• Nie Znaleziono Wyników

Sławomir Mrożek OPOWIADANIA

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Sławomir Mrożek OPOWIADANIA"

Copied!
166
0
0

Pełen tekst

(1)

OPOWIADANIA

(2)

Sławomir Mrożek OPOWIADANIA

Wydanie II poszerzone

Wydawnictwo Literackie Kraków

(3)

3

P R A C Ę W Ł O Ż O N Ą W P R Z Y G O T O W A N I E W E R S J I E L E K T R O N I C Z N E J D E D Y K U J Ę W S Z Y S T K I M P O S Z U K U J Ą C Y M M Ą D R O Ś C I

Obwolutę i okładkę projektował ANDRZEJ DAROWSKI Redaktor IRENA SMORĄG

Printed in Poland

Wydawnictwo Literackie, Kraków 1974

Wyd. II. Nakład 30 000+283 egz. Ark. wyd. 15. Ark. druk. 18,25 Papier offs. imp. kl. III, 82X104, 80 g

Oddano do składania 19 XII 1973 Podpisano do druku 13 V 1974 Druk ukończono w lipcu 1974

Zam. nr 896/73. S-63-17. Cena zł 40.—

Drukarnia Narodowa, Kraków, Manifestu Lipcowego 19

(4)

SPIS TREŚCI

PÓŁPANCERZE PRAKTYCZNE

Półpancerze praktyczne ... 7

Sprawa porucznika C.: opowiadanie Arkadego N. ... 9

Sztabskapitan Hipolit... 11

SŁOŃ Z ciemności ... 13

Chcę być koniem ... 14

Dzieci... 15

Łabędzie ... 17

Mały... 18

Lew ... 20

Przypowieść o cudownym ocaleniu ... 22

Monolog ... 23

O księdzu proboszczu i orkiestrze strażackiej... 24

*** ... 27

Tło epoki... 29

W szufladzie ... 31

Fakt ... 32

Wyznania o Zygmusiu... 34

Przygoda dobosza ... 36

Spółdzielnia „Jeden” ... 38

Złote myśli i sentencje... 40

Ostatni husarz ... 42

Koniki ... 44

Poezja ... 46

Droga obywatela... 48

Z gawęd wuja ... 50

Pastor ... 53

Życie współczesne... 55

Zdarzenie ... 56

W podróży ... 58

Sztuka ... 60

Zakochany gajowy... 61

Wiosna w Polsce... 63

Weteran piątego pułku... 65

Sceptyk ... 67

Słoń... 68

Kronika oblężonego miasta ... 70

(5)

5 WESELE W ATOMICACH

Muchy do ludzi... 76

O nagości ... 77

Spotkanie ... 79

Odjazd... 81

Niżej ... 83

Rękopis znaleziony w lesie ... 85

Profesor Robert... 86

Podanie ... 89

Przygoda w czasie ferii... 90

Wina i kara ... 93

Przejażdżka... 95

Kto jest kto?... 97

Wesele w Atomicach ... 99

Wspomnienia z młodości... 101

DESZCZ Mały przyjaciel ... 105

Góral ... 108

Współczucie ... 110

Ptaszek ugupu ... 111

Ad astra... 114

Nadzieja ... 124

Wierny stróż ... 127

Upadek orlego gniazda ... 130

Na biwaku... 138

Jak walczyłem ... 140

Testament optymisty ... 144

Mon général... 145

Ten gruby, co się śmiał... 150

Interwał... 152

Szach... 155

Pasażer ... 161

(6)

PÓŁPANCERZE PRAKTYCZNE

(7)

7 PÓŁPANCERZE PRAKTYCZNE

Jestem starym subiektem i widziałem w swoim życiu wiele towarów niechodliwych, ale żeby aż tak... Gdy otwieraliśmy paczki z ostatniego transportu — błysk metalu pozwalał przypuszczać, że są to aluminiowe garnki. Tymczasem — diabli wiedzą co się stało w dystrybucji czy planowaniu. Nasz Dom Towarowy otrzymał czterysta nowych półpancerzy, model XVI wiek, używany swego czasu przez landsknechtów. Zdaje się, że były one przeznaczone do rekwizytorni jakiegoś teatru, ale nawet gdyby tak było, to po co jednemu teatrowi tyle półpancerzy? Nie było jednak rady. Towar jest towarem i musi być sprzedany.

Kolega nasz, Eugeniusz, którego uważaliśmy za specjalistę od reklamy, umieścił kilka półpancerzy na wystawie, zaopatrując je sloganami:

„Półpancerz w każdym domu”

„Jeśliś harcerz — kup półpancerz”

„Nie pomoże koń ni wieża — jeśli nie masz półpancerza” (Hasło dla szachistów)

Na razie jednak nikt nie żądał półpancerzy. Przeciwnie — klienci odnosili się do półpancerzy z lekceważeniem a nawet z wesołością. Nie pomogły dalsze pociągnięcia kolegi Eugeniusza, który ogłosił, że co dziesiąty półpancerz, nabyty w naszym Domu — wygrywa w charakterze premii czapeczkę krakowską z pawim piórem, a co dwunasty — Piórnik z napisem: „Pamiątka z Zakopanego”. Tymczasem zbliżał się okres remanentów i sytuacja stawała się poważna.

Wtedy właśnie zgłosił się do nas staruszek, który w zamian za udostępnienie mu kupna czajniczka do herbaty podjął się sprzedać cały zapas półpancerzy. Propozycja została przyjęta.

Staruszek zaczął od tajnej konferencji z panem Eugeniuszem, a nazajutrz, w godzinach największego ruchu, zjawił się w PDT, podszedł do lady i rzekł do kolegi Genia:

— Proszę o dwadzieścia półpancerzy.

— Niestety, sprzedajemy tylko po dwie sztuki.

— Ale ja potrzebuję dwadzieścia sztuk.

— Niestety, wykluczone.

Jako pierwszy zwrócił na nich uwagę posępny blondyn ze złamanym nosem. Zatrzymał się obok i słuchał ciekawie.

— Panie, chociaż piętnaście sztuk, ja mam dzieci — błagał staruszek.

— Nie mogę, łaskawy panie, nie mogę — bił się w piersi sprzedawca.

Już po chwili otaczał ich mały tłumek. Pośrodku klęczał staruszek i ze łzami w oczach prosił o pięć sztuk półpancerzy. Eugeniusz zasłaniał oczy rękoma, lecz nie ustępował.

— Gdzie się pani pcha?! — zawołał nagle posępny blondyn.

Na drugi dzień, gdy przechodziłem koło tandety, zauważyłem posępnego blondyna, który wołał monotonnie:

— Plastyczne, elastyczne, półpancerze praktyczne!!!

W czasie przerwy obiadowej przybiegł do mnie kolega Eugeniusz, zadyszany, w przekręconym krawacie i prosił o pomocnika. Sprzedano pierwsze partie półpancerzy.

Niektórzy wychodzili od nas błyszcząc kadłubami odzianymi w stal, z wyrazem zadowolenia na twarzach, inni natomiast, tylko w marynarkach, wymykali się upokorzeni, obiecując sobie jednak przyjść nazajutrz.

Zapas był na wyczerpaniu. W parku, na ulicach, zaczęli pojawiać się młodzi ludzie w eleganckich półpancerzach, którzy spotkawszy znajomych mrużyli jedno oko i mówili niedbale:

— Gdzie kupiłem? Prywatnie. Kosztowało? Nooo, naturalnie...

(8)

Staruszek został moim przyjacielem i chętnie spędzaliśmy czas na pogawędkach. I pewnego razu, kiedy łowiliśmy ryby w Wiśle, usłyszeliśmy taką rozmową:

— Dokąd to pani idzie, pani Modrzejewska?

— Do PeDeTu!

— Po co! Tam nic nima! Byłam wczoraj, pytałam się o te półpancerze. Nima, słyszała pani? Nima, nima!

1951 r.

(9)

9

SPRAWA PORUCZNIKA C.: OPOWIADANIE ARKADEGO N.

Wielu spośród nas — zaczął Arkady N., wieloletni członek stuosobowego chóru męskiego „Eol polski” — spotkało się prawdopodobnie z takimi wypadkami, które należałoby rozpoznać jako objawy kumoterstwa. Aby dowieść, jak nie sprzyja kumoterstwo pomyślnemu funkcjonowaniu danej instytucji, a wprost zgubne jest dla samego protegowanego — opowiem następującą historię:

Działo się to pięćdziesiąt lat temu. Prezesem towarzystwa śpiewaczego „Eol polski” był wówczas pan B., człowiek znany, dobrze widziany w Wiedniu. Prezes B. miał bratanka, porucznika C. Porucznik C. na skutek wybuchu beczki z prochem stracił słuch, lecz postanowił poświęcić się karierze śpiewaczej. Dzięki stanowisku swego stryja, prezesa B.

— porucznik C., zrzuciwszy mundur, wstąpił do towarzystwa śpiewaczego „Eol polski”.

Porucznik C nie miał słuchu kompletnie. Jedyną melodią, jaką znał, pamiętając ją jeszcze z wojska, było: „Córuś, co ty tam z huzarem”. Piosenkę tę śpiewał zawsze, ilekroć nasz chór występował, bez względu na to, co było w programie. Rzecz jasna, że przy takim stanie rzeczy jego nadzieje na szybką karierę okazałyby się zawodne, gdyby nie pewien przypadek.

Mianowicie na skutek pożaru porucznik C. zaczął się jąkać. Obecnie nie śpiewał

„Córuś, co ty tam z huzarem”, ale „Ccc-ór-óruś-co-oooo-tty-ttam-z-huz-aa-rem”. Dzięki temu szczęśliwemu zbiegowi okoliczności słowa jego piosenki nie brzmiały już tak wyraziście, ale rozciągały się na pojedyncze zgłoski i dlatego często udawało się nam je zagłuszać, gdy nasz chór śpiewał na przykład uroczyste „Veni Creator” albo „Czy to w dzień, czy o zachodzie”. Oczywiście zawsze musieliśmy śpiewać „forte”.

W ten sposób pozycja porucznika C. w naszym chórze znacznie się poprawiła. Na niektórych występach udawało się nawet tak dalece, że publiczność w ogóle go nie słyszała. Jednak należy wątpić, aby porucznik C. się wybił, gdyby nie zrządzenie losu.

Mianowicie pod wpływem przestrachu spowodowanego żywiołową klęską powodzi — porucznik C. oniemiał.

Odtąd już nie było wątpliwości, że zrobi karierę. Prezentował się wspaniale — postawny, szeroki w ramionach, zawsze stał na środku, w pierwszym rzędzie. Jego krucze włosy, zaczesane na bok, lśniły, biały gors nieskazitelnego fraka przykuwał uwagę. Nie wydając żadnego głosu ruszał do taktu ustami. Oczywiście, w naszym stuosobowym chórze nie robiło to żadnej różnicy i nikt nam nie zarzucił, że śpiewa nas tylko dziewięćdziesięciu dziewięciu. Poza tym skończyło się raz na zawsze „Córuś, co ty tam z huzarem” i nawet zaczęliśmy o tej piosence z wolna zapominać.

Porucznik C. ruszył w drogę od zaszczytu do zaszczytu. Prezes B. za pośrednictwem księcia V. wyjednał mu wysokie odznaczenie. Order ten, wykonany w złocie — wyglądał szczególnie efektownie na piersi porucznika C., na tle szerokiej, błękitnej szarfy. W połączeniu z błyskiem jego pysznych, białych zębów — jednał mu powszechną uwagę i uznanie. Nie należy zapominać, że dzięki pozbyciu się owego „Córuś, co ty tam z huzarem” nasz chór w przeciągu krótkiego czasu zrobił znaczne postępy. Dlatego więc nazwisko porucznika C. tym łatwiej przeniknęło do recenzji. Potem zaczęto pisać recenzje tylko o nim, chwaląc jego głos i technikę śpiewu. Oczywiście było to nadużycie, ponieważ żaden z recenzentów nie mógł słyszeć jego głosu.

Mijały lata. Hołd składano nie tylko jego sztuce, ale i jego skromności, ponieważ porucznik C. z wiadomych przyczyn nigdy nie udzielał żadnych wywiadów, a jego milczenie w rozmowach prywatnych przypisywano trosce o głos. Wreszcie sam porucznik C. doszedł do przekonania, że jest prawdziwym, sławnym śpiewakiem. Dzięki jego stryjowi, prezesowi B., nie mogliśmy mu niczego odmówić. Gdy pewnego razu obiecał zaśpiewać na imieninowej „garden-party” u barona D. — musieliśmy tam pójść wszyscy razem z nim, dziewięćdziesięciu dziewięciu, aby wśród murawy, w blasku lampionów

(10)

zawieszonych na starych jaworach — odśpiewać z nim: „Przepiękna, cicha noc majowa” i

„Na twe łabędzie łono drżące”. Potem wszyscy zebrani, a także baronostwo D., entuzjastycznie gratulowali mu sukcesu, jemu jednemu. Innym razem, kiedy nie przyszedł na próbę, ponieważ przeziębił sobie gardło, musieliśmy poczekać, aż wyzdrowieje, choć jasne było, że jego obecność nie była aż tak konieczna.

Mijały lata. Prezes B. zmarł i został pochowany na cmentarzu w N., a nad grobem jego bratanek, porucznik C., odśpiewał wspaniale, jak mniemano, w obecności tłumów

„Requiescat in pace”. Oczywiście stojąc w pierwszym rzędzie naszego chóru „Eol polski”.

O tym „Requiescat” długo jeszcze potem mówiono. Był to jednak najświetniejszy występ porucznika C. Wszystko, co działo się od śmierci stryja jego, prezesa B., zapowiadało nieuchronny upadek naszego śpiewaka.

W zaślepieniu swoim przyjął zaproszenie na gościnny występ w mieście P. Na dworzec przyszło nas tylko sześćdziesięciu. Przecież prezes B. już nie żył.

Następnie zgodził się śpiewać na przyjęciu u hrabiego Y. Stary totumfacki hrabiego, człek niezwykle skrupulatny, który liczył nawet łyżeczki podawane do stołu przed każdym przyjęciem, przeliczył także chórzystów przybyłych z porucznikiem C. Okazało się, że było nas tylko dwudziestu siedmiu.

Porucznik C. zorientował się wreszcie w sytuacji. Ale sławie swojej, osiągniętej tylko przez protekcję, nie mógł już zapobiec. Zaproszenia na występy otrzymywał w dalszym ciągu, a nawet podejrzewam, że niektóre z nich, choć jeszcze nie wszystkie, wysyłane były do niego przez zwykłą złośliwość. Jednak opinia o nim, jako o artyście, była u różnych wpływowych osób nadal wyśmienita. Aż wreszcie nadszedł dzień jego pierwszego jubileuszu. Jubileuszu jego pracy na polu sztuki. Sala Filharmonii była pełna. Jubilata przystrajano kwiatami, wygłaszano do niego przemówienia, wreszcie poproszono, żeby coś zaśpiewał. Stało się to, co się stać musiało. Z całego stowarzyszenia śpiewaczego „Eol polski” stanął przy nim tylko jeden jedyny chórzysta, w dodatku fatalnie zachrypnięty.

Porucznik C., stojąc twarzą w twarz z ogromną publicznością, poruszał bezradnie ustami.

Tak skończyła się jego kariera.

*

Obywatel Arkady N. skończył swe opowiadanie. Siedzieliśmy w milczeniu. Wreszcie Arkady powstał i rzekł:

— Dziś właśnie przypada dzień drugiego jubileuszu porucznika C., ofiary protekcji na polu sztuki. Powstańmy i odśpiewajmy jakąś piosenkę. Może akurat porucznik C.

przechodzi ulicą i w i d z i przez okno, jak śpiewamy? Niech sobie staruszek użyje po raz ostatni.

Powstaliśmy i odśpiewaliśmy „Jak szybko mijają chwile”.

(11)

11 SZTABSKAPITAN HIPOLIT

O, nie! Nie od razu został sztabskapitanem. Kiedy powołano go do służby w Cesarskim Wojsku, w roku 1844 nie był nawet sztabsporucznikiem. Co mówię! Nawet sztabskapralem, sztabsstarszym szeregowcem nawet. Zamierzał studiować filozofię.

Dopiero na początku roku 1854 spotkało go pierwsze wyróżnienie. Armata przejechała mu nogę i został wymieniony w spisie chorych.

Początkowo otrzymywał listy od przyjaciół. Krzątanina koszarowa wypełniała mu życie. A to upaść, a to powstać, a to „Niech żyje Najjaśniejszy Dom!”, zakrzyknąć.

Tępiał.

W roku 1859, przed defiladą, nie pozwolono mu nosić okularów. — Po co? — pytano się go.

Surowe było jego życie. W roku 1867 kopnął go koń od lawety. Zaczął tracić pamięć.

Z uczuć ludzkich została mu tylko gorąca miłość do zwierząt.

W roku 1872 przez zapomnienie ubrał skarpetki. Nasłano nań dwa pułki żandarmerii konnej. Przejechali go.

Leczył się w szpitalu wojskowym.

W roku 1880 umarł, ale dostał powtórne powołanie. Musiał się stawić.

Stwardniał już zupełnie. Kiedy w roku 1893 przyjechał na pierwszy urlop, zażądał na obiad tylko wody z bagna.

Jeszcze w roku 1914 używano go jako ośki w taborach.

A potem nikt już nie słyszał o sztabskapitanie Hipolicie.

Taka to historia.

(12)

SŁOŃ

(13)

13 Z CIEMNOŚCI

Straszna nas na tej wsi głuchej ciemnota ogarnia i zabobon. Ot i ja — wyszedłem na stronę za własną potrzebą, ale teraz nietoperze-gacki całymi stadami, jak liście w październiku, latają, o szyby skrzydłami biją, boję się, że mi się któryś do włosów na wiek wieków wkręci. Więc siedzę, wyjść nie mogę, choć mi pilno — i sprawozdanie do was, towarzysze, piszę.

Zatem, co się tyczy skupu zboża: od kiedy diabeł się we młynie ukazał i czapką się pięknie pokłonił — procenty spadają. A czapkę miał kolorową: czerwoną, białą i niebieską, z napisem Tour de la Paix — po francusku. Chłopi młyn omijają, zaś kierownik młyna i jego żona rozpili się ze zgryzoty i już się zdawało, że przełomu żadnego nie będzie, kiedy młynarz młynarzową wódką oblał i podpalił, a sam się puścił aż do uniwersytetu ludowego, żeby się tam zapisać, bo, jak powiada, dosyć już tych pierwiastków irracjonalnych ma i chce coś przeciwstawić.

Zaś młynarzowa spłonęła i przybyła nam jeszcze jedna strzyga.

Bo trzeba wam wiedzieć, że u nas nocami coś tak wyje... że aż się serce kurczy. Jedni mówią, ze to duch biedniaka Karasia tak zawodzi na kułaków, inni — że to bogacz Krzywdoń po śmierci tak się skarży na obowiązkowe dostawy. Ot, zwyczajna walka klasowa. A moja chata samotna pod lasem stoi, noc czarna i las czarny i myśli moje jak kruki. Sąsiad mój Jusienga raz pod lasem na pniaku siedział i czytał „Horyzonty techniki”, aż tak go coś zaszło od tyłu, że trzy dni chodził z oczami w słup.

Poradźcie, towarzysze, my tu sami jedni w środku kraju leżymy, a dookoła wiorsty i mogiły.

Mówił mi leśnik jeden, że kiedy pełnia — na duktach i przesiekach same głowy bez tułowiów toczą się i gonią, w czoła zimne się pukają i turlają, jakby dokądś chciały, a kiedy świt — wszystko znika i tylko chojary szumią, ale nie za głośno, bo się boją. Boże jedyny!

Za nic teraz nie wyjdę, nawet za największą potrzebą.

I tak ze wszystkim jest. Wy nam mówcie: Europa. A tu, co postawimy mleko na kwaśne, to skądś wyłażą garbate karzełki i szczają nam do garnków.

Raz stara Glusiowa się obudziła całkiem zlana potem. Patrzy — a tu na pierzynie kredyt maluśki siedzi, co go jeszcze przed wyborami przyznali na wybudowanie mostku, a zaraz potem umarł bez ostatniego pocieszenia — siedzi, cały zielony, śmieje się i dusi. Baba w krzyk. Ale nikt nawet z domu nie wyjdzie. A bo to zawsze wiadomo, kto krzyczy? Z jakich pozycji krzyczy?

A na tym miejscu, gdzie miał być mostek, z powodu jego braku, utopił się artysta. Miał dopiero dwa lata, ale to był geniusz i jakby wyrósł, to by wszystko pojął i opisał. A tak, to tylko lata i fosforyzuje.

Rzecz jasna, że przez te wszystkie wypadki w naszej psychice zachodzą zmiany. Ludzie dają wiarę gusłom i zabobonom. W utopców, w upiory, nawet w czarownice wierzą.

Owszem, jest u nas taka jedna baba, co krowom mleko odbiera i kołtuny sprowadza.

Jakże one tymi skrzydłami łopocą, Boże uchowaj, jak latają, jak piszczą: „Pi pi” — i

„Pi pi” znowu! Hej, nie ma to, jak te wielkie budowle, wszystko tam jest pewnie pod dachem i nie trzeba wychodzić pod las.

Ale to wszystko nie jest najgorsze. Gorzej, że jak to piszę, drzwi się otwarły, świński ryj się w nich ukazał i tak jakoś dziwnie na mnie patrzy, patrzy...

A nie mówiłem, że u nas inna specyfika?

(14)

CHCĘ BYĆ KONIEM

Mój Boże, jak bardzo chciałbym być koniem...

Gdybym tylko zobaczył w lustrze, że zamiast nóg i rąk mam kopyta, z tyłu ogon i autentyczną końską głowę — natychmiast udałbym się do urzędu mieszkaniowego. — Proszę o nowoczesne, duże mieszkanie — powiedziałbym.

— Niech pan złoży podanie i czeka na swoją kolej.

— Ha ha! — zaśmiałbym się. — Czy panowie nie widzą, że ja nie jestem zwyczajnym, takim sobie, szarym człowiekiem? Ja jestem kimś innym, kimś ekstra!

I zaraz otrzymałbym nowoczesne, duże mieszkanie z łazienką.

Występowałbym w kabarecie i nikt by nie mógł powiedzieć, że jestem niezdolny.

Nawet wtedy, gdyby moje teksty były niedobre. Przeciwnie.

— Jak na konia, to znakomite — chwalono by mnie.

— Ten ma łeb — mówiliby inni.

Nie mówię już o korzyściach, jakie wyciągnąłbym z przysłów i porzekadeł: końskie zdrowie, uśmiać się jak koń, koń ma cztery nogi i też się potknie...

Oczywiście, b y c i e koniem miałoby pewne strony ujemne. Moim wrogom dałbym nową broń do ręki. Pisząc do mnie anonimy, zaczynaliby w ten sposób: „Pan jest koń? Pan Jest kucyk!”

Kobiety interesowałyby się mną. — Pan jest taki inny... — mówiłyby.

Idąc do nieba otrzymałbym, siłą faktu, skrzydła. Stałbym się wtedy pegazem.

Skrzydlaty koń! Czy może być coś piękniejszego dla człowieka?

(15)

15 DZIECI

Tej zimy napadało tyle śniegu, ile kto chciał.

Na rynku dzieci lepiły bałwanka.

Rynek był obszerny, wiele osób codziennie przechodziło tamtędy. Okna licznych urzędów patrzyły na rynek. A rynek nic sobie z tego nie robił, tylko rozciągał się. Na samym środku tego rynku dzieci, wśród wrzawy i uciechy, lepiły ze śniegu pocieszną figurę.

Najpierw utoczyły dużą kulę. Był to brzuch. Potem mniejszą — to były plecy i barki.

Potem jeszcze mniejszą i — zrobiły z niej głowę. Guziczki zrobiły bałwankowi z czarnych węgielków, żeby mógł zapinać się cały — od góry do dołu. Nos miał z marchwi. Był to więc zwyczajny bałwanek ze śniegu, jakich kilkanaście tysięcy powstaje rokrocznie w całym kraju, o ile opady śnieżne dopisują.

Wiele zabawy miały przy tym dzieci. Były bardzo szczęśliwe.

Różni ludzie przechodzili, oglądali bałwanka i szli dalej. Urzędy urzędowały, jakby nic nie zaszło.

Ojciec cieszył się bardzo, że jego dzieci tak baraszkują na świeżym powietrzu, że policzki im od tego różowieją i apetyt przybiera na sile.

Ale wieczorem, gdy już wszyscy siedzieli w domu, ktoś zapukał do drzwi. Był to sprzedawca gazet, który na rynku miał swoją budkę. Przepraszał, że tak późno, że taki kłopot, ale uważał za swój obowiązek podzielić się z ojcem uwagami. Bo to dzieci, jak wiadomo, są jeszcze małe, ale trzeba pilnować, bo inaczej nic z nich nie wyrośnie. I dlatego on by się nigdy nie ośmielił z tym przyjść — gdyby nie wzgląd na dobro dzieci.

Wychowawczo. W sprawie tego nosa z marchwi, co go dzieci zrobiły bałwankowi. Że czerwony. On sam, sprzedawca gazet, ma właśnie czerwony nos. No bo sobie odmroził.

Wcale nie z wódki. Ale czy to już zaraz powód, żeby tak publicznie robić przytyk do jego czerwonego nosa? Wiec on prosi żeby więcej tego nie było. Tak sobie, wychowawczo.

Ojciec bardzo się przejął tymi uwagami. Rzeczywiście dzieci nie powinny naigrawać się, nawet jeżeli ktoś ma czerwony nos. One jeszcze tego nie rozumieją. Przywołał dzieci i zapytał surowo, wskazując na sprzedawcę:

— Czy to prawda, że, mając na myśli tego pana, naumyślnie zrobiłyście bałwankowi czerwony nos?

Dzieci były szczerze zdumione, najpierw nie rozumiały nawet, o co chodzi. Gdy wreszcie pojęły, odparły, że nic podobnego.

Ale tatuś na wszelki wypadek, za karę, nie dał im kolacji.

Sprzedawca podziękował i poszedł. W drzwiach zetknął się z prezesem gminnej spółdzielni. Prezes przywitał się z panem domu, któremu miło było powitać u siebie tak znaczną, bądź co bądź, osobę. Ujrzawszy dzieci prezes zmarszczył się, fuknął i rzekł:

— Dobrze, że je tu widzę, te smyki. Pan je powinien krótko trzymać. Małe to, ale zuchwałe. Patrzę ja dzisiaj z okna naszego magazynu na rynek i widzę — co widzę? One sobie najspokojniej lepią bałwana ze śniegu.

— Ach, panu o ten nos chodzi... — domyślił się tatuś.

— Nos — głupstwo, ale wyobraź pan sobie, one najpierw lepią jedną kulę, potem drugą kulę, potem trzecią kulę i co? Tę drugą stawiają na tej pierwszej, a tę trzecią na tej drugiej.

Czy to nie oburzające?

Ponieważ ojciec nie rozumiał, więc prezes zdenerwował się jeszcze bardziej.

— Jak to, przecież to jasne, co one w ten sposób chciały dać do zrozumienia. Chciały dać do zrozumienia, że w tej gminnej spółdzielni jeden złodziej siedzi na drugim. Ale to jest oszczerstwo. Nawet jeżeli do prasy daje się takie rzeczy, to trzeba na to mieć dowody, a co dopiero gdy daje się to do zrozumienia publicznie, na rynku. — Ale on, prezes, ma

(16)

wzgląd na młody wiek, na nierozwagę. Nie będzie żądał sprostowania. Tylko żeby więcej tego nie było.

Dzieci, zapytane, czy istotnie, kładąc jedną kulę śniegową na drugiej, chciały dać do zrozumienia, że w gminnej spółdzielni siedzi złodziej na złodzieju — dały odpowiedź przeczącą i rozpłakały się. Jednak na wszelki wypadek, za karę, ojciec postawił je w kącie.

Nie na tym skończył się ów dzień. Na dworze rozległy się dzwoneczki u sanek, a potem nagle umilkły przed samym domem. Do drzwi zapukały jednocześnie dwie osoby. Jedną z nich był gruby nieznajomy w kożuchu, a drugą — sam przewodniczący rady narodowej.

— My tu w sprawie waszych dzieci — powiedzieli chórem od progu.

Ojciec był już obyty z takimi odwiedzinami, więc podsunął im krzesła, żeby usiedli.

Przewodniczący spojrzał z ukosa na nieznajomego, dziwiąc się, kto to może być, po czym zaczął pierwszy:

— Zdumiewam się, że pan toleruje w swoim domu taką wrogą robotę. Pan chyba nie jest upolityczniony? Niech się pan przyzna od razu.

Ojciec nie rozumiał, dlaczego miałby być nieupolityczniony.

— Bo to zaraz widać po pańskich dzieciach. Kto robi satyrę na organa władzy ludowej?

Pańskie dzieci robią. One postawiły tego bałwana akurat przed oknami mojej kancelarii.

— Rozumiem — szepnął ojciec nieśmiało — że to niby złodziej na złodzieju...

— Złodzieje — to głupstwo! Ale czy pan nie wie, co oznacza ulepienie bałwana tuż przed oknem przewodniczącego rady narodowej? Ja dobrze wiem, co ludzie o mnie mówią.

Dlaczego pańskie dzieci nie lepią bałwana pod oknem Adenauera na przykład? Co? Ha, milczy pan! To milczenie jest wymowne. Ja z tego mogę wyciągnąć konsekwencje.

Na dźwięk słowa „konsekwencje” gruby nieznajomy powstał i rozglądając się, ukradkiem, na palcach, wycofał się z pokoju. Za oknem znowu rozległy się dzwoneczki od sanek i, cichnąc stopniowo, umilkły w oddali.

— Tak, drogi panie, radzę panu nad tym pomyśleć — ciągnął dalej przewodniczący. — Aha, i jeszcze jedno. To, że ja chodzę po domu porozpinany, to już jest moja prywatna sprawa. Pańskie dzieci nie mają prawa robić z tego żartów. Te guziki od góry do dołu na bałwanie, to również jest dwuznaczne. A ja panu powtarzam, że jak mi się spodoba, to będę po domu chodził w ogóle bez spodni i pańskie dzieci nie mają nic do tego. Zapamiętaj pan to sobie.

Oskarżony wezwał swoje dzieci z kąta i zażądał, aby się natychmiast przyznały, że lepiąc bałwanka ze śniegu miały na myśli pana przewodniczącego, a przybierając go guzikami od góry do dołu — zrobiły dodatkowy, niesmaczny żart na temat faktu, iż pan przewodniczący chodzi po domu porozpinany.

Dzieci wśród szlochów i łez zapewniały, że bałwanka ulepiły tylko tak sobie, dla zabawy, bez żadnych ubocznych myśli. Jednak na wszelki wypadek ojciec, za karę, nie tylko pozbawił je kolacji i postawił do kąta, ale kazał im również klęczeć na twardej podłodze.

Kilka osób ponadto pukało tego wieczoru do drzwi, ale gospodarz już nie otwierał.

Nazajutrz przechodziłem koło ogródka i tam zobaczyłem dzieci. Na rynku nie pozwolono im się bawić. Dzieci zastanawiały się właśnie, jaką by wybrać zabawę.

— Ulepimy bałwanka — powiedziało jedno.

— Eee, takiego zwykłego bałwanka, to nie jest żadna zabawa — rzekło drugie.

— No to ulepimy pana, co sprzedaje gazety. Zrobimy czerwony nos. On ma czerwony nos, bo pije wódkę. Sam wczoraj powiedział — oświadczyło trzecie.

— Eee, ja wolę ulepić spółdzielnię!

— A ja wolę pana przewodniczącego, bo on jest bałwan. I można mu zrobić guziki, bo chodzi porozpinany.

Dzieci zaczęły się kłócić. Wreszcie postanowiły ulepić wszystko po kolei.

Ochoczo zabrały się do pracy.

(17)

17 ŁABĘDZIE

W parku znajdował się staw. Ozdobą parku był łabędź. Pewnego razu łabędź zginął.

Ukradli go chuligani.

Zarząd Zieleni Miejskiej postarał się o nowego łabędzia. Aby zabezpieczyć go przed losem poprzednika — zgodzono doń specjalnego stróża.

Stróżem został mały staruszek, od lat samotny. Gdy objął swoją posadę — akurat zaczęły się zimne wieczory. Nikt nie przychodził do parku. Staruszek krążył wokół stawu i dawał baczenie na łabędzia, a czasem spoglądał w gwiazdy. Było mu zimno. Pomyślał, że dobrze byłoby wstąpić do małej gospody położonej niedaleko od parku. Już skierował był kroki w tamtą stronę, gdy przypomniał sobie o łabędziu. Przeląkł się, że w czasie jego nieobecności ktoś może ukraść łabędzia. W tym wypadku straciłby posadę. Zaniechał więc gospody.

Ale zimno dokuczało mu coraz bardziej i potęgowało jego samotność. Wreszcie postanowił pójść do gospody i zabrać łabędzia ze sobą. Nawet jeżeli ktoś przyjdzie do parku — rozumował — aby odetchnąć pięknem przyrody, to i tak nie zauważy od razu braku łabędzia. Noc jest gwiezdna, ale bezksiężycowa. A my tymczasem wrócimy — zakonkludował.

Zabrał więc łabędzia ze sobą.

W gospodzie panowało miłe ciepło i unosiła się woń smażonych potraw. Staruszek posadził łabędzia na krześle, po drugiej stronie stolika, żeby go mieć na oku. Potem zamówił skromny posiłek i szklaneczkę wódki na rozgrzewkę.

Gdy tak spożywał baraninę — z ochotą i zadowoleniem — zauważył, że łabędź patrzy na niego jakoś szczególnie. Żal mu się zrobiło ptaka. Nie mógł jeść, gdy czuł na sobie jego wzrok, pełen wyrzutu. Przywoławszy więc kelnera, zamówił dla łabędzia białą bułeczkę, maczaną w mocnym, grzanym piwie z cukrem. Łabędź poweselał i po skończonym posiłku obaj, rześcy i zadowoleni, wrócili na posterunek.

Następny wieczór był również chłodny. Tym razem gwiazdy świeciły niezwykle jasno, a każda gwiazda była niczym zimny gwóźdź, wbity do ciepłego, samotnego serca staruszka. On jednak wzbraniał się przed odwiedzeniem gospody.

Na środek stawu wypłynął łabędź. Łagodnie świecił białą plamą.

Myśl o tym, jaki dreszcz musi przenikać każdego, kto w taką noc zetknie się z wodą, poruszyła staruszka. Biedny łabędź, czy mu się nic od życia nie należy? Był niemal pewny, że łabędź chętnie poszedłby gdzieś do ciepłego kąta, zjadłby coś...

Wziął więc łabędzia pod pachę i zaniósł do gospody.

I znowu nadszedł wieczór, i znowu przebił staruszka ostrzem melancholii. Lecz tym razem starowina postanowił nie iść już do gospody. Wczoraj, gdy wrócili do parku, łabędź tańczył i wyśpiewywał niestworzone rzeczy.

Gdy siedział tak na brzegu, wpatrzony w niebo, w parku pustym i przenikliwym — poczuł delikatne szarpnięcie za nogawkę. To łabędź, podpłynąwszy do brzegu, upominał się o coś. Poszli.

W miesiąc potem wyrzucono z posady staruszka razem z łabędziem. Łabędź zataczał się na wodzie w biały dzień. Matki małych dzieci, które przychodziły do parku wypoczywać i oglądać ptaka — wniosły zażalenie. Ze względu na dzieci.

Najskromniejsze nawet stanowisko wymaga pionu moralnego.

(18)

MAŁY

Był pewien zespół teatralny liliputów, występujący pod szyldem „Tyci”. Zespół solidny, stały, dający przedstawienia nie rzadziej niż cztery razy w tygodniu, śmiało nawiązujący do wszystkich zagadnień — nic dziwnego, że z czasem został przez ministerstwo kultury podniesiony do rangi wzorcowego teatru liliputów i otrzymał nową nazwę, która w poszerzonej wersji brzmiała: „Centralny Tyci”. Zapewniało mu to dobre warunki pracy i otrzymanie posady w tym teatrze stało się marzeniem każdego liliputa, czy to amatora, czy to zawodowca. Zespół jednak był skompletowany, rozporządzał świetnymi siłami. Do najjaśniejszych jego gwiazd należał liliput, który grywał role amantów i bohaterów, ponieważ był najmniejszy. Zarabiał dobrze, miał powodzenie, krytyka podkreślała jego znakomite rzemiosło. Raz nawet udało mu się zagrać Hamleta tak doskonale, że mimo iż chodził po scenie, widownia w ogóle go nie zauważyła, taki był mały, taki rasowo, niedoścignienie mały. N a s z w treści, a lilipuci w formie. Jeżeli teatr stał, to przede wszystkim dzięki niemu.

Pewnego razu, charakteryzując się w garderobie, a było to przed premierą „Bolesława Śmiałego”, w której grał główną rolę — zauważył, że lustro nie odbija złotej korony, którą miał na głowie. W chwilę potem, wychodząc, zawadził koroną o górną framugę drzwi, tak że spadła na podłogę i potoczyła się z metalowym łoskotem jak żelazna fajerka. Podniósł koronę i udał się na scenę. Wracając po pierwszym akcie do garderoby — instynktownie schylił się. Budynek „Centralnego Tyciego” stawiany był specjalnie dla zespołu i według jego proporcji.

Przedstawienia „Bolesława Śmiałego” szły, nasz aktor przyzwyczaił się już do pochylania głowy, kiedy opuszczał garderobę lub do niej wchodził. Raz jednak przyłapał na sobie spojrzenie starego fryzjera teatralnego, również liliputa, nie tak jednak małego, który, będąc za duży, nie grał na scenie, ale spełniał funkcje pomocnicze; rozgoryczony, w duszy zazdrościł wszystkim i wszystkiego. Spojrzenie było uważne i ponure. Wyszedł na scenę z niedobrym uczuciem. Nie opuszczało go jeszcze jakiś czas; z tym uczuciem nie uświadomionym budził się i zasypiał, choć usiłował je oddalić. Sam przed sobą udawał, że go nie dostrzega, podświadomie bronił się przed podejrzeniem, które w nim poczęło kiełkować. Jednak czas nie przyniósł mu uspokojenia. Przeciwnie. Nadszedł dzień, kiedy, wychodząc z garderoby, musiał się schylić, pomimo że był bez nakrycia głowy. Na korytarzu minął się z fryzjerem.

Tego dnia postanowił spojrzeć prawdzie w oczy. Już powierzchowne pomiary dokonane u siebie, w eleganckim apartamencie przy zapuszczonych storach — powiedziały wszystko. Nie można się już było łudzić. Rósł.

Wieczór spędził jak sparaliżowany, w fotelu, przy szklance grogu, wpatrzony nieruchomo w fotografię swojego ojca, również liliputa. Nazajutrz ściął obcasy. Miał nadzieję, że proces ma charakter przejściowy, że może nawet później przyjdzie regresja.

Przez jakiś czas ścięte obcasy pomagały. Ale wreszcie, gdy wychodził z garderoby w obecności starego fryzjera, umyślnie wyprostowany, nabił sobie guza na czole. W oczach tamtego dojrzał szyderstwo.

Dlaczego rósł? Dlaczego nagle, po tylu latach, jego hormony obudziły się z letargicznego snu? Uczepił się pewnej hipotezy. Pamiętał, że w propagandzie często spotykał się z hasłem: „U nas ludzie rosną...” Zwykli ludzie? Tak, ale czy i liliputy? Na wszelki wypadek przestał słuchać radia, zarzucił czytanie gazet. Wmawiał sobie, że jest jednostką aspołeczną, ba, usiłował nawet, mimo obrzydzenia do samego siebie, stać się apologetą imperializmu, ale wszystko to było sztuczne, bo działał w nim niezawodny instynkt klasowy, który z jego ojca, liliputa-biedniaka, przeszedł na syna. Więc zrozpaczony rzucił się z jednej ostateczności w drugą, hulał po przedszkolach i pił całymi

(19)

19

naparstkami, byle zagłuszyć swoje nieszczęście. Ale bezlitosny czas, powoli, lecz ciągle, dokładał milimetr po milimetrze do jego wzrostu.

Czy zespół już wiedział? Kilkakrotnie widział starego fryzjera, jak w zakamarkach kulis szeptał z aktorami; szepty milkły, gdy zbliżał się do nich i następowała banalna wymiana zdań. Uważnie śledził twarzyczki kolegów, ale niczego z nich nie mógł wyczytać.

Na ulicy coraz rzadziej zwracały się do niego starsze panie: „Chłopczyku, czy zgubiłeś mamusię?” Kiedyś ktoś powiedział do niego po raz pierwszy: „Proszę pana”. Wrócił potem do domu, rzucił się na tapczanik i długo leżał bez ruchu, wpatrując się w sufit. Ale w końcu musiał zmienić pozycję, bo nogi zdrętwiały mu — wystawały z tapczanika, który już stał się dla niego za krótki.

Wreszcie nie mógł już mieć wątpliwości co do kolegów z „Centralnego Tyciego”.

Wiedzieli albo domyślali się. Miał wrażenie, że entuzjastyczne dawniej recenzje jakby milkły, że coraz rzadziej ukazywały się pochlebne wzmianki. A może to tylko jego rozgorączkowana wyobraźnia dopatrywała się wszędzie spojrzeń współczujących lub szyderczych? Na szczęście dyrekcja nie zmieniła stosunku do niego. W „Bolesławie Śmiałym” odniósł przecież znaczny sukces, wprawdzie nie taki jak w „Hamlecie”, niemniej jednak duży. Bez wahania, jak zawsze, powierzono mu rolę tytułową w sztuce, która niebawem miała wejść na afisz, w „Zawiszy Czarnym”.

Przez okres prób męczył się bardzo, jednak bez szczególnych trudności doszło do premiery. Siedział przed lustrem nie patrząc weń, już ucharakteryzowany, gotów. Na dzwonek inspicjenta podniósł się ciężko i rozbił głową lampę u sufitu. Odwrócił się do drzwi. W korytarzu jasno oświetlonym stał półkolem prawie cały zespół, z fryzjerem pośrodku. Obok fryzjera drugi amant zespołu, również bardzo zdolny, którego jednak zawsze dotąd bił o parę centymetrów. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.

Musiał rozstać się z teatrem. Później imał się kolejno różnych zawodów, w miarę tego jak przybywało mu wzrostu. Jakiś czas statystował w Teatrze Młodego Widza, potem był chłopcem na posyłki. Przekładał też wajchę na skrzyżowaniu linii tramwajowych. Stał na skrzyżowaniu nieruchomo, w kożuchu — człowiek średniego wzrostu. Ale głównie żył z wyprzedaży zasobów nabytych w okresie świetności. Potem trochę jeszcze podrósł i tak już pozostał.

Jak cierpiał? Co odczuwał? Nazwisko jego dawno zniknęło z afiszów i okryło się pyłem zapomnienia. Został urzędnikiem w Ubezpieczalni.

Po latach, w sobotę, pragnąc spędzić jakoś dzień wolny od pracy, trafił do teatru liliputów. Siedząc na widowni śmiał się, w miarę rozbawiony, w miarę zainteresowany, odwijając miętowe cukierki z papierka. Potem w szatni, gdy dopinał długie, granatowe palto, sapnął do siebie, zadowolony, ponieważ czekała go kolacja:

— Owszem, zabawni malcy.

(20)

LEW

Już Cezar dał znak. Podniosła się krata i jakby grzmot coraz to potężniejszy zaczął się wydobywać z czarnego lochu. Chrześcijanie zbili się w gromadkę na środku areny. Tłum powstał z miejsc, żeby lepiej widzieć. Chrapliwy pomruk, toczący się jak lawina głazów po osypisku górskim, gwar pełen podniecenia i krzyki lęku. Pierwsza lwica, prędko i miękko przebierając łapami, wybiegła z tunelu. Igrzyska rozpoczęły się.

Dozorca lwów, Bondani Kajus, uzbrojony w długą żerdź, sprawdził, czy wszystkie zwierzęta wzięły udział w strasznej zabawie. Już był odetchnął z ulgą, kiedy dostrzegł, że przy samej bramie zatrzymał się lew i nie kwapiąc się do wyjścia na arenę, spokojnie je marchewkę. Kajus zaklął, ponieważ do jego obowiązków należało pilnowanie, aby żaden drapieżnik nie kręcił się po cyrku bezużytecznie. Zbliżył się więc na odległość przewidzianą przepisami o bezpieczeństwie i higienie pracy, i ukłuł żerdzią lwa w pośladek, żeby go podrażnić. Ku jego zdziwieniu lew odwrócił się tylko i machnął ogonem.

Kajus ukłuł go po raz drugi, trochę silniej.

— Odczep się — powiedział lew.

Kajus podrapał się w głowę. Lew dał niedwuznacznie do zrozumienia, że nie chce agitacji. Kajus nie był złym człowiekiem, ale bał się, że nadzorca, widząc jego zaniedbywanie się w pracy, wrzuci go między skazanych. Z drugiej strony — nie miał ochoty kłócić się z lwem. Spróbował go więc namawiać.

— Mógłbyś to zrobić dla mnie — powiedział do lwa.

— Nie ma głupich — odrzekł lew nadal zajadając marchewkę.

Bondani zniżył głos.

— Nie mówię, żebyś od razu kogoś pożerał, ale żebyś chociaż trochę pokręcił się i poryczał, tak dla alibi.

Lew machnął ogonem.

— Człowieku, mówię ci: nie ma głupich. Zobaczą mnie tam i zapamiętają, a potem i tak nikt ci nie uwierzy, że nikogo nie zjadłeś.

Dozorca westchnął. Zapytał z odcieniem żalu:

— Ale właściwie — dlaczego nie chcesz?

Lew spojrzał na niego uważnie.

— Użyłeś słowa „alibi”. Czy nie przyszło ci do głowy, dlaczego ci wszyscy patrycjusze sami nie biegają po arenie i nie pożerają chrześcijan, zamiast posługiwać się nami, lwami?

— Nie wiem. Zresztą to przeważnie ludzie starsi, astma, zadyszka...

— Starsi... — mruknął z politowaniem lew. — Nic się nie znasz na polityce. Oni po prostu chcą mieć alibi.

— Niby przed kim?

— Przed pierwiastkiem nowego, które kiełkuje. W historii zawsze trzeba się orientować według tego, co nowe, co kiełkuje. Czy nigdy nie myślałeś o tym, że chrześcijanie mogą dojść do władzy?

— Oni — do władzy?

— A tak. Trzeba tylko umieć czytać między wierszami. Coś mi się wydaje, że Konstantyn Wielki prędzej czy później dogada się z nimi. I co wtedy? Rewizje, rehabilitacje. Wtedy tym w lożach łatwo będzie powiedzieć: „To nie my. To lwy”.

— Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym.

— Widzisz. Ale mniejsza z nimi. Mnie chodzi o moją skórę. Jak przyjdzie co do czego, to wszyscy widzieli, że jadłem marchewkę. Chociaż, między nami, marchewka to wielkie świństwo.

— A jednak twoi koledzy jedzą tych chrześcijan aż miło — powiedział złośliwie Kajus.

Lew skrzywił się:

(21)

21

— Prymityw. Krótkowzroczni koniunkturaliści. Idą na byle co. Element bez zmysłu taktycznego. Ciemnota kolonialna.

— Słuchaj — zająknął się Kajus.

— No?

— Jakby ci chrześcijanie, wiesz...

— Co — chrześcijanie?

— No, doszli do władzy...

— No?

— To mógłbyś wtedy zaświadczyć, że ja cię do niczego nie zmuszałem?

— Salus rei publicae summa lex tibi esto — powiedział sentencjonalnie lew i zabrał się z powrotem do swojej marchewki.

(22)

PRZYPOWIEŚĆ O CUDOWNYM OCALENIU

...Aby zaś łatwiej skruszyć serca wasze — opowiem wam dziś wydarzenie prawdziwe, które świadczy o tym, jak niezbadanymi drogami Bóg prowadzi nas ku ocaleniu.

Przed wojną minioną żył w naszym mieście Hamburgu człowiek pewien imieniem Eryk Kraus. Człowiek ten miał żonę i czworo dzieci. Ale koledzy wywierali zły wpływ na niego i Eryk wątpił w słuszność i sprawiedliwość zarządzeń Bożych. Zamiast z pokorą poddawać się wyrokom Bożym — mędrkował i był pacyfistą.

Wonczas — a był to rok 1939 — powołano go do wojska. Eryk bardzo sobie krzywdował. Wołał, że nie chce odchodzić z domu swego. Buntował się przeciw zarządzeniom władzy, dopatrywał się w nich jakowegoś nieszczęścia, a tym samym podawał w wątpliwość istotę boskich zarządzeń, jako że bez woli Boga nic na świecie się nie dzieje.

Tak więc, wcielony do piechoty, z wielkim lamentem a narzekaniem na los swój, odjechał eszelonem.

Najpierw był w Polsce. Każdy dzień oddalał go od Hamburga. Aż przeszedł przez Polskę i stanął na granicy rosyjskiej. A ciągle myślał o swym rodzinnym Hamburgu i żałował, że tak jest odeń daleko.

Przez następne lata Eryk Kraus w dalszym ciągu oddalał się od Hamburga. Z natury wątły i nie zahartowany — kaprysił i narzekał na niedogodności podróży, a przede wszystkim oskarżał wojnę, jak gdyby wojna nie należała do wyroków Bożych. Bluźniąc w ten sposób, posuwał się coraz dalej i dalej na Wschód.

Kiedy dotarł do Kaukazu, jego niezadowolenie z życia osiągnęło punkt szczytowy.

„Verflucht!” — mówił. — „Na co mi to wszystko? Wiele bym dał, żebym teraz mógł siedzieć w moim Hamburgu. Zupełnie nie rozumiem, po co mnie aż tutaj zawlokła ta przeklęta wojna!”

Takie i tym podobne rzeczy mówił Eryk Kraus, jak każdy zresztą niedowiarek, z tych, co to wiecznie są niezadowoleni z losu przeznaczonego im przez Boga. Aż wtedy okazało się, dlaczego pan Bóg w nieskończonej dobroci swojej doświadczył Eryka.

Eryk otrzymał zawiadomienie z Hamburga, że pewnej nocy w kamienicy, gdzie przemieszkiwał wraz z rodziną, pod wpływem bombardowania zawalił się sufit, grzebiąc jego żonę i czworo dzieci.

Przeczytawszy ten list, Eryk padł na kolana i wznosząc ręce ku niebu zawołał:

„Dzięki Ci, o, Panie! Teraz już wiem, dlaczego stworzyłeś Wehrmacht i tę całą wojnę, w jakim celu wywiodłeś mnie jak najdalej od Hamburga, nie bacząc na moje głupie sprzeciwy. Zrobiłeś to po to, aby mnie ocalić. Abym nie zginął niespodziewanie, przywalony sufitem, w rozkwicie moich grzechów. A ja, niegodny, narzekałem i złorzeczyłem. Przebacz mi, o, Panie!”

Eryk Kraus powrócił do Hamburga. Ale jakże gruntownie się zmienił! Nie narzeka już na nieprzewidziane zarządzenia władz i zawsze będzie głosował na Chrześcijańską Partię Demokratyczną. Nie jest już pacyfistą, bo pamięta o swoim cudownym ocaleniu. Ożenił się i właśnie urodziło mu się czwarte dziecko. Codziennie, przy śniadaniu, powiada wpatrując się w sufit:

— Moje dzieci, pamiętajcie, że gdy tylko zajdzie potrzeba i pan kanclerz Adenauer ogłosi mobilizację, wasz ojciec pierwszy ruszy w pole.

Zaś o Wehrmachcie nie da sobie złego słowa powiedzieć.

A wy, bracia i siostry, a wy?

(23)

23 MONOLOG

Panno Stasiu, jeszcze dwie głębsze. Szkodzi? Mnie też szkodzi. Proszę cię.

Lato minęło. Ostatnie kukułki przestają kukać. Mam do ciebie prośbę... Czy mógłbyś być tak uprzejmy i zakukać parę razy? Bądź dobrym kolegą. Nie kukasz? Ja też nie kukam.

Tak, bracie. Mickiewicza znowu stawiają na nogi. I co? — zapytuję. A bo ja wiem, co...

Właściwie to nie mam nic przeciwko niemu. Człowiek jak i inni. Zapalisz? Nie palisz? Ja też nie palę.

Właściwie zima ma swoje dobre strony. „Hajda, trojka, snieg puszistyj!...” Siedzisz i pędzisz przez pola. Mijasz sioła. Ale mimo to... mówisz coś? Ja też nic nie mówię.

A jednak przyroda jest najważniejsza. Postawisz sobie pelargonię, patrzysz... A potem kierownik biura obcina ci premię albo tramwaj obcina ci nogę. A pelargonia trwa. Nasze zdrowie. Nie jesteś zdrowy? Ja też nie.

Kiedy byłem mały, nie lubiłem orkiestry symfonicznej. Śmieszyło mnie to. Czy pamiętasz: „Si, si, si — to włóczęgi serenada”? Wtedy miała być wojna z Litwą czy coś takiego. Sanacja. Wszystko minęło szczęśliwie. „Hej kolego, więcej życia!” Kochałem lekką piosenkę.

Teraz są te spływy Wisłą. Spływ Wisłą to nie taka prosta rzecz. Wisła to królowa naszych rzek. Dwadzieścia metrów w najwęższym miejscu. I woda. Wszędzie woda. Dużo wody. W środku Wanda.

Panno Stasiu, prosimy o dwie takie same.

Historia nasza obfituje w szczegóły. Taki Grunwald. Człowiek wiedział, na co go stać.

Ja osobiście wolę porzeczki. Mniej zachodu. Tylko za dużo jeść nie można, bo mdli.

Najważniejsze, żebyśmy wszyscy byli zdrowi. A ja jestem roztargniony. Kiedyś wszedłem do toalety i rozpiąłem kołnierzyk. Trzeba umieć żyć.

Weźmy te głębiny morskie. Pływają tam meduzy, węgorze, płaszczaki. I chciałyby się czegoś napić. Rozglądają się, a tu nie ma dosłownie nic do picia. W sytuacji o ileż lepszej my się znajdujemy. Nie pijesz? Ja też nie piję.

Zakąś serkiem. To piękny serek, piękny jak Capri albo Luwr. Nie lubisz Luwru? Ja też nie. Czuję do niego odruchową niechęć. Toteż trzymam się z daleka.

Kto wie, czy nie widzimy się po raz ostatni. Przeniosę się do Wieliczki. W Wieliczce jest najciekawsza w Europie kopalnia soli. Trzeba się czegoś trzymać. Wieczorami będę patrzył na łunę świateł nad Krakowem. Tam czuwają — pomyślę sobie.

Konno nie umiem jeździć. Świetnie jeżdżę tramwajem. Ale też miałem wypadek.

Głupstwo, nie warto wspominać. Ktoś mnie zapytał: — O co panu właściwie chodzi? — I nie umiałem odpowiedzieć. Panno Stasiu, dwie.

Ja nie z soli ani z roli... Zęby mnie bolą.

Sztuka a życie. Można by dużo mówić. Na przykład taki jamnik. „Siedzi jamnik na drzewie i ludziom się dziwuje, czemu żaden z nich nie wie, gdzie się szczęście znajduje”.

To z Asnyka. I tak było.

Panno Stasiu, jeszcze raz.

Znałem jednego reżysera. Zdolny był. Czy uwierzysz, że ja mam już reumatyzm? To od wody. Żywioły mogą nam zrobić wiele złego, jeśli chcą.

Bardzo lubię zalesiać. Każde święto lasu jest moim świętem. Las to zdrowie i mleko.

Panno Stasiu — jak wyżej.

Ja, bracie, nigdy nie cierpiałem. Owszem, czasem trafi się jakiś szakal. Takiemu nie podaję ręki. W gruncie rzeczy możemy się cieszyć, o ile mamy z czego. Łysiejesz? Ja też łysieję.

„Wsio praszło, poriedieł moj wołos. Koń izdoch, opustieł nasz dwor...” To z Jesienina.

W tym coś jest, jak powiedział ktoś wskazując na trumnę, w której leżał jego ojciec.

Panno Stasiu...

(24)

O KSIĘDZU PROBOSZCZU I ORKIESTRZE STRAŻACKIEJ

Późne, sobotnie popołudnie.

We wsi przed kościołem zebrała się strażacka orkiestra. W koronach kwitnących lip uwijają się pracowite pszczoły. Coraz to któraś z nich wpadnie do mosiężnej trąby, poobija się chwilę o nią i z gniewnym brzęczeniem ucieka w swoją stronę.

A orkiestra zebrała się, żeby dać koncert.

Wieś jest mała i na każdym jej końcu słychać bardzo wyraźnie głos trąby. Wieśniacy siedzą na progach, na przyzbach, a bogatsi na ławeczkach. Słuchają. Już kapelmistrz dał znak:

— odezwały się instrumenty.

Głos ich doleciał do plebanii. Mieszkał tam proboszcz staruszek. Do polityki się nie mieszał. Herboryzował jedynie.

Usłyszał ksiądz proboszcz świecką muzykę:

Sięgnął po laskę, bez której coraz trudniej było mu chodzić. Podreptał alejką od plebanii do kościółka

Otworzył ksiądz staruszek furtkę prowadzącą na majdan kościelny. Zardzewiała była, stara.

Na dziedzińcu zatrzymał się. Rękę przyłożył do ucha

— zagrali teraz.

— Świeckie pieśni przed bożym przybytkiem grają... A nicponie!...

(25)

25

— Ha, dam ja im — zagrzewał się poczciwina. Dotarł do drugiej furtki, z dziedzińca kościelnego na placyk. Widać stąd było orkiestrę jak na dłoni. Sześciu strażaków z trąbami, w hełmach. Kapelmistrz miał pióro na hełmie. Wiadomo: młody, lubi się pokazać.

— Urwisy... Ale przecież... ja też byłem młody.

I przypomniało się staruszkowi, jak w seminarium jeszcze, na podwórku, grali w palanta.

Należałoby ich jednak skarcić. Stoją przecież i grają świeckie pieśni. Tuż przed kościołem.

Lipy mocno pachniały. W krótkich przerwach między strofkami, gdy strażacy wciągali powietrze w płuca, słychać było brzęczenie pszczół.

Wielkie wyrozumienie dla człowieka i jego słabości zalało serce staruszka. On sam...

ileż już przeżył... Czyż nie powinniśmy pobłażać ułomności bliźnich? Czyż cierpienie, z którym rodzi się i umiera człowiek, nie równoważy tych małych swawoli?

— Lecz mimo wszystko nie powinni tego robić. Bo jakże to?... — gniewał się jeszcze.

(26)

Skrzypnęła furtka. Strażacy obejrzeli się. Przestali grać. Proboszcz zbliżył się do nich.

Siwiuteńki, o lasce... Pokłonili się pokornie. A on przystanął, podniósł palec i kiwając nim to do góry, to na dół, powiedział:

— Ej!... Ej!...

Ale była przy tym w jego niebieskich oczach figlarność jakby. Po czym skręcił do ogrodu plebańskiego.

— grali strażacy.

(27)

27

***

...Kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, znajdowała się w towarzystwie pułkownika, który, zbliżywszy się do niej, jedną ręką podkręcił wąsa, a drugą włożył głęboko za jej dekolt. Jestem chłopcem ufnym i pogodnym, toteż nie zdziwiło mnie to wcale, ponieważ sądziłem po prostu, że pułkownik coś zgubił i jest rzeczą zupełnie naturalną, iż pragnie swoją zgubę odszukać. Na myśl, że gest ten mógł mieć podłoże erotyczne, naprowadziły mnie dopiero słowa wypowiedziane przez wojskowego: „No co, malutka?”

Ach! — pomyślałem sobie — nie jest więc tak nieprzystępna, jak mi się wydawało!

Odkrycie to zdawało się być potwierdzone przez fakt, że nazajutrz widziałem ją konno w towarzystwie trzech poruczników. Wtedy to zakiełkowało we mnie zuchwałe pragnienie, aby okazać się mężczyzną. Przez następny tydzień zbierałem się w sobie, wyczekując na chwilę odpowiednią do zuchwalstwa. Chwila taka wnet nastąpiła. Przełamawszy wszystkie opory, ukłoniłem się jej na promenadzie i — mimo iż przerażony własną bezczelnością — powiedziałem z miłym uśmiechem:

— Dzień dobry!

Zaczepiona tak bezkompromisowo, skinęła głową i zmarszczywszy wyniośle brwi, przeszła mimo.

Spłonąłem ze wstydu. Jak można było zachować się tak brutalnie? Dobrze mi więc, mnie głupiemu. Gdybyż to nie było jeszcze większą gruboskórnością, jakżeż chętnie pobiegłbym teraz za nią i prosząc o przebaczenie starał się ją przekonać, że nie jestem taki nachalny, jak to — na skutek mojego brzydkiego postępku — na pewno jej się wydawało.

Na wszelki wypadek przez kilka dni nie pokazywałem się jej na oczy. Toteż wiadomości o ruchach wojsk w okolicy kojarzyłem jedynie z jakimiś ich manewrami lub czymś takim. Wychodziłem z domu tylko wieczorami, zapuszczałem się w puste aleje, żeby tam oddawać się rojeniom i postanowieniom. To, że widziałem ją tam, przedzierającą się przez chaszcze, było tylko dziełem przypadku. Na szczęście nie była sama. Inaczej musiałbym przezwyciężyć moje skrępowanie, stanąłbym wobec konieczności decydowania, żeby podejść i uwieść ją. Obecność szwadronu kawalerii uwalniała mnie od tego.

Kilka dni odosobnienia miało jednak ten ujemny skutek, że straciłem rozeznanie, gdzie i kiedy mógłbym ją spotkać, poza krzewami; na jakim przyjęciu, polowaniu lub uroczystości poświęcenia kamienia węgielnego, a więc w warunkach, które mi się wydawały najodpowiedniejsze dla rozwinięcia mojej uwodzicielskiej działalności.

Los jednak przyszedł mi z pomocą. W rozmowie z pewnym znajomym cywilem padło jej imię. Okrężną drogą, udając najwyższą obojętność i chłód, dałem wyraz swojemu zainteresowaniu jej osobą. Znajomy wychylił się przez okno i gwizdnął przeciągle trzy razy. Potem odwrócił się do mnie i powiedział: „Trzymam ją na podwórzu, żeby mi nie przeszkadzała”.

Kiedy przyszła na górę, mój znajomy dokonał prezencji. Pocałowałem ją w rękę, mimo że przeszyła mnie hardym spojrzeniem i natychmiast rozwinąłem misterną koronkę dowcipu, dosypując całe naręcza point. Tymczasem ściemniło się i zagrzany własną wymową postanowiłem posunąć się dalej niż kiedykolwiek: nieznacznie, cal po calu, wysunąłem ku niej rękę. Jakaż była moja radość, kiedy napotkana dłoń nie cofnęła się.

Upojony tym pierwszym zwycięstwem mówiłem coraz piękniej, koncentrując się w rzeczywistości na delikatnych pieszczotach dłoni. Moje upojenie byłoby niewątpliwie większe, gdyby nie okazało się, że dłoń, którą znalazłem tak blisko jej kibici, iż z anatomicznego punktu widzenia nie mogłem mieć wątpliwości, że jest jej dłonią, należała w istocie do mojego druha.

Później jednak nie żałowałem tego tak dalece jak w pierwszej chwili. Bowiem kiedy w pół roku potem, podczas wspólnej akademii, ująłem jej dłoń, tym razem autentyczną,

(28)

wycofała ją łagodnie, lecz stanowczo, dodając przyjacielsko, acz surowo, że tego się po mnie nie spodziewała. Bardzo mnie zawstydziła.

Następnego dnia zaniosłem jej kwiaty. W ciemnym przedpokoju potknąłem się o bęben, jaki zwykle noszą pułkowi dobosze i upadłem, tłukąc się boleśnie. I tak zresztą nie mogłaby mnie wtedy przyjąć, gdyż, jak mi powiedziała następnego dnia, leżała, cierpiąc na złośliwe przeziębienie.

Wreszcie, a było to już jakoś na drugą wiosnę, oświadczyła mi mimochodem, że przyjdzie do mnie o zmierzchu pożyczyć zapałki. Przedtem spotkałem ją w sumie kilkanaście razy na rozmaitych polowaniach, przyjęciach i poświęceniach kamieni węgielnych. Postanowiłem być bezwzględnie brutalny.

Odwołała się jednak do mojego poczucia honoru i dała wyraz swojemu rozczarowaniu, że jestem jak inni mężczyźni, podczas kiedy zawsze ceniła mnie wyżej i nie chciałaby się omylić. Następnie domagała się zapałek. Ponieważ zupełnie zapomniałem o zapałkach, musiałem wyjść po nie, wrócić i pożyczyć jej. Skinęła mi głową, ze wzruszenia zasalutowałem, i poszła.

Nie powinienem jednak się skarżyć. Podobno wyraża się o mnie przychylnie. Mówi, że jestem bardzo subtelny.

(29)

29 TŁO EPOKI

Wprowadziłem się do domu przy ulicy, która już przed kilkudziesięciu laty była jedną z głównych arterii miasta. Sufit w pokoju był wysoki, dwa parterowe okna też wysokie i wąskie jak strzelnice, drzwi również nadmiernie wydłużone, klamki brudnożółte i ozdobne.

W pokoju było szaro, mrok niezwyciężony przez cały dzień — w południe cofał się tylko nieznacznie do kątów i pod ten wysoki sufit, a bezczelnie wyłaził z powrotem już wczesnym popołudniem. Okna ukazywały tylko rzędy takich samych okien naprzeciwko, ślepych, ponieważ w ich wnętrzach panował taki sam mrok. Nad parapetem płynęły nakrycia głowy przechodniów, jakby gdzieś utonęło miasto i teraz prąd unosił nieprzerwanie kapelusze damskie i męskie, które zostały na powierzchni po topielcach.

Nieustanny szelest kroków, przenikający przez szyby, też sprawiał, że często myślałem o rzece.

Pewnego razu na powierzchni przepłynął między innymi kapelusz niepodobny do innych — czarny melonik. Przepłynął i zniknął, strumień płynął dalej. Ale kiedy w minutę potem ktoś zadzwonił do drzwi i kiedy je otworzyłem — odnalazł się na głowie starszego pana, który, wycierając nogi, choć od tygodnia panowała susza i przed drzwiami nie było wycieraczki, uchylił ten swój kapelusz i zapytał, czy może wejść.

Kiedy wszedł, rozejrzał się i zagadnął, wyjmując z kieszeni podłużnie złożoną gazetę:

— Przyniosłem rozwiązanie.

— Jakie?

Wyciągnął do mnie gazetę. Miała barwę starych płytek do gry w domino, wykonanych z kości. Drukowana była czcionkami o kroju dziś już nie stosowanym: literki na wątłych i wysokich nóżkach, ich stopy i główki zaznaczone cienkimi, poziomymi kreseczkami.

Wpadła mi w oczy data korespondencji: „6 czerwca 1906. Bieżący tydzień w Baden- Baden...”

— Rebus —— podsunął, widząc, że się nie orientuję.

Po drugiej stronie był rebus. Obok starannie napisane rozwiązanie — chemicznym, ślinionym ołówkiem.

— Widzę.

— Cały rozwiązany.

— Tak.

— Przyniosłem do redakcji, według adresu. Wolałem sam przynieść. Ale zdaje się, że tu już nie ma redakcji — dodał przyglądając się meblom.

— Istotnie, już nie ma. Teraz jest tutaj prywatne mieszkanie.

— Szkoda. Rozwiązałem wszystko. A gdzie teraz jest redakcja?

Wzruszyłem ramionami.

— Kiedy się wprowadzałem, przede mną też było prywatne mieszkanie.

— A jeszcze przedtem?

— Nie wiem. Zdaje się, że przedtem też było prywatne mieszkanie.

— Wielka szkoda. Sam rozwiązałem.

— Może tu kiedyś była redakcja, ale dawno — powiedziałem złośliwie.

Kiwnął głową.

— Tak, pięćdziesiąt lat temu.

Ten półinteligent zaczął mnie wyprowadzać z równowagi.

— Co pan ze swoim rebusem! Chyba pan wie, że od tego czasu dużo się zmieniło!

— Trudno, nie jestem profesorem, proszę pana. Sam do wszystkiego doszedłem — powiedział obrażony.

Chwilę milczeliśmy, potem przeczytałem tytuł tej jego gazety. Oburzyłem się.

— Czy pan wie, że pańskie pismo było organem realizującym perfidną politykę monarchii, separującej mniejszości narodowe?

(30)

— To było w niedzielę. Przyszedł do nas stryj i miał w kieszeni tę gazetę. Siedzieliśmy w ogrodzie, bo było gorąco. Ojciec i stryj powiedzieli, że będą grali w karty. Chciałem zagrać z nimi, ale ojciec mi nie pozwolił, bo mówił, że jestem za młody i że jak dorosnę, to będę grał. Potem zdjęli marynarki i zostali w kamizelkach. Zaczęli grać, a ja wyciągnąłem tę gazetę z kieszeni, bo marynarka stryja wisiała na sęku czereśni. Takem zaczął sobie rozwiązywać.

— I dopiero teraz pan skończył... — dopowiedziałem uszczypliwie.

— To było bardzo trudne, proszę pana. Czy pan wie, co to jest „adekwatny”? A tam były jeszcze gorsze.

— Panie, a pierwsza wojna światowa? — przypomniałem sobie.

— Mnie reklamowali.

— Śmieszny pan jesteś. Taki przewrót, taki kolosalny skok, republika weimarska, plebiscyty...

— Pan myśli, że to tak łatwo. My w dziewięćset dziesiątym jeszcze nie bardzo wiedzieliśmy, co znaczy Zeppelin. Poziomo. Dopiero jak mi wyszło „welocyped” i „ziele”

— wie pan, inaczej roślina — to dopiero wtedy na to wpadłem.

— A jednak pan mi działa na nerwy. Kryzys w dwudziestym dziewiątym, a pan ciągle z tym rebusem...

— Może nie jestem specjalnie uzdolniony, proszę pana. Może się panu wydaje, że miałem za dużo czasu. Ale ja musiałem pracować, proszę pana, i rozwiązywałem przeważnie wieczorami.

— A Hitler pana nie obchodzi? Ani Hiszpania? Co pan wtedy robił?

— Przecież mówię panu, że sam wszystko rozwiązywałem. Było dużo obcych słów.

Ale — od czego głowa?

— Pan jest Salomon — kpiłem zimno. — Pewnie w czasie drugiej wojny też pan nad tym siedział? Pan jest Einstein, ale bomby atomowej pan nie wymyślił. Nie umiał pan!

— Bomba bombą. Ja nad tym nie pracowałem. Czy pan myśli, że starszemu człowiekowi tak łatwo? Wszystko, co ze szkoły, to się pozapominało i troski ma się inne.

Ale mogę powiedzieć, że się nie dałem.

Śmiałem się głośno, złośliwie. Spłoszył się, potem wstał i powiedział:

— Proszę się nie śmiać. To nie ja wymyśliłem bombę, ale co na to można poradzić? W dziewięćset czternastym mnie reklamowali, ale i tak mnie trafiło rykoszetem w głowę, tylko że jeszcze wcześniej, w Czarnogórze. Pan się śmieje, ale myśl ludzką trzeba szanować, proszę pana. Oto rebus. Myśl ludzka nie zginęła.

(31)

31 W SZUFLADZIE

Dzisiaj rano, kiedy wysunąłem środkową szufladę biurka, żeby znaleźć okulary — zobaczyłem, że żyją w niej mali ludzie. Między futerałem na okulary a kopertą ze zdjęciami stała nieduża, ale miła i młoda para. On — wielkości połowy mojej dłoni, uśmiechnięty, o jasnych oczach, ona — jak mój palec serdeczny, zgrabna i złota. Włosy spięte na karku, przypominające błyszczący wiórek, muskały jej plecy. Wpatrywali się w siebie, a kiedy otworzyłem szufladę — spłoszonym, jednoczesnym ruchem obrócili głowy w moją stronę, przy czym musieli patrzeć od razu do góry. Byłem wobec nich wielki jak Bóg i ciężki. Uśmiechnąłem się, a mój uśmiech musiał być dla nich tym, czym zmiana pogody na niebie. Zresztą nie okazywali trwogi. Wziąwszy się za ręce, zbliżyli się o kilka centymetrów do mojej klatki piersiowej, odzianej w granatowy wełniany sweter, o którą wspierała się wysunięta szuflada. Pod ich stopami szeleścił tygodnik ilustrowany, którym wysłane jest jej dno. Nachyliłem się, czując, że każde moje poruszenie może być dla nich trzęsieniem ziemi. Nie mogłem spostrzec wyrazu ich oczu, bo były zbyt małe: jak ciemne ziarenka. Wyjaśnili mi swobodnie, że mają kłopoty. Jej matka nie chce się zgodzić na małżeństwo. Wyglądało to na prośbę o pomoc.

Byłem po śniadaniu, w doskonałym humorze. W mojej szufladzie kryły się światy, uczucia, problemy. Bo to był przypadek, że ujrzałem najpierw ich dwoje. Okazało się, że mają rodziny bliższe i dalsze, że mieszkają w maleńkich domkach, również mieszczących się w mojej szufladzie, że jest tam nawet mała uliczka, a może coś więcej. W każdym razie szuflada moja zawsze była pełna tęsknot, miłości i niechęci, co odkryłem ze zdumieniem.

Mieli swoje sprawy a nagle znaleziona relacja między ich życiem a moimi rękami, moim głosem, mną — sprawiła mi dziwną i nie znaną dotąd przyjemność. Bo stałem się niespodziewanie nieograniczoną siłą, która ni stąd, ni zowąd zahaczywszy o bieg ich przeżyć, mogła na nie wpływać. Byli tak mali, że w gruncie rzeczy byli dla mnie niczym; ja mogłem być dla nich wszystkim.

Powtarzam, że byłem w świetnym humorze i zaraz zająłem się ich prośbami.

Obiecałem pomówić z matką maleńkiej złotowłosej. Z góry cieszyłem się myślą, jak wielkim autorytetem będę dla niej. Wpatrzywszy się lepiej w szufladę, zobaczyłem tam też horyzont, którego istnienia w tym małym drewnianym pudle nawet nie podejrzewałem.

Byłem łaskawy i przyjacielski. Sierpniowy dzień zapowiadał się pogodnie. Żartowałem z nimi, śmiałem się, a nawet podszedłem do lustra, żeby zobaczyć moje oczy — szarozielone, nieprzyzwoite i wielkie w porównaniu z elegancją ich drobnych, ziarenkowych oczu. Wreszcie, delikatnie dawszy im do zrozumienia, że muszę wyjść — udałem się do miasta.

W kawiarni widziałem się z kimś, kto sądził, że trzeba się łudzić w stosunku do mnie.

Akurat zachmurzyło się i spadł deszcz. Potem, kiedy wracałem do domu, już nie padało, ale na źle brukowanej ulicy zostały kałuże. Przejeżdżająca ciężarówka rozpryskiwała rzadkie błoto. Odszedłem pod mur, ale bezskutecznie, bo moje nowe, jasne spodnie, na których bardzo mi zależało, i tak zostały pochlapane.

W domu otworzyłem szufladę szukając szczotki. Stał tam mój znajomy młody człowiek i dawał mi znaki. Uśmiechając się nieśmiało, tłumaczył, że właśnie teraz jest sposobna pora, abym im pomógł, że...

Zmiotłem ich wszystkich jednym, niecierpliwym ruchem ręki.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Dzięki internetowej ofercie teatralnej możliwe jest też wracanie do spek- takli już kiedyś zobaczonych na żywo („Mam możliwość przypomnienia sobie widzianych

Jed y n ie tylko przez ośw iatę pow szechną m oże lud dojść do um iejętności rządzenia sobą, do rzeczyw istego spożytkow a­. nia praw, które m u przysługują,

Jak twierdzi archeolog Maciej Szyszka z Muzeum Archeologicznego w Gdańsku, który przyczynił się do odkrycia owej piwnicy, pierwotnie budowla ta była jadalnią i kuchnią, w

Jeżeli to twoja pierwsza budowa, a dotąd rzadko zdarzało ci się współpracować z ludźmi, to może uważasz, że wystarczy umówić się z kimś na wynagrodzenie, a praca

Instytucja kas rejestrujących w systemie podatku od wartości dodanej była kojarzona nie tylko z realizacją funkcji ewidencyjnej przy zastosowaniu tych urządzeń, ale również z

[r]

Tragedja miłosna Demczuka wstrząsnęła do głębi całą wioskę, która na temat jego samobójstwa snuje

Małgorzacie Szpakowskiej za warsz- tat pisarski, etos redaktorski i ten uwewnętrzniony głos, który nie po- zwalał mi odpuścić, kiedy wydawało mi się, że już nie mam