• Nie Znaleziono Wyników

WALKA O POZNANIE CZŁOWIEKA

W dokumencie cybernetyka i charakter (Stron 133-147)

Wspomniany już paradoks, że w zdobywaniu informacji o wszystkim zabrakło informacji o samej informacji, nie jest jedyny w tym rodzaju. Podobnie człowiek, poznając wszystko dokoła, największe trudności napotykał w poznawaniu siebie.

Dziś w dobie cybernetyki, wiemy, że chociaż informacje mogą być przetwarzane z zawrotną szybkością, w komputerach jeszcze nawet szybciej niż w mózgu, a zużywana na to energia może być bardzo mała, to jednak ani ta szybkość nie może być nieskończenie wielka, ani ta energia nie może być nieskończenie mała. Do niedawna, a cóż dopiero przed tysiącami lat, nikt nie miał o tym najmniejszego pojęcia, nic więc dziwnego, że myślenie wydawało się zjawiskiem w ogóle nie wymagającym czasu i energii, toteż zostało uznane za

„niematerialne”, a stąd już prosta droga prowadziła do wyodrębnienia „ducha” i „ciała” oraz podziału świata na „materialny” i „niematerialny”. Kiedy się wystartuje z fałszywego punktu, nie ma już właściwie granic w snuciu werbalnych spekulacji i komponowaniu rozmaitych mitologii.

Normalnie w rozwiązywaniu problemów nauka napotyka mniejsze czy większe trudności, które wcześniej czy później udaje się ku zadowoleniu wszystkich pokonać, mroki niewiedzy zostają nowymi odkryciami w pewnym stopniu rozproszone, błędy sprostowane, pustosłowie usunięte, a mity przeniesione do rezerwatów w krainie sztuki.

Ale problematyka poznawania człowieka była daleka od normalnej, piętrzyły się w niej bowiem trudności trojakiego rodzaju.

Po pierwsze, sam obiekt poznawania był niezadowolony z tego, co odkrywała o nim nauka. Z takich samych powodów, z jakich każdy woli fałsze w swoim portrecie namalowanym przez malarza-pochlebcę od prawd zawartych w zdjęciu fotograficznym sporządzonym przez rentgenologa. Mity były przyjemniejsze niż wiedza.

Po drugie, człowiek był obiektem zainteresowań nie tylko nauki, ale i rozmaitych doktryn. W walce więc o poznawanie człowieka oprócz naukowców uczestniczyli także doktrynerzy. Była to jednak dziwna walka. Zazwyczaj walkę toczą ze sobą dwie strony, tam zaś walczono jednostronnie: naukowcy walczyli z problemami, a doktrynerzy z naukowcami.

Tylko problemy nie walczyły z nikim, bo problemy potrafią co najwyżej stawiać bierny opór.

Doktrynerzy nie walczyli z problemami, ponieważ nie uważali, żeby jakieś problemy poznawania ludzkiej natury istniały. Czym jest człowiek, jaki jest, i co powinien robić, a

134

czego nie robić, zawsze było dla doktrynerów jasne, pozostawało jedynie wszystkich o tym pouczać. Zmartwienie o stronę dowodową mieli doktrynerzy z głowy, żądając, żeby to, co mówią, było przez pouczanych przyjmowane „na wiarę”, a nie dowierzających tępiąc jako wrogów „jedynej prawdziwej” doktryny.

Będąc naukowcem łacno można było być zaliczonym do tej kategorii, jako że naukowcy to niedowiarki, na wszystko żądali dowodów. Widzieli problemy nawet tam, gdzie ich widzieć nie powinni, a co gorsza, nieraz je rozwiązywali, nie interesując się przy tym, czy wyniki pasowały do doktryn.

Nie mogły zaś pasować, gdyż doktrynerzy zapewniali, że ów świat niematerialny wpływa na materialny, duch rządzi ciałem, to on w nim właśnie myśli. Tymczasem gdyby jakiś „duch” oddziaływał na „ciało”, to wywołane tym skutki byłyby miarą oddziaływań, a stąd wynikałoby, że „niematerialny duch” ma jednak całkiem materialne właściwości. To tak samo, jak gdyby ktoś chciał wymyślić geometrię, której podstawowym pojęciem byłoby kwadratowe koło.

Tego rodzaju sprzeczności doktrynerzy objaśniali maluczkim jako „tajemnice”, których nauka, „ograniczona do świata materialnego”, zrozumieć nie może.

Sprzeczności nie tylko nie odbierały doktrynerom dobrego samopoczucia, lecz przeciwnie, okazywały się bardzo użyteczne, gdyż, zależnie od potrzeby, pozwalały akcentować czasem kołowość, a czasem kwadratowość, dzięki czemu wszystko, co się chciało, można było przedstawiać jako zgodne z doktryną.

Zdawałoby się, że gdy jakaś doktryna była mętna, to powinno spowodować to jej upadek. Nic podobnego! Pewien stopień mętności był zaletą doktryny, bo wtedy zachodziła potrzeba jej „wyjaśniania”, „nauczania”, strzeżenia „czystości” itp., a wszystko to uzasadniało potrzebę istnienia licznej kadry doktrynerów dla dobra i na koszt „nauczanych”. Jedyny przy tym warunek to doprowadzenie do stanu, w którym doktryna stawała się obowiązująca.

Dlaczego to jednak doktrynerzy decydowali o naukowcach, a nie naukowcy o doktrynerach? Aby to zrozumieć, trzeba sięgnąć do zamierzchłej przeszłości i wyobrazić sobie ówczesną sytuację. Z jednej strony, naukowcy wiedzieli o człowieku bardzo mało, prawie nic, a tych, którzy wiedzieli choć trochę, było niewielu. Z drugiej strony, doktrynerzy na każde pytanie mieli gotową odpowiedź, wszystko potrafili wyjaśnić i przewidzieć, a przy tym aż się roiło od wszelkiego rodzaju magów, czarowników, szamanów, arcykapłanów i proroków. Któż więc w tej sytuacji mógł mieć większy wpływ, naukowcy czy doktrynerzy?

135

Nic dziwnego, że doktrynerzy mieli ludziom nie tylko dużo do rozpowiadania, ale i do rozkazywania, mogli więc decydować, czym się naukowcom wolno zajmować, rozstrzygać, jakie twierdzenia naukowe są słuszne, a nawet — jak np. kapłani staroegipscy — sami sobie pozwalać na uprawianie nauki, wykorzystując otrzymywane wyniki do wspierania doktryny i strzegąc ich przed przenikaniem poza krąg wtajemniczonych. Przede wszystkim jednak mogli obwarować samą doktrynę — nie tylko nie wolno było jej kwestionować, lecz choćby roztrząsać, a nawet zbytnio poznawać. Celem doktryn było bowiem dekretowanie ludzi, przy czym niekoniecznie chodziło o władzę w sensie administracyjnym, często tytularnym władcą bywał figurant, sterowany przez doktrynerów. Każda władza należy przecież nie do tych, którzy ogłaszają decyzje, lecz do tych, którzy je podejmują.

Co też doktrynerzy mieli ludziom do powiedzenia o ludzkiej naturze? Rzecz jasna, maluczkim, tj. przez siebie rządzonym.

Najłatwiej odpowiedzieć na pytanie, czego nie mieli do powiedzenia — nie mówili im, jak przestać być rządzonymi.

Ale co im mówili?

Są trzy sposoby postępowania jeźdźca z koniem: z góry, z boku i z dołu.

Sposób z góry: jesteś koniem i nic tego nie odmieni, zawsze będę siedział ci na grzbiecie, bądź więc koniem posłusznym, bo w przeciwnym razie dostaniesz batem.

Sposób z boku: nie ma między nami różnicy, obaj dążymy w tym samym kierunku, i tylko aby lepiej pilnować naszej wspólnej drogi, siedzę ci na grzbiecie.

Sposób z dołu: świat należy do koni, jam tylko twoim sługą, którego wybrałeś do siedzenia ci na grzbiecie, nieprawdaż? Wprawdzie tego nie potwierdzasz, ale wystarcza, że ja to oświadczam w twoim imieniu.

Wszystkie te trzy sposoby po kolei były stosowane, a często wszystkie naraz lub w kratkę, zależnie od okoliczności.

Konkretnie, chodziło o to, żeby rządzeni nadal pozostawali rządzonymi i byli z tego zadowoleni.

Do tego celu służyło wpajanie im obowiązków w zakresie pracowitości, posłuszeństwa, prawdomówności i moralności, a do ich egzekwowania potrzebne było szerzenie i podtrzymywanie przeświadczenia, że człowiek jako istota obdarzona „wolną wolą” ma spełniać wszystko, czego się od niego wymaga, a jeżeli tego nie robi, to znaczy że

„nie chce” i zasługuje na ukaranie, a jeżeli się buntuje, to jest „opętany przez złego ducha”, powinien być więc poddany zabiegom wychowawczym oraz, w razie ich nieskuteczności,

136

odpowiednio dotkliwej obróbce. Że powinien promienieć szczęściem jako pan stworzenia i wybraniec bogów, którzy mu nawet użyczyli swojego wyglądu, tyle że w miniaturze, kazali kochać swoich delegatów i wyposażyli go w duszę nieśmiertelną, która po ciężkim życiu swego posiadacza odbierze za to nagrodę przechodząc ze świata udręk do krainy wiecznego zapomnienia, bądź ponowi doczesną wędrówkę z awansem do lepszych warunków dla nowej cielesnej powłoki, bądź też będzie w zaświatach doznawać wiekuistej szczęśliwości — różne doktryny różne rzeczy obiecywały, a nic łatwiejszego niż dawanie obietnic niesprawdzalnych i nic nie kosztujących.

Tak więc słodzono człowiekowi sytuację, wmawiając weń, że stanowi pępek świata, czyli honorując go antropocentryzmem. Zrobiono z człowieka twór cudowny, aby można było z nim wyprawiać cuda.

Dopóki nauka była słaba, nic nie mąciło antropocentrycznego ładu, oprawionego w starannie wypracowaną doktrynalną terminologię. Toczyły się wprawdzie walki między rozmaitymi doktrynami, ale nie o antropocentryzm. Nikt przecież nie podcina gałęzi na której siedzi.

Pierwszym jego zagrożeniem ze strony nauki było odkrycie dokonane przez Kopernika. Wprawdzie dotyczyło ono astronomii i nie miało w życiu codziennym praktycznego znaczenia, jako że wschody i zachody słońca odbywają się tak, jak się przedtem odbywały, bez względu na do, czy ich przyczyną jest obracanie się Ziemi dookoła Słońca, czy obracanie się Słońca dookoła Ziemi, ale podważyło mniemanie o wyjątkowej roli człowieka we wszechświecie przez okazanie, że jego siedziba to tylko planeta krążą wokół wielkiej gwiazdy, i to w towarzystwie paru innych planet. To właśnie sprawiło, że teoria Kopernika, uznana od razu przez innych naukowców, gdyż wyjaśniała wiele spraw dotychczas niezrozumiałych, była jeszcze przez paręset lat potępiana przez doktrynerów, którym zmąciła tak klarowny, zdawałoby się, obraz kosmosu z człowiekiem pośrodku.

Z czasem liczba nieprzejednanych malała, a dzisiaj trudno sobie nawet wyobrazić, żeby ktokolwiek mógł jeszcze oponować — przeciwnie, świętuje się pięćsetlecie dzieła Kopernika na całym świecie.

Ale też, choć wstrząsnęło ono antropocentryzmem, to jednak go nie obaliło. Jego zwolennicy, pogodziwszy się z naukowymi faktami, nie widzieli przeszkód, dlaczego by człowiek nie miał odgrywać swojej nadprzyrodzoną mocą wyznaczonej mu roli na Ziemi wędrującej zamiast tkwiącej w jednym miejscu.

137

Nadszedł jednak następny cios w postaci teorii ewolucji Darwina. Potraktowanie człowieka jako ogniwa procesu doskonalenia się gatunków opartego na przystosowywaniu się do warunków życia w otoczeniu, jako jednego z gatunków zwierząt, któremu udało się przetrwać, nie obalało wprawdzie wyjątkowości człowieka, ale ją sprowadzało do wyjątkowości lepiej przystosowanego. Ot, w kłębiącym się świecie organizmów pożerających się, aby samemu przeżyć, człowiek zdobył sytuację, w której znacznie częściej bywa pożerającym niż pożeranym. Dąży nawet do tego, żeby nigdy nie być pożeranym, co też, choć niezupełnie, powiodło się, dzięki likwidacji ludożerstwa i wytępieniu dostępnych zwierząt drapieżnych oraz znacznym sukcesom w walce z chorobotwórczymi mikroorganizmami, utrudnionej wobec wielkiej jej liczebności i mikroskopijnych rozmiarów.

Wiedzę o człowieku teoria ewolucji oczyszczała z mitów o nadprzyrodzonych duchowych jego właściwościach, ukazując brak istotnej granicy między człowiekiem a zwierzęciem, toteż niesłychanemu oburzeniu, jakie wywołała w środowiskach pozanaukowych, towarzyszyły zaciekłe wysiłki zmierzające do udowodnienia, że granica taka istnieje.

Wskazywano więc, że tylko człowiek jest zdolny do celowego działania, jest bowiem istotą rozumną, a zwierzęta nie, a gdy twierdzenie to zostało obalone niewątpliwymi przykładami celowego zachowania się różnych zwierząt, twierdzono już tylko, że zwierzętom umożliwia to ich „instynkt”, natomiast człowiek ma ponadto „rozum”, ale była to już tylko gra słów3.

Wysuwano też argument, że tylko ludzie potrafią się ze sobą porozumiewać, czego dowodem jest ich mowa, został on jednak obalony, gdy w wyniku badań naukowych okazało się, że porozumiewają się ze sobą nawet takie zwierzęta, których nikt by o to nie podejrzewał, np. pozornie bezładne fruwanie pszczół jest informowaniem innych o miejscach, w których znajdują się kwiaty obfitujące w miodotwórcze substancje.

Najdłużej przetrwało twierdzenie, że w odróżnieniu od człowieka zwierzęta nie potrafią się posługiwać narzędziami ani tym bardziej ich wytwarzać. Pierwsza jego część okazała się nieprawdziwa, chociażby wobec faktu, że małpy potrafią strącać orzechy kokosowe z drzewa kijem, niedawno zaś zaobserwowano w Tanzanii pewien rodzaj sępów

3 Można sobie wyobrazić, jakim szokiem byłoby sto lat temu studium profesor Elżbiety Fonberg, Nerwice — przesądy a nauka, Warszawa 1974, omawiające występowanie u zwierząt takich zjawisk, jak depresja,

dziwactwa, histeria, halucynacje, fobie, homoseksualizm, sadyzm, masochizm, fetyszyzm, prostytucja itp.

138

wyżerających strusie jaja po uprzednim rozbiciu ich twardej skorupy za pomocą kamieni zrzucanych z dzioba, przy czym, nawiasem mówiąc, inne ptaki przyglądają się tej operacji w oczekiwaniu, że jajo się rozpryśnie i przy tej okazji same będą się mogły także pożywić.

Druga część twierdzenia jest nieprawdziwa o tyle, że jak o tym dawno wiadomo, zwierzęta potrafią budować swoje siedziby (gniazda, mrowiska, ule, tamy itp.). Natomiast prawdą jest, że zwierzęta nie konstruują tworów skomplikowanych, ale dopiero cybernetyka wyjaśniła dlaczego. Będzie o tym mowa w rozdziale 14.

W wyniku tych sporów postawa antropocentryczna uległa pewnej redukcji, a mianowicie uznano, że z fizjologicznego punktu widzenia nie ma istotnej granicy między człowiekiem a zwierzętami, człowiek jest po prostu jednym ze ssaków, natomiast istnieje granica, jeśli chodzi o procesy psychiczne, co uzasadniano argumentem, że człowiek jest zdolny do nieustającego postępu, podczas gdy zwierzęta zachowują się wciąż tak samo jak ich poprzednie pokolenia. Kategoryczność tego twierdzenia została najpierw osłabione wskazaniem na fakt, że nie tylko zwierzęta, ale i ludzie dzicy na najprymitywniejszym szczeblu rozwoju dziś jeszcze pozostają na tym szczeblu z pokolenia na pokolenie. W ten sposób argument o zdolności do postępu obracał się przeciw antropocentryzmowi, gdyż zamiast różnicy między zwierzętami a człowiekiem uwydatniał różnicę między człowiekiem pierwotnym a człowiekiem cywilizowanym. Aby coś z tego ocalić, wysunięto złagodzone twierdzenie, że chociaż trudno mówić o postępie u ludzi pierwotnych, to jednak, w odróżnieniu od zwierząt, nigdy nie przejawiających żadnego postępu, stał się on przecież możliwy u człowieka w sprzyjających warunkach, a to świadczy o jego szczególnych właściwościach. Przy tym nie zauważono nawet, że wzmianka o sprzyjających warunkach jest argumentem z arsenału teorii ewolucji.

Następnym podstawieniem nogi antropocentryzmowi stała się teoria odruchów warunkowych Pawłowa, którego eksperymenty okazały zdolność uczenia się u zwierząt i ujawniły jego mechanizm. Nie był to jednak cios rozstrzygający, i antropocentryści znów mogli uchwycić się słomki nadziei. Bo oto eksperymenty Pawłowa nie wyjaśniły wszystkiego, jeśli chodzi o człowieka, lecz tylko sprawy najprostsze.

Ze sprzeciwem doktrynerów spotkała się teoria Freuda, gdyż dostarczała argumentów przeciw rygorystycznym naciskom na postępowanie człowieka, ujawniając rolę podświadomości, kształtowanej przez przeżycia nawet z okresu wczesnego dzieciństwa.

I wreszcie przyszło antropocentryzmowi doznać ciosu chyba jeszcze większego niż po ogłoszeniu teorii ewolucji, tym razem zadanego przez cybernetykę. Ciężko im było przeżyć

139

zestawienie człowieka ze zwierzętami, ale zestawienie człowieka z maszynami przekraczało ich granice wytrzymałości, toteż na cybernetykę posypał się grad potępień, a nawet w niektórych krajach zakazano jej uprawiania. Trwało to co prawda tylko kilka lat, ale też sytuacja była inna niż za czasów Darwina. O słuszności teorii ewolucji można było tylko przekonywać, powołując się na dowody z przeszłości zbyt odległej, żeby można je było dokładnie sprawdzić — natomiast cybernetyczne maszyny, rozwiązujące zadania matematyczne i logiczne, tłumaczące z jednego języka na inny, komponujące melodie i teksty poetyckie, grające w szachy itp., można było zobaczyć na własne oczy. Poza tym teoria ewolucji to jedynie sprawa satysfakcji ze zrozumienia przemian organizmów w skali milionów lat, natomiast maszyny cybernetyczne to technika, przemysł, automatyka, z korzyściami wymiernymi i osiągalnymi zaraz, a nie za milion lat, jeszcze zaś nie było takiego kraju, który by zrezygnował z takich korzyści dla pięknych oczu antropocentrystów.

Po odpływie fali antycybernetycznej sprzeciwy doktrynerów straciły na sile. Nauka stała się zbyt potężną rzeką, ażeby można było zawrócić jej bieg, a poza tym jest coraz trudniejsza do zrozumienia dla postronnych, atakować jej twierdzeń nie da się już za pomocą zwykłych inteligenckich zasobów pojęciowych.

Na początku rozdziału wspomniałem o trojakiego rodzaju trudnościach. Trzeci rodzaj stanowiły trudności związane z samym problemem.

Mówiąc o stosunku doktrynerów do naukowców zaznaczyłem, że było wiele doktryn, ale to nie znaczy, że nauka była czymś jednolitym. Nie mogła być, bo przecież miała strukturę monodyscyplinarną.

Spośród wielu dyscyplin zajmujących się ludzkimi sprawami dwie zajmują się bezpośrednio zachowaniem człowieka: fizjologia (neurofizjologia) i psychologia.

Fizjologia podchodzi do tego zagadnienia od strony energomaterialnej, badając elementy ludzkiego organizmu, a w szczególności systemu nerwowego, zwłaszcza mózgu.

Fizjologowie posunęli się daleko w rozeznaniu budowy nerwów, ich lokalizacji i funkcjonowania.

Natomiast psychologia podchodzi od strony informacyjnej. Badając objawy ludzkiego zachowania psychologowie wysnuli wiele wniosków na temat ludzkiej pamięci, uczuć, motywów postępowania itp.

Działalność fizjologów i psychologów nasuwa porównanie z dwiema drużynami robotników kopiącymi tunel, każda ze swojego krańca, w nadziei, że kiedyś się spotkają i

140

tunel będzie gotowy do przejazdów z krańca w kraniec. Wydawało się, że do takiego spotkania dojdzie niebawem, jeszcze parę ruchów łopaty z jednej i drugiej strony, a tunel zostanie przebity. Nadzieje te jednak nie tylko się nie spełniły, ale nawet można mieć wątpliwości, czy się kiedykolwiek spełnią na podstawie osiągnięć tych dwóch dyscyplin. Jak dotychczas istnieje między nimi nieprzebyta luka.

Lukę tę stanowi sprawa przemiany procesów energomaterialnych w informacyjne.

Fizjologowie potrafią już dość dokładnie mierzyć potencjały elektryczne w różnych miejscach mózgu (nawiasem mówiąc są to potencjały rzędu tysięcznych części wolta — okoliczność pomagająca zrozumieć, dlaczego procesom psychicznym przypisywano

„niematerialność” w czasach, gdy absolutnie nic nie wiedziano o zjawiskach elektrycznych w mózgu, a gdyby nawet wiedziano, to nie było najmniejszych możliwości mierzenia ich z taką dokładnością), badać je w rozmaitych stanach organizmu, określać związki między funkcjami poszczególnych części mózgu, ale nie widać, w jaki sposób mogliby dojść do wyjaśnienia, wskutek czego ludzie dążą do zdobycia np. władzy lub majątku.

Psychologowie zebrali obszerne dane, jak ludzie postępują, a zwłaszcza co o swoim postępowaniu mówią, i na tej podstawie wyodrębnili pewne typy zachowań, ale nie widać, w jaki sposób mogliby dojść do odpowiedzi na postawione powyżej pytanie, tj. do wyjaśnienia, wskutek czego pewni ludzie dążą do zdobycia władzy lub majątku. Odpowiedzią na takie pytanie nie jest przecież samo stwierdzeniu takich dążeń.

Krótko mówiąc, tym niedosiężnym „środkiem”, nie zbadaną luką, jest źródło motywacji. Fizjologowie są blisko źródła, ale nie motywacji. Psychologowie są blisko motywacji, ale nie u źródła. Źródłem są procesy energomaterialne w organizmie, motywacją zaś procesy informacyjne, ale jakie jest przejście od jednych do drugich?

Wydaje się, że w tym zakresie fizjologia zdołała osiągnąć więcej niż psychologia, i nietrudno zrozumieć dlaczego.

Fizjologowie mając do czynienia z energomaterialnymi elementami, a więc z uchwytnymi konkretami, mogą je badać z zachowaniem wszelkich rygorów ścisłości wymaganych w naukach przyrodniczych. Wyniki osiągnięte przez jednych fizjologów mogą być sprawdzane przez innych. Dowolności indywidualnych interpretacji są niemal wykluczone — od badacza żąda się dowodów, a nie mniemań. Wszystko to sprawia, że fizjologia jest dyscypliną o dużej jednolitości, umożliwiającej sensowne zadawanie pytań w rodzaju: „a co o tym mówią fizjologowie?” Jest godne uwagi, że najtrwalszy wkład do wiedzy o człowieku i jego psychice pochodzi od fizjologów, jak np. Hipokrates i Galenus

141

(temperamenty), Pawłow (odruchy warunkowe), Freud (podświadomość), Kretschmer (konstytucyjne typy ludzkie i odpowiadające im typy zachowań).

W przeciwieństwie do tego psychologia jest dyscypliną składającą się głównie z domniemań, a ponieważ domniemania jednych niekoniecznie są podzielane przez innych, więc powstawały rozmaite „szkoły”, przypominające „szkoły” filozoficzne i często będące pod ich wpływem. Niemal z reguły były one ze sobą skłócone, jedna drugiej zarzucała

„błędność”, czego jednym z przejawów była skłonność do przybierania nazwy „psychologia”

(np. psychologia behawiorystyczna, psychologia postaci itp.), pomimo że w istocie nie były to żadne „psychologie”, lecz tylko wyodrębnione punkty widzenia lub metody, a jedynym sensownym sposobem ich traktowania jest ocena, do rozwiązywania jakich zagadnień które się bardziej nadają. Pytania: „co o tym sądzą psychologowie?”, nie można by postawić bez dodania którzy, a w razie kwestionowania jakiś twierdzeń psychologii słyszy się w odpowiedzi, że to „nie ta” psychologia, tylko jakaś „przestarzała”, w każdym razie nie taka, jaką uprawia psycholog, z którym się rozmawia.

Ten stan rzeczy znajduje potwierdzenie nawet w fakcie, że Freud stworzył „szkołę”, co zdawałoby się świadczyć, że i w fizjologii zdarzały się „szkoły”, ale nie świadczy, gdyż odrębność Freuda wynikała stąd, że, chociaż był lekarzem, najbardziej „psychologizował”, tj.

Ten stan rzeczy znajduje potwierdzenie nawet w fakcie, że Freud stworzył „szkołę”, co zdawałoby się świadczyć, że i w fizjologii zdarzały się „szkoły”, ale nie świadczy, gdyż odrębność Freuda wynikała stąd, że, chociaż był lekarzem, najbardziej „psychologizował”, tj.

W dokumencie cybernetyka i charakter (Stron 133-147)

Powiązane dokumenty