• Nie Znaleziono Wyników

WESELE W ATOMICACH

W dokumencie Sławomir Mrożek OPOWIADANIA (Stron 75-166)

MUCHY DO LUDZI

Październik, trzecia dekada

— Widzicie? Już nas prawie nie ma. Sami chcieliście tego. Ileż to nasłuchałyśmy się waszych przekleństw! A ty, co teraz poruszasz się w głębi pokoju, ogromny i niezgrabny, dobrze pamiętasz, jak zrzędziłeś przez całe lato: „Też Pan Bóg miał pomysł — żeby robakom dawać skrzydła...”

Powtarzam: nie ma nas i rankami możecie się wylegiwać spokojnie, na pół śpiąc, z otwartymi ustami, z nagimi ramionami rozrzuconymi na kołdrze. Dla nas skończyło się jakże przyjemne siadywanie na waszych nosach, pełne finezji krążenie wokół ucha, kto wie, czy nie dające więcej radości niż bezpośrednie wpadanie z głośnym brzęczeniem wprost do waszych nozdrzy.

Dziś jednak, kiedy już wszystko minęło, możemy sobie bez gniewu powiedzieć, kim i gdzie jesteśmy. Tak więc — nas już prawie nie ma, zgodnie z waszym życzeniem, wypowiadanym z akcentem wściekłości przez pół roku, po kilka razy dziennie. Ale co na tym zyskaliście? Jaką cenę musieliście zapłacić? Nie ma nas, ale nie ma także długich dni, plaży, gorących zmierzchów i nie ma już nadziei. Resztki byle jakich liści na drzewach są jedynie nędzną parodią przeszłości, zachowaną po to tylko, żeby wasze upokorzenie było dotkliwsze. Koniec, koniec... — a pisząc te słowa, przyznaję, odczuwam gorzkie zadowolenie, że wraz ze mną, „uskrzydlonym robakiem”, jak byłeś łaskaw się wyrazić, ginie wasza piękna i szlachetna nadzieja.

Jest nas trzy, tu, między szybami okna, szpary już szczelnie zasłonięte wałkami z drzewnej wełny, zaklejone starannie paskami papieru. Z jednej strony widzę mroczną głębię pokoju, z białawą plamą twojej twarzy, z drugiej przestwór nieba. Po tej ostatniej stronie brzęczy jeszcze jedna z koleżanek. Druga już leży w dole nieruchomo z wyciągniętymi wszystkimi sześcioma łapkami. Bo jakkolwiek jesteśmy „skrzydlatymi robakami” — po śmierci wyglądamy ładniej niż wy.

Cicho tu jest i biało, i bardzo jasno.

Nigdy już nie zjem ci ani okruszynki sera przy śniadaniu, ani też, gdy golisz się przed lustrem, wykrzywiony zabawnie i podobny wtedy do psa, który wykonuje pewną absorbującą i pocieszną czynność, nie siądę ci na nagim barku. Za to, kiedy patrzysz teraz na mnie, cały w kosmatym swetrze, wiesz, że moja malutka, czarna i wyschnięta śmierć na białej framudze jest w rzeczywistości — czy chcesz tego, czy nie — wielka i pełna majestatu, jak to wszystko, czego się spodziewałeś na początku maja.

Pamiętasz przecież, jak wiele obiecywałeś sobie po nadciągającym niebezpiecznym lecie. Jak wstępowało w ciebie lato, a ty myślałeś, że uda ci się mu sprostać. Warto też było potem patrzeć na ciebie, jak znowu zaklejałeś szpary w oknie, znowu po raz któryś w życiu. Pokonany. Z tego wszystkiego pozostał ci tylko mój trupek. I czy opłaciło się tak przeklinać, kiedy w lipcu chciałam przejść się troszeczkę po twojej nodze?

Żegnaj, mój ty duży, odziany w hańbiącą flanelę! Wesołych Świąt i Nowego Roku! Oto rozstrzygnęło się, co piękniej: czy umierać razem z Wielkim Niespełnionym, które przecież było tak blisko, czy małodusznie zapomnieć, oddać się w lenno nausznikom i kaloszom.

Mnie świeci ostatni zachód słońca. Tobie — żarówka, sześćdziesiątka.

77 O NAGOŚCI

Ojciec mój wszedł do przedpokoju, odruchowo wycierając nogi o drugą z kolei wycieraczkę, szlachetniejszą, która znajdowała się już wewnątrz mieszkania. Pierwsza, zgrzebna, leżała pod drzwiami, na klatce schodowej.

Przedpokój był zazwyczaj ciemny. Światło padało tylko z drzwi prowadzących do sypialni, które były do połowy oszklone matową szybą. Jednak jakiś nowy blask, a ściślej mówiąc — odcień blasku, który zaledwie zaznaczał swoje istnienie, lecz nie rozpraszał mroku — musiał go dosięgnąć i zaniepokoić. Zatrzymał się — w palcie koloru marengo — i szukał źródła swojego niepokoju. Znalazł je dopiero po chwili, jak zawsze, kiedy nie znany nam, a poszukiwany przedmiot znajduje się powyżej poziomej linii naszego wzroku.

W górze, wyłaniając się z najgęstszych, podsufitowych ciemności, zwieszał się ostrzem pionowo w dół — nagi miecz.

W tym wielkim pomieszczeniu o kwadratowej powierzchni zostawiano kalosze i okrycia na stojącym wieszadle, w kącie stały też kufry zawierające rozmaitą starzyznę.

Wszystko to były formy bryłowate, nijakie, zamazane półmrokiem. Teraz unosił się nad nimi doskonale prosty, z podłużnym żłobkiem wzdłuż klingi, jasny i chłodny zapewne.

Zbiegał się cały w spiczastym zakończeniu, w jednym punkcie tak intensywnym, na pograniczu metalu i powietrza, że patrząc na niego, doznawało się swędzenia w karku.

Wisiał tak na włosku, nad samym środkiem przedpokoju.

Ojciec oburzył się. Zaniedbanie czy głupie figle? Jednak pokazać po sobie, jak mocno go to obeszło, znaczyłoby — dać satysfakcję sprawcom.

— Niech Franciszka to sprzątnie! — rzucił w głąb kuchni z pozorną niedbałością.

Przemykając się pod ścianą dotarł do wieszaka i zostawił na nim swój płaszcz. Potem zniknął w stołowym.

Całą tę scenę obserwowałem z łazienki, a zarazem ubikacji, której nie oświetliłem.

Zakradłem się tam po kartki powieści, której treść nie nadawała się dla dzieci, gdyż, mimo że niezrozumiała, rozbudzała w nich przedwczesne niepokoje. Aby ją zniszczyć i nie dopuścić do moich rąk, rodzice wybrali drogę równie praktyczną, co — jak się okazuje — zawodną. zdziwienia. Leżąc na dywanie w stołowym — była to moja ulubiona pozycja — czytałem strzępy zakazanej powieści i przez uchylone drzwi spoglądałem w mrok przedpokoju. Tak oczekiwałem na powroty ojca. Wycierał nogi hałaśliwie, pragnąc nie dopuścić do postronnych podejrzeń, że przepełnia go lęk.

Gości, którzy co prawda rzadko u nas bywali, lojalnie ostrzegano: — Proszę pod ścianą, tędy. Trzymamy go na wszelki wypadek, a i dla ozdoby również. Gdyby nie to, że podłogi froterowano szczotką na długim kiju, miejsce na środku przedpokoju pozostałoby nie zapastowane. Lśniło jednak zawsze czarnym połyskiem i nie odcinało się inaczej, jak tylko w mojej wyobraźni.

Leżąc na dywanie, sam niewielki, wrzucony między ornamentalne wzory, raczej dotykałem niż czytałem tę żółtą książkę, o której nie wiedziałem nawet, jak się nazywa, zaczyna i kończy. Dzięki pilności w śledzeniu wszystkiego, w co zaopatrywano łazienkę, doczekałem się też ilustracji. Biała, naga postać przekładała nogę przez balustradę balkonu.

Druga, również naga, choć nieco inna, załamywała ręce. W alkowie — łóżko. Na niebie księżyc — sierp. W kolorach czarnym i białym.

Zdarzało się, choć nieczęsto, że zostawałem sam w mieszkaniu podczas długich popołudni. Otwierałem wtedy wszystkie drzwi prowadzące do przedpokoju. Z każdego zakamarka mieszkania, z jego głębi, widziałem w półmroku wyraźne, proste i zawsze nieruchome ostrze, o blasku tak głębokim, czystym, że nie lśniło wulgarnie, a doskonała jedność jego kształtu, tworzywa i wewnętrznego światła bardziej mnie przyciągała niż czerwony i wrzaskliwy odblask zachodów słońca w lustrze, w sypialnym.

Ojciec udławił się rybą podczas kolacji. Było jednak coś żenującego w tym, że zakrztusił się ością, a w sąsiednim przedpokoju zwisał na włosku, u powały nagi miecz.

79 naprzeciw. Trochę wyższy ode mnie, o wiele szerszy w ramionach, miał również kapelusz, podczas kiedy ja kapelusza nigdy nie noszę.

Przybrałem odpowiedni wyraz twarzy, aby wydać się energicznym i pięknym.

Myślałem, że wszystko odbędzie się jak zwykle. Ja wstrzymam na chwilę oddech, żeby powietrze roztrącone nieznajomym i otaczające go nie przeniknęło mi do płuc — i miniemy się.

Ale on zagrodził mi drogę i powiedział:

— Proszę się zatrzymać. Jutro, dokładnie o siódmej, przyjdzie pan do mnie posprzątać mieszkanie.

Byłem tak zdziwiony, że zapytałem tylko:

— Ja?

— Oczywiście, że pan.

— Ale co to ma znaczyć?! — Odnalazłem wreszcie właściwy sposób odpowiadania na zaczepki. — Co pan sobie wyobraża?! Proszę mnie przepuścić!

— Niech się pan nie unosi. Proszę posłuchać: woda bieżąca jest na miejscu, również i ściereczki.

— Czy pan naprawdę sądzi, że ja...

— Praca z pozoru wydaje się ciężka, nie przeczę, ale jest przecież odkurzacz.

— Jaki odkurzacz?!

Doskonały odkurzacz, operowanie nim to prawdziwa przyjemność. Zresztą można trzepać na dole, na podwórku.

— Które piętro? Pewnie szóste.

— Ależ nie! Czwarte. W dodatku jest winda. Sam pan widzi, jakie warunki.

— Ale z jakiej racji ja mam panu sprzątać mieszkanie?!

— Bo już jest brudne i trzeba koniecznie trochę odświeżyć. Dostanie pan fartuch.

Zresztą proszę nie robić uwag.

— Ale co to ma znaczyć właściwie?!

— No bo przecież nie będzie pan sprzątał bez fartucha. Zresztą — jak pan chce.

— Nie, nie, koniecznie fartuch. Ale... jak pan śmie!

— W komórce obok łazienki znajdzie pan miotełki, światło musi pan zapalić w przedpokoju, bo w komórce spaliła się żarówka.

— Nie, to doprawdy niesłychane!... Przydałyby się szmaty filcowe... Ale za kogo mnie pan bierze właściwie, co?!

— Szmat nie ma, są tylko pantofle na wojłoku, znajdzie je pan także w komórce. Tylko proszę mi nie zużywać za dużo pasty do podłogi. Wszystkiego wychodzi tyle, że nie można nadążyć.

— A pan myśli, że można zbyć byle czym? Jak się robi, to trzeba tyle, ile trzeba, nic nie da się oszukać, a jak pan myśli...

— Proszę nie dyskutować. Pastować lekko, poczekać, aż przeschnie. Froterkę pożyczy pan od sąsiadów.

— Jak to, nie ma pan swojej froterki? Nie można było sprawić?

— To nie należy do pana. Do sąsiadów dzwonić tylko przed ósmą, bo potem wszyscy wychodzą. Powiedzieć, że to ode mnie. W kuchni, na kredensie, leży ementaler, proszę sobie wziąć kawałek, tylko nie wszystko. Zlew przetkać, geranium podlać, linoleum zwinąć, obcych nie wpuszczać.

— A ciepła woda? Zimną nie będę mył. Mam reumatyzm.

— Proszę nie pleść głupstw. Woda grzeje się w piecyku gazowym. Trzeba tylko przekręcić odpowiednie kurki. Jest pan dorosły.

— To i gaz jest?

— Proszę nie zadawać nieinteligentnych pytań. Jasne, że jest.

— Ja się boję. Można się otruć.

— Głupstwa. Brudne serwety złożysz pan w jednym miejscu. Szafy odsunąć, materace przetrzepać, firanki zdjąć, klamki proszkiem, ścian nie ochlapać, okna potem na sucho trzeć długo, bo sprawdzę, radio wyłączyć i nie słuchać, bo rozprasza. No, to by było mniej więcej tyle. Do widzenia.

Odszedł, nie oglądając się, krokiem sportowca. Spoglądałem za nim, dopóki nie zniknął. Kipiała we mnie obrażona duma, krzyczała zraniona godność osobista.

Nagle zrobiło mi się głupio, poczułem się bezradny, bezbronny... nie zostawił mi przecież adresu.

81 ODJAZD

Oto dziś dzień odjazdu. Dosyć już przeżyłem w tym domu. Dosyć, jeżeli jest się mną.

Dla kogo innego kwestia: ile przeżyłem — jest obojętna i można ją załatwić polubownie z każdym z osobna. „Tak, tak, wiele przeżyłeś”. Albo: „To jeszcze nie tak wiele”. Wszystko zależy od okoliczności, a także od mojej argumentacji.

Koń czeka osiodłany na podwórzu. Nigdy nie jeździłem konno, ale kiedy chodzi o to, żeby odjechać i już tu nigdy nie wrócić — nic nie jest trudne.

Tak właśnie mówiłem do siebie, krzątając się po kuchni i przylegającym do niej korytarzyku. Niedorzeczna myśl, żeby nie zapomnieć o pieprzu, nie dawała mi spokoju. Na cóż, u licha, potrzebny mi jest w drodze pieprz? Ostatecznie w przygodnych gospodach doskonale mogę się obejść bez niego. Zły byłem na tę maskę, za którą zręcznie ukryła się bojaźń przed podróżą. Ostatecznie — powiedziałem sobie — jeżeli ulegnę, to jeszcze o niczym nie będzie świadczyło. Ważne jest tylko to, żeby wyjechać. Więc wszystko kładąc na karb mojej nerwowości, wyjąłem z kredensu tę drewnianą baryłkę wielkości pięści Jeszcze wizerunek dzikiego człowieka z kółkami w uszach, wypalony na jej wypukłości, próbował mnie odstraszyć okropnym grymasem. Daremnie. Odsypawszy nieco tego zgryźliwego proszku do woreczka, zamknąłem na powrót baryłkę wraz z jej dzikim.

Uległem przezorności po to, żebym opędzając się przed nią, nie musiał podejrzewać siebie o lęk przed wyjazdem. Zresztą słońce już wstało na dobre i dom, przeszyty na wylot prawie poziomymi smugami, mówił: „Jestem absolutnie wesoły. Nie martw się o mnie. Jedź”.

Koszyki, sakwy i kuferki gromadziłem, jak generał swą armię przed bitwą, pod oknem, na stole z surowych desek. Czyniłem to nie bezinteresownie zapewne, choć bezwiednie.

Chodziło o to, że wszystkie płótna, rzemyki, pakowna skóra, chrzęszczenie i szorstkość, cała ta zgrzebna rzeczowość wiejskiej podróży — godziła się z urodą niezgrabnego mebla.

Bo trzeba wyznać, że stół ten zrobiłem kiedyś własnoręcznie, nie bez mozołu i nadzwyczaj nieudolnie. Nigdy nie mogłem na niego patrzeć, choć patrzyłem właśnie na złość jemu, który był świadectwem mojej klęski. Udawałem przed sobą, że jestem wyższy ponad jakieś tam pospolite stolarstwo. Dzisiaj, odjeżdżając, nie mogłem pominąć stołu. Jak on trzeszczy pod ciężarem przyborów podróżnych... Przez tyle lat miał do mnie pretensje o swoją ułomność. Dzisiaj sam widzi, że to nie ma żadnego znaczenia. Odjeżdżałem na zawsze. Kto wie, może nawet dlatego nie chciało mi się kiedyś zrobić go porządnie, ponieważ już wtedy nosiłem w sobie plany odjazdu? Co taki stół może wiedzieć...

Wychodzę do sieni, żeby oczyścić buciki. W drodze pokryją się znowu kurzem, ale to już będzie droga, kurz podróżny. Nie ma powodu, żebym zabierał pył z tego obejścia, gdzie tyle razy dawałem jeść kurom. Klękam na zimnej posadzce. Trzeba to o niej powiedzieć bez ogródek, zasługuje na to, ponieważ nigdy, jak pamiętam, nie była inna — zawsze zimna. Kiedy wchodziło się na nią boso, wprost z upału, choćby myślało się nie wiadomo o czym, zawsze jej złośliwy chłód sprawiał, że trzeba było pomyśleć tylko o niej. Jest betonowa i głupia, gładka, z wielkim białawym kręgiem i rozchodzącymi się od niego, również białawymi, niby to promieniami, grubymi, każdy w kształcie mocno spłaszczonej elipsy. Niby to wyobrażenie kwiatu, dla ozdoby. Brudna degeneracja mozaiki, o której uczyłem się w szkole, kiedy była mowa o Bizancjum. Używając do tego więcej energii niż potrzeba, pędziłem szczotką kurz na jej szaro-białawą powierzchnię.

Tak więc stanąłem wreszcie na podworcu, w obliczu dnia, drzew orzeźwianych wiatrem, bramy otwartej na oścież, domu, którego biała ściana piękniała z każdą chwilą od blasku słonecznego. Czas było wyruszyć. Tysiące małych radości skakało we mnie i tańczyło, a ich tłum był właśnie tą jedną, wielką radością. Zostawiając to wszystko, miałem zdobyć inne, nieskończone wszystko, w porównaniu z którym tamto pierwsze i minione było piaskiem.

Słońce mknęło w górę na wiwat dla mnie. Zagajnik kotłowany wiatrem machał do mnie milionem zielonych chusteczek. W tych warunkach krzywy — z mojej winy — stół, sień czy dziki człowiek na baryłce pieprzu — to nie miało żadnego znaczenia.

Przeszedłem podwórze na ukos, a moje nogi, długie i mocne, wiedziały niezawodnie, gdzie mają stąpać.

Ostatnie spojrzenie. Płaszcz przerzucony przez ramię nadaje mi już tajemnicze szlachectwo podróży, czyni mnie kimś, kto z podniesionym czołem, spokojnie, wyrusza poza obręb pogodnego dnia, w przyszłą burzę i deszcze.

Tak myślałem, przemierzając podwórze szerokimi krokami. Nie mogłem sobie odmówić przyjemności żegnania się z każdym kawałkiem tego, co już miałem za przeszłość, z osobna. Stawałem więc przed wyższymi ode mnie słonecznikami i naigrawałem się z nich. Nędzne, czarne twarze! Zostaniecie tutaj, niezgrabnie tkwiąc na swoich jedynych, rurastych nogach i wszystko, na co was stać — to tylko powiewanie przy pożegnaniu płomiennymi bokobrodami. Wyszydziłem też płot, siny i zielony od zbutwiałości, poniżyłem drewutnię, protekcjonalnie odniosłem się do studni. Maszerując tam i z powrotem, coraz sprężyściej, przypomniałem sobie, że warto by się jeszcze przejrzeć w lustrze. Z niecierpliwością minąłem sień i stając przed zwierciadłem długo nie mogłem się zdecydować, czy nosić płaszcz podróżny na prawym, czy też na lewym ramieniu. Z prawej strony byłem jakby przystojniejszy, względy praktyczne przemawiały za ramieniem lewym — trzeba zostawić prawej ręce swobodę ruchów. Cofając się najpierw o kilka kroków, podchodziłem potem energicznym marszem pod lustro, żeby sprawdzić, jakie wrażenie odniesie ktoś, przed kim wyłonię się znienacka. Przybierałem również pozę nieruchomą, półprofilem, pragnąc uzyskać wyraz sekretnego skupienia. Komponowałem się też całkiem z bliska, odymając wargi, nadając sobie odcień znużenia, to znów oczarowując się wspaniałym uśmiechem. Aż poczułem, że tamto chodzenie po podwórzu, jak również ciężka praca nóg przed lustrem zmęczyły mnie i owładnęła mną chęć, żeby usiąść na chwilę.

Nikt nie każe mi wyjechać natychmiast. Wiedziałem także, że już za chwilę stanę się głodny. Żeby jednak wypełnić ten krótki moment, zanim głód rozwinie się z przeczucia i stanie się dostatecznie silny, postanowiłem zamieść posadzkę w sieni.

Ostatecznie — udowadniałem — jeść trzeba, teraz czy potem, a moje poczucie estetyki, zamiłowanie do czystości i porządku jest tak silne, że nie zawsze mogę mu się oprzeć.

Powiesiwszy mój dzielny płaszcz podróżny w szafie, żeby się nie zmiął i nie zakurzył, zabrałem się do roboty. Krzątanina przedłużyła się i kiedy zmiatałem ostatnie okruszki błota na śmietniczkę, głód, ku memu cichemu zadowoleniu, wyłonił się już zupełnie wyraźnie, zmęczone nogi natarczywie domagały się spoczynku.

Wynosząc zawartość śmietniczki na dwór, po drodze rozsiodłałem konia, żeby się nie męczył, a potem zakręciłem się w kuchni. Południe musiało już minąć, bo żywo odczuwałem anomalię takiej pory obiadowej.

Zaczął się paciorek małych czynności, czynnostek raczej, potrzebnych do tego, żebym w końcu mógł usiąść przy moim, nie najlepiej wykonanym stole. Ostatnią z nich było podłożenie skrawka zwiniętego papieru pod jedną, krótszą nogę stołu, żeby się nie kiwał.

Przez okno widać było słoneczniki, znieruchomiałe, bo wiatr już umilkł. Słońce, już nie tak usilne jak w południe, opadło między drzewa i tylko niektórym słonecznikom płonęły żółte uszy jak dzieciom o zachodzie słońca.

Posiliwszy się, siedziałem jeszcze chwilę, a potem zapaliłem świecę, bo zaczęło się zmierzchać. W blasku świecy wyjąłem z kredensu baryłkę z wypaloną na niej brunatną głową dzikiego i przesypałem do niej z powrotem z podróżnego woreczka zapas pieprzu.

Żeby nie wywietrzał do jutra.

83 NIŻEJ

— Czy zauważyłeś — powiedział Artur — że droga się obniża?

Rzeczywiście, od godziny posuwaliśmy się ciągle w dół. Dachy domostw, które od czasu do czasu mijaliśmy, stawały się coraz bardziej płaskie. Coraz więcej tarasów.

— Dlaczego mi się tak przypatrujesz? — zapytałem Artura.

— Twoje czoło — powiedział — twoje biedne czoło.

Spojrzałem do lusterka. Czoło obniżyło mi się znacznie. Linia, od której zaczynały się włosy, wypadała prawie tuż nad brwiami.

— W porządku — mruknąłem, choć to opanowanie było tylko pozorne. — Patrz lepiej na swoje nogi. Zdaje się, że nigdy nie miałeś tak niskiego podbicia. To jest chyba ojciec wszystkich platfusów.

Artur krzyknął. Przekonał się, że stopy miał teraz spłaszczone jak łopatki i to zjawisko wciąż przybierało na sile.

Posuwaliśmy się teraz, całkiem już wyraźnie, po pochyłości.

— Nie można właściwie rzec — zastanowiłem się — że nie ma tu wzniesienia.

Przeciwnie, ono jest cały czas. Tak jednak jakoś wychodzi, że my nic z tego nie mamy i raczej musimy mimo wszystko przyznać, że zjeżdżamy. Jesteśmy więc, żeby tak to wyrazić, na podszewce tego, co nazywamy górowatością. — Tu mignął nam jakiś przechodzień o spłaszczonej czaszce.

Artur milczał. Najwidoczniej coś przetrawiał w sobie. Nagle ożywił się.

— Czy znasz tę historię o wdowie i kominiarzu? Otóż pewna wdowa...

— Przestań — odparłem — przestań w tej chwili. Wiem dobrze, co mi chcesz wymiarowość, no to zniknie i nie będzie jej, jakże więc chcesz, żeby była tam, gdzie jej nie

— Przestań — odparłem — przestań w tej chwili. Wiem dobrze, co mi chcesz wymiarowość, no to zniknie i nie będzie jej, jakże więc chcesz, żeby była tam, gdzie jej nie

W dokumencie Sławomir Mrożek OPOWIADANIA (Stron 75-166)

Powiązane dokumenty