• Nie Znaleziono Wyników

Rocznik satyryczny na rok fantazyjny 2000

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Rocznik satyryczny na rok fantazyjny 2000"

Copied!
98
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

N A R O K F A N T A Z Y J N Y .^

2000

W y d a n y :tr a. teł a, 3. ©233. d. o "b r y c ii c b ę c i . i w ł a s n e j m o n e t y D U D U SIA i G Ą SIO R A . W A R S Z A W A .

Skład głów n y w drukarni Z. E ub ieszew sk iego N ow y Św iat Nr 84.

(6)
(7)
(8)
(9)

NA ROK FA N TA ZY JN Y

2000

W y d a n y I T a t ł a d e n i a. o To r 37-c i x c ł i ę o i i własnej monety (niestety) D U D U SIA i G Ą SIO R A . W A R S Z A W A .

(10)

L - H

77

7

:

^OBBOJIEHO HEiiayroio.

(11)

I „Satyra w szczególności nikogo nie łaje, Czołem bije osobom , gani obyczaje.“

DO CZYTELNIKÓW.

. . . Sercem gryzę.“

Są ludzie, którzy żyją wolno, są, którzy prędko żyją, a naw et są podobno tacy, którzy nie żyją

wcale. '

My, naturalnie, do pierw szych liczyć się nie możeni, ale za to... trzeci nie obchodzą nas zupełnie.

W iek dwudziesty je st wiekiem ludzi, żyjących szybko, namiętnie, gorączkowo...

To ogół nasz, którego uczestnikami, stosownie do życzenia rodziców naszych — jesteśm y także i my!...

W ieku dwudziestego dożyliśmy dzięki nie ża­ dnym eliksirom długiego żywota, ja k b y to przy­ puścić mógł który z aptekarzy, ale dzięki szcze­ remu poparciu p rasy brukowej, rozumiejącej dosko­ nale czem są młode siły w literaturze, sztuce i astro­ nomii spostrzegaw czej.

(12)

Cześć tej zgalareciałej protektorce!... Wśród dwurękicłi istot tych, żyjących gorączkowo tylko po za swymi obowiązkami, byli także i ta c y sza­ leni, którzy niestety oddali się hum orystyce blado- licej, cierpiącej na fluksyę z lewej strony, chodzą­ cej w pantoflach filcowych i szlafroku niezdarnie haftow anym w żółte kw iaty. Ci, w gorączkowej żądzy tworzenia kapitału, dopuszczali się w y da­ wnictw kalendarzy humorystycznych, które wycho­ dziły z d atą wcześniejszą o pół roku, a naw et nie­ kiedy o dziewięć miesięcy.

Podobna anomalia budziła zdumienie w um y­ śle nietylko doktora N eugebauera ale i w każdym człowieku ówczesnej epoki węgla kamiennego, zna­ jący m na pamięć łiistoryę grubo naiwnego kw iatka, który zakw itał zbyt wcześnie i wiądł bez owocu.

A je d n a k to złem nie było...

Dzięki i temu bowiem pośpiechowi in nych—m yśm y dożyli wieku... dwudziestego.

Oto cała tajem nica!

Nasz rocznik zaleca się przedew szystkiem b ra­ kiem kalendarza i nieposiada nic, coby obrażało dobry sm ak starców, niewiast i dzieci.

Bo to naw et K uryerow i Porannemu pożytku nie przynosi.

K ażdy wie po zatem kiedy są jego imieniny i kie­ dy dom jego przyjaciele z prezentam i omijają. K aż­ dy zna mniej więcej sw oją familję, której życzenia co rok sk łada bezskutecznie. K ażdy wreszcie szuka spokoju i ciszy po obiedzie, a pełen skromności

(13)

uniknąć clice wieczorem fanfar, toastów i tym po­ dobnej swawoli znajomych w swym... domu.

Nasz rocznik nadto nie posiada rysunków, gdyż w szyscy znani rysownicy tyle zarabiali w trzech w arszaw skich pismach hum orystycznych, iż prze­ stali śmiać się naw et raz na tydzień i wreszcie um arli dla nas z wycieńczenia.

Również i redaktora nie mamy.

Zam iar nasz uproszenia na te godność naj­ dzielniejszych redaktorów ówczesnych m usiał speł­ znąć na niczem, gdyż p. P ajew ski z „Kolców“ akurat płakał nad „M uchą“ -; p. Buchner z „M uchy“ płakał nad „Kolcam i“ , zaś p. P iaskow ski śmiał się tak. ja k b y go kto pod podeszwami łaskotał, czy­ tając tylko „Muchę“ i „K olce“ jednocześnie.

Inni byli na raucie u p. Lew enthala, a jeszcze inni byli dla nas za pobłażliwi.

Bez redaktora tedy rocznik nasz je st ułożonym, ale za to zbroszurowany przez prawdziwego intro­ ligatora. K ażdy też podpisany za swój artykuł od­ pow iada osobiście przed k ry ty k ą pow ażną ik u rje r- kow ą, nie uciekając się do wybiegów kow ala, który i ta k za ślusarza cierpieć w starożytności musiał.

W ypuszczając tedy w świat to dwudziestoko- piejkowe dziecię naszych dobrych chęci, błogosła­ wimy je całem sercem na drogę ciernistą: zarówno dla w ydaw nictw głupich ja k i naukowych.

Do życia je st potrzebny śmiech. N iestety!...

D uduś. Za zgodność z oryginałem

(14)

R O K 2 0 0 0 .

L ic z k a z w r o tó w k aien d arsk ich .

Liczba złota — 1,000,000 rs.

E p ak ta — 5,459—księżyc bowiem nie może być starszym od. ziemi.

Okres słońca przecieciowo — 12 godzin. L itera niedzielna — oczywiście — N.

Od nocy Sylwestrowej do popielca — K arnaw ał. Od popielca do W ielkanocy — Flirt bezmyślny. Od W ielkanocy, do Zielonych Ś w iątek—W yścigi. Od Zielonych Św iątek do kw artału — Przepro­ w adzka.

Od kw artału do ['Sylw estra— Ziewanie na od­ czytach.

| f C ztery pory roku.

Wiosna -— Od zastawienia futra, do dnia otwarcia kąpieli rzecznych i morskich.

Lato — Od pierwszej kąpieli do powrotu z le­ tniego mieszkania.

lesień — Od powrotu z letniego m ieszkania do w ykupienia futra z lombardu.

Zima — Od w ykupienia futra, aż do powtórnego zastaw ienia go w lombardzie.

(15)

20 kop. — Znaczy cena rocznika. Au — Chemiczne określenie humoru.

Fe — Symbol satyry w umyśle chemików i fili­ strów :

Z A Ć M I E N I A .

W roku 2000 p rzypadają zaćmienia takie o j a ­ kich kalendarze z lat poprzednich mówią, z tą tylko różnicą, że zaćmienia słońca będą w innej porze, niż w roku ubiegłym i na wyspach Fidżi będą uw ażane zupełnie za co innego, niż w redakcyi „W szechśw iata,“ który się jed n ak w tej kw estyi nie zgodzi następnie z „K uryerem porannym “.

Zaćm ienia księżyca ulegną również zmianie cza­ su z poprzedniego roku, będą jed n ak m iały miejsce najzupełniej w ten sam sposób, ja k i na specyalnym rysunku przez „K uryer Codzienny“ wskazanem będzie.

U W A G A.

Oprócz tego zaćmionym być może k ażdy śmier­ telnik — jeżeli głupota.' duma, „czysta“ lub ja k i inny demon stanie m iędzy nim — a zdrowym jego rozsądkiem.

U P Ł Y N Ę Ł O L A T : 2760 — Od założenia Rzymu.

(16)

113 — Od pow zięcia projektu założenia muzeum rzemieślniczego.

117 — Od rozpoczęcia kanalizacyi w W arszawie. 559 — Od wynalezienia sztuki drukarskiej.

137 — Od urodzenia Zygm unta Przybylskiego. 519 — Od „w y k ry cia“ Am eryki przez Kolumba. 107 — Od założenia konia do tram w aju W ilanow­

skiego.

5458 — Od udław ienia się jabłkiem przez A dam a w tak zwanym raju.

108 — Od ustąpienia z „W ieku“ A. I. Sęka. 107 — Od najazdu Cyklistów na D ynasy.

109— Od zawieszenia portretu Chopina w Ż ela­ zowej Woli przez dziennikarzy w arszaw skich. 137 — Od wprow adzenia mody chodzenia bez bu­

tów.

42 — Od zaprzestania gry w k arty u wioślarzy. 110 — Od napisania jednoaktów ki p. t. „G uzik“

przez M aryana Gawalewicza.

107 — Od w stąpienia „M uchy“ w s ta ń poważny...

G W I A Z D Y .

Gwiazd stałych m am y dw ie: „N ow ą“ i „ S ta rą “ i je d n ą „K om etę“ niezależnie od lamp Simens’a, błyskawicznych, i t. p. łojówek. „G wiazdy “ i „K o­ m ety “ nasze nie k ręcą się lecz upadają albo prze­ prow adzają — patrz repertoar operowy.

(17)

W s c h o d e m nazyw am y zazwyczaj pojawienie się jakiegoś nowego indywiduum scenicznego, które również nazyw am y i gwiazdą.

Z a c h o d e m zaś — wszelki am baras lub wogóle zabiegi bądź z wielkanocnemi babami, bądź... nie- wielkanocnemi...

P ó ł n o c ą —godzinę, po przekroczeniu której żona urządza przyw itanie z mydłem.

P o ł u d n i e m —czas, kiedy Higlilif otwiera jedno oko... i przew raca się na drugi bok.

CO TO JEST HUMORYSTYKA.

H um orystyka je st to dział literatu ry , który nie znosi bezmyślności, żółci, ni patosu..* i dlatego huniorystyki nie upraw ia dzisiaj nikt — kto umie w ładać piórem.

Już w XIX wieku zarzucono ten rodzaj pi­ śmiennictwa, zam ieniając go na tak zwane „koncep- ciarstw o“ po trzy kopiejki od w iersza, czyli umie­ jętność pisania o niczem na bieżącej wodzie, a m a­ ją c e na celu pobudzenie czytelnika do spazm aty­

cznego śmiechu nad... autorem...

T aki Bolesław Prus, Jordan, W ilczyński, J u ­ nosza byli uważani za niedołęgów, niemniejącycli odczuć potrzeb dziennikarstw a i firm, reklam y żą­ dnych.

(18)

W onym XIX wieku podniesiono też koneepciar- stwo do ideału.

W płynęła na to z jednej strony fabrykacya pier­ ników. środków przeciwgnilnych lub produkcya krajow ych koniaków, ja k z drugiej strony konkursy powieściowe, napraw a bruków, powodzie, bale do­ broczynne i tym podobne przedstaw ienia operet­ kowe, z tyci) źródeł bowiem autorzy czerpali n a­ tchnienie w postaci smacznego obroku, który ich egzystencyę na liczbę w ierszy wydłużał, niemniej zaokrąglał brzuszek, a naw et pozwalał im palić cygara i imponować w ogródkach.

W takich w arunkach stan psychiczny danego osobnika podnosił się do poziomu dobrego usposo­ bienia i co zatem idzie, nastrajał twórczość jego boskiemi m elodyam i k atarynki dziennikarskiej...

P ow stały całe góry blado-róźowych w ydawnictw, na tyłach których humor objaw iał się liczbą anon­ sów handlowych, umiejętnie zaplatanych w tekst samego w ydaw nictw a od frontu.

Nie mogło to źle w płynąć na rozwój ówczesnego koncepciarstwa, czyli ta k zwanej z przyzw yczajenia hum orystyki, pism a bowiem codzienne zaczęły dru­ kować arty kuły wstępne.

„W ędrow iec“ zaczął się m alować na zielono, a n a­ w et p. F ryzę nieprzestał być protektorem s tra ­ żackich sikaw ek rozmaitego systemu.

Czytelnicy istotnie wybuchali śmiechem, prenu­ m erata rosła i Tw orki w tym czasie otwartemi zostały.

(19)

Jednocześnie założono z pośpiechem fabrykę szczudeł dowolnej wielkości, stworzono tow arzystw o łyżw iarzy i kluby wzajemnej adoracyi, zaprow a­ dzono w korporacyacli grę w karty , ja k u w iośla­ rzy, „sekretarza“ ja k u subiektów handlowych, w atow ane łydki, ja k u cyklistów.

Przem ysł rozwinął się aż do ujeżdżalni wypo­ życzanych na chwilkę osłów, a p. W iktor Czajew- ski nie m iał już odczytów o pocałunku.

Słowem —cały ogół trząsł się ze śmiechu, ja k w febrze, z której jednakże chinina saty ry uleczyć go w żaden sposób nie mogła.

S atyra zeszła, ja k to mówią, na psy. Zaczęła błą­ kać się po bezdrożach pryw atnej melancholii, odda­ w ała się jednostronnej obserwacyi stanow iska ko­ biety w małżeństwie, wchodziła w bliższe stosunki z aptekarzam i, aż ostatecznie, ubezpieczywszy się od nieszczęśliwych w ypadków , uległa wiwisekcyi krytycznej i w muzeum w ykopalisk przedhisto­ rycznych pod kloszem umieszczoną została.

W kronikach ówczesnych znajdujemy naw et ane­ gdotyczny przyczynek do charakterystyki humo­ ru z danej epoki. K ronikarz przedstaw ia autora, który w przystępie szału prawdomówności napisał utwór satyryczny, k arcący ówczesne rozluźnienie obowiązków dziennikarskich i cnoty publicznej i za­ pragnął pokazać go św iatu uczonych.

Wszedłszy do redakcyi pisma z uśmiechem pan­ ny Trapszów ny na ustach i uprzejmością Zygmunta Przybylskiego w duszy, zwrócił się do naczelnego redaktora.

(20)

— Chciałbym to zamieścić — w yrzekł, spusz­ czając oczy.

R edaktor, człowiek ruchliw y nieomal tak, ja k księgarnia Paprockiego, prosząc autora siadać, rzekł spokojnie:

— Za długie... użyć tego nie mogę, chyba że będziesz pan łaskaw skrócić początek, środek i ko­ niec do dwóch co najw yżej wierszy... W tej for­ mie może panu zamieścić tylko „M ucha.“

Autor, ukłoniwszy się według zasad nauczyciela tańców salonowych Ślizgalskiego, wyszedł zdeto­ nowany...

W redakcyi „M uchy“ przyjęto go le p ie j :— Re­ daktor, odczytawszy pracę, zapytał:

— Czy pan zna pana Kuleszę z baletu? — Nie, panie redaktorze.

— A czemu pan nie pisze o pannie Lantes, Czarli lub w ostateczności o Lukasów nie?

— Ja w tym kierunku nie pracowałem nigdy. — To do kosza z tern... do kosza! — Zresztą na- pewno umieszczą to panu w „K olcach“ K w e­ sty ami takiem i zajmują się raz na tydzień nie­ zmiernie dowcipne „K olce“ tylko.

I zaśmiał się tak, aż się za boki brał.

— Przepraszam pan a — rzekł nieśmiało autor, czy wolno spytać z czego się pan śmieje?

— Jak to z czego? J a się panie muszę śmiać, to je st moim społecznym obowiązkiem! Jestem przecież redaktorem pisma hum orystycznego!

Autor skłonił się według m etody D idica W elde- m ana i chw ytając się, zdaje się, za serce, wyszedł z redakcyi.

(21)

W „K olcach“ przyjęto go najlepiej, gdyż re ­ daktor włożył sobie... binokle...

— A czego to?

— Przyniosłem pracę, która... — Może to... z „teczki figlarza?“ — Nie, panie redaktorze — satyra.

R edaktor odebrał rękopis i zaledw ie rzucił nań okiem — złapał się za głowę.

— Pan myślisz, że j a panu to będę drukował... pan to myślisz?...

Autor zbladł, ja k piekarz po trzecim w ypieku kajzerek.

— Co w y sobie rozumiecie? J a dla w aszych głupieli wierszy trzynastozgłoskowych mam szpalty rozszerzać?... Moje szpalty są za w ażkie, przerób pan to na węższe... poezye... to zobaczymy, co tam pan Sliwowski powie,

— P anie redaktorze, kiedy to jest saty ra na nieudolne u nas produkowanie chmielu.

— Co?... j ą się mam narażać piwowarom całego kraju?... Czyś pan oszalał?... Moje pismo nie może sobie narażać ludzi żadnego fachu, żadnego stanu, żadnego wieku... I jeszcze trzynastozgłos- kowym wierszem... H a! ha! ha!...

Autor ukłonił się z takiem uszanowaniem, ja k by był zecerem i zawodząc błędnym wzrokiem wyszedł z redakcyi...

— Raz trzeba skończyć z sobą, zawołałrozpaczliwie. N azajutrz w kronice w ypadków , stereotypowo redagow anej we wszystkich pismach codziennych, czytano jednocześnie:

(22)

„Na ulicy Leszno w domu pod .M 1 młody człowiek, znany w literaturze poeta Or-Ot założył fabrykę m usztardy; tamże rozpoczęto wyrób torebek do pieprzu z roczników pism hum orystycznych za rok 1892.

Szczęść Boże młodej a dobranej parze.“ D u du ś

K O B I ETA.

Kobieta?... pucli marny!... A jednak dziś lekarz!!! K obieta?— dentysta. K obieta?— aptekarz!... Ta w ietrzna istota, serc ludzkich królow a, N a w szystk o dziś pono rzucić się gotow a!... Kobieta?—A ja w am powiadam zaiste... Gdy gw ałtem udawać chce naturaliste...

Gdy zbyt je st tryw ialna i w m owie sw ej wolna, Gdy bodaj na b icyk l „nie bokiem“ siąść zdolna, Gdy w szystk o w niej zgasło, co było poczciw em ... A m yślą, gdy w spleenie do brudów aż sięga!... O! w tedy kobieta jest brzydkiem ogniwem, Co piekła otchłanie ze światem tym sprzęga.

Gąsior.

A U T E D rT Y C Z J \rA

mowa powitalna na weselu,

ze słów w łościanina z pod W łocław k a spisana.

Zgromadzeni państwo młodzi tu oboje, juże- ście przyśli od ślubu w kumpanii kapeli, ja k i przyjechali na furach gospodarze i gospodynie

(23)

w poduchwałości, co nie kużdemu Bóg użyczył siły na piechtę w stare lata, jak o na ten przykład mróz na świecie, głowa osiwiała i nogi ustali...

Już za w olą Najwyższego P ana i księdza pasty- rza, który więc je st proboszczem u nas, macie ze- zwoleństwo stanąć do siebie z wesołości i z miło­ ści do m ałżeństwa... T y, panie młody, Jantoni i panno młoda Salomyjo, jako się w yrzekło w ko­ ściele naszym krześcijańskim k y rje elejson i C hry­ ste ełejson według akuratności kliasty k a pańskiego, że dla pierwszego rodzica naszego Jad an ia Bóg użyczył św iętą Jew ę, żeby im było lżej do społe­ czności nachowaó dziatek we dwoje, jak o i my od nich ztam tąd pochodzimy z raju.

Bo nam nietylko potrzeba przym ileństwa w do­ bytku, wołu, kunia, krow y, ale i na ten przykład człowieka do każdej profesyi, jak o tu po łacinie jest napisane in sakula sakulorum.

U padnijcie do nóg rodzicowi Szymonowi, którny tu jest w obecności z k ałkulacyą i Kazimierz Grze­ chotka od pana młodego swat, jak o i m atki wasze J a g a ta i Brygida, którzy są w przytomności, ja k o drużbowie i drucbny w panieństwie swojem, kto- rne kużdemn od Jad an ia i Jew y je st użyczone z przynależytości do ciała i ducha swojego we środku.

Na ten p r z y k ła d nie powróci kurcę do ja ja , ino w prefesyi do terminu będzie z niego rzem ieślnik, co nie kużdemu je st do zrozumiałości. Nie trza nam nic więcej, ino łaski boskiej, w przyjaciel- stwie ludzi z k ałk u lacy ą w dziatkach i

(24)

deklara-cyą w głowie. Niecli w as Bóg błogosławi, żeby­ ście nie pragnęli kaw ałka elileba, ani soli, jak bę­ dzie wola wyższa na wysokości, gdzie je s t słońce, astronom ija i miesiąc.

T ak i my uczciwszy Boga i ludzi, coście się dziś wzięli z persw azyi i obserwaeyi, pobłogosławcie dziatki, których, jeżeli wam Bóg użyczy na po­ ciechę waszą, pow racających ode ślubu, co jeszcze, abyście wnuków doczekali, a po śmierci waszej za w olą Najwyższego Boga, z rezygnacyą hunoru, j a ­ ko i w szyscy we zgromadzeniu słuchacze w przy- jacielstw ie powiem y wam nad grobem: wieczne od­

poczywanie racz im dać Panie, a światło wiekuiste niechaj im świeci na wieki wieków, czego wam, sobie i każdem u bliźniemu mojemu życzę —amen!

P O S I E D Z E 1 T I E

T o w a rz y s tw a Farm aceutycznego.

Obrazek bez kom entarzy Z WIEKU XX.

Scena przedstawia sa le posiedzeń T ow arzystw a — po środku stó ł i kilkanaście krzeseł, pod ścianami szafy z okazam i, ja ­

kich nikt w życiu nie ma prawa oglądać.

SCENA PIERW SZA I OSTATNIA.

Za podniesieniem kurtyny P rezes, Sekretarz i Półtora członka siedzą przy stole.

Prezes (dzwoni). Panowie! Otwieram posiedzenie! Panie sekretarzu przystąpm y do porządku dziennego!!!

(25)

Sekretarz {czyta). 1) Zaw racanie gitary z po­ przedniego posiedzenia. 2) Mydlenie oczu publi­ czności naszą działalnością naukow ą. 3) W nioski nad cenami win i koniaków. 4) Dzikie pretensye młodych farmaceutów.

Prezes. T rzy pierwsze punkty proponuję odrazu zapisać do księgi posiedzeń... a le —czego chcą od nas ci smarkacze?

Sekretarz. N adesłali nam odezwę tego rodzaju — (czyta) „Panow ie Aptekarze!“ „Tow arzystw o F a r­ m aceutyczne“ powinno być nie tylko towarzystwem pp. właścicieli aptek, ale i wszystkich wogóle pra­ cujących na polu farm acyi. Sądzimy więc, ze P a ­ nowie uznają słuszność naszego podania i zechcą zaliczyć nas w poczet swoich członków... bodaj by dlatego, żebyśmy się mogli podnieść umysłowo, mieć swoją kasę zjednoczenia, a młodsza genera­ cja m iała gdzie spędzać wieczory wolne, a nie de­ moralizowała się po...

Prezes (przeryw ając). Dosyć!!! Co panowie 0 tern sądzicie?

Półtora członka. Oni śmieli? Pokaż pan, kto to podpisał?

Sekretarz. Jak iś Rumiankiewicz!

Półtora członka. Ten!... Ależ on u mnie p ra ­ cuje!... No! W yleję go zaraz od pierwszego!...

Prezes. Panow ie przejdźm y jeszcze raz do po­ rządku dziennego: zamykam posiedzenie, bo czas na kolacyjkę...

(W oźny podaje paltoty, gasi lam py, poczem duch pustki 1 ciszy rozkłada sw e skrzydła po ścianach sali posiedzeń:

(26)

on jeden tylk o spełnia sumiennie sw oje obow iązki w „T ow a­ rzystw ie F arm aceutycznem “ .)

P odsłu ch ał Gąsior.

Z teki eterycznego wieszcza. Ach! C złow iek czasem byw a taki głupi, Zeby go warto „p ostaw ić“ w Kurjerze, B yle go głup stw o sw ym sm ętkiem osłupi, I serce dziw nie rozmarzy, rozbierze...

—o—

Ot, ja naprzykład z wstydem się przyznaję, U sposobienie mam w idocznie babie, Lubiąc się w słuchać w kąd zielow ą baję, W najprostszej przędzy chcę w idzieć jedw ab ie.

— o — Miałem trzy la ta i m ałego konia, Którego lud zie— kucem z w ą — bo mały; Na nim w iosk ow e poznaw ałem błonia, Na nim dziecinne goniąc ideały.

Godzien z mym siwkiem w swobodniejszej chw ili, P rzeb iegaliśm y i lasy, i pola,

Ja z pow olności śm iałem się m otyli, Nim — kierow ała m łodzieńcza sw aw ola.

N aw et już ze szkół przyjeżdżając co rok, Siw ka pow itać biegałem do stajni, A on mnie w itał, jak zjaw ien ie prorok, A ja... byliśm y głuptasy zwyczajni!...

(27)

.Ja mu ściskałem , jak kochance szyję, Rozdęte chrapy pieściłem ustami.

— Ty je szc z e żyjesz, mój siwku?... on żyje,

1 tak się długo pieściliśm y sami.

—o—

Kiedym raz w szumie lasu zadumany J ech ał, 011 poniósł aż do w si, aż do wrót, N a drodze kurzu tłu k ły się tumany, A w ilk i— głodne w racały na pow rót.

—o—

Ach w szystko w życiu pow szedniem się prześni, L ecz w sercu żyje ta przygoda cała,

Ja ją zakląłem w nieśm iertelnej pieśni, Która, jak m łodość, gdzieś mi się podziała.

Tak coś ćwierć w ieku deptaliśm y ciernie, Wśród różnych ludzi i wśród różnych koili, N ie m ogąc nieść m nie— siw ek stary w iernie, Jak pies szedł za mną i jadł z mojej dłoni!...

—o—

R az mnie ktoś pyta— o czein tak dalece, Ze mnie nie w idzisz, w karnaw ale marzysz? O drzekłem, tłum iąc w ilgoć łez w pow iece,

— Zdechł koń, dziecinnych przygód mych towarzysz!...

On się roześm iał—m iał słuszność ten człow iek! K ażdy dziś śmiechem zęb y tak wyłupi, Iż takie głupstw o ciśnie łz y z pod pow iek— L ecz... człow iek czasem byw a taki głupi.

(28)

N A G R O B K I .

K u p c o w i .

Ze trzyd zieści lat m ierzył m ateryały łokciem .

Znał się dobrze z „Y ictorem “ , ba, naw et i z „B okciem “ . Aż się w końcu ożenił... i bardzo bogato...

W ięc też ten kamień ludzkość kładzie jem u za to.

H u m o r y ś c i e .

P ó ł wieku łap y liz a ł—choć nie bity w ciem ię... Teraz syt pewno będzie, bo gryzie już ziem ię...

Gąsior.

RYS HISTORII NATURALNEJ.

(Studyum naukow e).

K iedy przed stu przeszło laty ukazał się pier­ wszy egzemplarz książki p. t. , , M oralność roślin “ , a tuż za nim drobne rozpraw ki w jakiem ś cza­ sopiśmie o „ Mowie m a łp “ pow stała w ielka sensa- cya w łonie ciała naukowego; autorów uznana za niepoczytalnych marzycieli, a całą ich wiedzę, dłu- giemi badaniam i zdobytą, pogrzebano odrazu w po­ piele przesądu i ciemnoty.

Jak ż e to śmiesznem w ydaje się nam dziś, kiedy m am y oto przed sobą tak pomnikowe dzieła, ja k „ N a rcyz uwodziciel kobiet,“ lub ,,H istorya o jedn ym ananasie, co do A m eryki u c i e k ł lub ta k głęboko filozoficzne, ja k : „ D ykcyon arz -potocznych rozmów francuzkich piesków “ ?

(29)

Zaiste, liistorya naturalna o całe niebo w cią­ gu ubiegłego stulecia posunęła się naprzód i ja k ­ że daleką je st od ty cli czasów, w których baccil- lus był alfą i omega, a suggestya św itała zale­ dwie w główkach takich cudownych dzieci, ja k „Ocliorowicz“ i „Lombroso“ , a takie zarazki cho­ robotwórcze, ja k m ania sportsmenica, inaczej ła- m ikark lub blaznologia calendarica, czyli branie lu d zi na ogłoszenia, grasow ały bezkarnie. Nasz czcigodny uczony I. Buttersznitt pierw szy zwró­ cił nauki przyrodzone na nowe tory, ogłaszając światu szereg swoicli rozpraw takich, jak : „B a­ letowe zdolności p ch ły“ , „K ogut i opera“, „Ż ó łw i jego znaczenie w k a n a liza cyiu i t. p., a dopiero takie instytucye, ja k „ T ow arzystwo ratow ania p rz e d ­ wcześnie zw iędłych ablegierków“ nadały odpowie­ dnią siłę i kierunek nowym prądom wiedzy.

Dziś, m ając przed sobą dzieło naszego badacza Sr. Perełki, zaw ierające analogię ludzkości ze światem przyrody, a zarazem zebrane przez tegoż muzeum pełne okazów, już nie dziwimy się, ale w ydajem y jednom yślny okrzyk zachwytu. Dość je st wejść do owego muzeum, by się o praw dzi­ wości słów powyższych przekonać, dość zobaczyć ową „kapuścianą głow ę“ , a obok niej zakonserwo­ w aną w spirytusie czaszkę reportera wieku N IN lub też rzucić okiem na u k ry ty wśród gęstej traw y fio­ łek i w yzierającą obok z poza flaszeczek tw arz far­ m aceuty... T ak i tu, ja k i tam ten sam zapach silny, odurzający i taż sama skromność...

(30)

Dość, powtarzam spojrzeć raz na te pijaw kę, k ą ­ piącą się w wodzie pod portretem znanego p rz y ja­ ciela ludzkości... na owy dział „głąbów “ , różnej w iel­ kości i wieku, począwszy od takiego, co z palcem w nosie myśli, ]ak by tu dojść do posiadania pierni­ kowej lalki, a skończywszy na takim, który pisze od świtu do nocy, pół w ieku blizko, jednoaktów ki i nic jeszcze dotąd dłuższego napisać nie był w stanie.

A g alerya „oślich głów?...“ „m iedzianych czół“ , a kolekcya „Zajączków ?“

I czy w obec tylu faktów możemy zaprzeczyć teo- ryi, która całą ludzkość dzieli na trzy grupy: zoolo­ giczną, botaniczną i kam ienną czyli mineralogiczną? i czy je st kto w stanie zaprzeczyć, że naprzykład „głow a kapuściana“ nie je st ożywiona duchem ta- kimż samym co i my, skoro sami odnajdujem y w niej też same pobratym cze cechy, co i w ludziach? Niech kto inny na to odpowie... bo j a już nie mogę!...

Magister nauk ścisłych , miękkich i rzadkich

Gąsior.

A F O R Y Z M.

W oreczek do pienięd zy — to... łep ek niew ieści; Choć ładny, wart je s t tylko tyle, ile... mieści...

(31)

o t E Ł - s r c ł - n s r ^ Ł i .

D ziw ny ten pan Kapistrau, Stary — przytem głuchy. Niegdyś pono dow cipny —

P isy w a ł do „Muchy“ ... Spotykam go na Chmielnej,

W ięc uprzejmie witam , O zdrow ie, żonę, dziatki...

Jak najmilej pytam. W końcu, chcąc się pochw alić

N ajśw ieższą nowiną, — Cyrk p r z y je c h a ł— powiadam

Z uśm iechniętą miną... W tem pan Kapistrau w rzaśnie,

Aż mnie p rzeszły dreszcze. — Jakto?... co?... a w ięc błaznów

Mało m amy jeszcze?!!!

Gąsior.

A rtykuł nad zw yczajny.

D w a to przeciwne sobie p rądy społeczne, coś w ro­ dzaju wiecznej w alki między historycznemi rodzinami Monteccłiich i C apoulletich; albo mówiąc zrozumiałej Lubowski i P rzybylski; Buchner i Peretz; Jelenski i Peltyn, a wreszcie Lindley i Rudnicki...

Z kąd one powstały?... W iele o tem mówiono w X IX wieku, za czasów niezmordowanego antise- m ity barona Hirsza, który chciał cały ród Izraela w ytępić żółtą febrą południowej Ameryki. Ale pro­ jek t ten nie udał mu się. Otóż wiele mówiono przy­

(32)

taczając najrozmaitsze dane, aż wreszcie odgrzebany przez niżej podpisanego sługę dokument gdzieś w ja - kiemś „H erculanum ,“ przecina odrazu węzeł gor­ dyjski sporu i dysputy... Oto treść jego:

„Był w mieście... (nieczytelne) jeden Izraelita Szloma Cygaro, który, gdy pożyczywszy jakiem uś Filistynow i nieco srebrników, odebrać ich nie mógł, wniósł skargę do arcykapłanów , jak o mu talent cały je st winien. Filistyn zaś, czując się przez to pokrzyw ­

dzonym, swym patryarchom rzecz przedstawił, a ci, ujm ując się za swoim współobywatelem, spraw ę jego poparli. To było przyczyną wiecznej nieprzyjaźni pomiędzy p atryarchatem filistyńskim a izraelskim, które odtąd w yw iesiły nad swemi namiotami filozo­ ficzne z d a n ie :

„ N ie p o ż y c z a j , b o t o z ł y z w y c z a j . “ Mądrość zdania zasadzała się na tem, że dwa wręcz przeciwne obozy czerpały z jednego i tego sa­ mego zdania dwie różnorodne nauki. Niezależnie od tego pierwsi dotąd nazyw ali drugich żydami, a ci znów pierw szych — gojami.

Izraelici tymczasem w zapamiętałości serca swego, gdy Filistyni w ypędzeni na drugi koniec św iata zo­ s ta li— przenieśli sw ą nienaw iść na inne, inowiercze ludy i odtąd weszło w zwyczaj, źe izraelici zaczęli w yzyskiw ać „talen ty “ gojów, płacąc im za ich pracę m arne pieniądze, robiąc sami kokosowe interesy na ich utworach literackich i mszcząc się tym sposobem niejako za talent Szlomy. Filistyni zaś spokrewnieni przez naszych zięciów z izraelitam i, gwoli tradycyi starali się w ym yślać na fam ilję...“

(33)

Oto w ierna kopia tego starożytnego papurysa, który »sięga czasów bodaj czy nie Kotszildów, Bleich- róderów, Icków, Moszków i innych... neofitów.

Z czasem nieprzyjażń ta w zrastała, to m alała, w m iarę tego, ja k stały kursy na giełdzie. Skoro zaś izraelici w monetę wzrośli, a tern samem filistyni zkarleli, tak semityzm ja k i antisemityzm stały się niewyczerpanem źródłem miodu i m leka dla obu obo­ zów : ci, co się oświadczali za semityzmem brali od izraela znaczne subsidia, antisemici zaś znajdowali szalone poparcie w obozie obdłuźonych. A zadaniem ta k jednych, ja k drugich było zapisyw anie stosów bibuły niebywałem i statystykam i i insynuacyam i, czyli w ym yślaniem sobie wzajemnie. (

Kuch ten pisarski, bo nie umysłowy, podziałał u nas znakomicie na rozwój papierni krajow ych i to właśnie dało główny impuls do przedłużenia linii kolei W i­ lanów,skiej aż do Jeziorny.

W 1892 roku to przelew anie z próżnego w puste doszło kulm inacyjnego punktu. W ym yślano sobie przez cały rok w ta k delikatny sposób, że w lat parę zorganizowało się Towarzystwo dostaw y epitetów świeżych do redakcyi.

W rezultacie redaktor „Koli“, zrobiwszy m ajątek, z całą familją wziął się do dostaw y tałesów dla gminy starozakonnych, a przewodnik „Izraelity“ przygnę­ biony nadm iarem kapitałów, zapisał je Towarzystwu, które pow iada, że „biedny to rzecz św ięta“ i osiadł na dewocyi przy redakcyi „Przeglądu K atolickiego.“

Co było w obu obozach na celu.

(34)

Z KSIĘGI GŁUPSTW.

J eżeli m usisz śmiać się w ciąż dla chleba, Choć cię rozpaczne smucą tłum ów w rzaski, P ła cz sercem, żehy łez tw ycli nikt uie widział, A śmiej się tylk o ustami swej maski...

D ud u ś.

E S T E T Y K A

Jakiś tam Libelt a naw et Platon i Arystoteles to chm yzyL Pojęcie piękna w całej jego istocie i formie niepotrzebuje żadnych Schellingów albo Heglów, ażeby filozoficzną daw ali do tego podstawę. P ra ­ w da, że niejaki Krem er w swoich listach o estetyce dużo papieru i to kiepskiego zapisał i znalazł niestety takich, którzy to przeczytali, a naw et za podstaw ę do swoich brali badań... Atoli jak że się zbajał w li­ stach z Włoch, omalowując architekturę tam tejszą?... W naszym wieku pojęcie piękna musi być i je st inne, niż u Sokratesa, który nie jeździł na gumowych kołach i znajomością ję z y k a greckiego nie mógł za­ imponować nietylko Ksantypie, ale naw et późniejszym uczonym w rodzaju A leksandra Messynga. So­ krates zresztą jak o syn zwyczajnej sobie „sage fem m e“ stosując m ajeutykę czyli akuszeryę ducha w sw ych elaboratach, dowiódł, źe do idealnych szczy­ tów unieść się nie potrafił i kto wie jeszcze, czy nie

(35)

był zw yczajnym posługaczem w klinice, w której nigdy w życiu żaden wąż żadnej żydówki niessał. Z tego względu odrzucając wszelkie teorye starożytne, musimy przyjść do przekonania, iż estetyka dopiero wr roku 1892 stała się n auką w całej pełni swego rozwoju z podkładem ściśle filozoficznym, hygie- nicznym i towarzyskim.

Począw szy od estetyki barw , a skończywszy na estetyce form, możemy tylko czołem uderzyć przed tą nauką, w ybierając ku temu miejsce oczywiście przed m agazynem mód czy gorsetów i nie odzyw a­ ją c się z przekąsem naw et o szkole impresyonistów

krajow ych i architektów zamiejskich.

Ówczesne przyrządy lokomocyjne z podgatunku omnibusów były m alowane kolorem żółtym, co po­ służyło do nazw ania icli „kanarkam i“ . T u więc już dostrzegam y pierw sze zaczątki estetyki barw, połą­ czonej z ornitologią i poczuciem wokalnym, który niezaprzeczenie do piękna wyższego należy.

K ierunek ten rozwinął się następnie w malowaniu żółtkiem tram waj ów i kamienic, ja k również i w m alar­ stwie impresyonistycznem, gdzie oczy ludzkie i ogo­ ny końskie muszą być malowane kolorem żółtym. Ostatecznie zaś dobiegł swego szczytu w używaniu latem cielęcych trzewików, również żółtego koloru, z rzad k ą odm ianą koloru a la m outarde i t. p.

T ak więc żółty kolor estetyka dziś już uw aża za najw yższy w yraz piękna i co żółtem jest, pięknem jest.

K ażda kobieta drogą dziedziczności otrzym ała nie- tylko kanarkow ą halkę po swojej mamie, ale i po­

(36)

czucie estetyki barw w ogóle i to w umiejętności przyszyw ania kokardek i aksam itek naprzykład zie­ lonych na sukni koloru bzu tureckiego. K okardki te, umieszczone rozmyślnie w w ydatnem i przystę- pnem dla oka miejscu, stanowiły istotnie złudze­ nie obfitego bukietu... kwiatów. Kombinacye barw w strojach kobiecych są tak zresztą już liczne, że spisowi ich zupełnemu nie jest w stanie podołać „Bluszcz“ i „Tygodnik mód“ , z tego też powodu pan Struye w ydał odnośną estetykę... W szystko to j e ­ dnak za mało i ogół musi prenum erow ać różne żur- nale i m odenblatty cudzoziemskie.

Kombinacya ta ze św iata kobiecego przekradła się droga stosunków naturalnych i do św iata brzydkiej połowy ludzkiego rodzaju. Daje się ona zauw ażyć w barwie kraw atów , rękaw iczek i umysłów, gdzie kolor pomarańczowy, pstry, zielony i żółty harmoni­ zują z kratkam i i centkami krwawem i lub błękitnemi innej części garderoby. Bielizny i w ogóle półpłótna nauka o poczuciu piękna nie dopuszcza pod rozbiór ze względu właśnie na sam ą estetykę, chociaż na w ystaw ach sklepowych obyczaj ustępstw nie od­ mawia.

Co zaś do form — rzecz zupełnie odmiennej ulega regule, o ile w barw ach estetyka ówczesna ściśle naśladuje naturę, m alując bronzowe drzewa, zielone psy i fioletowe zajączki, o tyle w formach natura ulega przeobrażeniom sztuki. N atura nigdy bowiem nie je st w stanie nadać form tak estetycznych, ja k sztuka. Owszem, natura niekiedy formy te koszla- w i—patrz dodatki „Bluszczu“ lub zupełnie szpeci —

(37)

patrz greckie pam iętniki Phainarety... P rzyrządy przeto, do popraw iania natury służące, sprzedają się aż dotąd publicznie w fabrykach gorsetów, krynolin i korków; u fryzyerów , dentystów, optyków i innych tapicerów. Mężczyzna, chodzący w gorsecie, jeśli nie jest tenorem, byw a uważanym za uczonego i dla­ tego pożądanym byw a gościem na balach, rautach lub w towarzystwie, dysputującem o psychyatryi, albo w yścigach konnych.

T ą właśnie drogą poczucie piękna w formie, dobie­ gło szczytów doskonałości i w 1892 roku zaznaczało się w formach towarzyskich, których wzór czerpano początkowo w teatrzyk ach ogródkowych, w salonach tańca pani Lafirdeckiej, na „patelni14 u Loursa; n a ­ stępnie rezultaty, ztam tąd osiągnięte, wykształcono już samodzielnie na swoją rękę. Badacz ówczesnego okresu znajduje ślady te w kłanianiu się wierzgnię­ ciem nogi, podawaniu poufale ręki poważnej matro- nie, obejmowaniu panienek w pół podczas tańców wirowych, a także obnażaniu ramion kobiecych na korzyść „P rzytuliska“ , „paralityków “ i przy tym po­ dobnych okazyach dobroczynnego celu.

T ak więc estetyka została przyjętą, ja k o podstaw a obyczajów ludów cyw ilizowanych z końca XIX stu­ lecia, której genezę w krótkim zarysie, niestety, są­ dzono nam było przedstawić.

Pom ijam y tu tylko estetykę form architektoni­ cznych, na czele której stoją zamki na lodzie i kioski meteorologiczne do darcia gazet, niemniej niektóre obdłużone kamienice, jak ie noszą ślady kombinacyi

(38)

siedmdziesięciu siedmiu stylów kontrastycznycli, na gzemsach i ornamentaeyacli.

Czego wam szanowni czytelnicy z całego serca życzymy.

Duduś.

WZÓR BAJKI W ARSZAW SKIEJ Z.., 1892 R,

Faic i Sa ł a t a.

P ow racał facet złoty, Kaz dryndą od kokoty,

W tem dryndziarz na zaw rocie w adzi o latarnię; — N iech cię flanela ogarnie,

W g łow ie sobieś przew rócił, że tu na zaw rocie, Latarnieś aż zaw adził, no i utknął w błocie?

A na to dryndziarz „marmota“ : — W nosie tam taka robota, Toć znasz ano odemnie lepiej zawracanie, A jednak w błotoś utknął sam... w ielm ożny panie.

D uduś.

ORYGINALNY PR O T O K Ó Ł

W ó jta Gminy.

(P rzesłan y, jako „w yjaśnien ie“ do sądu gminnego.)

Co sie tyce gwoli wyłuscenia ienteresu, to w tym casie buło tako zec: persykulacyo pszecifko w ydy- ktunku nie ma trybulacyi, bo um entra pod lumerami

(39)

lum entracyj nenii cały obligierunek w yraźnie źle za- pisoł.

Co sie swiadcy i piecentuje Wójt Gminy Ryczywół

M a c ie k Z ie m b a .

Ż Y C Z E N I E .

B ież przez życie uśm iechnięta, B ież i w zdłuż i wszerz, Nieznaj co m iłości pęta,

A le w m iłość wierz.

—o—

Św iatu nie w ierz, ho ten stary, Ma obłudną tw arz, Złamie skrzydła twojej w iary,

J a k ą w ży cie masz.

Zawsze śmiej się, zaw sze, w szędzie, Z całej duszy tw ej,

Jak tam w życiu je st lub będzie, Z w szystk iego się śmiej.

L ecz przy m ężu, o jedyna, K iedy zechcesz stać, W eźm iesz sobie manekina,

By się... dalej śmiać...

(40)

F R A S Z K A .

Cóż, że um ilkli tytaniczn i w ie szcze,

N ie w yśp iew aw szy bólów w szy stk ich jeszcze, Są inni, lepsi, bo za kilka monet,

Zadanej treści dadzą pieśń lub sonet.

D udni'.

Przegląd społeczny.

Gdybym był sprytnym ja k ongi sam Gawalewicz, który potrafił odrazu w dwudziestu czterech kuryer- kach, za każdym razem inaczej je d n ą i tą sam ą sztukę skrytykow ać, a wesołym ja k p. Śliwowski, hum orysta fiu de siecle i zakulisowy redaktor „Kol­ ców “, który napraw dę do tej pory jeszcze nic weso­ łego, ani smutnego nie napisał, niebyłbym wstanie objąć naw et m yślą ogromu w ypadków 1892 roku.

Jednem słowem, rzec można, iż rok ów, to jedno w ielkie: „ T a r a r a - b u m d e r a .“

A słowo to, rok ówczesny charakteryzuje najlepiej! Znacie je zapewne z opowiadań w aszych babek, nie- zawadzi wszakże, bym wam coś o tym roku przestę­ pnym opowiedział, dla tego bodaj, by uniknąć dłu­ gich sprawozdań, a mieć dokładne pojęcie o ruchu '^-"•Społecznym owej niezbyt historycznej epoki.

ifcfN )tóź przed stu laty na tern miejscu gdzie jest dziś A # - i 'tu łe k d la iu d z i, m a ją c y c h p s t r o w g ło w ie ,“ stała

(3fc ~s Mlługii, drew niana buda, coś w rodzaju cholerycznego V a 9 ^ b a ^ i u — otóż tam prócz zakładu dra K najpy, tego

(41)

drugiego, który baw arem i czystą leczył, urządzano zimową porą rodzaj „hecy“, gdzie przy dźwiękach „bandy cyganów ,“ składającej się z półsiodma wę- gra, „pokazywano zajączki“ na ekranie, gwizdano, tańczono kan kana w czerwonym fraku i tym podobne ustępy z nauk rozluźnionych popularyzowano. A mię­ dzy innemi jak iś zakatarzony głos wędrownego kan- kanisty w yrzekł słynne: ta ra ra - b u m d e r a ...u

Mądrej głowie dość na słowie ; a więc słynny ów bon mot podchw ycili kantorowicze z reporteram i po­ społu, roztrąbiłi po świecie i cały gród zaczął z na­ maszczeniem pow tarzać: „łarara-bum dera“ i publi­ czność w Belle-vue podobno się śmiała, gdyż ta pu­ bliczność publiczną rzeczywiście była.

A dziwny to był rok ten 1892 !... I pozostanie on raz na zawsze dowodem, ja k niezbadaną je st natura ludzka.

N aprzykład było T o w a rz y s tw o w io ś la rs k ie na to,

aby grać w k arty , a inne, jeżeli nie na to by utrzy­ m yw ać zimową porą ślizgawki różnego systemu, to choćby podtrzym yw ać zachwiane finansowo „ T o w a ­ r z y s t w o r e k t y f ik a c y jn e .“ Dalej — jedno towarzystwo

„w ylało“ z listy członków poczciwego jakiegoś Her- culesa, za produkowanie się jego na arenie cyrkowej, podczas, gdy drugie przyjęło uroczyście w poczet członków swoich honorowych jakiegoś cyrkowego, artystę, z powyginanemi na cyklu nogami. Bo .byt- to rok, kiedy konsekw encya sięgała zenitu.

Niedość na tern, był to rok, kiedy dziadek barona: F ronta śmiecie woził, gdy p. Kulesza, ówczesny ar­

(42)

tysta baletu, narobiw szy jakiegoś pas de deux niains wobec jak iejś podobno panny z baletu, p łak ał łzami krokodyla, obłaskawionego... kodeksem i kozą; słyn­ ny aeronauta Znaciego, zastawiwszy w lom bar­ dzie szewckie kopyta, w ynajął balon i zaczął się spuszczać na spadochronie, aż w kilkadziesiąt lat, steraw szy swój balon, spuszczać się już przestał. W tedy to pierw szy raz dowiedziano się i skonstato­ wano wpływ tenorów i barytonów na rozwój sportu wyścigowego, a o byle fabrykancie pierników, in gratiam , że umiał smarować zręcznie miodem, pisano więcej, niż o jakim ś karbow ym z Żelazowej Woli przez muzyków Chopinem zwanym; który, że nie był ani H ajotą, k tó ra nos w y tarła na C larens-Pic’u, ani żadną S arą B ernhardt, która naw et nosa na Clarens- Pic u nie w y c ie ra ła —milczano uparcie,]

Devars projekty sypał zkądś, ja k z rękaw a, a n a­ si finansiści odcinali skrzętnie od listów zastawnych kupony, w ym yślając przy każdej sposobności zagra­ nicznym przedsiębiorcom, że tak świetne interesy na bruku i to drew nianym robią. Jeden tylko p. Fel- senhardt, słusznie Skalskim nazw any, nie narzekał, kontentując się skromnym dochodzikiem z lornetek, przez które jed n ak sam patrzeć nie chciał, by wzro­ ku sobie nie zepsuć. Tem dziwniejsze więc, że nad stratą (12 lornetek... nie płakał.

P raw d a i Towarzystwo kolei Wilanowskiej również było wówczas zadowolone ze swoich obrotów i ope- racyj, jedno tylko je truło, a mianowicie pytanie: „Huss czy Magnus“ : który z nich był założycielem owej kolei. Okazało się, że najw iększe zasługi poło­

(43)

żył fabrykant szuwaksu, bo jego to inkaustem urno­ we i projekt pierw szy spisano.

W tym że roku niejaki Śliwiński wzbogacił k ra ­ jo w ą literaturę półtuzinem arcydzieł niemiecko-

anglo-sasko-schweinereinowych, a pism a brukowe zasłynęły przez kaczki pieczone i żywcem zjedzo­ ne... Gąsiory, ja k o je d y n y dla nich pozytyw ny re ­ zultat konkursu dramatycznego.

Oto wiec czcigodni nasi czytelnicy ja k i rok n a ­ zyw a się t a r a r a - b u m d e r a .

Gąsior.

F r a s z k a .

To doprawdy jest ciekaw e, Jak i ztąd w yciągnąć morał: D aw niej szlachcic-obyw atel K rzyw o pisał, prosto orał... Mimo dziś cyw ilizacyi,

W gło w ie m ieścić się nie m oże, Szlach cie dotąd krzyw o pisze, A zupełnie nic nie orze...

(44)

K R Y T Y K A .

Studyum głębokie.

Słusznie zapatrują się ci, którzy utrzym ują, że nietylko charaktery ludzkie i dążności, ale i mowa, a raczej ję z y k różnym ulega przeobrażeniom.

Niezbitym tego dowodem je s t w yraz „ k ry ty k a “. Chcąc przedstaw ić na wstępie pochodzenie tego w yrazu, niebędziem y cofać się do zapylonych a r­ chiwów greckich, gdzie ówcześni m ędrcy w całej naiwności ducha pochodzenie w yrazu „ k ry ty k a “ od słowa „Krynomai — sądzę“ wywodzili, albowiem z roku 1892 dokument, w cale poważny, zupełnie co innego mówi.

Powiedziano tam :

W yraz „ k ry ty k a “ pochodzi od rzeczownika kret, talpa, ztąd k rety k a czyli nauka o kretach. A że w owych czasach e kreskowano, czyniąc zeń eufo- niczne y, przeto pisownia ostatecznie e z mowy po­ tocznej literą y w pisowni zastąpiła.

Niemniej ówczesny badacz języków , znakomity etymolog K apistran Żaba w zestawieniu etologi- cznem w yrazu z obyczajami danego społeczeństwa, w yw ody powyższe najzupełniej potwierdza.

Ówczesny bowiem gatunek ludzi o charakterze miękkim, usposobieniu zgryźliwem, oddający się pożeraniu wszystkiego cokolwiek ugryźć się dało, zwano krytykam i, jak o w zupełności odpowiada- j ących typowi kreta, podkopuj ącego korzonki młodych latorośli w bezustannej gonitwie za... pożywieniem.

(45)

Przeglądając kroniki ówczesne, szeroko om awia­ ją c e obyczaje tego rodzaju ssących, z rzędu owado-

źernyeh, trudno nie zgodzić się ze zdaniem czci­ godnego K apistrana Żaby. W odnośnym również , rozdziale wielkiej encyklopedyi ilustrowanej S. Si­ korskiego, która na szczęście w roku 2000 już litery K dobiegła, czytam y:

K r y t y k je st to gatunek żarłoczny, m ający gło­ wę przedłużoną, zakończoną clirząstkowatym, rucho­ mym ryjkiem , oczy bardzo małe, wzrok tępy, nogi dwie nastopne krótkie, drugie dwie przednie silne, kopne. Ciało okryte m iękką, bardzo gęstą szerśeią z połyskiem aksamitnym , przybierającym bardzo często metaliczne blaski, żyje w fejletonach dzien­ ników, gdzie kopie rozległe nory ciasnych pojęć i galerye ciemnej stylistyki, czyniąc tein wielkie spustoszenia w ogrodach literatury.

Atoli dziś słowo k ry ty k a je st tylko synonimem zawiści, połączonej ze złością. I tak, jeżeli mówi­ my „on ciebie k ry ty k u je,“ znaczy, że ma do ciebie złość... „Strzeż się skrytykow ania,“ znaczy strzeż się jego zemsty, zawiści i t. p.

Dawnem i czasy owo dziś tak pospolite słowo było dla literatury ówczesnej wszystkiem, bo sądem bezstronnym, objektywnym, oceną spraw iedliw ą a skrupulatną, a więc zachętą i nau ką dla piszą­ cych. Tak, ale to było bardzo dawno, gdy u steru piśm iennictwa stali jacy ś tam Naruszewicze, czy Mochnaccy, gdy k ry ty k a podobna tam owała drogę naszym prądom kuryerkow o-kalendarzow ym .

(46)

D opiero, wówczas, kiedy znana ze swego lako- nizmu p. Cwierczakiewiczowa rozpoczęła sw ą nie­ skończoną twórczość w kierunku przyrządzania sa­ łaty i robienia omletów, a dzięki je j, ludzkość od­ żyw iana coraz to nowemi w ydaniam i obiadów, dała takie organizmy niespożyte ja k pani K aftał, której zawsze starczyło gipiury i koronek na udrapow anie niemi jakiego porannego pisma, a ręce i nogi spo­ łeczeństwa cudów dokazyw ały na skulingacli, bicy­ klach i s k a c h — wówczas w yraz „ k ry ty k a “ stał się tern, czego tłómaczeniem być winien, to je s t po­ jęciem obucha, maczugi lub w iadra wody... nie fil­ trowanej.

Było to „narzędzie“ potężne i nader pożyteczne; posługiwały się niem najrozm aitsze P y ty e i tytany, począwszy od Kuryerowiczów, a skończywszy na Karyerow iczach. Z asadą tam było bardzo słuszną protegow ać stale i wyłącznie swoich ludzi w rodzaju S ary Bernhardt, Filipowicza, naśladowców Offen­ bacha i tym podobnych „Moich kuzynek“.

Oręż ten był używ any specyalnie do uśmiercania m arnych, bo młodych adeptów literackich i a rty ­ stycznych, którzy ja k o o w łasnych siłach piąć się pragnący, — kto ich do tego upoważnił? — nie umieli się „zaakom odow ać“ do obyczajów ówczesnych, n a śniadaniach z likierem biorących swój początek; ni do zgromadzenia starszych cechu wzajemnej ado- racyi zapisyw ać się nie chcących.

Był ci tam jak iś Chmielowski naw et Piotr, był A leksander Świętochowski, Antoni Małecki i g arstk a Kenigow ska i druga Matuszewszczyzną zwana, ale

(47)

te usunięte zostały na tyły, a głos ich zagłuszanym przez w rzaskliw y chór pierwszych być musiał.

K rytyka owa przetrw ałaby może była po dzień dzisiejszy, gdyby niebyła bronią obosieczną. Za owycii czasów kry ty k i operetkowej, umiejętność ta m iała siłę i ta siła zamieniwszy się stopniowo w wysiłek, zabiła j ą bezpowrotnie ze stratą dla szrubowanych wielkości i pryw aty.

A w yznaw cy jej i krzewiciele?

Ci, z bólem serca w yznać musimy, skończyli k ary erę sw ą niewesoło.

Część ich, która zbyt często narzędzi owych używ ała, w skutek w ysiłku myślowego i zupełnego następnie w yczerpania, dostała białej gorączki lub tak zwanej „febris a u rea“ i...

I gdy chce się kto reszty dowiedzieć, może prze­ jech ać się elektrycznym aerokabem do Tworków,

gdzie w miejscowem muzeum czaszki ich pokazują dla przestrogi następnych pokoleń — z powodzeniem.

D uduś & Gąsior.

P A J A C .

C złow iek byw a pajacem i pajac człow iekiem , Jedno zda się drugiego nie jest zbyt dalekiem , Jednak się m iędzy sobą obaj różnią bardzo, Bo gdy cen ią drugiego, pierw szym zaw sze gardzą.

(48)

Z IN!PRO W I Z A C Y J D Z IA D O W S K IC H .

Marn honor zapytać w ioch a ex tele­ grafisty z JM® 2486 „Muchy“, czy na pieśni dziadow skie ma monopol? ( W y ją te k z po lem ik i ohojga p iern ilca rzy).

— N ie urągaj Fulgen ty, Choć jak tureckiś św ięty,

Choć ci wiater w lono dmucha, Przecież w eźm ie ciebie skrucha, Gdy ci sprawę w yłożę.

—o—

W idzisz w oknach św iec ty le, S ły szy sz skoczne kadryle,

W ied z-że bąku miodowniku, Że to dla nas po grosiku, D obre ludzie zbierają...

A ta pani w karecie, Ano dla nas tyż przecie

Obnażyła ło k ieć ciała I ter oj się rozhasała Na ułomne kaliki...

— o — T yś naprzykład nieznany, I nic nie w iesz, że pany

Po to tańczą, jed zą, piją, I w esoło tak se żyją, B y nam dziadom pomagać...

—o—

W eź że w łapę sw ą nogę, Ja ci pow stać pomogę,

I pluń na te sprośne żale, Bo racyi nie m asz Areale, Chodź, pój dziew a na kim el...

(49)

IL v O H ID lZ ' CrSTUST _A_.

Zdanie profana.

M oiściewy!... aboto człekowi źle z tym i w arsiaw - skimi kąsaliarzam i?... Abo płakać czego mam? Jed n a nciecba tylko, ja k ano teraz... Siapsiowa! jeszcze blaszkę.

Roboty niemam, z suteryny gospodarz mnie w y­ siadał, dziecka cherlają, kobieta ano rękę złam ała... J a k Boga kocham ncieszne! Jeździli dziecka na lato z panią koloniją letką, ciszej ta trochę w izbie było, pyski im ano na banie się w ydęły, czerstwe ja k rzepa, czerwone, ja k oczy mojej kobiety... T rzaby to obser­ wować straw ą dalej ja k się wie, ale z onej uciechy wielgiej to i nie wiadomo kędy niby akcydens w y p a ­ trzeć jak i... Ja tedy do tej pani kolonii letkiej z mową.

— Niem a grosza człowieku — peda.

A to ci śmiecliu w arte... Ale ja k niema, to niby niema, pewno też i na wyścigach, co latem m ają być, nikogo nie będzie do cna.

Siapsiowa? Niesłyszy kuternoga! W ięc liże j a se ja k ćma, patrzę — lecznica dla niezamożnych cho­ rych. Włażę.

— Jest pan dochtór od złamanej reki? — Niema.

— A chfełczer?

— W lecznicy felczerów nieużyw a się. — A niby cóż się na to m iejsce używ a?

(50)

Ruszył ramionami i mruczał.

— Mój człowieku!... doktorzy akuratnie poszli na plac, bo se tam kam ienicę w łasną fundują.

— A ha!

T ak sobie m yślę, co niezamożnych lekować, to interes widać jest — kam ienicę już uskrobali. Okru­ tnie ci powiadam zabaw na liistorya! Są jeszcze i takie doktory, co niby poradę bez zapłaty biednemu dają, ale to ci powiadam takie śmieszne, ja k nieprzy- m ierzająe kiedy psi za tanie pieniądze mięso jed zą. Jest to tu widać ja k iś mocno chory, co się nazyw a wint... Ile razy zajdziesz do jakieg o lekarza, wnet ci lokaj p o w ia d a :

— Niema, siedzi nad wintem.

Musi to być ja k a ś osoba ważna ten wint, a pewno też płaci lepiej, niż my chudziaki. Ano trudno, niech go ta operują. Bez to też lekarze nie są ani skutecznie p raktykujący, ani prędko p rakty kujący, ino wolno p raktykujący... W iedziałeś ?... No to wiedz !...

T ak j a też m yślę, co j a ta będę temu i owemu dokto­ rowi uczoną głowę zaw racał — złożyłem sam babie złam any kikut, ściągnąłem mocno gałganem , zagi- psowałem na fest, niech ma... Aż się śmiała, a łzy to jej k ap a ły po tw arzy ja k groch cukrowy... Musi być nie bolało j ą nic. Na oczy niksowej w ody ku­ piłem w jap ty ce i już.

Abo j a to niemogę być dla siebie doktorem tyż, oj oj, czysta frajda. Bo to widzicie na to wiele nie potrza... Trochę popukać, pokląć, mniej fajgla nie wziąć, a co zaś serca to ani krzynki nie potrza. Ktoby się ta bagatelką ta k ą chwalił. I ja tego nie lubię,

(51)

dochtorzy też i jedno m am y w sobie. Ja k Boga mi­ łuję. Siapsiowa, blaszkę sp iry tu su ! ej... kuternogo, a żywo!...

D uduś.

KRASICKI ODNOWIONY.

1)

I?a.n. i

s t r ó ż .

K lął stróż lo sy okrutne, że m arznął na mrozie, K zekł mu pan, który jech a ł na gumach w powozie: — Nie blużń bogom w żądaniach płochy i niebaczny, Bo ci... od pierw szego wym ów ię to... intratne m iejsce.

2) Ziemianin. Miłe złego p o c z ą tk i, lecz koniec żałosny, Sprzedał ziemianin zboże na pniu podczas w iosny, W lecid w iec już nie w oził zboża do stodoły, I dziś siedzi na bruku bez chlcba, lecz... goły.

G ąsior.

WZORY WIADOMOŚCI BIEŻĄCYCH

czyli

k ro n ik a re p o rte rs k a z p rz e d 107 la ty .

Filozofia z afisza.

„P erła“ G awalewicza była przy­ czyną „S chadzki“ Przybylskiego, dla której Wołow­ ski spraw ił ażurow y „P araw anik.“ O ! m iędzy n a­ szymi autoram i dram atycznym i jest jeszcze soli­ darność !...

(52)

Z cechu krawieckiego. Zarząd m iasta „Koperniko­ wi “ spraw ia nowy garnitur blizko za sześć tysięcy rubli. No, chociaż to trochę ten jeden garnitur za drogi, ale taki pan już nie żyje więc na to zgodzić się może.

T ak mówią obdarci piaskarze.

Jeszcze jedno ulepszenie. Podobno pew ien m echa­ nik w ynalazł sposób, ażeby fontanna w ogrodzie Sa­ skim strzykała w odą dw a razy wyżej, niż dotąd.

A to ci mechanik...

A propos strzykania. Na sadzaw ce ogrodu Sas­ kiego rozdzielono łabędzie ze względów ptasiej... swawoli.

Dobrze... ale co to ma wspólnego ze strzykaniem fontanny?

Jak się prowadzą rachunki w tow arzystw ie, źe niedopowiemy jakiem .

Z końcem roku 1889 rem anent wynosił rs. 12919 kop. 3 9 ‘/o, jak im więc sposobem mógł z początkiem 1890 roku zmienić sie na 11925 rs. 2 5 1I.> kop?

Czyli...

Czyli, źe w ciągu jednej nocy z 31 G rudnia 1889 r. na 1 Stycznia 1890 r. rs. 994 kop. 14 gdzieś się podziało.

Ale gdzie?

Dowiadujemy się z pewnego źródła, że zgroma­ dzenie pończoszników dla tego niechce przyjm ować do swego cechu kobiet, że te, liczebnie ich przew yż­ szając zapędziły-by pewno w kozi róg z ich wiedzą. Kto nie wierzy, niech ^się poinformuje o szczegółach u profesora Grabowskiego.

(53)

„W A R SZA W SK A REKTYFIKACYA.“

iB A L L A D A .)

Gdzie śród śm iecia gór. Stoi chałup sznur, I tuż W isły prawie tyka, Tam jest słynna „R ektyfika.“

W której cią g ły spór!...

— o—

P rzy tein w iele burz, Z których cią g ły ,.k u rzu : Wylewanie“ albo ,,cugi Dzisiaj jeden — jutro drugi

Dyrektorem już.

—o—

Czasem byw a też, Że jakoby... jeż... R ozindyczy się kto z „rady“ , I w n et kłótnie, jerem iady

Płyną wzdłuż i w szerz!...

A w tern nagle — sza! Co to znaczyć ma? P syt!— lio było już śniadanko,

B ru d er s z a f tik i wstawianko...

Zgodzić w ięc się trza!...

A gdy zebrań czas, Obrachunek „m ass“ Dochód czysty... na papierze... I w przyszłości E ifla w ieże

(54)

Jeden gniewu gest. D rugi m ów kę „fest“ . P ali z m iejsca, w ięc w tej chwili W szystkich z „rady“ w yrzu cili —

N ow y „zarząd“ jest... — o — Potem późno w noc, Przyśpiew ując „hoc“, O blew ają św ietne zyski, I interes tow arzyski...

W ina sław iąc moc!...

G ąsior.

O s o b li w o ś c i m i a s t a W a r s z a w y .

Każde miasto bez względu na to pod jakim sto­ pniem leży szerokości i długości geograficznej, mu­ siało mieć w roku 1892 swoje osobliwości, bądź to w ciasnych muzeach publicznych czy pryw a­ tnych, bądź na wolnem powietrzu.

P rzeglądając ówczesne monografie, znajdujem y ciekawe opisy zarówno Płocka, ja k Serocka, za­ równo Ryczywołu ja k Koziegłów. W rzędzie tych ostatnich dominuje wszakże W arszawa.

Już osobliwością najw iększą je st to, że W arszaw a, będąc miasteczkiem wiekszem, niż Piotrków, posiada tem samem w iększą rzekę. Jest to fenomen natury, która dla w ygody ludzi, czyli panów stworzenia, umie zastosować swoje praw a pożytecznie, a co niejednokrotnie geogności ówcześni na odczytach zaznaczali. Biorąc kontrast: Piotrków, naprzykład, nie może rościć żadnych pretensyi do przyrody:

(55)

przem ysł tam śpi, więc też przyroda prow adzenia tam tędy większej rzeki nie ma potrzeby wcale... W arszaw a zresztą je st wiece) zabiegliwą, gdy bo­ wiem W isła groziła wyschnięciem, obywatele m iej­ scy, ja k jed en mąż nie omieszkali łapać w beczki deszczówkę i w koryto rzeki ziewać, czem właśnie zupełnemu wyschnięciu rzeki zapobiegli...

W W arszawie też wśród arcydzieł sztuki archi­ tektonicznej, jak iem i są: gmach teatru Małego, fo­ ksa! W arszaw sko-W iedeński i t. p., imponuje n aj­ więcej kiosk meteorologiczny w ogrodzie Saskim. Jest on bowiem w ew nątrz pusty i mimo natarczy­ wego pukania przez osoby nieświadome jego celu, otwieranym nie byw a nigdy. Pokazuje on godziny, oraz zawsze „pięć“ stopni ciepła w termometrze i „odm ianę“ w barometrze, nadto dokoła niego spa­ cerują żórawie i ludzie. U góry są cztery żelazne pręty, w skazujące cztery strony św iata, w których można dostać pożyczkę, jeżeli się ma znajomego Schylloka i dwóch ciepłych poręczycieli; dla tego stoi na środku jednej z najwęższych alei ogrodu.

Jeden bardzo stary człowiek pam ięta naw et hi- storje postawienia owego kiosku.

Gdy już był gotów, wmurowany na fundamen­ tach mocno, dostrzeżono, iż znaki czterech stron św iata są w sprzeczności ze słońcem. W ówczas bardzo słusznie uczyniono i zamiast popraw ienia tylko prętów, zburzono fundament i cały kiosk obrócony właściw ie po raz w tóry wmurowano... Budowniczemu wdzięczne miasto złożyło wówczas wieniec zasługi.

(56)

Następnie godnemi widzenia są dwa muzea sta­ rożytności ściśle etnograficzne. Mieszczą się na Pociejowie, oraz przy wylocie ulicy Pokornej, gdzie ze skrzętnością mrówki korporacja zjednoczony cli handlarzy, pokazuje w jak iej garderobie człowiek zdrowy chodzić nie powinien.

Gabinet dentystyczny, inaczej salą redutow ą do­ liny Szw ajcarskiej zwany, mieścił się w „przeciwnej stronie m iasta dla zaakcentow ania swej charakte­ rystyki, przeciwnej w ogóle etyce i moralności z innych dzielnic. B yły jed nakże chwile, gdy g a­ binetu tego nie w arto było oglądać, gdyż gaz roz­ w eselający w postaci cyrku i orkiestr zagrani­ cznych w kraczał w granice powszedniości...

Dalej ogród Zoologiczny na B ag ate li... w którym, prócz nieobecnego słonia, nie było żadnych innych zw ierząt przeżuw ających ani gruboskórych. Z rzędu ssących można było jednakże pryw atnie oglądać różne ow ady pospolicie dom ow e; z d zikich: tylko chrabąszcze na drzewach, mrówki w traw ie, liszki na kapuścianych głowach, a także psy, które mo­ żna było obserwować, w yglądając przez p arkan na ulice i to bez oddzielnej dopłaty.

W dziedzinie w ynalazków i odkryć godnem wi­ dzenia nie było wiele. W ynalazki redukow ały się do ulepszenia zapałek, które tę m iały wyższość n ad zapałkami, używanemi za granicą, iż łepek fo­ sforu znajdow ał się na przeciwnym końcu drew ienka, czyli ze strony odwrotnej, przez techników am ery­ k ańskich w tym celu używanej.

(57)

O dkrycia za to były częstsze, żc już tylko wspo­ mnimy k anały miejskie, odkryw ane co pewien czas w celach inżynierskich. Nie było zresztą w mieście człowieka, który czegoś by w swojem życiu nie odkrył, począwszy od... pudełka sardynek, a skończy­ wszy na gorzkich źródłach kredytu. Mimo przy- tem zupełnego braku głów, odkryw anie ich było najpospolitszem. H istorja jed n ak tego do dziejów cyw ilizacji św iata nie wpisuje, gdyż jeśli kto od­ k ry ł gdzie głowę, to zawsze tylko „sw oją“, ztąd też fak ty te, notowane, jak o cecha egoizmu, w ra ­ chubę brane być nie mogą.

W onym że czasie został Avynaleziony aparat autom atyczny, do w yciągania ludziom pieniędzy z kieszeni, a zwano go poiuażnie „syndykatem cukrow ym “. Ludziska nie bardzo mu podobno radzi b yli, bo panowie cukrownicy gwoli osłodzenia sobie gorzkiego (? ) żywota kosztem maluczkich, przedzi­ wne hece na onym w ypraw iali. Aż raz, gdy zawiele doń napuszczono pary, pękł ze swędem na rynkach, co powinno być przestrogą dla wszystkich panów

„na r a ty “ i „na m ały procent“.

W reszcie, jak o osobliwość należy pokazać szano­ wnej publiczności... nie skw er na rogu Królewskiej ulicy... ani cielę o dwóch głowach... Nie —coś le­ pszego! Bo czem. że je st cielę o dwóch głowach, wobec niektórych pism w arszaw skich, w których o lada „Mussocie“, „Fałszyw ych cnotach“, ja rm a r­ ku gwiazdkowym, wędrówce zaduszkowej, lada wieczorku muzycznym, lad a szufli am erykańskiej pisano więcej, niż o w ydanych książkach w ogóle. »

Cytaty

Powiązane dokumenty

Brzeskim: Co trzeci poniedziałek jarmark, a co drugi poniedziałek targ tygodniowy. W ojniłów w

Szczegółowy program dostępny jest na stronie inter- netowej WIL w zakładce „Najbliższe kursy i szkolenia”.. Koszt kursu wynosi

stwo Nauk Agrotechnicznych, Polskie Towarzystwo Nauk Ogrodniczych, Polskie Towarzystwo Ogrodów Botanicznych, Polskie Towarzystwo Parazytologicz­.. ne, Polskie Towarzystwo

W ostatnich miesiącach wiele mówi się o możliwości zaskarżenia przez firmę Cordis pozostałych konkurentów na rynku stentów pod zarzutem bezpraw- nego kopiowania idei stentu

Sław ny francuzki astronom za czasów Ludwika X IV , Colbert, został razu pewnego przez nieszczęśliwy stek okoliczności wplatany w tak niefortunne stosunki, źe

Kuliński Stefan Nowicki Józef Pluciński Leon Rosiński

Kuliński Stefan Nowicki Józef Pluciński Lecn Rosiński

Stefan Kuliński, Tajny Szamb.. Karol Guzenda, Wicekustosz,