• Nie Znaleziono Wyników

trwała ta symbioza między opasłym panem, a roboczym koniem, całe stulecia

W dokumencie Śmieszne historje (Stron 72-80)

BAJKA O ROBOCZYM KONIU I OPASŁYM PANU

1 trwała ta symbioza między opasłym panem, a roboczym koniem, całe stulecia

Koń sechł, szerszenia!, robił bokami z wysiłku, głupiał i — ciągnął. ' )

68

Pan ty), łysiał, wywijał batem, mądrzał i — po­

pędza).

Roboczy koń ciągnął...

W rozperlone rosą świty, gdy różanopalca Ju­

trzenka przeciera zaspane oczy i w jasne włosy wplata purpurowe, żółte i fioletowe wstęgi, fruwające w wie­ wystające rusztowanie szkieletu, wtedy pan odłożył bat, wyciągnął batystową chustkę do nosa? przyłożył

suchą wiązkę słomy, obmyć skrzepy krwi po razach bata, wsypać garniec owsa do żłobu, a rodzinie ko­

nia posłał wspaniałomyślny pan cały korzec otrębów...

Koń leżał obok żłobu i serce mu wzbierało wdzięcznością dla opasłego pana, ale owsa tknąć nie mógł, bo był chory, śmiertelnie chory...

Wtedy opasły pan sprosił innych opasłych pa­

nów i kilka wiecznie niezadowolonych roboczych koni z folwarków, poprowadził ich do stajni, gdzie leżał ciężko chory i pokazywał, mówiąc: „Patrzcie jak ob­

chodzę się ze swoimi współpracownikami ł... Owsa u mnie jeść nie chcą, wylegują się na miękkiej sło­

mie w cieple i dosycie!... Rodzinę im zaopatrzam i wspomagam jak braci, jak rodzonych, kochanych braci!“...

Opasły pan znowu przykładał batystową chustkę do oczu, wzruszony niepomiernie swą własną dobro­

cią. Zaproszeni tłuści panowie byli też wzruszeni do­

brocią i łzami opasłego pana, a jeden z zaproszonych tłustych panów, bardzo łysy i bardzo mądry obiecał pojechać do miasta i tam w gazetach opisać wspa­

niałomyślność opasłego pana w szczególności i do­

broć opasłych panów, w stosunku do wiecznie nieza­

dowolonych i kwękających koni roboczych, w ogólności.

I tak się też stało.

Opasły pan przeczytał później w gazetach, że jest za dobry w stosunku do roboczych koni, że jest chytrze wyzyskiwany przez te bydlęta, które zamiast 24 godzinnego dnia roboczego, chcą pracować tylko tyle, aby skóra nie odpadała im z kości i dech nie zamierał w piersi ze zmęczenia. Bardzo łysy i tłusty pan napisał w gazecie, że niesłychane żądanie robo­

czych koni, aby w razie niezdolności do pracy da­

wano im legowisko w stajni i nie wyrzucano na błoto z całą rodziną, aby z nich żywcem nie łupiono skóry i dawano im tyle obroku, ile koniecznem jest d o utrzymania życia roboczego konia — jest dowodem złej i przewrotnej natury roboczych koni, świadczy o braku poczucia łączności narodowej, o zupełnym zaniku etyki i miłości Ojczyzny z ich strony.

70

Opasły pan, przeczytawszy w gazecie, zrozumiał, jak bardzo jest wykorzystywany i wyzyskiwany przez robocze konie, więc wyjął znowu batystową chusteczką i rozpłakał się nad własną smutną dolą i nad cięż- kiem położeniem, w jakie popadł przez zanik patryo- tyzmu u roboczego konia.

Dawno już podejrzewał, że roboczy koń symuluje chorobę, a teraz po przeczytaniu gazety nabrał pra­

wie pewności, że koń, chcąc go wprowadzić w kłopot, odmówił mu współpracy w czasie pilnych robót je­

siennych, zasłaniając się chytrze chorobą, którą wy­

myślił, aby uzyskać wygodniejsze warunki bytu i z peł­

nych spichrzów pańskich, wycyganić od czasu do czasu trochę plewy czy otrębów.

— Interesy Ojczyzny, a tern sam em i moje są zagrożone! — powiedział opasły pan — wziął bat i poszedł do stajni, gdzie leżał chory.

— Auf! — zawołał pan, poczerwieniawszy m ocno na twarzy.

Roboczy koń był w stanie kompletnej depresyi duchowej i robił ciężko bokami.

— Auf! — wrzeszczał ochryple opasły pan, wa­

ląc batem po ledwo przyschniętych ranach na skórzą konia.

Koń wywracał żałośnie gałami ocznemi, ale wstać nie mógł.

— Więc to jest postępowanie uczciwego, robo­

czego konia, w chwili, gdy Ojczyzna potrzebuje twej pom ocy? — skrzeczał opasły pan, pieniąc się ze zło­

ści. — Więc tak postępuję dobry, wolny obywatel wolnego państwa?... H ańba!!!

Roboczy koń był już na wszystko nieczuły.

Wtedy opasły pan pojechał do miasta i sprowa­

dził wielu Judzi, którzy mieli na sobie ubrania o błysz­

czących guzikach, a u boku m etalowe pręty.

Weszli do stajni z opasłym panem.

— Gdzie ten bolszewik? — zawołał jeden z pa­

nów o błyszczących guzikach, marszcząc groźnie twarz.

— Tu leży, Jaśnie Wielmożny Panie! — mówił opasły pan, kłaniając się do sam ej ziemi.

— Jazda chłopcy! — zawoła! pan o błyszczą­

cych guzikach, do swoich również uguzikowanych lu­

dzi. Brać tego bolszewika i do pługa!,..

Ludzie o błyszczących guzikach obskoczyii cho­

rego roboczego konia, przynaglając do dźwignięcia się z barłogu.

— Strajk?... Do kryminału!... Ma szubienicę! — wołał poirytowany pan o błyszczących guzikach.

Dźwignięto roboczego konia za grzywę. Słaniał się z nóg, głowa opadła m u na piersi, a oczy miał do zatkania smutne...

Wyprowadzono go na podwórze i wepchnięto w parcianą uprząż, do której założono lśniący pański pług.

Zaprząg wyprowadzono w pole.

Był świt. Wstawało nowe słońce zmartwych­

wstającego dnia.

Opasły pan ujął swój bat z niewyprawionego surowca we wprawną rękę i rozpoczęła się orka.

Roboczy koń pociągnął ostatkami sił pług po tłustej, pańskiej roli.

Czy długo pociągnie ?

72

Łzy.

K

ilka lat temu...

Późna noc.

Po lustrzanej sali, pełnej dymu tytoniowego, błąka sie Nuda. Siada na pluszowych obiciach krzeseł, zie­

wa przeciągle, kładzie swe długie, kościste ręce na marmurowych płytach stolików i pajęczą swą szatą przyćmiewa blaknące światło gazowych lamp.

Ma sali prawie pusto.

Na estradzie siedzi kilka kobiet w narodowych, węgierskich strojach. Wystawiły z pod krótkich su­

kienek łydki, obciągnięte ażurowemi pończochami i mdlejącymi palcami przebierają po strunach tambu- rin i mandolin.

Jakiś beznadziejnie nudny walczyk błąka się i odbija po lustrzanych ścianach sali i kona gdzieś bez echa.

Zdziwiła mnie poprostu ta bezbarwność melodyi i podniosłem głowę, od godziny przeszło pochyloną nad notatkami, które przejrzeć musiałem.

Jestem uprzedzony do Węgierek, a w szczegól­

ności do węgierskich muzykantek, gdyż pewnego razu zostałem „wzięty na tem perament“ przez pewną ro­

dowitą Węgierkę, która, jak się później dowiedziałem, pochodziła z puszty... tarnopolskiej.

flie cóż to wobec wieczności ? ..

Podszedłem do estrady i kazałem podać szam­

pana.

W zamian za to zagrano mi „tusz“ — a kapel­

mistrz wydał uroczysty okrzyk: „Eljen!“

Kawiarenka się ożywiła. Sam gospodarz zapalił jeszcze dwa płomienie gazu, kelner przetarł zaspane

73

oczy, strzepnął serwetką stół i przyniósł „Jaśnie Wiel­

możnemu Panu Hrabiemu“ — szampana.

Piliśmy.

Muzykantki ożywiły się; podciągnęły podwiązki na opadające pończochy, oblizały przyschnięte wargi i kokieteryjnie przeginały się, poprawiając włosy.

Zwróciłem się do jednej z muzykantek.

Dziecięco szczery wyraz jej dużych, smutnych oczu pociągnął mnie ku niej.

Zacząłem się jej bliżej przypatrywać.

Zagrano ludową pieśń w ęgierską: „Edes anyam “.

Płynęła prawdziwie słodka meiodya bezkresnych puszt węgierskich, upajając i kołysząc do marzeń, a budząc zarazem tęsknotę za czemś nieznanem i nieokreślonem.

Spojrzałem na dziewczynę o smutnych oczach.

Ma bladej jej twarzyczce spostrzegłem kolejno odbijający się smutek, to żal, to ból przeogromny, iż począłem żałować tej dziewczyny, rzuconej na pastwę losu.

Lecz cóż to?...

Z jej oczu padały duże łzy na błyszczące świe­

cidełka i blaszki, um ocowane do jej jaskrawego gor­

setu, opalizując w świetle gazowych lamp, jak perły rzadkiej wartości...

— Plączesz?...

Uciekła z estrady, przysłaniając twarz ręką, jak zawstydzona, mała dziewczynka.

Siedzieliśmy po chwili przy stole.

Mówiłem: „Rozumiem cię. Czasami czuje, się taki przeogromny smutek i tęsknotę za domem, zwaną nostalgią ziemi rodzinnej. Widzisz wtedy w najdrob­

niejszych zarysach dom ojcowski, matkę, rodzeństwo, kochanka... Wchłaniasz w nozdrza zapach kwiatów, rosnących na rodzinnych łąkach, kąpiesz się w bla­

skach słońca, które tam weselej świeci, niż u nas. sły­

szysz szum rzeczki wioskowej,- piosenkę śpiewaną przez twe rówieśnice, świergot ptasząt w lesie... *

Z zapłakanych jej oczu nie schodził ani na chwilę ten sam wyraz smutku i bólu.

74

— Ja cię rozumiem — mówiłem — ale nie płacz nigdy przy ludziach, bo ludzie wyśmieją tylko twój ból serdeczny...

— ftleż ja przecież zawsze nie będę nosiła ta­

kich ciasnych bucików! — odfuknęta.

■— Jakto ?...

— Kupiłam buciki — mówiła dziewczyna o smut­

nych oczach — które mię tak cholerycznie cisną, że siedzę całą noc jak wściekła i płakać muszę ze zło­

ści. Tyle pieniędzy wyrzuciłam! Psia krew !

Zapłaciłem rachunek i wyniosłem się cichutka tylnemi drzwiami.

75

W dokumencie Śmieszne historje (Stron 72-80)