• Nie Znaleziono Wyników

nym momencie, lekkim, ledwo uchwytnym szele­

stem poruszą się otwierane drzwi, spłynie sukni czane, tanecznie krążne roje...

O n a . . . wyszeptał z przedziwnie bezradnym uśmiechem bladych warg, i modlitewnie przyga­

słych oczu błyskiem.

O n a . . . jego Pani, dosłownie tak, Pani, bez żadnych poetyckich przenośni, poprostu chlebo­

dawczym. Pracuję za taką a taką sumę miesięcz­

nie, jako administrator, zarządzający pensjonatem, buchalter czy coś podobnego.

Jest niczem, może nawet mniej jeszcze... a je­

Z szaleńczym wysiłkiem, jakoby nagle wezbra­

nej energji, pchnął drzwi, i wszedł z lękiem do

Papiery, rachunki, korespondencja, leżą tak jak zostawił je ubiegłego wieczora.

Zaraz... ile to już wieczorów minęło od chwili

Lękliwym gestem wystraszonego dziecka, otwiera jedną z szuflad biurka, wyjmuje skrzętnie między papierami ukryty notatnik, wertuje karty... Daty, jedna za drugą — ale one mu nic nie mówią. Nic zgoła... ślepe cyfry, namotane na pajęczą sieć obłędu, czepiającą się jego mózgu.

Hen u sufitu, w bieli lakierowanych ścian, świątecznym słońca hymnem rozdzwoniona, pijana kwiatów wonią, pszczoła brzęczy... brzęczy... to bliżej... to hen wysoko, to znów tuż nad skronią...

nad skronią cichy brzęk, jak wtedy, owego wie­

91

czora. Zda mu się, widzi, jak wówczas, jasny lampy rozświetlony krąg... jak wtedy...

Kończył właśnie żmudne szeregowanie cyfr i niezliczonych zer... strasznie rzeczowego, poparł swe wywody szere­

giem cyfr, argumentował, dowodził, a w piersi stukotem serca rwanej tłukło się coś, rwało, ro­

sło lękiem śmiertelnym trwogi, drętwiło dreszczem nieziemskiej rozkoszy... aż tonąc w przepastnych wirach wpatrzonych w niego czarnych ócz otchłani, nagle, na prawdę nie zdając sobie sprawy z tego co czyni, wysunął szufladę, sięgnął w głąb i bły­

snął w ogień jej mrocznych źrenic, lufą brauninga.

Księżycowy owal lic zamigotał wzgardy uśmie­

chem... I wtedy poznał ją... na mgnienie... stali zasypał ją bezładem płomienistych słów.

By huraganem rwane kwietne naręcza, ciskać jął błagania a zaklęcia, purpurą granatu by krwią żywą serca ociekłe.

Kochał ją... kochał do szału, do zapam ięta­

nia, od pierwszej chwili, do bałwochwalczego burz gromu, za jeden uśmiech, bijącego w gór

dno dotknięcie koniuszków stóp płomieniem warg...

życie da!

Konwulsyjnie chwyta bezwolną jej rękę, wci­

ska w chłodne białe palce broń. Zdławiony krtani szept, sączy wyraźnie słowo po słowie, wyraźnie, nieodmiennie... za stóp ucałowanie — skon, ty sama, w chwili gdy usta me... słyszysz, ty sama wymierz prosto w skroń... chcesz?...

Księżycowy owal śnieżnych lic zamigotał okru­

tnym uśmiechem, rozbłysł zębów bielą drapieżną, i ściął się w ciszy w jeden dźwięk...

— Tak.

Powiedziała — tak — siepła tym jednym wy­

razem w twarz. Ja k on pamięta słowa tego lód śmiertelny... to było onego wieczoru...

A potem... zaraz co było potem ?

Ah, prawda, tak, zimno, spokojnie zlecono mu skreślić słów parę... stwierdzenie własnoręczne sa­

mobójstwa.

A potem... ręka jej biała, o chłodnych w pier­

ścionki strojnych, przesubtelnych, wiotkich palcach, wolno lecz silnie ujęła rewolwer, druga błyska­

wicznym, wężowym ruchem zsunęła jedwab poń­

czochy, bijąc śniegu puchem, zróżowionej bosej stopy w mrok...

Przypadł usty płomieniem topiąc rozedrganą!

O to wie, zginie, zapłaci życiem za tę chwilę...

może już...

Uczuł zimno na skroni, ucisk małego krążka stali... lufa brauninga...

Jak w błyskawic lśnieniu, zawirowały mu w źre­

nicach czarno złote zawrotne kręgi, fioletem ame­

tystu stygnąć jęły rubiny warg, krtań ścisnęły kleszcze oczekiwania męki...

Jeszcze jeden, piersi z trudem szarpnięty jęk, bez­

ładne, oślepłe ust wtulenia w marmur stopy białej...

Przeupojny skurcz sięgający otchłannej rozkoszy dna...

Strzał!... rozszumiały w skroniach wir.

Płaty szkarłatne, czarne, zielone...

Cisza... mrok i nagle siekący, żrący rozdzwo­

niony szyderstwem, wzgardą, obelgą śmiech.

Kula utkwiła w posadzce.

wierzchni biurka znikł stwierdzający samobójstwo list... O d tej chwili właściwie już nie żył, a raczej

pełnić samobójstwo w oznaczonym miejscu i czasie.

Gdy ona powie... niech się stanie. ramiona, jak modlitewnym szeptem zadrżały usta w ciszy nocnej...

Słuchała... słuchała z zaciekawieniem jak dziecko bajki czarodziejskiej, jak słucha się melodji gra­

nej na nieznanym egzotycznym instrumencie, aż gdy objąć chciał ją ramieniem, ręką ukrytą dotąd w zwojach tulącej ją chusty, podniosła wolno re­

wolwer i fascynując go wzrokiem niemal fosfory­

zującym w półcieniu, przetrzymała go pod kulą długą śmiertelną chwilę, aż wzruszywszy ramio­

nami, wybuchła niesamowitym śmiechem — i wy­ zaczęły się objawiać jakby cieplejsze błyski.

Minęło dni kilka, zwykłym codziennym trybem.

Aż nagle raz, wczesnym rankiem, wezwała go.

Zdarzało się czasem, że były jakieś ważne in- teresa, nie cierpiące zwłoki, zlecenie, depesza, wyjazd i wtedy nieraz już było podobnie.

dwabi i batystów, spoczywała...

Zasunięte kremowe w czarne kwiaty haftowane story prześwietlone rannem słońcem, rzucały stłu­

mione refleksy jakby starego złota na sprzęty,

Oczu przepastnych głębią obietnicy...

Skinienie białej dłoni przyzwało go bliżej...

bliżej, uśmiech niewysłowionej słodyczy rozchylił purpury ust, z koronkowych osłonek gór śniegiem 0 róż pąkowiu wychyliła się pierś...

Z ust wionęło szeptem upojnym, rozkoszy dresz­

czem, i szaleńczych pragnień żądzą... nim w całej olśniewającej krasie cudu niewieściego.

Skinieniem dłoni wskazała leżącą na stoliku ledwo zdającym posuwać się krokiem... wyszedł.

Nie wie już jak znalazł się przed balkonem, plamę ust rozchylonych, oczekiwaniem, drapież­

nych, pragnieniem krwi.

Uniósł rewolwer... zwolna jakby z namysłem, chłonąc postać jej spojrzeniem, lufę brauninga wtłoczył w zęby... w balkonu drzwiach zatrzepotało

coś by skrzydeł biel... padł krzyk...

rządkowanie faktów... idzie ścieżką ogrodową, zmierza do pracy, w oślepiającej słońca dyszącej świątecznym słońca hymnem rozdzwoniona, pijana kwiatów wonią pszczoła, brzęczy... brzęczy... to

Powiązane dokumenty