Biblioteka Śląska w Katowicach
0030000492034
W. RAORT
Ś M I E S Z N E
H I S T O R J E
Z W STĘPEM
ARTURA ĆWIKOWSKIEGO.
WE LWOWIE
NAKŁADEM LUDOW EGO TOWARZ. WVDAWNICZEGO, SVKSTUSKA L. 21, DRUKIEM „DRUKARNI U DZIAŁOW EJ" ULICA KOPERN IK A L. 20.
1920.
ŚMIESZNE HISTORJE
Hlisze wykonano w Zakładzie graficznym „U nia“ we Lwowie,,
SŁÓWKO W STĘPNE.
N
azwisko autora obrazków, umieszczonych w niniejszym zbiorku, znane jest szerokim kołom czytelników pism lwowskich, a zwłaszcza „Dzien
nika Ludowego“, w którym Raort drukował i drukuje swe fejletony, z nadzwyczajnem zainteresowaniem czytywane przez ogół publiczności. Uznanie, jakiem cieszą się jego „Obrazki bez retuszu“, skłoniły Lu
dowe Towarzystwo Wydawnicze do uprzystępnienia ich jak najszerszym warstwom, zwłaszcza, że wybija
jąc się wysoko ponad wartość przemijającą fejleto- nów dziennikarskich, przy zachowaniu ciągłej aktu
alności, wkraczają w dziedzinę literatury pięknej i w dziale satyry politycznej i społecznej, dzięki arty
stycznemu opracowaniu zajmują niepoślednie miejsce.
Bez przesady powiedzieć można, że wśród publikacyi ostatnich lat, powstałych na tern skąpo zresztą przez literatów polskich uprawianem podłożu, nie znaleźć utworów, któreby z takiem zacięciem satyrycznem, z takim humorem, z takiem szerokiem ogarnięciem horyzontu, przy równocześnie głębokiem ujęciu treści w formie wykwintnie literackiej, tak ogarniały temat, jak to czyni autor niniejszego zbiorku.
Raort widzi drobne podłostki i śmiesznostki indy
widuów i chłosta je jaskrawym, zjadliwym dowcipem swojej satyry; ale widzi też gangrenujące rany spo
łeczne i przykładając do nich swój nielitościwy skal
pel, pragnie uleczyć je sondowaniem i oczyszczeniem.
'Uświadamiając to, co boli, nie pozostaje bezwzględ
nym, chłodno-ironicznym spostrzegawcą: z pod gry
zących słów, z pod kaskady błyskotliwego dowcipu, :z pod uśmiechu ironii, wygląda twarz współczującego
człowieka i obywatela, który boleśnie wyczuwa zło społeczne, przeżerające organizm narodowy\i znacząc je czerwonem piętnem, chce przykuć do niego uwagę w celu podjęcia metod ochronnych.
Nędza ludzka, nędza materyalna i moralna, wielki, wstrząsający ludzkością konflikt społeczny między światem jych, co przeżyli się, a tych, co żyć nowem, lepszem życiem pragną — to tło, na którem Raort snuje swe pełne wnikliwej spostrzegawczości, głębokiej refleksy!, cyzelatorsko pod względem techniki wykończone obrazki.
Widzimy w nich dzień dzisiejszy takim, jaki jest, bo autor zdarł z niego maskę świętoszkowatej obłudy i banalnej frazeologii, słyszymy w nich krzyk cier
piących i wyzyskiwanych, mimo iż zdaje się, że to tylko drwiący śmiech ironii.
Na tern polega nieprzemijająca wartość utwo
rów Raorta, które będąc wiernem zwierciadłem chwili, są równocześnie dzięki literackiej i artystycznej kul
turze autora dziełem prawdziwej sztuki, wkraczającemu w szranki literatury pięknej.
Dobry jest nóż, który rani i śm iech, który drwi, jeżeli nożem chirurga i ironią satyryka kieruje troska, o zdrowie organizmu, dla uleczenia którego im ostrzej
sze, tern skuteczniejsze są środki.
We Lwowie, w marcu 192Q-.
A rtu r Ćwikowski.
SPOWIEDŹ. /
9
Z
yi pewien młodzieniec, który się tern różnił od innych młodzieńców, że nie był wcale młodzieńcem.
Znał Życie i ono jego znało. Kochali się bar
dzo i w chwilach czułości gadali sobie najprzesadniej- sze komplementa.
1 dobrze im ze sobą było, tak długo dopóki nie usiłowali się wzajemnie przekonać o swojej wyższości.
A winno temu było Życie, które pewnego pięk
nego poranku zaczęło wykładać młodzieńcowi za
sady savoir vivre’u i to tak brutalnie, że biedny mło
dzieniec zgłupiał do szczętu.
Oprzytomniawszy rzucił się na Życie, ale ono parsknęło mu śmiechem w twarz i udowodniło mu niezbicie ze swadą komiwojażera, że jest zwykłym, nor
malnym głupcem, który sobie tylko to jedno ma do zarzucenia, że jest za mądrym na nasze stosunki.
Młodzieniec usiłował w naiwności swojej prze
konać Życie, że ono od niego zależy, a nie on od niego.
file wiadomo, Życie mając za sobą olbrzymie doświadczenie i środki, prowadziło walkę z powodze
niem, natomiast biedny młodzieniec prowadził z tej okazyi coraz częściej dość długie rozmowy z Panem Bogiem, co wykazuje już dosadnie, że czuł się za słabym do tej walki i szukał sprzymierzeńca.
A łajdackie Życie uprawiało swój odwieczny, sy
stematyczny proceder przekonywania ludzi, że w ka
żdej chwili, zależnej od humoru może każdemu bez wyjątku napluć w twarz. Weszli w szranki i rozpo
częła się walka.
Rozpoczęło się od miłości.
7
Młodzieniec wyszukał sobie (a raczej Życie mu podsunęło) osobnika, stworzonego według wersy! bi
blijnej z jego żebra.
Słowo „miłość" było za slabem pojęciem, na określenie tego, co się w duszy młodzieńca działo.
Chciał stworzyć na określenie słowa „kocham“
nowe słowo, potężne jak Bóg, donośne jak grom, wielkie jak świat, mocne jak granitowe opoki skał, a słodkie i ukojne jak melodya starej piosenki trou- badurów średniowiecza — bo banalne „kocham“ było w jego pojęciu już tak sprofanowane, jak uścisk m ię
dzynarodowej kokoty.
I była ta niewiastka dla biednego młodzieńca, tern, czem oaza na puszczy dla zbłąkanego, tern co Beatrix dla Dantego, Duse dla Annunzia, Cleo de Me
rode dla starego Luitpoldes, tern co partya wista dla ks. proboszcza, a „pochlebna wzmianka“ gazeciarska, dla początkującego autora.
Życie obawiając się jednak, by młodzieniec po
ważnie zajęty miłością nie zaniechał walki, której zwy
cięstwa było pewne, podsunęło ukochanej młodzień
ca, bogatego piwowara, który obdarowawszy niewia
stę butonami, brelokami oraz tuzinem jedwabnych halek i kapeluszy, uwiózł ją w podróż poślubną do Karlsbadu, gdzie równocześnie leczył się z chroni
cznego kataru ślepej kiszki.
Biedny młodzieniec tłukł łbem o ścianę, kąsał własne palce, ryczał jak syrena fabryczna i płakał jak dziecko, któremu zwalą mozolnie ustawioną budowę z kart.
A Życie szelmowsko się uśmiechało, zacierając ręce z zadowolenia.
Więc młodzieniec zaczął pić.
A pił lepiej jak nieboszczyk Edgar Allan Poe, bo delirium tremens wcale u niego nie wystąpiło.
Ale Życie obawiając się, że zamroczony umysł młodzieńca nie potrafi z całą świadomością ocenić jego zwycięstwa, podszepnęło ludziskom, aby odm ó
wili kredytu lekkomyślnemu młodzieńcowi, który od tego czasu przyzwoicie nawet upić się już nie miał
A Życie uśmiechało się z tak zjadliwem zado
woleniem, jak krytyk, mający zrecenzować książkę cwego osobistego wroga.
Wtedy nieszczęsny młodzieniec zaczął pisać li
ryczne wiersze.
A jakże!
A miał biedak talent, tylko, że nie miał co jeść, więc pisał za herbatki różnym anemicznym panien
kom akrostychy do pamiętników, a pewnej fabryce karmelków, krótkie wierszowane sentencye, na pa
pierki, służące do zawijania wytwarzanych produktów.
Nie mając powodzenia na tej niwie przerzucił się na pole dramatu.
□dramatyzowany cykl obrazów, noszący tytuł:
„Rok 1863“, obiecała dyrekcya teatru wystawić do
kładnie w roku 1963-cim z okazy i lOG-letniego jubi
leuszu powstania. Więc młodzieniec w międzyczasie napisał piękną powieść obyczajową, którą nadesłał na konkurs „Kury er a Warszawskiego“.
Ale chytre Zycie postarało się o to, że do jury konkursowego powołano szwagra, kuzyna i stryjeczne
go brata pewnej niewiasty, która napisawszy niebez- pieczno-wiekową powieść, uzyskała pierwszą nagrodę konkursową w kwocie 47 mareczek 40 fenigów.
A Życie zacierało ręce z zadowolenia.
Minęło lat wiele.
Hardy młodzieniec nie ustępował ani kroku.
Więc Życie chciało zawrzeć z młodzieńcem kom
promis — ot taki, nędzny, życiowy kompromis.
Biedny młodzieniec, wyniszczony ciągłem bory
kaniem się z Życiem -t- chwilowo uległ.
Były więc chwile, że łajdackie Życie wciągało na swą przeżytą maskę twarzową grymas serdecznej przy
jaźni i z oszołomionym młodzieńcem chodziło za podramię.
Czasami Życie brało go w ramiona tak m ocno...
mocno i szeptało mu w ucho pochlebstwa do przesady.
Czuł biedny młodzieniec, jak podnosił się coraz wyżej... wyżej w zawrotną przestrzeń, aż hen, ku słoń
cu!... Mijał dumnie szybujące w przestrzeni orły, od-
I
dychał powietrzem, przesycönem jaśnią słoneczną czuł w sobie moc wskrzeszającego Chrystusa.
Ludzie tacy maii, jak drobne punkciki — naj
większe pomniki sławnych, to kretowiska !
Zatracał powoli wszystkie cechy człowieczeństwa i czuł, jak przeobraża się w jakiś olbrzymi kolos du
chowy, dla którego nie istnieje ni przestrzeń, ni czas.
H ej! jaki on mocarz, jaki olbrzym!
Niebo blisko — stworzy nowego Boga, bo ten m u z a mały, za słaby!
Stworzy kolosy-ludzi i rzuci między nich ogrom swej duszy.
Był Mocą !
ft Życie stawało przed nim wielkie i mocarne.
—
A
kto cię wzniósł tak wysoko, he?... Komu ■ to zawdzięczasz? Prowadziłeś ze mną zaciekłą walkę na śmierć i życie. Myślałeś, że mię zwyciężysz? He!h el... To niemożliwe, gdyż ja jestem w twej krwi, w każdej komórce twego mózgu, w każdym ścięgnie i kościach! Nie chciałeś uznać mej wyższości, a prze
cież od mojej woli zależało wznieść cię ku słonecznym wrotom wielkiego Jutra.
Patrzałeś na mnie jak na ohydnego potwora, w walce nie przebierałeś w środkach, a przecież za cenę ustępstwa chciałem cię obrać posłannikiem wiel
kich idei i przeogromnych dzieł Psychy.
Czemu to czyniłeś, czemu?...
A biedny młodzieniec ze skruchą i żalem wy
znawał i bił się w piersi:
— „Mea culpa, mea maxima culpa !“... Lecz i ty przyjacielu - Życie nie przebierałeś w środkach 4w tej walce. Patrz na moją obwisłą, szarą skórę na szkle Iecie bezmięsnym, na moje oczy wypłowiałe, z bez
sennych, przepłakanych nocy, wglądnij w mą duszę wy- popielałą, gdzie nie ma już żadnych pragnień, celów i dążeń.
1 biedny młodzieniec wracał mimowoli do roli oskarżyciela.
— Czemu kazałeś ludziom śmiać się ze mnie i drwić? — mówił biedny młodzieniec.
— Czemu tłumiłeś we mnie każdą myśl, każdy 10
poryw odrzynający się jaskrawiej od stereotypowego tła, na którerm ludziom wegetować kazałeś?...
— Czemu zabroniłeś mi przekroczyć linię de- markacyiną Twego królestwa ?...
Czemu kazałeś Twym podwładnym tłumić we mnie co lepsze, śmiechem, jadem i ironią?...
— Widzisz przyjacielu - Życie... Ma się naprzy- kład w duszy jakiś drogi klejnot, który przewyższa przepychu n wszystkie klejnoty świata. — A taki ten klejnot w i e lk i , że wypełnia całe twe jestestwo...
1 bierzesz taki klejnot w ręce, patrzysz nań długo z dziwnern wzruszeniem, bo on jest twą duszą — wszystkiem !....
Zaczynasz klejnot ten rzeźbić i szlifować w prze
cudne wzory i kwiaty, przepędzasz nad nim długie noce, trawiony gorączką twórczą, wkładasz w tę pracę co masz najdroższego i sam powoli stajesz się jak atom, bo cały wniknąłeś w swe dzieło, jak promienie słoneczne w głębię seledynowego oceanu.
! bierzesz swą duszę - klejnot, co lśni milio
nami przeżytych wzruszeń, jak brylanty bezcenne i kładziesz u stóp ludzi, jak skarb najszacowniejszy.
I cóż?...
Ależ to twór błazna, pozbawionego najelemen- tarniejszych podstaw sztuki i P fe ! jakie to nieregu
larne linie, jakie prostackie wykończenie, a przytem...
jego prababka prowadziła się niemoralnie...
Albo:
Pozujesz znowu na mistrza?... C ha! ćha ! cha!
A jadłeś w tym tygodniu obiad mistrzu?...
1 stoisz przed nimi taki ośmieszony i oplwany,, jak psiak obity i skopany brutalnie.
Jakiś odruchowy błysk protestu płynie ci falą przez n.ózg i mnie zbolałe zwoje.
Chcesz krzyczeć, a rzęzisz, chcesz jękiem stra
sznym powietrze przedrzeć i skowytem świat przera
zić, a w gardle czujesz gniecenie dławiące.
— Czemu przyjacielu - Życie kazałeś Twym podwładnym tłumić we mnie co lepsze, śmiechem, żółcią i ironią?...
— „Mea culpa, mea maxima culpa!“ — szeptało melancholijnie Życie.
— A przecież — mówił młodzieniec — choć by
łem w walce z Tobą bezwzględny, Ty Życie byłoś dla mnie bezwzględniejsze. Walczyłem bez wiary w zwy
cięstwo i swe siły. —■ O, bo Ty Życie jesteś p o tężn e!
Wałczyłem, bo nie chciałem przyznać się do klęski.
Przecież Ty tryumfowałeś przyjacielu, bo dopiąłeś swego.
— Czyż nie tańczyłem na stypie swej duszy, wstydząc się jej i kryjąc ją przed okiem Twych pod
władnych, starając się o niej zapomnieć, jak o stra
sznej zgangrenowanej ranie?
— Czyż nie tryumfowałeś, gdym zaczął obcować z ludźmi, których jedyną zaletą były dobrze skrojone palta i tłuste karki; czyż nie nosiłem modnych kra
watów i goliłem regularnie brodę; czyż nie prawiłem komplementów różnym paniom na „jour fixach?“...
— Czyż nie unosiłem się nad kotletem wie
przowym i piwem, sprowadzonem przez gospodarza uczęszczanego łiandelku?...
— Czyż nie grałem wista i obgadywałem bli
źnich, umierając powolnie w zabójczem dla mnie milieu ?
— Przecież żyłem tak, jak Ty to chciałeś przy
jacielu - Życie, choć w duszy nie przyznawałem się do tego.
— Czy myślisz, że nie odczuwałem Twego try
umfu przyjacielu, gdyś widział jak wśród rupieci swe
g o wnętrza, stęskniwszy się za sobą samym, wygrze
bywałem swą duszę, ale tak biedną i zbiedzoną, że płakać nad nią musiałem palącemi łzami?
— Choć byłem w walce z Tobą bezwzględny — mówił młodzieniec, Ty, Życie byłoś dla mnie bez- względniejszem!
A Życie jakby tknięte wyrzutami sumienia szep
tało b oleśn ie:
— Minęło... minęło... Zapomnij o wszystkiem, a wzniosę cię ku słońcu i Bogu...
I młodzieniec wzbijał się coraz wyżej w bezkres i bezmiar.
12
Ziemia dawno mu już znikła z oczu, widziai tyl
ko sinawy obłoczek jeszcze...
On — wielki mocarz du ch a!
A Życie szeptało mu ciągle słodkim, ukojnym śpiew em :
— A ch ! jakżesz wielkim je ste ś! Zawładniesz kró
lestwem dusz, ludy bić ci będą czołem i korzyć się przed przeogromnym majestatem Twej duszy... h e t h e ! h e !...
— Czyżby?!...
Patrzał w olbrzymią twarz Życia, wykrzywioną jakimś dzikim, wewnętrznym grymasem śmiechu...
Czyżby... ironia?!...
— T y!...
1 naraz Życie parska ogromnym śmiechem, rwą-' cym wszelkie tamy i zapory...
— Cha! cha! cha! cha!...
— Marny, głupi zarozumialcze! — mówi przy
jaciel - Życie przez śmiech — nie było kogo obrać do królowania duszom, tylko ciebie?...
— C ha! cha! cha! cha!...
1 biedny młodzieniec, któremu przed oczyma zaczęły skakać miliony różnokolorowych ogników, co tajały i wirowały w jakiejś sinej mgle, spadał całym ciężarem ciała na ziemię, rozpostarłszy szeroko ra
miona, jak ptak przeszyty śmiertelnie strzałą.
A że wszystko ma swój koniec, tylko laska ma dwa, trójkąt trzy, czworobok cztery i t. d. więc bie
dnemu młodzieńcowi było już za wiele tych łajdac
kich postępków Życia i postanowił z niem zerwać zupełnie.
Początkowo chciał nawet utorować w swym mózgu drogę kulce rewolwerowej, by pozbyć się Ży
cia, ale namyślił się, gdyż nie chciał, aby Zycie wie
działo, że nawet przez sekundę cierpiał z jego po
wodu, powtóre nie miał za co kupić sobie rewol
weru.
Postanowił więc Życie zupełnie zignorować.
Zamknął się w sobie, jak ślimak w skorupie, 13
a dla rozrywki palił papierosy i patrzał w sufit, licząc gwoździe w ścianach i obłupania muru.
fi poczciwi ludziska gadali, że biedny młodzie
niec zgłupiał do szczętu, ale zupełnie niesłusznie, bo młodzieniec uczył się tylko ignorować Życie.
Z początku mu to nie szło, ale po pewnym cza
sie doszedł do takiej wprawy, że nie mógł odnaleść granicy między swojem własnem, a sztucznem „ja“.
A ludzie to go już zupełnie nie rozum ieli!
Gdy młodzieniec płakał, mówili, że się śmieje, gdy śmiał się, mówili że płacze, gdy kopał, mówili, że żartuje, gdy żartował, mówili, że kopie.
fi biedny młodzieniec sam nie wiedział ile w tern prawdy, bo on tylko nienawidził Życia.
A Życie?...
Z początku udawało, że je to nic nie obchodzi i przy każdej sposobności pluło na łeb młodzieńcowi, chcąc go znowu wciągnąć do walki.
file młodzieniec zupełnie flegmatycznie ocierał rękawem plwociny i szedł swoją drogą.
Więc Życie zaczęło się irytować i zabrało się do regularnego oblężenia fortecy, niedopuszczając mło
dzieńcowi żywności, file młodzieniec ścisnął mocno brzuch kamizelką i aby nie myśleć o jedzeniu, czy
tał „Nietotę“ Micińskiego, przyczem spał znakomicie.
fi kiedy przyszły czasy, że biedny młodzieniec spać nie mógł z głodu, a oczy sino podkrążone wstecz się cofnęły, biedny młodzieniec przyjął u pewnego wydawcy zamówienie na napisanie powieści pt. „Stra
szna tajemnica unieszczęśiiwionej hrabiny“ i dziwił się sam sobie, że w przeciągu godziny przejadł całe honoraryum wydawcy.
Więc Życie poczęło nęcić młodzieńca, przewa
lając się zgiełkliwą falą przed oknami jego izdebki.
Okazywało się zdumionemu młodzieńcowi w całym przepychu władztwa i uroku. Z miną prowincyonal- nego prestidigitatora uchylało jaskrawą kotarę swej jarmarcznej budy, zachęcając do wejścia.
— Proszę do środka ! — wołało ochrypłym z wy
tężenia głosem. — Każdy wygrywa los 1 14
-
Są piękne kobiety, o boticeliowskich ustach, okrągłych aksamitnych piersiach i biodrach Venus z Milo.
Można wygrać patent na „naszego znakomite
g o “ poetę, powieściopisarza, historyka, krytyka, dra
maturga lub reportera gazeciarskiego.
— Proszę do środka!
Za marny datek, można wygrać pomnik po śmierci, „ogólne zainteresowanie się talentem “, kieł
baski z chrzanem, sławę, wolny bilet jazdy naokoło kuli ziemskiej, pomadę na porost włosów, flaszkę Cliquot lub Po mery, nagrodę konkursową „Tygodni- kę (Ilustrowanego“ czy innego „Tygodnika mód i po
wieści“, móżdżek cielęcy z jajem, „wykształcenie aka
demickie“ i t. d.
— Proszę do środka ! — wołało ochrypłe Życie.
A młodzieniec obrócił się do Życia plecyma, jak były hofrat do kancelisty na audyencyi i manicuro- wał sobie przydługie paznogcie.
Więc Życie widząc, że nic nie wskóra — spo korniało.
Chyłkiem - milczkiem chodziło za młodzieńcem z miną szczerze żałującej niewiasty, którą mąż przy
łapał z gachem i starało się zwrócić jego uwagę na swój przygnębiony wyraz twarzy.
Ale młodzieniec, zajęty pisaniem powieści „Stra
szna tajemnica unieszczęśliwionej hrabiny“, nie zwra
cał nawet uwagi na Życie.
A konsekwentne Życie łaziło za nim krok w krok, wyczekiwało pod drzwiami, jak młody autor przed norami biur redakcyjnych i czyhało sposobności, by młodzieńca pochwycić w objęcia.
I raz, kiedy Życie ujrzało przez dziurkę od klu
cza, jak młodzieniec całował fotografię tej, która wy
jechała w podróż poślubną z bogatym piwowarem do Karlsbadu; w nadziei, że trafiło na jedną z sła
bych chwil młodzieńca, otworzyło drzwi i zawołało:
— Wróć do mnie, a dam ci ją i
— Kogo ? — spytał obojętnie młodzieniec.
— Mo, tę piwowarową!
— Daj się wypchać przyjacielu! Całowałem fo
15
tografię dlatego, bo chciałem wiedzieć jakich uczuć doznaje bohater mej powieści, którą obecnie piszę, całując portret swej byłej kochanki.
— Więc nawet i miłość wygasła w twem ser
cu? — zawołało Życie z hypokryzyą.
Ale młodzieniec przypomniawszy sobie całe łaj
dackie postępowanie Życia, napłuł mu w twarz i chwy
ciwszy je za hajdawery (modne Życie nosi spodnie) grzmc ' i, aż Życie zajęczało.
przowego kotletu z kartoflami.
Minęło lat wiele. Życie nie pokazywało się wię
cej na oczy młodzieńcowi, a ludzie mówili, że biedny młodzieniec zupełnie zdziwaczał, czego najlepszym do
wodem jest to, że pod starość zaczął pisać... hum o
reski.
zasiadł do spożywania wie-
16
MUZYKA GRA...
K
arnawał. Carne v a le !...Rzępolą skrzypce, dudni bas. H o p ! dziś ! dziś ! Tra-da-ra ta ! Hop-dziś-dziś! — Trada-ra !...
Smutek — dało] !...
Nędza — prócz ?...
Troska — w e g !...
My — wielki naród, wielki lud !...
My — zasieki z drutu kolczastego —■ przeddru- cie Europy!
My — rycerze z pod Grunwaldu, Wiednia, i Som- mosiery, w zawszawionych portkach po francuskim
„poilu“ i przenoszonym kabacie amerykańskiego
„Teddy“ — en avant L.
Panowie kółeczko — panie do środka.'...
’A droit! Z życiem!...
H op! dziś ! dziś 1.,.
Brawo aranżer!. Brawo 1 Br-a-a-a-wol...
Bezhołowie, w przebenzynowanym fraku, aran
żuje znamienicie. Ociera pot kroplisty z czoła i kła
nia się na wsze strony, dziękując za wyrazy hołdu i uznania.
Zawrotne tango — muzyka gra — perli się szam
pan obficie. — Płoną słońca elektrycznych lamp i kwiaty mdleją w gorącu. Kołtuńskie gęby — bulgocące w tań
cu żołądki, pełne dobrobytowego żarcia i napitku — plastrony francuskich dekoltów u dam, w stylu Ve
nus Kalypygos — atmosfera jak w czasie rui...
Muzyka gra...
2 17
Tańczą Korona z Mareczką fox trotta. Bajecz
nie! Ba-a-a-jecznie! Padają?... Niemożliwie!... Panie Grabski, podnieś pan obie p a n ie ! — woła Bezhoło- wie. Za łeb, za łe b ! Nie m ożesz?...
— C ha! c h a ! c h a ! — śmieją się goście.
Nic to!
— Parne kapelmistrzu — jazda i — woła aranżer.
Tra-da-ra-ti-ta ta !...
Głupstwo! — Jakoś to będzie!...
Danse macabre.
Hu!... Wiatr wciska się wybitemi szybami do rozgrzanej sali. H u-u-u!
Jak zimno i strasznie!...
Muzyka g r a : Wojenko wojenko, co żeś ty za pani...
Raz d o k o ła ! Raz dokoła !...
ft teraz poloneza — naszego !...
Tysiące szkieletów, z bezmyślnym grymasem śmiechu, jaki zawsze mają kościotrupy na twarzach, kłapiąc piszczelami, posuwają się w lansadach w takt tradycyjnego Polonaise, przypominającego jakoś dzi
wnie melodyę Good save the king. W pierwszej pa
rze Wojenka, którą prowadzi za podramię Jon Buli.
Za nimi tysiące pomordowanych ludzi.
— Straszne! — zauważa jakaś mecenasica, o wie
cznie niedomykających się kolanach.
— Padli na polu chwały! — szepcze sentym en- talno-melancholijnie jakaś zażywna paskarzówna do ucha młodzieńcowi o Pepi-bakenbardach i epoletach, zasłużonych w jakiejś odwszawialni wojskowej. Mu
zyka gra już zupełnie wyraźnie: Good save the king.
Tańce so lo w e! — zapowiada głośno Bezhołowie.
Muzyka gra sonatę pathetique Beethovena.
Miss flprowizacya tańczy swój taniec brzuchem.
Piramidalniel Bosko!
Takich cudów, dokazywanych brzuchem ludz
kim, dotychczas nie widziano jeszcze. B a-j-ecznie!
Skończyła.
3 i rra w o !
»
'— Pani — mówi, zgięty we dwoje najgenialniej
szy poeta współczesny, stając przed Miss Aprowiza-
< y ą — mój podziw i uznanie!... Czy nie zechciała-by mi się pani oddać?
— Bezczelny! — woła oburzona Miss, podając rączkę dwom naraz panom ; jednemu konsumowemu, a drugiemu prowiantowemu, którzy z nią znikają w tłumie.
Muzyka gra Lancierał
Nastrój correct, smart. Panie uchylają z powagą dworskich markiz dwoma paluszkami sukien, pano
wie choć bez żabotów, harcopfów i szpad, oddają ukłony z gracyą... fryzyerów.
Reverance !...
Szósta figura! Panie i panowie podają sobie prawe rączki! Avancez !
Przed własną damą reverance!...
— Znakom icie! zaciera ręce aranżer-Bezno- łowie.
W środku koła tańczy signoritta Łapówka.
— Łapka do łapki! — aranżuje na własną rękę.
Reverance! A vancez!
Ręka wsuwa się w rękę zgrabnie, prawie nie
dostrzegalnie, bezszelestnie i z wielkiem poczuciem rytmiki.
W zwarłem kole wsuwających i wysuwających się rąk, tańczy dystyngowanego lansiera, signoritta Łapówka.
Panie wybierają! — woła ochryple Bezhoiowie.
Teraz dopiero ujawniają się sym p a tye p o szcze
gólnych pań, ku swoim danserom .
Pani Korupcya w złocistej sukni, ma odrazu wielu urzędników różnych rang i dykasteryi.
Tańczy do upadłego. Nie robi żadnych różnic dzielnicowych.
Wybiera tak panów w austryackich „szlussroc- kach“, jak też panów z „domowem wykształceniem.“
Zawrotny walczyk unosi Korupcyę w objęciach dan- serów, których zmienia, jak rękawiczki.
Podeszła już znacznie Blaga, prosi coraz to in
nego redaktora do walczyka, który tak słodko koły
sze i upaja.
Podmalowana i wydekoltowana Głupota, wy
biera danserów wśród posłów na Sejm i innych dy
gnitarzy z wieku i urzędu.
Muzyka gra.
Nie wszyscy jednak dobrze się bawią w tym karnawale. O, nie!
Rozsądek zapija swój „weitschmerz“ przy bufe
cie. — Uczciwość i Etyka pietruszkują sromotnie pod:
piecem. — Kultura drze w pasyi balowe rękawiczki — a Ogłada z Inteligencyą dawno się do domów wy
niosły.
Ci goście tylko psują niepotrzebnie miły nastrój karnawałowy!
Psia krew!
Biały mazur!
Bezhołowie aranżuje.
Z życiem! Hop! dziś! dziś! Hop! dziś! dziś!
Pa-nowie kółeczko — panie do środka ! ’A gauehe I Z życiem!
Muzyka grą.
SKRÓCENIA.
G
dy przybyłem do syreniego grodu, bawiącej się wesoło Warszawy, aby za pośrednictwem M.H. (Ministerstwo handlu albo Hąci) zawiązać stosunki z firmami zagrarticznemi, zdziwiłem się pom y
słowością Warszawiaków w skrócaniu nazw władz, urzę
dów i instytucyi publicznych. Wpływa to bądź co bądź na uproszczenie w wymawianiu nieraz przy długich nazw urzędów, których pożyteczność ma się w stosunku odwrotnie proporcyonalnym do długości ich tytula- tury^gdyż im pożyteczniejszą i konieczniejszą jest dana instytucya, tern krótszą ma nazwę i odwrotnie.
Dowodem tego niech będzie choćby nasza M. S. O., której tytuł mieści się w trzech zaledwie skromnych inicyałach, a działalność jej jest tak pożyteczną i roz
ległą, źe nie może się zmieścić w ciasnych ramach...
konstytucyi.
Rie wracam do rzeczy.
W M. H. (Ministerstwo handlu, albo Hąci) ka
zano mi się zwrócić w mojej sprawie do R. S. H.
I. P. D. Z.
Biegłość, z jaką wymówił owe inicyały pan X.;
do którego zwróciłem się po informacye zdziwiła mię niepomiernie. Zanotowałem sobie owe litery na kartce, nie śmiejąc nawet zapytać o właściwe ich znaczenie.
Sam jednak p. X, widząc moje zakłopotanie, objaśnił mię, źe jest to: „Referat spraw handlowych i prze
mysłowych dla zagranicy“.
Po chwili chodziłem z kartką po różnych kory
tarzach, schodach i zakamarkach.
— Przepraszam bardzo, ale gdzie tu jest R. S.
H. 1, P. D. Z.? — pytałem każdego, kogo napotka
łem w swej wędrówce.
21
— Trzecie piętro, obok R. S. H. D. O. P. S. — zmiłował się ktoś naderrmą.
— Przepraszam bardzo, tylko zanotuję. Tak!
Dziękuję!... Ale przepraszam, że się ośm ielę zapytać co to jest właściwie R. S. H. D. O, P. S.?...
Nieznajomy spojrzał na mnie z najgłębszem lek
ceważeniem.
— Pan pewnie z Małopolski?... Nic dziwnego!.., Jest to: „Referat spraw handlowych dla obrotu pło
dów surowych“ — wyrzekł z niekłamaną pogardą.
— Z serca dziękuję!
Po chwili byłem na trzeciem piętrze.
— Przepraszam bardzo, gdzie tu mieści się R.
S. H. I. P. D. Z.?...
— Pan daruje, aleja nie jestem z tego piętra — odrzekł mi jakiś bardzo uprzejmy urzędnik, śpieszący z paczką papierów pod zanadrzem.
— Czy to może obok R. S. H. D. O. P. S .? — pytałem niezrażony.
— O ile mi się zdaje, będzie to na drugiem piętrze, obok B. D. W. P. H. Z. W., zaraz na lewo...
Dziękuję serdecznie, ale jaka jest pełna nazwa B. D. W. P. H. Z. W. R.?
— Biuro dla wywozu produktów handlowych z wolnej ręki.
— A tak?... Dziękuję!
Zbiegłem na drugie piętro.
— Przepraszam^bardzo. Szukam R. S. W. 1. P.
D. Z. Mówiono m i / że to gdzieś obok B. D. W. P.
H. Z. W. R., chociaż inny znów Pan twierdzi, że to obok R. S. H. D. O. P. S.
— Ależ ja sam pracuję w B. D. W. P. H. Z. W.
R., więc wiem na pewno, że R. S. H. I. P. D. Z. nie znachodzi się na tern piętrze — odrzekł mi jakiś m o
cno sapiący pan i odszedł, nie dawszy mi dalszych wyjaśnień.
— Śmiem zapytać gdzie tu się znajduje...
— Poszukaj pan w parterze na tablicy oryenta- cyjoej, obok B. P. D. S. O. W. — warknął na m nie jakiś jegom ość, nie dawszy mi przyjść do słowa.
— Pobiegłem szukać.
22
—- Przepraszam pana dobrodzieja, gdzie tu jest parter? — zapytałem, dysząc ze zmęczenia, jakiegoś eleganckiego staruszka, idącego za podramię z bardzo przystojną panią.
— Pan może z Tworek? — zapytał staruszek uprzejmie.
— Nie, z Małopolski, ale widzi pan dobrodziej, mnie się tak w głowie pomieszało... Szukam R. S.
H. 1. P. D. Z. i nie m ogę znaleźć, bo informowano mię raz, że to obok R. S. H. D. O. P. S., drugi raz, że obok B. D. W. P. H. Z. W. R., trzeci raz, że to na tablicy oryentacyjnej obok B. P. D. S. O. W...
Więc tak chodzę i chodzę... Nie mógł by mi pan ła
skawie powiedzieć co to jest owo B. P. D. S. O. W., obok tablicy w parterze? — pytałem uniżenie.
— Jest to: „Biuro przyjęć dla spraw osobisto- wytwórczych" — rzekł staruszek, uśmiechając się wy
rozumiale.
— Dziękuję! Zaraz zanotuję. Dziękuję!...
W jakimś korytarzu, przyłożyłem rozpalone czoło do zimnej szyby u okna i usiłowałem wprowadzić ład, w chaotycznie poplątany alfabetem mózg. Usłysza
łem kroki za sobą.
— Bardzo przepraszam, ale chciałem się do
wiedzieć, gdzie się mieści R. S. H. I. P. D. Z.
Jakiś bardzo wytwornie odziany pan obejrzał mnie od czubka do stóp i zapytał ostrym, urzędo
wym głosem : „Pan może bolszew ik?!“...
— Broń mię Panie Boże! Mogę zresztą przedło
żyć świadectwo z Magistratu...
A tak, to coś innego! Idź pan na pierwsze piętro, główny korytarz, zaraz obok F. P. B. K. S. A.
P. P. — tam panu dadzą wszelkie informacye.
Na szczęście znalazłem owe biuro F. P. B. K.
S. A. P. P , którego pełna nazwa brzmiała: „Filia państwowego biura komisyjnej sprzedaży artykułów pierwszej potrzeby“ i tam dowiedziałem się, że R.'S.
H. 1, P. D. Z. mieści się w zupełnie innej kamienicy, zaraz obok gmachu Z. K. B. Z. A. 1. P. — czyli:
„Związku kupieckiego byłego zaboru austryackiego
i pruskiego“. *
23
W. Z. K. B. Z. A. !. P. poinformowano mnie, że w mojej sprawie decyduje wyłącznie p. X , u którego już pierwotnie byłem, a nie R. S. H. I. P. D. Z., które w tych sprawach nie ma najmniejszej ingerencyi.
Udałem się znowu do M. H. (Minist, handlu, albo Hąci).
Pan X. ogromnie się zdziwił, gdym mu oświad
czył, że tylko on jest powołanym do załatwiania po
dobnych spraw i odesłał mię po blankiet do G. P.
S. D. P. 1. W. D. O. Z. czyli „Głównej Państwowej składnicy druków przywozu i wywozu dla obrotu za
granicznego“ i P. U. P. w B. (Państwowy Urząd Pa
tentowy w Bydgoszczy) poczem po poświadczenie opłaconego cła do P. G. Z. C. (Państwowy główny zarząd celny) — nadto do C. K. M. B J. L. K. — M. N. O. P. R. S. T. i U. W. X. Y. Z. w celu zała
twienia niezbędnych formalności.
Pytając się o drogę do tego ostatniego urzędu, dostałem ostrego ataku szału alfabetycznego (furror alphabet. acut.) i tylko dzięki temu, że zostałem po
znany przez pewnego znajomego lekarza z Małopol
ski, który mnie wziął w opiekę, uniknąłem Tworek.
Sam nie wiem, jakim cudem dostałem się P.
K. P. do Lwowa, kupiłem bilet na L. D. z przesiadką na U. L. i zajechałem M. K. E. przed swoje mieszka
nie, w którem M. S. O. robiła właśnie rewizyę.
24
ÜISTORYA PRZEPUSTKOWA.
hciałem wyjechać z miasteczka, gdzie jeszcze obowiązywał przymus przepustkowy do Lwo
wa, aby ciężko chorą żonę zawieść do chi
rurga. Starostwo, które wydawało owe przepustki w oznaczone dni od godz. 10—12 w południe, znaj
dowało się w miasteczku, odiegłem od m ego miejsca zamieszkania o jakie 20 kim., więc zmuszony byłem wynająć furę za 100 koron.
Ustawiłem się z chorą żoną cierpliwie w ogonku już o godz. 8 rano i czekałem. Czekałem cierpliwie, jak na lojalnego obywatela przystało; skromnie, ci
cho, bez szemrania. Czekaliśmy. Żona słaniała się z nóg, ze mnie spływał kropiisty pot, krztusiliśmy się wśród wyziewów, i potu przewalającego się w kory
tarzu tłumu, borykaliśmy się i walczyli o skrawek miejsca i — czekaliśmy.
Około godz. 11-ej otworzył młody komisarz sta
rostwa drzwi i oburzonym głosem oświadczył, że prze
pustek już się dzisiaj nie wydaje.
Żona spojrzała na mnie, ja na żonę, ale przy
wykli już do stania, nie ruszyliśmy się z miejsca, siłą nałogu. Czekaliśmy.
— Zdaje mi się, że prędzej doczekasz się awansu, niż tej przepustki — rzekła żona z przekąsem.
Kobiety są zawsze sceptyczniejsze i widzą zaraz wszystko w czarnych kolorach.
— Pan komisarz tylko tak żartuje, on tak za^
wsze wyprawia figielki, gdy w dobrym humorze — rzekłem, aby uspokoić żonę.
Ludzie, czekający pod drzwiami rozchodzili się powoli, z błyskiem tajonej wściekłości w oczach i prze- żkleństwem na ustach.
— Panie, ja już tu tak czekam dwa tygodnie — rzeki do mnie jakiś zmizerowany robotnik, — Ja tego komisarza znam jeszcze z austryackich czasów, tylko, że przedtem miał dwie gwiazdki na kołnierzu, a te raz trzy gwiazdki na epoletach i głośniej krzyczy...
— Zawsze jedna gwiazdka więcej, więc wie co robi! — mruknąłem niechętnie.
Czekaliśmy.
Odważyłem się wreszcie cichutko zapukać i jak można najpokorniej uchylić drzwi do biura pana ko
misarza.
— Czekać ! — wrzasnął na mnie pan komisarz ustami za pcha nem i drugiem śniadaniem.
— Widzisz, że każe czekać! — rzekłem do żony z tryumfem. On nie taki zły, jak się wydaje...
Czekaliśmy.
Około godz. 12-ej wszedł do biura pana komi
sarza jakiś otyły, rubasznie śmiejący się jegom ość i zabawiał pana komisarza wesołą rozmową i gło
śnym śmiechem.
O godzinie 1-ej wyszedł ów jegom ość, który, jak słyszałem, miał szczęście być na „per ty" z panem komisarzem.
O godzinie 1 30 odważyłem się powtórnie za
pukać i uchylić drzwi.
— Czekać! — wrzasnął p. komisarz, krztusząc się dymem papierosa.
Czekaliśmy.
O godzinie 1 4 5 zapukałem iedziutko.
— Czekać!
Czekaliśmy.
O godz. 2-giej zapukałem jak można najdeli
katniej i uchyliłem drzwi.
Woźny zamiatał podłogę i oświadczył mi, że pan komisarz poszedł innemi drzwiami na obiad.
+ *
W braku hoteli, przenocowałem z żoną w przed
sionku stacyi kolejowej i rano udałem się znowu do starostwa.
26
O godzinie 9 rano wślizgnąłem się do biura pana komisarza.
— Czekać!
— Przepraszam pana komisarza, ale ja ośm ie
liłem się czekać jeszcze od wczoraj.
— Czego pan chce?
— Żona moja ciężko chora...
— Ja się panu nie kazałem ż en ić!...
— Tak, tak, ale to już przepadło i teraz muszą z nią koniecznie wyjechać do lekarza...
— To jedź p a n !...
— Proszę o przepustkę...
— Przepustki wydawałem wczoraj od 10— 12 rano. Ja dla pana nie zaprowadzę innych dni urzę
dowania. Żegnam p a n a !...
— Bardzo przepraszam pana komisarza, ale ja byłem wczoraj tutaj i pan komisarz o godzinie 11 raczył wstrzymać wydawanie przepustek.
— Co, pan chce kontrolować moje godziny urzę
dowe?... A, to paradne!
— Broń Boże, tylko proszę...
— Nic pan nie dostanie 1 Przyjdź pan pojutrze!...
Żegnam.
Nie pom ogły moje perswazye, prośby, zaklęcia i łzy żony. Darmo tłumaczyłem panu komisarzowi, że zapłaciłem 100 koron za furę, aby się dostać do*
starostwa, że byłbym zmuszony znowu płacić furą z powrotem, a pojutrze opłacić furę ponownie, że jestem niezamożnym urzędnikiem i t. d. — Wszystko groch o ścianę.
— Przyjdź pan pojutrze!...
! : * - '
Za dwa dni wybrałem się znowu do powiato
wego miasta, ale tym razem zapłaciłem tylko 70 kor I za furę, gdyż pojechaliśmy okazyjnie z żoną na fu
rze desek, transportowanych w tę stronę.
Ustawiliśmy się w ogonku już o 8 rano i cze
kaliśmy.
Czekaliśmy pełni nadziei i najlepszych myśli.
Czekaliśmy.
27
O godzinie 11-tej rano dostałem się z żoną do
“biura.
— Czego pan chce! — pyta komisarz, ogląda
jąc swoje paznokcie.
— Miałem zaszczyt już być tutaj...
— Ale czego pan chce?
— Przepustki dla siebie i chorej żony.
— Kto chory?
— Żona.
— Czyja żona?
— Moja.
— Mo, więc?...
— Jak pan komisarz myśli ?
— Ja tu nie jestem do myślenia 1 Rozumie pan ?...
Dokąd chcecie jechać?..,.
W przeciągu godziny wytłumaczyłem wreszcie cel i potrzebę jazdy panu komisarzowi, który z po
czątku nawet twierdził, że żona moja jest całkiem zdrową i do Lwowa wcale jeździć nie potrzebuje, ale wreszcie dał się przekonać i odesłał mnie do fizyka po poświadczenie czystości, bez którego przepustki wy
dać nie może.
Pobiegłem więc do willi pana fizyka odległej od miasta o 2 kim. i nie zastałem go w dom u, gdyż był na polowaniu. Na szczęście, pani fizykowa ulitowała się nademną i wydała mi owe poświadczenia, z któ- rerfii stanąłem zadyszany przed panem komisarzem.
— Ma pan od fizyka ? ..
— Niestety, tylko od fizykowej.
— To wszystko jedno 1 Przyjdź pan zatem jutro, Tłumaczyłem znowu panu komisarzowi, że mu
siałbym poraź drugi nocować w przedsionku stacyi kolejowej, że lekarz kazał bezzwłocznie żonie wyje
chać do chirurga, że nie mam środków, aby znowu wynajmować furę z powrotem, że wreszcie gotów je
stem popełnić samobójstwo i t. d.
Po pół godzinie przekonałem pana komisarza, który mnie w międzyczasie odesłał do wszystkich dyabłów.
— Więc czego pan chce.
— Przepustki dla siebie i chorej żony...
— Czyjej żony?
— Mojej.
— Aha!... A ma pan poświadczenie z zapłaco
nego podatku?...
— Zdaje się, że nic winien nie jestem...
— A ma pan poświadczenie?
— Nie.
— No, to przyjdź pan jutro.
— Ależ panie komisarzu...
Komisarz groził mi sądem potowym i areszto
waniem, ale wreszcie znowu się udobruchał.
— Idź pan do magistratu.
— Po co ?...
—. Przynieś pan legitymacyę gminną, na pod
stawie której starostwo wydać może przepustkę.
— Ależ my nie tutejsi... Zresztą ja mam legi
tymacyę, tylko żona nie ma.
— To nic!... Idź pan! Spiesz się pan, bo wnet wychodzę z biura.
Popędziłem do magistratu. Otrzymana tam le- gitymacya opiewała, że żona moja Helena X-owa nie należy do roczników poborowych.
Gdy wróciłem, zastałem pana komisarza ubra
nego już w jeden rękaw zarzutki.
■— Jest ?...
— Jest. Ale na co to panu komisarzowi? Prze
cież moja żona nie jest wcale obowiązaną do służby wojskowej.
— Teraz takie czasy, że nic nie można wie
dzieć — zakonkludował pan komisarz i w najgor
szym humorze zasiadł do pisania przepustek.
. Wreszcie były gotowe.
— Idź pan do etapowego dowództwa po po
twierdzenie.
W ukłonach i wśród powodzi dziękczynnych słów opuściłem pana komisarza i udałem się do dowódz
twa etapowego.
Na moje nieszczęście .urzędowano tam w spra
wach przepustkowych tylko w godzinach przedpo
łudniowych. Zmuszony więc byłem furę odprawić 29
1 przenocować w jakimś podejrzanym zajeździć, gdyż o przepędzeniu drugiej nocy na zniszczonym dworcu mowy być nie mogło.
Rano, przekonaliśmy się oboje z żoną, że świa
dectwa czystości wydane nam przez panią fizykową straciły zupełnie na wartości.
30
DLA ZWALCZANIA GRUŹLICY.
każdym wozie tramwajowym widnieje u pułapu biało emaliowana, czerwonym krzyżem przekre
ślona tablica, na której widnieje następujący na
pis: „Zanieczyszczanie wozu przez plucie jest surowo wzbronione. Osoby, przekraczające ten zakaz, karane będą w myśl rozporządzenia ministeryalnego z dnia 30 września 1857 (dz. p. p. Nr. 138) grzywną od 2 do 200 koron, względnie karą aresztu od godz. 6 do dni 14. C. k. Ministerstwo kolei żelaznych.“
Tablicę tę jednak każdy z podróżnych ignoruje, na równi z taryfą maksymalną. Nie widziałem jeszcze nie oplwanej podłogi wozu tramwajowego, jak prze
strzegającego taryfy maksymalnej.
Owa tablica w wozie tramwajowym była jednak przyczyną urozmaiconego zajścia między mną, a kon
duktorem, którego udało mi się wreszcie przekonać, że po myśli istniejącego obecnie rozporządzenia nie ma prawa przeszkadzać publiczności w spluwaniu na podłogę wozu, jeśli komuś ochota na splunięcie przyjdzie.
Nie przypominam już sobie pod wpływem jakiej afery paskarskiej, o której jadąc tramwajem, czytałem w gazecie, splunąłem zamaszyście.
— Proszę pana, tu pluć nie wolno! — krzyknął konduktor obrażonym głosem.
— f\ kto panu to powiedział ? — odparłem naj
uprzejmiej w świecie.
— O l — wskazał konduktor palcem na em alio
waną tablicę z czerwonym krzyżem : Czytaj p a n !..
Założyłem binokle i odczytałem na wstępie umieszczony zakaz.
31
A .
— Proszę p a n a , m n ie nic nie obchodzi c. k.
Ministerstwo kolei żelaznych. O ile p a n u w ia d o m o , to owo c. k. ministerstw o nie istnieje już o d czasu, gdy Karol H a b sb u rg wyjechał na wiiegiaturę do Szwajcaryi...
— Nie zawracaj p a n gitary, bo pluć nie w o l n o ! — krzyknął seryo ob ra żo n y k o n d u k to r.
— P rzepraszam p a n a , ale m nie, jako o b y w a te lowi Polski nie m oże rozkazywać c. k. m inisterstw o . kolei ż e la z n y c h ! Do te g o nie jest w tym w ypadku naw et Ministerstwo polskich kolei żelaznych k o m p e - te n tn e m , tylko Ministerstwo zdrowia, szczęścia i p o myślności...
— Nie rób p a n z ta ta w aryata, bo tu pluć nie wolno 1
P o m ó w m y rozsądnie, p a n ie k o nduktorze . Gdyby naw et znalazł się ktoś, któryby c. k. Minister
stwo kolei żelaznych uznał za k o m p e t e n t n ą władzę w Polsce, to m ając tylko trochę rozgarniania i z n a jomości ustaw i ustroju c. k. p a ń stw a austryackiego m usiałby uznać owo obwieszczenie za św iad o m y fal
syfikat, obliczony na k o m p le tn ą i g n o r a n c y ę p o d ró ż u jącej publiczności. J a k i p a n u p e w ni< ^ w iadom em jest, p a n ie konduktorze, to w roku 1857 nie obowiązywała jeszcze w ftustryi w aluta k oronow a , podczas gdy w obwieszczeniu tram w a jo w em przewidzianą jest kara od 2 do 200 koron, p o myśli rozporządzenia z 30 września 1857 roku... Tu fałszerstwo rzuca się w oczy!..
J a k m o żn a k o g o ś u k arać grzywną w walucie, która w czasie w ydania rozporządzenia wcale jeszcze nie istniała?... Powiedz p a n s a m !..
— Z p a n a fajny m e c h a n ik ! gp# zawyrokował k o nduktor.
— R widzi p a n !.. R teraz jeszcze je d n a kwestya, której z a p e w n e i łaskawy p a n nie przewidział, chcąc stać na straży ścisłego zastosow ania ustaw y o pluciu z roku 1857... P an m o że w skutek te g o p o p a ś ć w k o n flikt z w łasn e m sum ieniem ...
K onduktor zdaw ał się nie zu p e łn ie m n ie poj
mować.
32
— Weźmy p o d rozwagę tylko k arę grzywny od 2 do 200 koron, przewidzianą tern rozporządzeniem , nie mówiąc już o karze aresztu. Naprzykład ja teraz wyplułem i p a n z te g o robi użytek. Ile ja m a m za to zapłacić?...
— 2 d o 200 k o r o n ! — od p arł k o n d u k to r.
— Bądźmy ściślejsi, p a n ie k o n d u k to rz e ! — J a k ja m a m wypluć za 2 korony, a jak za 200 k o ron? '
Konduktor zmieszał się.
— Mo, p y ta m p a n a , n a wiele m o ż n a o s z a c o w a ć m o je sp lu n ięcie? ... Dlaczego ja, ciesząc się np. p a ń sk ą sym patyą, m a m zapłacić, pow iedzm y 2 k o ro n y za jed n o splunięcie, podczas gdy ktoś uboższy odem - nie, a nie m ający wpływów, m oże być sk a z a n y na zapłacenie 200 koron, za tak ie s a m e splunięcie?...
Przecież tu jest w olne po le d o rażących nadużyć!..
K ond u k to r przecierał sobFe czoło.
— Więc b ąd ź p a n łaskaw i powiedz mi p an , jak się pluje za 2 korony, a jak za 200 k o ro n ? ...
K onduktor był bardzo zakłopotany!
— A widzi p an , że p a n tej spraw y nie m oże wziąć na swoje s u m ie n ie ! Ponieważ n a jakość i ilość plwocin nie m a ustalonej taryfy, więc ktoś, który je s t naw et zdecydowany zapłacić za splunięcie 2 korony, m oże się narazić na zapłacenie 200 kor. i odwrotnie...
Czy m oże mi p a n wskazać s p o s ó b plucia np. za 45 koron, albo za 127 kor. ?2 hal.?... Nie! A więc jaka z te g o k o n k lu z y a ?
— Pluj p a n do dyabła, gdzie p a n ch c e! — w ar
kn ął k o n d u k to r i s p lu n ą ł zamaszyście na s a m środek wozu.
3 35
POETA.
Z
n a n y w szerszych kotach k o n c e p t- p ra k ty k a n t, a zarazem p o e ta „rokujący św ietne nadzieje na przy
szłość“ H enryk Rwicz, chodził p o p o k o ju w z b u rzony. Otarł u sta p o spożytych n a kolacyę serdelkach i mierzył dużymi k ro k a m i bo rd e au x d e s e ń dywanu, zaścielającego p o d ło g ę pok o ik u , u rz ą d z o n e g o w sza
b lonie typowej kawalerskiej nory.
— Miała przyjść* a nie przyszła! — myślał roz
goryczony poetyczny k o n ce p t-p rak ty k an t.
W myślach układał s o n e t: „O przyjdź, Ty jasna, cicha i p rz ejrzy sta!“ Dłonią nerwowo gładził bujną, płow ą czuprynę i w ta k t rytmiki tw o rz o n e g o s o n etu kroczył po wzorzystym dywanie.
Wrażliwy młodzian cierpiał n a d wyraz i u m ę - czonem i oczyma s p o g lą d a ł co chwila na zegarek.
Dwadzieścia sied m m in u t już upłynęło od u m ó w io n e g o czasu, w którym przyjść miała, a przecież łudził się jeszcze nadzieją jej przybycia.
Słyszy d o k ła d n ie gorący szept jej karm inow ych i f s t : „Przyjdę o 8 - m e j wieczorem na p e w n o ...“
A. je d n a k nie przyszła!...
A ta k interesująco wszystko urządził na jej przybycie !...
W dwu wysmukłych, cera m ikowych wazach (dar im ieninow y od niej) m d l a ł y ' przepyszne b egonie, la m p ę przykrył różowym a b a ż u re m , n a b iurku stw o
rzył „artystyczny“ nieład, włosy rozburzył, a sa m , s ta nąwszy przed lustrem, przyznać musiał, że w a k s a mitnej kurtce i w czarnym fantastycznym krawacie, przy którym uwydatniała się je g o bladaw a, nerwowa twarz, wyglądał interesująco.
Czekał.
„O przyjdź, Ty jasna, cicha i p rz ejrzy sta!“
Dziwnie sm u tn y rzucił się na m iękką, wypło
wiałą o to m a n ę . Słyszał d o k ła d n ie bicie sw ego serca w pluszowej poduszeczce, na której spoczywała głowa i przymrużył oczy...
Widział ją...
Z pow iew ną z g ra b n o śc ią unosiła ich m e lo d y a u p o jn e g o walczyka na raucie kasynow ym ... P a m ię ta naw et list, który d o niej p o tym ra u cie napisał...
„P a n i! O białe snów m oich zw iastow anie! Po
zn a łe m Cię i k o c h a m !... Widziała Pani kiedyś z m ę czonego życiem człowieka, p atrzącego w tarczę w scho
dzącego słońca?... Ślep nie i patrzy... Ż ar Twej duszy Pani, pada p ro m ien iam i ja s n e g o słońca, na moje chore,_ tęskniące serce.
Siepnę, a patrzę...
Nie żądam niczego! Pozwól • mi Pani patrz eć i ślepnąć!'1'
I ś l e p n ą ł — p a r d o n ! — p a t r z a ł i. t o nawet z bar- dzo bliska na panią Klarę.
Nosiła szumiącą, jedwabną halkę, ażurowe, fraise pończoch i dużo niebieskich wstążeczek przy bieli—
źnie, a na szyi medalionik swej patronki św. Klary z Avignonu.
A ten pieprzyk na białej piersi!... Boże!...
Co za p ięk n a dyspozycya d o s o n e t u !.,.
„Ma twardej, jędrnej piersi Twej puchu,
„Leżę w p rz e sm u tn y m Niebycie, N ie r u c h u “...
Wstał z o to m a n y i za notow ał te n dwuwiersz.
Ręce zatarł z zadowolenia. Miał d o s o n e tu już część ekspozycyi duszy z a n o to w a n ą , nastrój — to fraszka, właściwa m aterya poetycka — to zabytek z czasów Petrarki, idzie tylko o to, by dojść szczęśliwie d o d ia p a z o n u i wywołać za m ie rz o n y skutek...
Zdaw ało m u się, że słyszy skrzypnięcie schodów i z bijącem sercem p o dbiegł do drzwi, podsłuchując...
Nic!...
Łudził się. Przyjdzie na p e w n o ; to tylko zegarek z a p ew n e spieszy. Tak, to nie in n e g o ! Raz n aw et przy
szedł o całe pół godziny zawcześnie d o biura, przez
3* 35
te n przeklęty zegarek. O d e tc h n ą ł głęboko, jak gdyby mu o g ro m n y ciężar sp a d ł z piersi.
Przyjdzie z pew nością!...
W gardle m u wyschło i co chwila oblizywał ję
zykiem przyschnięte wargi, gdyż spożyte na koiacyę serdelki paliły go niesamowicie. Napił się wody. Ach, te b e g o n i e ! Zapłacił za nie pieniędzm i przeznaczo
nemu na koiacyę...
— S m u tn o mi B oże! — wyszeptał m elancholij
nie Henryk Rwicz, poetyczny k o n c e p t praktyka n t Starał sobie przypom nieć, kto jest a u to r e m wier
sza: „ S m u tn o mi B o ż e “, ale nie wiedział. A m oże to on s a m ? ... J u t r o musi p rz eg ląd n ąć swoje m a n u skrypty...
Zasiadł d o biurka i g o rą cą głową ujął w obie dłonie. Bezmierny ból, ostry jak szpada przeszywał mu piersi. Czyżby on ją ta k szalenie kochał?... Czyżby
„o n " młody starzec był jeszcze zdolnym do takiej żywiołowej miłości?,.. A je d n a k czuje, że to nic i n nego, jak tylko .wielka, p rz e m o c n a miłość, co pali mu duszę i serce na popiół. Czuł, że ją kocha. Tak!
Bezwątpienia ™ kochał ją ! D opiero teraz to sobie do k ład n ie uprzytam nia. Bo czemże m o ż n a nazwać patrzenie na jej fotografią] odczytyw anie jej listów p o kilka razy i całow anie p ukla jej włosów, który nosił w m ed aiioniku na szyi, jeśli nie miłością prześwietą?...
Gdyby nie miłość, to m ó g ł był przecież o niej z a p o m n ie ć podczas jej trzym iesięcznego p o bytu na Lido, czy w Karlsbadzie, d o k ą d wyjechała, nie p o dawszy m u n aw et ad resu .
I poetyczny k o n c e p t-p ra k ty k a n t czuł, ja k fala nie- wysłowionego żalu zalewa m u serce p iołunną goryczą.
Dziś miała przyjść p oraź pierwszy, p o iylumie- sięcznej rozłące.,.
Czuł, że ją kocha. Ach, jak on ją kocha!
Przyjdzie jeszcze, o n a przyjść m u s i !...
Czyżby ta k p ięk n a teorya M a rd e n a - M uiforda :
„Pragnij m o c n o a sta n ie się A — była tylko h u m b u - giem ? — myśłi rozgoryczony, poetyczny koncept- praktykant...
36
O, przyjdź Ty jasn a, cicha i przejrzysta!...
Chwycił nerwowo ołów ek i na k artc e pap ieru kreślił jej imię z jakim ś g ry m a s e m pieszczoty na ustach.
Klara, Klaruś, Klareńka, Klarunia, Lunia, L u - leńka, Lenka, Lulusieńka...
W ymawiał pisząc jej imię pieszczotliwie, ja k dzie
ciak. P ragną ł jakiejś pieszczoty słodkiej i ukojnej, ręce nerwowo m u latały, w gardle schło, a oczy za
chodziły p aląc ą -omroką.
O, przyjdź Ty jasna, cicha i przejrzysta !...
W tem bezbrzeżny s m u te k o g a r n ą ł go niby wiot
kim, obezw ładniającym o p rz ęd em , tak; że przez chwilę gotów był płakać.
On, „znamy i ce n io n y " poetyczny k o n ce p t-p rak - tyk'ant chciał płakać!...
Fi jakże!
Napił się wody i popatrzył na zegarek.
Nie przyjdzie!
S ta n ął jak wobec faktu d o k o n a n e j katastrofy i p iołunna gorycz zalała m u serce.
— Małpa jakaś!
! z n o wu wrażliwość i su b teln o ść poetycznej d u szy odniosły zwycięstwo.
— Klarunio m oja ! — wymówił głośno.
Drgnął i przestraszył się w łasn e g o głosu.
Napiszę do niej 1 — pom yślał i chwycił za pióro.
Pisał: „K ochanie Ty m oje! Czekałem Ciebie i kwiaty
„Cię czekały. Begonie, które ta k lubisz powiędły
„z tęsk n o ty za T obą, a ja, ta rz a m się w m ęce prze
o g r o m n e j . ...O, przyjdź Ty jasna, cicha i przejrzy
s t a ! — woła m a u m ę cz o n a dusza. Przyjdź! Przyjdź
„i połóż mi Swe chłodne, liliowe dłonie na rozpa-
„lone czoło i oczy 1 Czekałem Cię... U m ęc zona du-
„sza widziała Cię w królewskich fa n ta s m a g o ry a c h
„czaru i boskości. W c hła niałem zap ach Twego ró- .
„żanego o ddec hu, słyszałem głos Twój m elodyjny -i szelest Twych kroków... K ocham C i ę ! U kocha-
„łem Cię przeczystą miłością bez granic i czasu.
„T onę w Twych oczach, ja k p ta k w lazurowej dali
„nieba. Duch mój o b le k a się w p u rp u r ę zaziem- 37