— Nie możesz to, redaktor, kupić sobie binokli, a nie paradow ać w monoklu?
— K iedy widzisz pan... ja chciałbym clioć na j e dno oko widzieć.
F R A S Z K A .
O! w ierz, iż św iat to w ielk i harem, W którym człek każdy to padyszach, Gdzie z młodą żoną, sercem starem, Jak kot sw e zęb y topi... w m yszach.
—o—
L ecz wierzaj tak że, iż tą drogą Ż yciow a stw arza się pochyłość, Choć serca w szy scy tu m ieć m ogą, N ie będą w ied zieć, co to m iłość.
HVH G - Ł A . .
N erw ow o mknie i drga, T ysiącem pragnień ż y c ie ... L ecz ono je st, jak m gła, K łębiąca się o św icie...
Bo gdy czas śm iercią rw ie, Ż yciow ych pasm osnow ę, W iatr w niebo zw ianą m głę, Zmienia w łzy brylantowe!...
D uduś.
P R M I
4 6D PRASY.
Za rok 1892.
Ateneum, w ciągu owego roku nieprzestało być sobą ani razu, a że kw estye w szelakie były trakto w ane poważnie, przeto rzadko kto miesięcznik ten czytał, nic bowiem nie odstrasza tak w arszaw ianina od bibuły, ja k w inietka Ateneum z głową Minerwy, która według utartego w Kesursie Obywatelskiej przekonania, pani Lii de W arszaw ie zastąpić nie je s t w stanie.
Zato Biblioteka w arszaiuska, idąc drobniejszym krokiem za śladam i grubszego swego konkurenta
starała sio być zabawniejszą od strony feljetonu. Nie ochroniło j ą to wszelakoż od zębów myszy, które z uporem ludzkim w obojętności dla poważnej p rasy cięły nieszczęsne k arty zawzięcie.
Natom iast po Bibliotekę romansów i powieści się gały chciwie anemiczne ręce szwaczek i młodszych m arzycieli. D la redakcyi też po za romansem zauł kowym i tragicznym św iat się kończył najzupełniej. Biblioteka najcelniejszych utworów literatu ry eu ropejskiej strzelała wpraw dzie często z anonsów i apostrof pokrewnego jej k u ry erk a do kieszeni ludz kiej, najcelniejszą je d n a k niebyła, bo nietrafiała tak, ja k pragn ął ogół, żądny głód swój duchowy zaspa kajać straw ą na jedno danie i możliwie piankow atą. Praw da, źe naw et B iesiada literacka tego głodu ja rz y n ą słodką zaspokoić również nie mogła, wśród delikatnych je d n a k żołądeczków panien i dewotek miała stołowników gromadę. Danie składało się przeważnie z kleiku, herbatki lub konfitur.
Pokrew ny jej sokami B luszcz, oplątując spróch niałe tyczki pruderyi, służył tylko do przybrania gorsetów i staników dziewcząt, które podczas deba- tów nad układaniem trzech brytów kaszmiru lub ty betu, słuchały co tydzień „pogadanek“ przystojnego męzczyzny o kw esty i kobiecej, lub opowiadania star szej pani o em ancypacyi... mężczyzn.
Nie tak dwustronnym był za to D zien n ik dla tuszy- stkich, słusznie tak zw any z powodu wychodzenia późnym... wieczorem i pochłaniania wiadomości ze w szystkich pism codziennych z dnia poprzedniego,
oraz, że każdy wycliowaniec ochronki, mógł w jego szpaltach pomieszczać artykuły wstępne.
O Echu m uzycznem powiedzieć tego niemożna, raz, że mieści się w sklepie ogłoszeń różnowierczych, powtóre treść swoją nie co tydzień tytułem swym uspraw iedliw ia: zależy to od tego, o ile w danym czasie berlińskie i paryzkie pisma świat artystyczny muzyczny i teatralny om awiają. Głównie wychodzi dla bezpłatnych dodatków muzycznych i ogłasza się za pośrednictwem warszaw skiego biura ogłoszeń, z którem na tem polu konkuruje.
Gazeta handlowa obrabia przeważnie tytułowe przeznaczenie G azety losowań, która przez wdzię czność bezgraniczną Gazetę handlow ą w giełdziar- stwie w yręcza i, gwoli interesu własnego w „Gazetę zaw racali“ się przeobraża.
Gazeta lekarska, wiodła ja k iś czas bój z M edycyną, w celu dania treści K ronice lekarskiej kosztem Zdro- w ia, w skutek tego lekarze w olą prenumerować... pacjentów, uw ażając, iż sztuka leczenia może uie mieć nic wspólnego z organami danej specyalności; farmaceuci w m yśl tej zasady dotrzym ują im zawzię cie placu, płacąc grube summy za tłómaczenie a rty kułów do swego organu, Wiadomościami farmaceu
tycznemu „dow cipnie“ zwanego.
Gazeta św iąteczna wpatrzona, z ukosa w Zorzę, czyniła dużo w kierunku ulepszenia czcionek i um y słów prostaczych, a Gazeta polska była tylko naśla dowcą Dziennika dla wszystkich, w podawaniu „świe żych“ telegram ów i wiadomości brukowych. Nadto
robiła politykę na w ielką ręko frazesami i liczbą wierszy, — w odcinku rąbiąc po każdej premierze sztukę dram atyczną na drzazgi.
Gazeta rolnicza oddaną była cała w raz z K u rye- rem rolniczym , superfosfatom, ■ kompostom i zgrzy taniu w stronę R olnika i hodowcy, który przeżuw a ją c buraki, bezwiednie szedł do jednego z konkuren
tem celu.
Gazeta rzem ieślnicza pod względem wartościo wym przeniosła się w tym czasie o piętro wyżej, ry sując rzeczy techniczne, o których dotąd naszemu rzemieślnikowi ani się śniło i, ucząc go z palcem na nosie, ja k obstalunki w terminie wykończać powinien.
Z tego powodu Gazeta sądowa treść m usiała zmie nić na opisy spraw więcej ciekawych, robiąc konku- rencye „K ury er owi Porannem u,“ niezapominająe w szakże i o praw ie wekslowem, którego znajomość naw et adw okatom w życiu powszedniem bardzo po żyteczną była.
W Gazecie ■w arszaw skiej nastąpił zwrot ku w ia domościom więcej rozmaitym, a nie przestając znę cać się nad polityką gadulstw a parlam entarnego, w odcinku nowe siły sadzała na pegazie powieścio wym i fejletonowym.
Głos cały rok był bez obłudy w yraźnym i czystym, czerwieniąc się miejscami od niechcenia antisem ity- zmem.
H azefirah gniótł Izraelitę umysłowo, choć ten ostatni mścił sic za to tylko, na antisemityzmie całej kuli ziemskiej.
Jeździec i m yśliw y cały rok, ani jeździł, ani my ślał, czyli spełniał swoje zadanie akuratnie.
Kolce, Mucha i K u r y er św iąteczn y, każde na swoją rękę imienia bliźniego swego pisma nawzajem niewymówiło ani razu. Ale za to tytuły swe no siły dla p a r a d y : Kolce nie kłuły nikogo, Muchą, za miast na wszystkiem, siadała tylko na teatrze; „Św ią tecz n y “ zaś na dobre „zpowszedniał.“
T rzy również K u r y e ry, W arszaw ski, Codzienny i P o ran n y nazwisk swego przeciw nika po piórze nie wym ówiły wcale. Gdy jed en pisał o kanalizacyi, drugi zaraz donosił o wodociągach, trzeci o napraw ie bruku ulicy Chmielnej. W ten sposób cały rok w szystkie te trzy pisma z praw dziw ie chrześciańską zgodą m iały codzień inną wiadomość, ale zawsze ty l ko jed n ą z tych trzech powyższych. S tarały sie je d n a k i nauczać— w tym celu podaw ały w szystkie, znowu jednozgodnie... w arunki prenum eraty.
N iw a nie w yjałow iała bardziej, niż zwykle, owszem zasilono j ą nie m ierzwą umysłową nieprzetraw ioną.
Ogrodnik polski pisał o szczepach z Jankow a i upraw ie rabarbaru.
P ra w d a kładła na wszystkiem swoje veto, cokol wiek kretyni zgodnie aprobowali. Niezależnie od tego w „pam iętniku“ dała się spostrzegać rozmaitość daleko większa, niż w ogłoszeniach, które przez nie zrozumienie swego interesu tylko książki ludziom za lecały.
P rzegląd tygodnioivy nie przestał być wiernem echem złego i dobrego z życia, a R ola i Słoiuo je d n a kowo otrzym ując raz po raz błogosławieństwa od
przyjaciół i nieprzyjaciół, niejednakowo w zrastały w tusze. Gdy je d n a m ężniała od tyłu (ogłoszeniami) drugie więdło i ciała nabrać z żadnej strony nie mogło.
P rzegląd K atolicki, naw et nic na to swemi plecami pomódz nie mógł, a jakkolw iek udaw ał plus catoli- que que le pape même, lecz zdradzając oskomę w stronę m arności świata, ściągał na siebie życzenia większego... taktu i oddania się gorliwszego sprawom duchowym.
P am iętnik fizy o g ra fc zn y , W isła i W szechświat traktow ane przez prenum eratorów en canaille, tern gorliwiej oddały się zgłębianiu tajem nic życiowych i naukow ych, w ierząc, iż... prenum erata jeszcze się może podniesie — choćby od ju tra... P rzegląd p e dagogiczny i techniczny, gawędziły w kółku swych w iernych o pisowni, m aszynach, dzieciach i bonach.
Wiek postarzał się nad w iek swój własny, a Wę drowiec stał w miejscu, osadzony przez Tygodnik Ilu strow an y koloryzacyą i artyzmem rycin, czując z tego powodu w stręt do istotnego postępu i w ycie czek dalszych po za rogatki lekkiej polemiki. T y godnik mód i pow ieści, cierpiąc na astmę literacką był nader cichy i całkowicie o (klany formom kafta ników nocnych dla szanownych prenum eratorek ; Rom ans i pow ieść cały rok tłomaczył wszystko, co tylko niebyło w polskim języ k u pisane i j a k p raw dziwy „Mistrz m agów“ zdobył kieszenie nalew ko- wskie.
P rzyja ciel dzieci spędzał W ieczory rodzinn e na drzemce im właściwej, a wreszcie Tygodnik kole
jo w y szukał kotła, w którym by nigdy p ary nieza- brakło. — Jed n a tylko Z orza jaśn iała pragnieniem być lepszą niż zaćm iew ająca j ą chm urą prenum era torów Gazeta św iąteczna, jednym prom ykiem św ie cąca jaśn iej, niż całe Zorzy wielkiej blaski.
D uduś.
F R A S Z K A .
N asza szlach ta ma swój postęp I korzyści z niego łapie, Jeźd ził dawniej jed en czwórką,
D ziś czterech na jednej szkapie...
D u d u ś.
B O Z l
J e że li sercem zbytnio roztkliwionem T y d łu gow łosy i ty bladolicy
Słuchać zapragniesz kiedy rozgruchanej, Miłosną pieśnią śnieżnej g o łęb icy ; J e śli słuchając jej gruchań nam iętnych, D o łon a tu lić zapragniesz ją szczerze, B a c z ! — często śnieżna gołęb ica owa Ma już zbrukane uściskam i pierze...
F R A S Z K A .
Człow iek w tem życiu nie ciekaw em , J est sobie tylko, jak przechodzień, Codzień się kogoś tutaj wita, I również kogoś żegna codzień...
J eszcze półbiedy, gdy po sobie Ślad pozostaw ić mu się zdarzy, L ecz są, co naw et nie w yd ają H um orystycznych kalendarzy!!!
D u d u ś.
F R A S Z K A .
K ręcąc się w życiu, w ied ział dobrze, Bo filozofią był karmiony,
Ze jest najszczytniej dla jednostki I czuć i cierpieć za m iliony.
—o—
I posłannictw o to na ziemi, B yłb y istotnie spełnił w czynie, L ecz całe życie do jednostki Brakło mu sześciu zer jedynie.
L U D Z I E .
lu źn e kartki, z teki d ziw ak a, który w id zi.
I.
W nudne wieczory jesienne chodziłem do zakładu gimnastycznego bawić się widokiem anemicznych postaci, które na życzenie osób trzecich, bądź co bądź miały zostać tytanam i. Moją uwagę zwrócił mło dzieniec wysoki, cienki, w ątły, o zapadniętych p ier siach, o plecach ważkich ja k taśm a. T w arz jego opuszona nikłym zarostem, w yrażała naiw ną słodycz w wiecznym uśmiechu ust m ałych—nieco wklęsłych.
Mógł zostać tenorem... lecz miał snać powołanie na atletę, zdradzał bowiem nieokiełznane zamiłowanie do ćwiczeń i dlatego punktualnie staw iał się w za kładzie codziennie. Po każdej lekcyi czuł się zmę czonym bardzo; robił w rażenie człowieka, który uczyniwszy zakład, że podniesie ciężką sztabę żelaza, po nadludzkim w ysiłku muskułów i woli, postanaw ia sobie nie zakładać się oto już nigdy. Posądzałem go wówczas każdodziennie, iż na lekcyę następną nie przyjdzie. Przychodził wszelakoż jednym z p ier wszych regularnie.
W karnaw ale straciłem go zupełnie z oczów, m y ślałem więc, że albo tańczy, albo inaczej gim nasty kuje się gdzieindziej. Zrobiłem sobie naw et trud w ynalezienia go... Niestety, w żadnym z zakładów gim nastycznych na listach elewów zapisanym nie był. Uczułem naw et pew ien żal, iż nie patrzę ju ż na
człowieka, który mimo niesprzyjającej kom plekcyi ciała, tak w ytrw ale zachęcał innych przykładem do dźwigania ludzkości z fizycznego upadku; który, podjąw szy ideę tak w ielką, a w stosunku do siehie, olbrzymią, swojemi barkam i, na właściwem miejscu, część jem u p rzypadającą —dźwigał w ytrw ale i su miennie.
Aż pewnego poranku wiosennego ujrzałem go na ulicy. Szedł z ja k ą ś otyłą, poważną m atroną pod rękę. Był blady, nieco przygarbiony, kroki jego w ydaw ały mi się chwiejnemi. Ten sam uśmiech naiwno-słodki, tylko z pew nym cieniem m artwoty, ten sam zarost, ta sama wklęsłość ust i ważkość p le ców... Myśląc o nim wciąż i ja k b y interesując się nim szczególniej, doznałem wrażenia, jak gdybym spotkał starego znajomego. Chciałem poskoczyć, przyw itać się z uwielbieniem, z jakiem się darzy ludzi w ytrw ałych, mimo, że nigdzie w zakładach gim nastycznych już nie bywał, ludzi z wielkiemi du szami i umysłem głębokim, ale... powstrzymałem się... O tyła tow arzyszka jego zawołała w łaśnie: „Mężu, patrz, jak ie śliczne czepeczki wiszą tutaj w oknie...4*
II.
K iedyś na rogu ulicy spotkałem piękną damę. Młoda, uśmiechnięta lubo, rozgrzew ająca jednem przelotnem ócz spojrzeniem najtw ardszy kam ień w piersi filozofa, spodobała mi się. Robiła wrażenie m otylka, trzepoczącego jedw abnem i skrzydłam i rę kawów, bujającego swobodnie, pełnego ruchów de likatnych, a wdzięcznych... Spodobała mi się dla tego
więcej, iż przy każdym żebraku, spotkanym na dro dze, zatrzym yw ała się chwilę, by rzucić mu na dłoń chudą, kilka sztuk srebrnej monety. Szedłem za nią 0 kilk a kroków... Za każdym razem rzucała datek z pew ną wspaniałom yślną ja k b y obojętnością, ja k b y z pogardliw ym dla pieniędzy grym asem , bez tej w ygóryw anej litości, żądnej wzroku przechodniów 1 podziwu gawiedzi. Gdy brakło je j monety dro bnej, tu i owdzie rzuciła papierow ą, a głodny, w ynę dzniały żebrak, chyląc siwą, skołataną życiem głowę, błogosławił cichym szeptem szlachetną duszę dobro dziejki. Gdy szła ulicą —dorożkarze, posłańcy i że bracy kłonili głowy z uwielbieniem, znali j ą widać w szyscy—prócz mnie —a sam, m ając wiele szacunku do kobiety tak umiejącej odczuwać cudzą niedolę, wiedziałem, że imię jej wym aw iał bym ze czcią i na maszczeniem. Jednego z tych biednych zapytałem ... Wzniósł oczy w górę, w estchnął i od rzek ł:
— Proszę pana... to dobra, szlachetna, uczciwa dobrodziejka nasza...
T eraz szlachetność jej i wysokie zalety jej serca, a czyny pełne wzniosłych idei rysow ały mi się tak w yraźnie, ta k jasno, tak głęboko w duszy... bo serce ludzkie ta k łatwo jest pojąć i — w Piśmie świętem to już zaznaczono: „Po czynach ich, poznacie j e ...“
Idąc tak za nią pełen zachwytu, ja k się idzie za królow ą cnót, za wieszczką czarodziejską, nimfą uroczą, — spotkałem znajomego.
— Gdzie idziesz ? — zapytał.
Ruchem głowy wskazałem mu kierunek. Uśmiechnął się ironicznie.
— Nie w arto — dodał. — Któż to je st? L .
— Nie znasz?!.,. N ajpierw sza w m ieście piękność, ju ż trzeciego panicza rujnuje m ajątkowo, moralnie
i fizycznie.
III.
Błądząc po ulicach, gaw ędziliśm y długo. Śnieg skrzypiał pod nogami, ubity kilkunastostopniowym mrozem, gw iazdy na firmamencie iskrzyły się czy stym blaskiem brylantów . To dało nam, naturalnie, tem at do rozmowy.
Mój towarzysz w rozmowie ze mną, nie wiem dla czego, ale zawsze starał się być ateuszem, chociaż niew yglądał mi zupełnie na człowieka gruntownej wiedzy, ani inteligencyi bynajm niej w jego czynach dopatrzeć się nie mogłem.
Są upodobania.
— Powiedz pan sam —mówił—ja k poziomym musi być umysł człowieka, który tylko fanatyzm em prze ję ty schyla głowę przed pięknie rzeźbioną figurą, ła dnie m alowanym obrazem, zdejmuje kapelusz przed trum ną lad a nędzarza, lub klęka, bije się w piersi, nie- mogąc mimo tego pojąć sam dla czego to czyni! Głup stwo... ja tego nie robię i tego nie pochwalam.
Dochodziliśmy właśnie do wielkiej, w spaniałej św iątyni, przed którą piękna figura m ajestatycznie w yglądała w efektownem świetle latarni... Fronton tego gmachu pow agą swej struktury i cienieni bu dził w duszy wrażenie w ielkie i podnosił myśli w y soko...
Tow arzysz mój zaproponował przejść się dalej na prawo. Spojrzałem mu podejrzliwie w oczy.
— Dlaczego? Możemy przejść tu około kościoła, skręcim y potem na lewo.
— H a —odrzekł z widoczną niechęcią—chodźmy. Rozpocząłem umyślnie rozmowę na inny tem at i pozornie tak się nią zająłem, ja k gdybym nie zw ra cał w cale na niego uwagi. Mijając fronton św iątyni, tow arzysz mój z widocznym niepokojem w ahał się przez chwiłę, spoglądał na tw arz moją badawczo, a widząc moje zajęcie się rozmową, wreszcie po dniósł ukradkiem kapelusz i chustką obcierał sobie czoło.
Lekko ubranego, a przedtem w yrzekającego n a silny mróz, pozornie zdziwiony, spytałem nagle, od w racając doń oczy.
— Zdejmujesz pan jednakże kapelusz?
— E... nie — odrzekł tonem złapanego na prze stępstwie dziecka — tak mi gorąco, obcierałem pot... z czo ła!!!
IV.
— Słuchaj, —mówi mi kiedyś przyjaciel — kocham nad życie moją narzeczone. L ata całe szukałem kobiety równie dobrej i tak bogatemi przymiotami uposażonej. Postanowiłem sobie, że tylko z idealnie dobrą kobietą się ożenię i z tą właśnie żenić się za mierzam. Niema w niej nic takiego, coby ujemnie o jej duszy świadczyło, niem a najmniejszej skazy, wszystko dodatnie, a dziś spotkać tak ą kobietę bardzo trudno...
— W ięc się z nią ożenisz i sądzisz, że będziesz szczęśliwy?...
— Ja k nikt na św iecie!...
I j a poznałem j ą wreszcie. Rzeczywiście mój przyjaciel będzie m iał skarb, ja k i niewielu posiada, W iodłem z nią długie nieraz rozmowy w salonie i zupełnie byłem oczarowany.
Raz w niedzielę w ypadło tak, że musiałem je j to w arzyszyć do kościoła...
P rzed kościołem tylu żebraków, bab, sierot... W strętny widok! Szczególniej je d n a z żebraczek nieprzyjem ne robiła w rażenie brakiem oka, miejsce
którego zastępow ała ciemna jam a.
— Ach ja fd nieprzyjem ny widok — zwróciła się do mnie narzeczona przyjaciela, — ta, naprzykład, kobieta... bez oka... w strętna! J a w olałabym nie żyć, niż z takim brakiem m iędzy ludźmi się pokazywać!!!“
— Alboż bez oka niemożna być pożytecznym, do brym, czy szlachetnym ?
— T ak ale... brzydkim ... — Można być i ta k kochaną...
— Dziękuję za to... Nie mówię mieć ja k ą ś ano m alię fizyczną, którą można ukryć przed światem... Nie... lepiej nie żyć!...
Rozmowa przeszła na co innego, wkrótce zaś, pożegnawszy tow arzyszkę pobiegłem do przyjaciela... i... Z mojej inicyatyw y przyjaciel mój dotąd jest szczęśliwym kaw alerem , patrzącym na nieszczęśli wego męża światowej kobiety, która kiedyś żoną jego być miała.
Znajom y opowiadał mi kiedyś: „Byliśmy w polu. w iatr chłodny przejm ow ał do kości, oglądaliśm y w łaśnie w raz z pięcioma młodymi inżynieram i świeżo wykończony dystans kolejow y. W szystko było w po rząd k u najzupełniejszym i m isya nasza była raczej spacerem niż inspekcyą techniczną.
Id ąc tak rozm awialiśmy i dowcipkowali. Naraz zauw ażyłem niższy poziom szyny, więc odm ierzy w szy go, chciałem zanotować miarę.
— Czy z panów nie ma kto ołówka?
Młodzi ladzie żwawo ję li szukać po kieszeniach, lecz niestety u nikogo ołówka nie było.
— :i.No, pal licho...
Cyfrę zanotowałem ołówkiem ciesielskim, podanym mi przez jakiegoś niepiśmiennego robotnika. Nieba wem też rew izye ukończyliśmy, a doszedłszy do za rośli, podszytych równą m uraw ą, zaproponowałem odpoczynek. Zatrzym aliśm y się, ten i ów w yjął p a pieros.
— A wiecie co, koledzy... mam w kieszeni butel kę 1 pyszną starką!.. Nie m a kto z panów korkociąga?
— Owszem!!.
I w tej chwili pięć scyzoryków z grajcarkam i po dało mi pięć rą k inżynierskich...“ Na tern kończy się opowiadanie znajomego.
VI
Zaduszki są świętem umarłych, więc w owym dniu poszedłem dumać nad znikomością życia i sercem
bliźnich żyjących... poszedłem unieść m yśl wyżej, .widokiem żółtych, powiędłych i opadających liści, widokiem tysiącznych na grobach świateł, płonących migotliwym płomieniem, a z nastąpieniem zmroku w alczących o lepsze z m artw ym blaskiem księżyca... N a każdym praw ie grobie siedziała grupa ludzi i du m ała lub gaw ędziła półgłosem... Kobiety przew ażały liczbą wśród tłumu, bo też ich serca są czulsze, tern więcej w święto um arłych.
W łaśnie spotkałem znajomą, w tow arzystw ie której chodząc wiodłem rozmowę
— Więc z pańskiej familii nikt nie umarł? — Nikt, pani.
— I na tym cmentarzu nikt z rodziny nie leży?... — No... nikt!...
— Ach ja k to musi być przykro panu... Ani nad czyim grobem świeczki palić, ani przy nagrobku po siedzieć ani o życiu nieboszczyka pogadać...
W oku jej dostrzegłem łzę...
D u d u ś,