jeziora, po przejażdżce powozem i po tych zresztą pierw
szych wzruszeniach.
— A więc nie krępuję już więcej pani, zostawiam pani, panno Juljo, najzupełniejszą swo
bodę, — rzekła w końcu kierowniczka naci
skając guzik elektryczny.
W mgnieniu oka ukazała się służąca w stroju zakonnicy, w pantoflach filcowych.
Stanęła na progu, oczekując w postawie nie
ruchomej i w milczeniu rozkazów. Panna po znała ją. Była to ta sama służąca, która
spot-74
kala ją na przystani i odprowadziła do powo
zu kierowniczki. Zrozumiała, że to ona miała być jej milczącą, posłuszną i wierną służącą.
— Idziemy, zostawiam panią samą.
Kierowniczka stanęła już w drzwiach. Pan
na Julja byłaby wtedy porwała z rozkoszą białą arystokratyczną rączkę staruszki ażeby okryć ją pocałunkami i łzami, jednak nie śmia
ła. Łzy ciepłe spłynęły jej po policzkach je
szcze nie zwiędłych.
— I cóż to? Cóż to z panienką się dzieje?
Płacze?
Staruszka ujęła ręce panny Julji, nachyliła się i szepnęła jej do ucha słowa, które napeł
niły radością jej serce tak srodze już zawie
dzione w życiu przed zamieszkaniem na wy
spie.
— Bądź szczęśliwa! — wyraziła swoje ży
czenie staruszka.
Panny przyzwyczajają się szybko do willi Mowrer. Piękna miejscowość, czyste powietrze, pachnące kwiaty, wygodne mieszkanko, życzli
wość kierowniczki, prędzej jeszcze aniżeli to sobie można wyobrazić, wpływa na uspokojenie ducha. Rozpoczynając życie nowe nie myślą już nawet o swojem życiu dotychczasowem; zu
pełnie jakgdyby jakiś sen piękny zatarł w pa
mięci poprzedni sen zły.
Panna Julja była szczęśliwą. Onegdaj jeszcze, siedząc w pociągu czuła jakiś dotkliwy ból w sercu: teraz nic już jej nie dolegało. Dwie godzi
ny temu dopiero kierowniczka pożegnała ją wzru
szoną do głębi serca i roztkliwioną. Wyciągnąw
szy się po jej wyjściu na kanapce zdrady miłosnej, sama nie wiedząc czemu płakała. Płakała tak, jak płacze młodziutka czternastoletnia panien
ka, lejąc obfite Izy bólu i radości bez żadnej przyczyny. Spojrzała do lustra. Oczy miała
76
Tu nic nie było śmiesznego. Bo mógłby się ktoś śmiać? Jakżeby się śmiać z dobrej tej pani o tak głosu i słodkim uśmiechu? Jakżeby
podkrążone, powieki nabrzmiałe, nos czerwony, usta fjoletowe. Na postarzałej nagle twarzy malował się wyraz cierpienia. Kierowniczka tymczasem jej rzekla, że jest jeszcze bardzo
podkrążone, powieki nabrzmiałe, nos czerwony, usta fjoletowe. Na postarzałej nagle twarzy malował się wyraz cierpienia. Kierowniczka tymczasem jej rzekla, że jest jeszcze bardzo