• Nie Znaleziono Wyników

B O JE F R A N K A K U R IA T Y *)

Z c h w ilą k ie d y F ra n k a K u r ia tę pod strzyżo n o n a „z e ro “ , k a p ra l S kra b a ka p r z y jr z a ł się m u u w a ż n ie i rz e k ł a u to ry ta ­ ty w n ie : S łu c h a jc ie r e k r u t! m acie łeb ja k n ie p rz y m ie rz a ją c ce­

ber, ja k p u s ty ceber. A le to n ic , n ie m a rtw c ie się. Od ju t r a n a p ę d z im y w a m tro c h ę ro z u m u z t y łk a do g ło w y .

P u c o ło w a ty parobczak spod B iłg o ra ja u śm ie ch n ą ł się g łu ­ paw o c e b u la s ty m i oczam i. — To się w i pan ie k a p ra lu .

N o i zaczęło się. W ostrzyżoną łe p e ty n ę w b ija n o s iłą pod­

stępu szablonow e k o m u n a ły w ie d z y w o js k o w e j na szczeblu d z ia ła n ia pojedyńczego Strzelca. K a p ra l S kra b a ka b y ł do­

św ia d czo n ym in s tru k to re m . P rz y pom ocy w y p ró b o w a n y c h m e to d p rz y z w y c z a ja ł Strzelca K u r ia tę do system atycznego w y k o n y w a n ia czynności n ie zb ę d n ych do zm e ch a n izo w a n ia c z ło w ie k a w ra m a c h zespołu.

— O t, w ty m się rzecz m a cała — S kra b a ka ro z s ta w ił ręce szeroko, ja k b y coś n ie w id z ia ln e g o o b e jm o w a ł w p o w ie trz u — łeb m u s i b y ć p a k o w n y i o tw a r ty naoścież ja k stodoła p rz e d ż n iw a m i. T u się u ło ż y re g u la m in jeden, d ru g i, trze ci..., t u in ­ s t r u k c je , ta m zn ó w coś innego. A w s z y s tk o a k u ra tn ie , z d r y ­

giem , re g u la m in o w o , w e d łu g rozkazu. Z ro zu m ia n o !?

— T a a je st! — o d s z cze kiw a li bez p rz e k o n a n ia re k ru c i.

— A w ięc... rozkaz! W y w ie c ie co to znaczy rozkaz!? — zagrz­

m ia ł i, n a b ra w s z y p o w ie trz a w p łu ca , w y r z u c ił z siebie je d ­ n y m tch e m : Rozkaz to je s t rzecz ś w ię ta i ostateczna, ja k am en w p acierzu. Ż e b y zro zu m ie ć to słow o — cią g n ą ł d a le j u ro c z y ­ ście — trzeba m ie ć d y s c y p lin ę w e k r w i, trze b a b y ć ż o łn ie ­ rzem . T u S kra b a ka z w y ra ź n ą n iechęcią o d w ró c ił w z ro k od p ło w y c h czaszek r e k r u tó w i s p o jrz a ł w okno. O s zyb y t ł u k ł y się opasłe jesie n n e m u c h y , a na d zie d ziń cu k o s z a ro w y m ć w i­

czono c h w y ty b ro n ią . N a sta ła c h w ila ciszy, ja k to się m ó w i ko ś c ie ln e j. I w te d y to pad ło zn ie n a cka p y ta n ie :

— A co to je s t żołnierz?

K ilk a d z ie s ią t p a r oczu p iw n y c h , n ie b ie s k ic h i b u ry c h s p o

j-*) F ra g m e n t o p o w ie ś c i o s n u te j n a tle w rz e ś n ia 1 9 3 9 r.

172

rż a ło z p rze ra że n ie m na K u ria tę , bo to on w ła ś n ie w y r w a ł się ta k n ie o p a trz n ie .

— Ż o łn ie rz -... — S k ra b a ła m ia ł filu te r n e o g n ik i w oczach.—

Ż o łn ie rz to je s t ta k i w ie lk i pan, w obec k tó re g o c y w il znaczy m n ie j n iż w y na te n p rz y k ła d w obec m n ie . Ż o łn ie rz to je s t dzie się ciu r e k r u tó w w z ię ty c h razem , to je s t to — i u d e rz y ł się pięścią w p ie rs i. Z a p a m ię ta jc ie sobie ra z na zawsze, h u cza ł k a p ra l-filo z o f, szu ka ją c w tw a rz a c h słu chaczy n a jm n ie jsze g o c ie n ia sp rze ciw u .

I K u r ia ta p rz e ją ł się t y m i s ło w a m i. Z a p a m ię ta ł je w z ro k ie m i słuchem . K u rzo n o sa fiz jo g n o m ia w ie js k ie g o chłopca stężała n a tc h n io n a d um ą p rz y n a le ż n ą do w o jsko w e g o m u n d u ru . B y ć d o b ry m ż o łn ie rz e m to zaszczyt i w ie lk a sztuka. U czono w ię c tego na k a ż d y m k ro k u . W s a li w y k ła d o w e j i na p la c u ć w i­

czeń, podczas d łu g ic h m a rszó w i na m a n e w ra ch . K u r ia ta u c z y ł się w y tr w a le z gospodarską p ra co w ito ścią . P oczątkow o n ie szło m u to skła d n ie . W g ło w ie w y tw o r z y ł się chaos fo rm u łe k i słów , n ie s łysza n ych n ig d y i obcych. A ż k łu ło pod czaszką i brzęczało ja k w r o jn y m u lu . Z czasem przeszło i to. J a k na s c h lu d n y m w ie js k im p o d w ó rk u p o rz ą d k o w a ł K u r ia ta n o w o n a b y tą w iedzę.

P ła ty m ózgow e w y g im n a s ty k o w a ły się i p o c h ła n ia ły bez tr u d u now e, re g u la m in o w e d a w k i. Sens w a lk i tłu m a c z y ł na p ro s ty c h ło p s k i sposób: Z a b ić d ra n ia , g n a ty m u p rz e trą c ić , a sam em u w y jś ć cało z o p re s ji, to n a jw a żn ie jsze . W a lił w ię c k o lb ą w szm acianą k u k łę „n ie p rz y ja c ie la “ , k łu ł bagnetem , w y p r u ­ w a ł s ło m ia n e fla k i, je n o k u rz szedł. W oczach m ia ł w te d y k rw a w e o g n ik i złości i d yszał ciężko ja k p o d n ie co n y b u h a j na ła ń cu ch u . — P a trz c ie no — m ó w ili m ie js k ie a n d ru s y — toż te n cep m a siłę, n ie c h go na g ła k r e w zaleje. I pom yśleć ty lk o , z ie m n ia k a m i m u k o łd u n w m łodości ładow ano...

K a p ra l S k ra b a k a u śm ie ch a ł się z ap ro b a tą : S p o czn ijcie K u ria te h R obota niczego sobie, u jd z ie , ty lk o t y łe k m acie t r o ­ chę p rz y c ię ż k i. M u s i b y ć w ię c e j d ry g u , inaczej b y le a k u ra tn y c h ły s te k n a b ije was na w id e le c ja k żabę. Trzeba, w ie cie , z u m ia re m , siłę chow ać na zapas, a dziada — ta k a o w a ka jego m ać — b ra ć na ch ytro ść. T u p rze d oczam i r e k r u tó w ro z w in ą ł c a ły k u n s z t w a lk i w ręcz. P o d s k a k iw a ł, p rz y s ia d a ł, z w o d z ił d ro b n y m i ru c h a m i ciała, lu b n a g ły m susem w y s u w a ł żądło b a g n e tu grożąc n ie w id z ia ln e m u p rz e c iw n ik o w i.

173

„ O t ta k i ta k , z g ó ry , i z d o łu , i w bebechy — a ręczę za nieboszczyka. T y lk o trz a w s z y s tk o ro b ić re g u la m in o w o , w e ­ d le rozkazu.

S ło w o „ro z k a z “ e le k try z o w a ło K u ria tę , z a m ie n ia ło go w s łu p soli. N ie za s ta n a w ia ł się n ig d y nad celow ością śle­

pego posłuszeństw a, n a w e t w te d y k ie d y o g a rn ia ła go ch ę tk a k o m b in o w a n ia na w ła sn ą rękę. T a k trz e b a i koniec, zgadzał się w m y ś li z b ra k u a rg u m e n tó w . I w id o c z n ie ro z u m o w a n ie jego b y ło słuszne. Podczas osiem nasto - m iesięcznej słu ż b y w o js k o w e j o m ija ła go szczęśliw ie paka, d ostał n a w e t „ b e lk ę “ , a p rz y o d e jściu do c y w ila sam pa n p o ru c z n ik w rę c z y ł m u p ię k n ie ilu s tro w a n y „K a le n d a rz re z e rw is ty “ .

— S łu c h a jc ie w y ta m , je d e n z d ru g im — u słysza ł na o d - chodne — u m ie ra ć za ojczyzn ę to je s t rzecz sło d ka i c h w a ­ lebna. N ie z a p o m n ijc ie o ty m , g d y was p o w o ła potrzeba.

Co p ra w d a K u r ia ta w d u c h u n ie p o d z ie la ł p o ru c z n ik o w e g o zdania, ja k o że b y ł ch ło p m ło d y i ch cia ło m u się żyć ja k n a j­

d łu ż e j, ale cóż ro b ić , w id o c z n ie ta k i rozkaz. P rz y ta k n ą ł w ię c s k w a p liw ie trza sn ą w szy obcasam i na pożegnanie.

. — O te j „p o trz e b ie “ , k tó rą p o ru c z n ik ta k mocno, z n a c i­

sk ie m p o w ie d z ia ł — m ó w io n o coraz częściej. Co p ra w d a w ga­

zetach pisano b a rd zo ostrożnie, a ksiądz p o le ca ł m o d ły i u f ­ ność w B o g u — c h ło p i p o n ie k tó rz y k o m b in o w a li w e d le swego p o m y ś lu n k u . — N ie c h się ta m p a n y p o żrą tro c h ę m ię d z y so­

bą. P s ie k rw ie , ow ieś ic h roznosi. I ła d o w a li s p iż a rn ie w szela­

k im d o b re m na czarną godzinę. Bo ta n ie w ia d o m o co się w y ­ d a rz y ć może. F ra n e k K u r ia ta p o k p iw a ł sobie z te j p rz e z o r­

ności. — C epy zagnojone, o sobie t y lk o m yślą . Z g ę b y o jc z y ź ­ n ie b y w y d a r li, sobacza je ic h m a tka . P rz y p o m n ia ła się m u w te d y „o jc z y z n a “ w id z ia n a na p ię k n y m obrazie w ś w ie tlic y ż o łn ie rs k ie j. D o ro d n a p a n i — n ib y w io s n a — szła po przez zorane pole, p o trzą sa ją c z e rw a n y m i k a jd a n a m i. W, oczach m ia ła uśm iech m o c n y i z d ro w y . Pod le k k ą s u k n ią zarysow ane b y ły o k rą g łe p ie rs i i s iln e uda. M ia ła w sobie coś z p a ń s k ic h p o k o i i k rz e p y w ie js k ie j d z ie w c z y n y . F ra n e k b y ł za ko ch a n y w te j postaci. O b u rz a ł się stra szn ie g d y p o n ie k tó rz y na s w ó j sposób szacow ali „o jc z y ź n ia n ą “ urodę. Bo ja kże ż to m ożna w te n sposób m ó w ić o obrazie. Postać O jc z y z n y , zrodzona w fa n ta z ji m a la rza , p rz e n ik n ę ła i u t r w a liła się w p a m ię c i n ie ­

1 7 4

douczonego chłopa. I ta k ju ż pozostała. N a w e t w te d y , gdy n a b ity p o n o w n ie w m u n d u r w s ie rp n iu 1939 r., p o w ta rz a ł za księdzem u ro c z y s tą ro tę p rz y s ię g i; słow o „o jc z y z n a “ s k o ja ­ rz y ło m u się ja k z w y k le z zapam iętan ą postacią z obrazu w ś w ie tlic y ż o łn ie rs k ie j.

O jczyzn a zn a la zła się w p o trze b ie . W ię c słano je j na p o ­ m oc p rz e ła d o w a n e tra n s p o rty lu d z i i k o n i, ży w n o ś c i i o s tre j a m u n ic ji. W b y d lę c y c h w agonach stło cze n i żo łn ie rze ś p ie w a li p io s e n k i o w o jn ie , m iło ś c i i śm ie rci. N a stacjach częstowano ic h h e rb a tą i papierosa m i. O grom ne tra s p a re n ty p rz y p o m i­

n a ły o o b o w ią z k u w zg lę d e m o jc z y z n y , n a w o ły w a ły po'd b ro ń , n a fr o n t, k tó r y ry s o w a ł się ju ż coraz w y ra ź n ie j. Ż o łn ie rz e ' c h o d z ili po peronach, ja k paw ie.

— Zobaczycie, ja k m y u rz ą d z im tego H itle r a — p rz e c h w a ­ la ł się p o n ie k tó ry , k le p ią c z d um ą świeżo w y fa s o w a n e ła d o w ­ nice. I n n i k o rz y s ta ją c z p o m y ś ln e j k o n iu n k tu r y m u n d u ru , f lir t o w a li z ję d r n y m i p a n ie n k a m i z p rzysp o so b ie n ia w o js k o ­ wego. P rz y jm o w a li k w ia ty i p rz e lo tn e p o c a łu n k i. N o to w a li s k ru p u la tn ie adresy m ie js k ic h p anien , k tó re dziś b y ły n a d ­ z w y c z a j p rz y s tę p n e i ponętne. T ra n s p o rty s z ły bez p rz e rw y coraz to in n e , rozśpiew ane i up strzo n e k w ia ta m i... K w ia ty w ty m ro k u m ia ły za d z iw ia ją c ą in te n s y w n ą b a rw ę , ja k b y z n a d m ia ru słońca i te j radości, co to lu d z io m try s k a ła z oczu n ib y srebro. P o la m i s n u ły się p a ję c z y n y , o p la ta ją c z ło tą szcze­

c in ą rżyska . P ły n ą ł o rz e ź w ia ją c y ch łó d w ie c z o ró w zm ieszany z w ilg o tn y m lis to w ie m d rze w . C h cia ło się żyć w ie czn ie . Roz­

m a rz e n i ch ło p c y z a s y p ia li późno w nocy, s tu k a ją c g ło w a m i w t a k t ro z g a lo p o w a n ych k ó ł w agonów .

N a s ta c ji B yd goszcz-W schod nia tra n s p o rt F ra n k a K u r ia ty o trz y m a ł rozkaz w y ła d o w a n ia się. Ż o łn ie rz o m p rz y p o m in a n o o honorze m u n d u ru i ta je m n ic y w o js k o w e j w obec c y w iló w .

■—- P a m ię ta jc ie , c h ło p c y ! B u z ię n a k łó d k ę i trz y m a ć fason.

U n ik a ć k o b ie t. T a k a je d n a z drugą, w y fio k o w a n a ja k n ie ­ szczęście dama, z bebechów w a m ta je m n ic ę w o js k o w ą w y - trzęsie. I co w te d y? K u la cię czeka b racie, i n a to n ie m a ra d y ... Ż o łn ie rz e p o k p iw a li sobie w d u ch u z te j p rz e s tro g i, zresztą i sam pa n m a jo r — dow ódca b a ta lio n u , z a ja d ły k o ­ b ie c ia rz — u śm ie ch a ł się, m ó w ią c te słow a.

K o m p a n ie s trz e le c k ie s z y k o w a ły się ju ż do odm arszu. Za

175

c h w ilę d łu g i w ąż k o lu m n y d rg n ą ł i ru s z y ł n a p rzó d w zn ie ca ­ ją c k łę b y k u rz u . B y ł ra n e k. Bydgoszcz spała. T u i ó w d zie g r u p k i c y w iló w p rz y g lą d a ły się m a s z e ru ją c y m z ż y c z liw y m uśm iechem .

— A skąd to? — p y t a li ciekaw scy.

— A z B iłg o ra ja . T am , gdzie k o z y pod sio d łe m chodzą.

I n n i w b a rd z ie j dosadny sposób o k re ś la li sw o je ro d z in n e w io ­ s k i i m iasteczka.

— W iadom o. T a je m n ic a w ojsko w a ^ Z u c h y chłopcy.

B yd g o ską szosą tu r k o ta ły w o z y obładow ane b a ń k a m i z m le k ie m , śp ie s z y li lu d z ie do p ra c y i d y m iły k o m in y fa b r y k na przedm ieściu. P o b lis k ie k w a te ry w c h ło n ę ły b a ta lio n , za­

b a ry k a d o w a ły go siecią p o s te ru n k ó w o ch ro n n ych , i życie po to ­ c z y ło się n o rm a ln ie , koszarow o. D n ie ppw szednie w y p e łn ia n o m u s z trą , p rz e g lą d a m i b ro n i i w a łę sa n ie m na m a łe j p rz e ­ s trz e n i m ię d z y la tr y n ą a k w a te ra m i. N uda, bezn a d zie jn a nud a koszarow ego życia. R e ze rw iści zaczęli p rz e m y ś liw a ć , ja k b y tu dostać u rlo p .

— O d e rw a li lu d z i od r o li, a ta m ro b o ty , aż g ło w a p uchnie . 0 Z b liż a się p o ra ko p a n ia z ie m n ia k ó w ; k to się ty m zajm ie? M ie j­

s k ie a n d ru s y k p iły z tego gospodarskiego fra s u n k u .

— N ie m a rtw c ie się, cepy. Ż le w a m tu . B rz u c h y ła d u je ­ c ie w ędzonką i k o m iś n ia k ie m , ja k w o r k i; g rz e je c ie t y ł k i w słońcu ja k h ra b io w ie .... Co w a m w ię c e j potrzeba?. C hyba za b a b s k im m le k ie m tęskno? N ie b ó jc ie się, n ik t w a m w a ­ szych bab n ie u k ra d n ie .

S ie rp ie ń p rz e p a la ł się p o w o li, a mocno. K tó re g o ś ta m d n ia szef k o m p a n ii ka za ł w y d a ć c h ło p a ko m po sześć sucharów , k o n s e rw ę i k o stkę k a w y ż o łn ie rs k ie j. P ow ie d zia n o , że to p o r­

c ja „ R “ i jeść tego n ie w o ln o .

— K to zeżre, w z g lę d n ie zgubi, o trz y m a s tó jk ę w p e łn y m ry n s z tu n k u , aż to je d ze n ie zakazane w y p o c i z siebie do k r o ­ p e lk i. Rozdano ró w n ie ż m ałe o w a ln e b la szki. Szef w y ja ś n ił:

— J a k was k tó re g o szlag t r a f i, c z y li p rz e o b ra z ic ie się w cia ło chem iczne, fig u ro w a ć będzie na z ie m i znaczek ro zp o ­ z n a w c z y — n ib y ta blaszka. K o m u pisane, n ic go p rze d ś m ie r­

cią n ie uchow a. N a ty m m e d a lik u je s t wasze n a zw isko i p r z y ­ należność do R K U . W e d łu g in s t r u k c ji D O K znaczek i sznu­

r e k n ie p o d le g a ją ża d n ym w p ły w o m a tm o s fe ry c z n y m i

che-176

m ic z n y m . P o p ió ł i d y m może z was zostać, a bla szka p r z e tr w a d la w a szych bab na p a m ią tk ę . Z ro z u m ia n o !

I w te d y to ch ło p c y zaczęli p rz e m y ś liw a ć s k ry c ie , kogo to pierw szego szlag t r a f i, bo w szyscy nag le z a p ra g n ę li żyć, ja k n ig d y . A lu m in io w y o w a l ta b lic z k i p a rz y ł p ie rs i i p rz y p o m i­

n a ł ciągle o s w y m przeznaczeniu. T e n i ó w p is a ł lis t pożeg­

n a ln y do dom u, o t ta k na w s z e lk i w y p a d e k , bo gdzież ta m m og ło b y ć inaczej.

30 s ie rp n ia oddano b a g n e ty do o strze n ia ; ru s z n ik a rz e p rze ­ g lą d a li b ro ń m aszynow ą. 31-go nocą zadrżała po ra z p ie rw s z y zie m ia . D a le k i ło s k o t dzia* n a ra s ta ł i p o tę ż n ia ł ja k s tra s z liw a b u rz a z g rz m o ta m i. N ik t n ie spał te j nocy. N oc b y ła parna,, w y g w ie ż d ż o n a i p e łn a n ie p o k o ju . Z m ia s ta d o la ty w a ł t u r k o t w o zó w i w a rcze n ie sam ochodów. N a s ta c ji p rz e w a la ły się ciężko p ociągi. Ś le p ia p a ro w o zó w z ia ły n ie b ie s k im , o c h ro n n y m ś w ia tłe m . W ojna? P o d o fic e ro w ie zapędza li ż o łn ie rz y do snu.

— N ie m a w o jn y . Ć w icze n ia ty lk o . Spać, b y k i kra sę . W o jn y się im zachciew a.

P ie rw s z e s a m o lo ty n ie m ie c k ie p o ja w iły się nad B y d g o ­ szczą ra n k ie m p ierw szego w rze śn ia . K r ą ż y ły n a w y s o k im p u ­ ła p ie , le d w o w idoczne, p rz y p o m in a ją c e w y g lą d e m siw e ja ­ strzębie. Zarządzono a la rm , chociaż n ik t n ie b y ł p e w ie n c z y je to sam oloty. Ż o łn ie rz e u b ie ra li się pospiesznie, bo a k u ra t w ty m czasie część b a ta lio n u podda w ano szczepieniu p rz e ­ c iw k o czerw once. W ty m n a g ły m p o p ło ch u i ro zg a rd ia szu ro z ­ ka zó w kto ś k r z y k n ą ł: Gaz! M a s k i w łó ż ! W y tw o rz y ła się k o ­ m iczn a s y tu a cja , k ie d y to m ło d y ż o łn ie rz za p o m in a ł n a g le o w s z e lk ic h in s tru k c ja c h i p rzepisach odnośnie u ż y w a n ia te g o s p rz ę tu w o jsko w e g o . G u b io n o pochłaniacze, rw a n o taśm y,, ktoś w z y w a ł sa n ita riu s z a i k lą ł, na czym ś w ia t stoi.

P rz y to rz e k o le jo w y m Bydgoszcz— G d y n ia , szczekało n ie z­

m o rd o w a n ie d z ia łk o p e -lo t. K r ó tk ie u ry w a n e serie w z n ie c a ły b u k ie ty o b ło czkó w i ognia. O d e z w a ły się ró w n ie ż C. K . M - y nasycając p o w ie trz e ro je m sm u g o w ych p ocisków . S a m o lo ty w z b iły się w y ż e j, z a w ró c iły i z n ik ły gdzieś, je n o d a le k i szum m o to ró w d rż a ł c h w ilę w p o w ie trz u p rz y p o m in a ją c , że to ju ż n a jfra w d ę w o jn a . Reszta d n ia zeszła sp o ko jn ie . W ie czo re m tr w a ło p o goto w ie, a nocą b a ta lio n K u r ia t y załadow ano w F o r­

do n ie i p c h n ię to na p o łu d n ie w stro n ę Częstochow y. I n o c y

v

177

te j n ik t n ie z m ru ż y ł oka. O pow iada no o G dańsku, k tó r y w e ­ d łu g in fo r m a c ji o fic e ra ośw iatow eg o w p a d ł w nasze ręce.

S zyko w a n o się na B e rlin , na szkopskie d z iw k i, n a m o to c y k le , k tó ry c h ta m w ię c e j, n iż w Polsce ro w e ró w .

P rze d o tw a r ty m i d rz w ia m i w a g o n ó w p rz e s u w a ł się c h ło d ­ n y pas nieba, n a b ija n y p lu s k ie w k a m i gw ia zd .

N a b lis k ic h h o ry z o n ta c h d rz e m a ły p rzy c z a jo n e w io s k i i lasy. A d a le j na zachód, w zasięgu w y o b ra ź n i, t r w a ł b ó j u p o rc z y w y na śm ie rć i życie. P ło n ę ła granica. T u ta j w czte­

re ch ścianach w a g o n u lu d z ie tę s k n ili do w id o k ó w , k tó ry c h na ra z ie n ie dane im b y ło oglądać. Jechano całą dobę m ija ją c prze ła d o w a n e lo r y ob cią g n ię te b re ze n te m i u m a jo n e g a łę zia m i d rze w . W ys o k ie niebo d rż a ło od h u k u n ie w id z ia ln y c h sam o­

lo tó w .

W m iędzyczasie z m ie n ia n o m a rs z ru tę .. P odobno spod Czę­

s to c h o w y p a r ły na P io tr k ó w n ie m ie c k ie b ry g a d y pancerne.

K u r ia ta n ie w ie r z y ł w ła s n y m uszom.

— Jakżeż to je s t, do n a g łe j k r w i! T łu c z e m y się tu w w a ­ gonach aż g n a ty bolą, a ta m szkopy u c h w y c iły ta k i szm at z ie m i. I przez m o m e n t u c z u ł w sercu zim n e ostrze n ie p o k o ju .

— N ie m a rtw c ie się, p a n ie gospodarzu z P acanow a — po­

cieszał go r y ż y a n d ru s z L u b lin a . — C h o le ra ic h w ie , ja k ta m je s t n a p ra w d ę . U d a ło się im w je d n y m m ie js c u , dostaną w t y ­ łe k w d ru g im — zresztą n ie c h was g ło w a o to n ie b o li. O fi­

c e ro w ie są od tego.

I n n i d o rz u c a li na sw ój sposób m n ie j lu b w ię c e j słuszne spostrzeżenia i u w a g i. A tm o s fe ra n ie b y ła p rz y c h y ln ą do ro z ­ m ó w . L u d z ie , w y m ę c z e n i nocą, d rz e m a li w p ó łśn ie lu b g a p ili się na pola, n a k tó ry c h tu i ta m g ospod arni c h ło p i p o d o ry - w a łi ście rn iska . T ra n s p o rt z a trz y m a n o na s k ra ju lasu p rze d ja k ą ś m a łą s ta c y jk ą ; podobno n ie m ie c c y d y w e rs a n c i uszko­

d z ili ta m to ry . Od s tro n y kuchenn ego w a g o n u z a la ty w a ło g ro c h ó w k ą i d ym e m . S zyko w a n o się do obiadu. Z p o b lis k ie g o osiedla z b ie g li się lu d zie . N a jw ię c e j p rz y s z ło m ło d y c h d z ie w ­ cząt z k w ia ta m i i ko szyczka m i ow oców . Częstowano ż o łn ie rz y i p rz y s tra ja n o C. K . M - y z o b ro n y p rz e c iw lo tn ic z e j p ę k a m i ró ż n o k o lo ro w y c h a stró w . W o js k o ro z la z ło się za d zie w czę ta m i ta k , że tru d n o b y ło d o lic z y ć się sta n ó w w ko m p a n ia ch . T rę ­ bacz d a ł s yg n a ł do z b ió rk i. U s ta w ia n o się n ie s k ła d n ie , p o w o li.

12

378

W ty m m om encie, n ie w ia d o m o skąd, ś m ig n ą ł w lo cie k o ­ szącym k lu c z d w u m o to ro w y c h J u n k ie rs ó w . L e d w o p rz e b rz ­ m ia ły g w iz d k # a la rm o w e , a ju ż b o m b y zaczęły drzeć ziem ię.

O d ła m k i p o ciskó w weń-czały, w y ły , zanosząc się śm iechem ro z ­ palone go żelaza.

• •

JÓZEF MORTON

% .; , . .p

C Z A R O W N IC E

D z ia ło się to w s ie rp n iu , na k ilk a d n i p rze d w ie lk im o d p u ­ stem na Z ie ln ą . A zaczęło się od z w y k łe g o zarządzenia o jc o ­ wego, że n a jb liż s z ą stróżę ja m uszę odbyw ać, pon ie w a ż on ju ż je s t za sła b y, ażeby całą noc n ie spać. C zyste w y m y s ły , ale w o la ojca — św ięta. Toteż k ie d y p rz y s z ła ow a stróża, w y b r a ­ łe m się na n ią w esp ó ł z synem sąsiada, c h ło p a k ie m do tańca i do różańca, n is k im , k rę p y m , a s iln y m , że p ó łm e te re k śm ig a ł na siebie ja k p ó łg a rn có w kę .

N oc b y ła w id n a , księ życo w a i ciepła, ja k w czerw cu. O d zia n i m im o to ciepło, z b e rłe m naszej w ażności, to znaczy z k a w a ł­

k ie m k ro w ie g o ro g u , p rz e m ie rz y liś m y całą w ieś, z a jrz e liś m y to tu , to ta m , czy n ie s z y k u je się ja k ie ś m o rd e rs tw o albo p o d ­ p a le n ie , choć te rzeczy p rzych o d zą w n a jm n ie j dogodnej d la lu d z i porze, p ra w ie nad sa m ym ranem . P otem z a k rą ż y liś m y n a p o w ró t pod kościół. S ta n ę liś m y w p u n k c ie w y jś c io w y m . Z dachów d o m o stw ja k w y m a r ły c h sączyła się senność, coraz w iększa, m ocniejsza...

— N ie d łu g o p ó łn o ce k — z ie w n ą ł m ó j kom pan. — N a d ia b ła b ę d zie m y tu ta j sterczeć i m a rn o w a ć czas. C hodźm y le p ie j na g ru s z k i.

N a w id o k rozespanej w s i i m n ie poczynała ju ż b ra ć d rze - m ota, oczy ta rłe m i raz po raz z ie w a łe m ja k m ło d y psiak. Lecz k ie d y posłyszałem słow o: „ g r u s z k i“ , ja k pod u d e rz e n ie m m a ­ g ic z n e j ró ż d ż k i n ie w ie d z ia łe m k ie d y i ja k p oczułem w sobie rześkość. K gotow ość za k ra d n ię c ia się do cudzego sadu ro z ­ p a liła m n ie ja k żądza w y c ią g n ię c ia r ę k i pod b lu z k ę u ro d n e j d z ie w czyn y.

179

N ie m a żadnego gadania. W ysta rcza , że są g ru s z k i, a m y o b y d w a j m a m y na n ie a p e ty t. D uże, soczyste w in ó w k i czy o w s ia n k i... z cudzego sadu!

N ad n a m i noc, czysta, księżycow a, p rze d n a m i dłu g a , sze­

ro k a droga w ym oszczona ciszą, ja k w e łn is ty m k ilim e m . Nasze

• k r o k i, ostrożne i z w in n e n ie z d ra d z a ły n ic z y m naszych ło b u - . z e rs k ic h z a m ia ró w , to te ż s p o k o jn ie ja k w e d łu g b o skich p r z y ­

ka za ń z n a le ź liś m y się w cu d zych o p ło tk a c h i po z rz u c e n iu b u tó w , n ie w ie d zie ć k ie d y , b u ja liś m y ju ż na gałęziach dużej, w y n io s łe j gruszy, ja k w ie lk ie o d ziw a c z n y c h k s z ta łta c h n ie to ­ perze. Po om a cku w y b ie ra liś m y co n a jw ię k s z e i n a jb a rd z ie j s m a k o w ite g ru s z k i. Bez obaw y, że n a z a ju trz ro zb o lą nas b rz u ­ chy, p a k o w a liś m y do u s t co w le zie , a do kieszeni, ile ty lk o m ożna b y ło . W y p a k o w a łe m zanadrze, że m u s ia łe m p o te m do­

b rze p rzycią g n ą ć pasa, żeby się n ie w y r u n iła koszula, napęcz- n ia ły w s z y s tk ie kieszenie, lecz że jeszcze ża l m i b y ło złazić z drzew a, z d ją łe m kapelusz i do niego w k ła d a łe m p o c ie m k u sm yka n e g ru s z k i.

— Józek — p rz e m a w ia m cicho —- ja ju ż n ie m a m gdzie chow ać. A ty?

T o w a rzysz, ź b y t p e w n y bezpieczności, ja k ą d a w a ł północek, p a rs k n ą ł śm iechem .

— Ja do p o rte k chow am . Z d ją łe m je i trz y m a m w garści.

Z ró b to i ty , bo g ru s z k i są n a p ra w d ę dobre...

W te m p o słysze liśm y s k rz y p d rz w i. W ła ś c ic ie lk a sadu w y ­ ch o d ziła na d w ó r. Rozespaną z a le c ia ły o sta tn ie słow a i sta­

n ę ła w po d le gru szy. W ko s z u li, m a ła , p o kra czn a fig u rk a , za­

d a rła g ło w ę rozczochraną do g ó ry , pod sam księ życ i z ie w a ją c ję ła się p rz y g lą d a ć d rze w u . D uża, ro z ło ż y s ta k o ro n a g ru s z y n ie z d ra d za ła n a jm n ie js z ą w y r w ą czy choćby szczeliną naszej obec­

ności. A le d ia b lik snąć o p ę ta ł m ojego kom pana, bo skoro ty lk o u jr z a ł za d a rtą k u górze m a zg a jo w a tą tw a rz baby; w y s z u k a ł co p rę d ze j co n a jd o jrz a ls z ą gru szkę i trz e p n ą ł n ią k o b ie tę w samo czoło. P o cisk ro z p ry s ł srę na m iazgę, baba ry k n ę ła w n ie b o g ło sy i co s ił d opad ła do sw o ich d rz w i.

— Z ła z ić ! — z a ko m e n d e ro w a ł kom pan.

O b ju c z o n y g ru s z k a m i, 'że k a ż d y n ie fo r tu n n y k r o k g ro z ił m i ru n ię c ie m i skrę ce n ie m sobie k a rk u , ją łe m zsuw ać się z g a łę zi na gałąź, po te m skok, b u ty pod pachę i poza p ło t!

180

N a odgłos przerażonego k r z y k u k o b ie ty trz a s ły p o w tó rn ie d r z w i i p o s ły s z e liś m y w ś c ie k łe :

— Czego się drzesz? Co c i się stało?

B a b in a n ie w y d a ła z siebie n a jm n ie js z e g o głosu i z n ik ła w c z e rn i sieni, skąd po m a łe j c h w ili w y ło n ił się je j chłop.

R ó w n ie m a ły i p o k ra c z n y , w gaciach, z o lb rz y m ią p a łą w rę^

kach, o stro żn ie z b liż y ł się do g ru s z k i. W ie d z ie liś m y dobrze, że psa n ie m ia ł ze sobą, m im o to począł g w izd a ć i w o ła ć : — B u ­ k ie t! — P o te m : B ie rz go! A n o ! — N ie o d p o w ie d z ia ł m u a n i tę te n t u c ie k a ją c y c h , a n i p ła c z liw e : — D a ru jc ie ! — to te ż d a le j o b ch o d ził drzew o, je d n o je d y n e ja k im p y s z n ił się jego ogród, zasadzony d z ik im i ró ż a m i i zachw aszczonym k w ie c ie m , u d e ­ rz a ł w n ie , coraz śm ie le j p o d n o s ił g ło w ę k u górze, aż się c a ł­

k ie m ro z z u c h w a lił, n ie m ogąc zapanow ać nad w ście kło ścią , ja k a go opadła. J ą ł klą ć, w y m y ś la ć n a lu d z i, p o te m na żonę:

— A to g łu p ia baba. P rz y w id z ia ło je j się coś i m n ie tu z ry w a z łóżka! N ie d a ru ję je j tego. To cholera!

N a ra m ie n iu p oczułem tw a rd ą d ło ń Józka. Ś ciskała m n ie ku rc z o w o , coraz m o c n ie j, aż syk n ą łe m :

— Co robisz?

— P alnąć go w sam nos?

— D a j spokój. Bo ju t r o zn ó w może p rz y jd z ie m y , a ta k to g o tó w p iln o w a ć albo psa skąd p rz y p ro w a d z i i p rz y w ią że go do g ru s z k i.

— T a k m ów isz? ■

T ym czasem ście m n ia ło się. P o c z u liś m y się zm ęczeni. G r u ­

T ym czasem ście m n ia ło się. P o c z u liś m y się zm ęczeni. G r u ­

Powiązane dokumenty