• Nie Znaleziono Wyników

ZE WSPOMNIEŃ MARCINA PIĄTKA

W ñ R S Z ñ W ñ Makład „Tygodnika P o lsk ie g o "

1 9 0 4

— P ó jd z ie s z na W i e j s k ą d o d r u k a r n i— rzekła p e w n e g o d n ia m atka. — C z a s ci już z a ra b ia ć n a siebie.

S k o c z y łe m m atce do kolan.

— Ja? D o drukarni! M a tu ś złocista!

— C z e g o w r z e s z c z y s z ? C ó ż w ielkiego! T rz y ru b le n a m ie siąc to ć nic n a d z w y c z a jn e g o . B u tó w też za tyle z e d rz e sz.

M nie tam a k u r a t o b u ty lub o z a p ła tę c h o d z i ­ ło! D o drukarni! Mój Boże, jak em ja z a w s z e W a ł ­ k o w i zazdrościł! T e r a z i ją b ę d ę n o s ił p a p ie r y do p a n ó w , co takie ślic z n e rzeczy w k sią ż k a c h p iszą.

— D o sta ła m o d p an i d o k to r o w e j c z a r n ą b lu ­ zę d la ciebie p o tym śre d n im p a n ic z u — d o d a ła jeszcze m a tk a .— O b le c z cz y stą k o s z u lę i umyj się...

— Ż e b y jaki kołnierzyk... — o d e z w a łe m się n i e ś m i a ł o — i s k r a w e k p o d szyję— d o k o ń c z y łe m j e s z ­ cze ciszej.

— G łupiś! Byle c h ę d o g o , /to i d o s y ć . N a chleb niem a, a te m u się k o łn ie rz y k ó w z a c h c iew a .

W e s tc h n ą łe m so b ie , b o m nieraz, p a trz ą c na W a lk a , k ra w a ta i k o łn ie rz y k a mu z a z d ro ś c ił. Z a ­ w s z e m iał s z ty w n y , sto ją c y w y s o k o , a k r a w a t n ie ­ biesk i w g ro c h y , a lb o c z e r w o n y w kratki. Slicz- n o ś c i !

W k w a d r a n s p o te m byłem g o tó w . Już nie biegłem , jak zw yczajnie, lecz sz e d łe m z p o w a g ą . D u m a mię rozpierała. D o p ie r o na W iejskiej strach m n ie o b leciał. P r z e ż e g n a łe m się. P rz y jm ą , czy n ie — s p r ó b o w a ć trzeb a. W s z e d ł e m .

— C óż ty u m ie sz ? — s p y ta ł p a n z a r z ą d z a j ą ­ cy, s z c z y p ią c mię w policzek.

— Czytać, p isać i cztery d z ia ła n ia a ry tm e ty c z ­ n e — o d p o w ie d z ia łe m śm iało , b o m w p r z e d p o k o j u kilku takich jak ja s m y k ó w zoczył, i to mi o d w a g i d o d a ło .

— A u r w i s o w a ć się p o trafisz? co? M ilczałem.

— T w o j e szczęście, że k ła m a ć nie u m ie sz — rzekł.— G d y b y ś się był zapierał, przy sięg ał, b y łb y ś p o s z e d ł z kw itkiem . No, p rz y jd ź ju tro o s ió d m e j z ra n a d o r o b o ty .

P o c a ł o w a ł e m g o w rękę i u m k n ą łe m . O g łu ­ p iła m n ie r a d o ś ć , i chciałem z nią jak n ajp rę d z e j s a m p o z o s ta ć . D o b ieg łem hen, ku ro g a tk o m M o ­ k o t o w s k i m , i te raz to już p e w n y byłem , że w s z y s c y

— 55 —

na m nie inaczej p atrzą. Koło P ię k n e j s p o tk a łe m W a lk a . N ió s ł p a p ie ry p o d p a c h ą i u d a w a ł, że mnie nie widzi. W a rg i m ia ł w y d ę te , ja k b y jaki n a c z e l­

nik o d kolei, i minę siarczy stą. S ztu rg n ąłem go

w łokieć.

— C ó ż ty tak m in u jesz, W a łe k ? — s p y ta łe m .— N o s a d o g ó ry z a d z ie ra s z , że ci go jeszcze w ró b le p o d z io b ią . Z o b a c z y sz !

— G łu p iś!— syknął. — Ruszaj precz! D o c e n ­

z o ra z n u m erem idę. R o z u m ie s z ?

— R ozum iem — o d p a r ł e m z d u m ą . M o ż e się ta m k ied y sp o tk a m y !

S p o jrz a ł na m nie z p o g a r d ą , p r y c h n ą ł śliną i uciekł.

G d y b y to nie b y ło na ulicy, d a ł b y m ja mu! W jed n ej k a m ien icy przecie m ieszk aliśm y , i do o c h r o ­ ny ze m n ą c h o d z ił, a teraz taki pan!

„S k iśn ie sz ty ju tro ze złości — myślę s o b ie — g d y się o d ru k a rn i d o w i e s z . “

W r ó c iłe m do d o m u . M a tk a m is e c z k ę kartofli z k a w a łk a m i m ię s a p o s t a w i la p rz e d e m n ą . C zego tam nie było! O g r y z io n a d o p o ło w y ł a p a zajęcza, o k ra w k i szynki, k a w a łe k p ieczen i cielęcej, p o ł ó w k a w o ł o w e g o k o tle ta i t. p.

— Jedz!— w y rzek ła m a tk a .— S m a c z n e . Ludzie s o b ie nie żałują. Ile ta k u c h a r k a u a d w o k a t a m a ­ sła dzisiaj d o o b i a d u wzięła!... Ż e b y nie jej b ęb n y ,

b y ła b y m więcej z ta le rz ó w p o z b ie ra ła ; k a ż d a z nich dla s w o je g o ciągnie.

Nie w ie m d la c z e g o , p o ło ży łem łyżkę. G ł o d n y byłem , a nic mię do tych p r z y s m a k ó w , s p a d ły c h o d czyichś g ą b , nie ciągnęło. Byłbym w o la ł k a w a ­ łek r a z o w e g o c h le b a i u p o m n ia łe m się o n iego m a t­ ce. Nie dała; p o s z e d ł e m g ło d n y sp ać.

N a zaju trz o d szó stej ra n o cz e k a łem p rz e d d r u ­

karnią. O tw o rzy li n a reszcie. Nie w iedziałem , co

z s o b ą p o c z ą ć , g d zie się obrócić.

— Tnij g a p ia , gam oniu! — krzyknął mi jak iś n a d uchem , p o c z ę s to w a ł kułakiem, i p o leciał dalej.

Z a w s ty d z iłe m się i z o b a c z y w s z y drzw i n i e d o ­ m knięte, w s z e d łe m .

P u s to . Kilka s to łk ó w d re w n ia n y c h p o d ś c i a ­ ną, stół, karafka z w o d ą i nic więcej. N a ś r o d k u izby, na p o d ło d z e , k u p a śm ieci i p o r z u c o n a s z c z o t­

ka. K toś w id a ć zaczął z a m iatać i nie skończył.

P o d ją łe m szczo tk ę. C zy ja, czy kto inny, z a w s z e zam ieść trzeba.

— J e st tam k tó r y ? — z a w o ła ł jakiś p a n , s t a n ą ­ w s z y w e drzw iazh.

N ogi się p o d e m n ą za trz ę sły ,

— G d z ie A ntek? Antek, n ic p o n iu , ch o ć mi tu zaraz! T o sm yki d o p iero ! Ani j e d n e g o niema. C o ś ty za je d e n ? — k rz y k n ą ł na mnie.

— M arcin P i ą t e k — o d p a rłe m , sta w ia ją c s z c z o t­ kę w kącie.

57 —

— N o w y ?

T a k , p r o s z ę p a n a .

— T o p e w n o A ntek k a z a ł ci zam iatać, a sam g d zie w sieni ćmi p a p i e r o s y — pytał, p r z y g lą d a ją c mi się baczn ie.

— N ikt mi nie kazał, p r o s z ę p a n a — m ó w ię już śm ielej.— L eżały śm iecie na p o d ło d z e , w ziąłem i zam iotłem .

— Aha! D o b rz e . W ięc ty P iątek się n a z y ­ w a s z ? M u sisz p o s t y lubić, co?

P o k l e p a ł mię p o tw arzy, śm iejąc się. — M a sz o c h o tę do d ru k a rn i, co? — M am — w y k r z y k n ą łe m g o rą c o .

— T o p ó jd ź ż e ze m n ą. P o w ie m ci, co m asz robić. T e g o szelm ę A n tk a w y rz u c ę . P ró ż n ia k , u r ­ w is do niczego.

Z w ró c ił się do d ru g ie g o p a n a , k tó ry a k u ratn ie w s z e d ł i p o w ia d a :

— P ią tk a ja dla sieb ie biorę.

T a m te n g ło w ą kiw n ął, i od tej chwili z a częły się m oje o b o w ią z k i w d rukarni.

T e n pan, który ze m n ą m ów ił, to b y ł zecer i n a z y w a ł się p. D ulski; on się zaraz od p o c z ą tk u m n ą z a o p i e k o w a ł . P o sy łał mię p o rę k o p is y , do cenzury, b ie g a łe m p o ró ż n y c h r e d a k c y a ch . P r z y n o ­ siłem ta k że p a n u z ecero w i ś w ie ż e serdelki od Rydla na dru g ie ś n ia d a n ie , i c h o d z iłe m c z ę sto z listami d o jednej p anienki, co ze ś le p y m ojcem przy B e ­

d n arsk iej m ie sz k a ła , szyciem się tru d n ią c . T e w y ­ cie czki z a w s z e mi się o p ła c a ły . T ro ja c z k i w p u s z ­ czałem do s k a r b o n k i, g r u s z k ę lub b u łk ę o d d a w a łe m matce. P a n a D u ls k ie g o p o k o c h a ł e m od razu. K rz y ­ knął, fu k n ą ł — to p r a w d a ; ale g o g n ie w p r ę d k o o p u s z c z a ł. Z a to kiedy był w d o b ry m h u m o r z e uszy mi się czerw ieniły, jak raki: co raz to mi k t ó ­ re ze z b y tk ó w w ykręcił.

— K pem je s t e ś — m ó w ił— ale m oże być z cie­ bie cz ło w ie k .

— N iby jak? p r o s z ę p a n a — pytałem chciw ie, b o mi się o k ru tn ie chciało z k p a c z ło w ie k ie m zostać.

— Ja k ? T y się, sm yku, nie pytaj, jeno pracuj, a p o cz c iw ie żyj, to i d o sy ć.

P o te m sły sz a łe m , jak m ó w ił do p. G r a b o w ­ sk ie g o , d r u g ie g o zecera: „Nic m u się do ręki nie

p rzylepi, żebym nie w iem co poło ży ł. Ju żem go

nieraz w y p r ó b o w a ł “ .

Mój Boże! ja k b y to już k a ż d y b ie d a k z ł o d z i e ­ jem m u siał być! N iech s o b ie kładzie co chce i p r ó ­ buje: na ś w iń s tw ie mię ż a d n e m nie złapie.

I p o s y ła ł m nie n ieraz d o p a n ó w w y d a w c ó w , a lb o r e d a k t o r ó w z karteczk ą, o zaliczkę czy n a le ż ­ n o ść p ro s z ą c , albo d o s k le p u p o p a p ie r o s y i inne rzeczy, i n a w e t reszty, g d y m mu o d d a w a ł, r a c h o ­ w a ć nie chciał.

— 59 —

— T y ś lep szy ra c h m istrz , niż ja — żartow ał, zg arn iając p ieniądze.

K o led zy patrzali na mnie z z a z d ro ś c ią , tr ą c a ­

jąc się łokciam i. W a c e k , że to był m iędzy nami

n a jsta rsz y , p o w ie d z ia ł mi raz w oczy: „ L iz u s “ . P a l ­ n ą łe m go p o d żebro kułakiem , aż stęknął. Bo p r z e ­ cie ja się nie p ro siłe m p. D u lsk ie g o , żeby mnie chwalił.

W a c e k to jest s z częśliw y c h ło p dopiero! O j ­ ciec jego służy w redakcji za w o ź n e g o i n a w e t s a ­ m em u p a n u re d a k to r o w i p o s łu g u je . W a c e k p o w i a ­ da, że p. r e d a k to r całe cztery szafy k siążk am i m a z a p c h a n e , a g a zety po w s z y s tk ic h kątach leżą. W a ­ cek je zbiera i p o te m h a n d la r z o w i s p rz e d a je . Ja - bym nie s p r z e d a w a ł , bo co to tam r ó ż n o ś c i w tych g a z e ta c h n a p isa n e ! Ja c h o ć d o s ta n ę kiedy ja k ą ga- zecinę i d o d o m u p rz y n io s ę , jużci m a tk a zaraz w d e s e n ie p o w y c in a i dalejże półki o b w ie s z a ć . N ą

płacz mi się w te d y zbiera, ale cóż! Matka! Co

chce, to robi. P r o s z ę B o g a, żebym jak n a jp r ę d z e j d o r ó s ł, to b y m już m atce nie p o z w o lił s w o ic h g a z e t ru s z a ć . Cóż, k iedy m am d o p ie r o d w a n a ś c i e lat! Ale r ę k o p i s y to już w y b o r n ie czytać um iem , c h o ­ ciaż ci p a n o w i e literaci b a z g rz ą nie raz aż strach! O jak się też p. Dulski w te d y złości! P o te m o b y ­ le co mnie wały sypie. W s z y s tk o się zn o si i c a ­ łuje rękę, k tó ra bije; le p s z e g o n ad p. D u lsk ie g o ze ś w ie c ą b y szukać. I p a n n a Kazimiera, ta p a n ie n k a

z B e d n a rsk ie j, do której listy n o s z ę , to sa m o mów i. Z d a je mi się, że p. D u lsk i m a o c h o tę z nią się ż e ­ nić. D o b r z e byłoby! T a c y p o cz c iw i oboje! P a n Dulski i na m atk ę p racuje, i na braci m ałych, i na siostrę... Mój B oże, jak też to n ie je d n e m u ciężko!... Dni tak lecą, ja k b y je kto kijem p o g a n ia ł.

Już d zie w ią ty m iesiąc jestem w d ru k a rn i. P a n D ulski, że je ste m p ra c o w ity i p o s łu s z n y , p ro s ił p a n a z a rz ą d z a ją c e g o , żeby mi p e n s ję na pięć rubli p o d ­ wyższyli. Z g o d z ił się. M a tk a się b a r d z o ucieszyła. W s k a r b o n c e też się znalazło nieco g ro s z a . W s y ­ p y w a łe m tam m iedziaki, k tó re od p a n ó w literatów d o s ta w a łe m , b o n ig d y ż a d e n n a czas nie n a p is a ł, i po dziesięć razy trz e b a było c h o d zić, a lb o sie d z ie ć w p r z e d p o k o j u g o d z in ę i w ięcej. Z p o c z ą tk u nie ch ciałem brać; w sty d z iłe m się... Ale m a tk a i p. D u l ­ ski p o w ied zieli, że m o ż n a , bo przecie b u t ó w nie­ mało zedrę, tyle razy c h o d z ą c .

Z m a tk ą to ś m y się raz o k r o p n ie p o sp rz e c z ali. B yło to w niedzielę. W r ó c iła z po słu g i, i dalejże p r z e d e m n ą ró żn e p rz y s m a k i z a sta w ia ć .

— T ę legum inę d ziś u d o k t o r a jedli— o p o w i a ­ d a ła .— B i s z k o p t o w a się n a zy w a. Chciałam ci i s o k u w ziąć, ale k u c h a rk a w ylizała z ta le rz ó w . A tu m asz k a w a lą tk o je n d y k a. W in o g r o n tro c h ę w k o sz y c z k u zo stało , i wzięłam . Ż e b y była k u c h a r k a z o b a c z y ła, oho! D z ia m n ę ła b y z p e w n o ś c ią . T a k ie te sługi chciwe!

— 61 —

Nie ru s z y łe m ani legum iny, ani indyka, ani w i ­ n o g r o n . T w a r z mię tak paliła, ja k b y m policzki w ogień w łożył.

— P r o s z ę m a tk i— rzekłem — w o la łb y m kaszy czy k a p u s ty zjeść, aniżeli te p rz y sm a k i z c u d z e g o sto łu . D o b r e dla p s ó w . P r a c u je m y o b o je, to śm y na łyżkę stra w y zaro b ić p o w in n i. M nie już o d d a w - n a w g a rd le to jedzenie dławi.

A m a tk a jak nie zacznie: „ T y sm arkulu, ty nie­ g o d z iw c z e , b ę d z ie s z mi tu p r z e b r z y d z a ł! “

L e d w o m m atce w ytłum aczył, że tu nie o p r z e - b rz y d z a n ie c h o d zi. I d o b r z e m zrobił, b o o to co się w p arę ty g o d n i p o tem stało.

W ałek , ten, co w naszej kam ienicy m ie s z k a ł i w iedział, że się m o ja m a tk a p o s ł u g a m i zajm uje, p o z n a ł się z W ack iem . M o że przez c ie k a w o ś ć , al­ bo m o ż e i przez złość, bo z a w s z e ze m n ą koty darł, p r z y s z e d ł do naszej d rukarni. W a łę sa liśm y się w s z y s c y w sieni, nie m ając nic pilnego do ro b o ty . W a łe k , s p o s tr z e g łs z y mnie, n o s a d o g ó ry zadarł i woła:

— Jak się m asz, p o m y w a k u !

Z a c z e rw ie n iłe m się; ch ło p c y w -śmiech.

— D la c z e g ó ż go p o m y w a k ie m n a z y w a s z ? — z a p y ta ł W a c e k .

— Bo z m y w a z m a tk ą talerze po p a ń s k ic h g ę ­

bach . O n a ścierką, on językiem.

T am ci w śm iech . M nie k re w do g ło w y b u c h ­

nęła. B yłbym w o lał się w ziemię z a p a ś ć . „Rżnę

go w p a p ę ! “ — m yślę s o b ie , i dłonie tak mi z a ś w ie r z - biały, że tylko bić. C óż, kiedy p r a w d ę p o w i e d z i a ł ? — a p a n D u lsk i m ó w i zaw sze, jako c z ło w ie k w k ażd ej o k o lic z n o śc i nie g n ie w e m , lecz s p r a w i e d l i w o ś c i ą k ie ro w a ć się p o w in ie n .

W ię c nic nie rzekłem, tylko o d s z e d ł e m w kąt, i łzy mi się z oczu puściły.

P iątek , po r ę k o p i s na E ry w a ń s k ą ! — z a w o ­ łał p. D u lsk i. — W p a d n ij do mnie p o kartkę.

M u s ia łe m p ó jść, c h o ć z r o z m a z a n ą gęb ą. — G ł u p i ś , że się m a z g a isz — rzekł, gładząc mię p o g ło w ie . — T a m , gdzie ty zajdziesz, W a łe k nie d o je d z ie . Ja ci to m ó w ię , u w ażasz?

— P a n s ł y s z a ł ? — sz e p n ą łe m z a w sty d z o n y . — S ły sz a łe m . G łu p s tw o ! Słuchaj no, M a r c i­ nie, p rz y c h o d ź do m nie w e czw artk i, s o b o t y i nie­ dziele. R o z u m ie sz ? Z araz po zam knięciu dru k arn i. — D o b rze, p ro s z ę p a n a — o d p o w ie d z ia łe m , i o p a n o w a ł a mię c ie k a w o ś ć : cz e g o też p. D ulski m o ż e chcieć o d em n ie.

D o c z e k a łem się w re s z c ie czw artku. W y s z e d ł­ szy z d ru k a rn i, w p a d łe m d o d o m u , umyłem się, w y czy ściłem p ięk n ie b u ty i kurtę, a ch o ć mi m a tk a rynkę k a sz y ze s ło n in ą p o d s ta w ia ła , nie tknąłem nic i w nogi.

— 63 —

P. D u lsk i m ie s z k a ł p rzy ulicy Hożej; g dym do drzw i z a d z w o n ił, serce mi p ra w ie g ł o ś n o k o ła ta ło .

— B ęd z ie sz się uczył razem z moim i b r a ć m i— rzekł p. Dulski, g dym w p o k o ju p rz y d rz w ia c h p o ­ k o rn ie sta n ą ł.

W s k a z a ł mi d w ó c h c h ło p c ó w , s ie d z ą c y c h przy stole.

— T o A daś, a ta m te n Fran ek . M o ż e i ty b ę ­ d ziesz się uczyła, L u d k o ?

Z w r ó c ił się d o ślicznej panienki, k tó ra z w iel- kiem zajęciem szyła dla lalki suknię. S p o jrz a ła na mnie, u śm ie c h n ę ła się i k iw n ę ła g łó w k ą . Nie w iem d la c z e g o , alem się ucieszył, że z g o d z iła się uczyć razem z nami.

T y m c z a s e m p. D u lsk i m ó w i do mnie:

P o ję tn y jesteś, i s z k o d a , byś się z m a r n o ­ w ał. R o z u m ie sz ?

— R ozum iem , p r o s z ę p a n a — o d r z e k łe m i c z u ­ ję, że m nie co ś za g a rd ło z ł a p a ł o i dusi.

Ani ru sz s ło w a więcej w y m ó w ić . G d y b y n ie to, że p a n ic z e i p a n i e n k a patrzali na mnie, b y łb y m się w g ł o s ro z b e c z ał. Uczyć się! Mój Boże, czy ju ż m o ż e być w ię k s z e s z częście n a ziemi?... N i- czem mi z a b a w a , n ic z e m w s z y s tk o inne! I czym ja się sp o d z ie w a ł!... Nie z a z d ro ś c iłe m już W a c k o w i , ani n ik o m u . 1 ja b ę d ę miał książki, i ja się b ę d ę uczył. T y lk o m a tk a m usi już teraz g a z e ty moje s z a n o w a ć . K upię c h y b a z ie lo n e g o , albo r ó ż o w e g o

p a p ie ru , i niech s o b ie półki stroi. W c z o ra j mi się na płacz zbierało, ja k e m k uferek w y ł o ż o n y „ G a z e tą P o l s k ą “ z o b a c z y ł.

M a tk a jest d o b ra , b a rd z o d o b r a , ale m a sw ój u p ó r, o, ma!

I z k ołnierzykam i też miałem k łopotu n ie m a ­ ło. C o ś s o b ie m a tk a do nich u p a trz y ła . A to b y ­ ło tak:

W imieniny p a n n y Kazim iery p. D ulski m ó w i d o mnie: — M arcin, ruszaj ż y w o na B e d n a r s k ą . O d d a s z p a n n ie Ł a b ę d z k ie j list i te d w ie d o n ic z k i. U w ażaj, a b y ś k w ia tó w nie p o g n ió tł. W s a d z ił mi w rękę ow inięte w b ib u łk ę b ia łą dw ie d o n iczk i h y a c y n tó w , i p o s z e d łe m . O d g a d ł e m zaraz, że to im ieniny, i idąc, m yślę, c o b y m też ja o d siebie p a n n ie K azim ierze o fiaro w ał. N a Kra- k o w s k ie m , już koło F ajan sa, patrzę: stoi b a b a z fijoł-

kami. Ażem się do nich ro z e ś m ia ł, tak w p o rę

przyszły.

— Ile za b u k iecik ? — pytam . — P ięć k opiejek.

W z ią łe m d w a , zap łaciłem , i dalejże na B e d n a r ­ ską. Anim p o m y ś la ł, że te fijołki o b ia d mój i k o ­ lację zjadły. P a n n a Kazim iera o d e b r a ła list i h y a - cynty, a b y ła p rzy tem tak a c z e rw o n a , jak najczer- w ie ń s z a w iśn ia.

— 65

W ięc d o p ie r o m o je fijołki jej p o d a ję , życząc z d r o w i a i p o m y ś ln o ś c i, a p o cichu p a n a D o lsk ie g o za m ęża. C h y b a się więcej jeszcze ucieszyła z fijoł- k ó w , niżeli z h y a c y n tó w .

— Jakiś ty p o c z c iw y , M arcin k u !— m ów i, i w i­ d z ia łe m w y ra ź n ie , że m a łzy w oczach .

T a k a już d o b ra ! Bo cóż tam fijołki, g łu p s tw o ! — M arcin k u — o d z y w a się p o te m do m n ie — u sz y ła m ci p ó ł tuzina k o ł n ie r z y k ó w stojących. P r z y ­ d a d z ą ci się, p r a w d a ?

K ołnierzyki stojące! C om ja się też m atki o nie n a p r o s i ł — i nic! P o c a ł o w a ł e m w rękę p a n n ę Kazi­ m ie rę raz, drugi, trzeci, i b y łb y m bez k o ń c a c a ł o ­ w a ł, ta k a mię r a d o ś ć p o rw a ła . S p o jr z a łe m p o ż ą ­ dliw ie na stół. Leżą, jak p r a g n ę z d ro w ia p a n a D o l­ sk ie g o , leżą w y k r o c h m a lo n e , b ia lu sie ń k ie , sztyw ne... Ja k e m ja tam ustał, p ó k i mi ich p a n n a Kazim iera w p a p ie r nie za w in ę ła , jak em d o d o m u z a n ió s ł — d o p r a w d y nie wiem! C o ś w e mnie ś p ie w a ło przez całą d ro g ę , a n o g a m i tak em ślicznie s u n ą ł p o nie­ ró w n y m b ru k u , jak p a n o w ie ły ż w ia rz e p o lodzie. W p a rę dni p o te m w y p a d ł a niedziela. O b u d z i ­ łem się ze w s c h o d e m słońca; te kołnierzyki s p a ć mi nie d a w a ły . W s ta łe m i p o p a c ie rz u dalejże szyję k o s z e r o w a ć . Ć w ia rtk ę m y d ł a m atce w y m y d liłe m i jeszczem s o b ie za piątk ę p u m e k s u kupił, ż eb y tyl­ ko tę szyję d o m y ć , jak należy. I d o m y łe m . Ja k e m się w lusterku przejrzał: ja, czy nie ja? T a k i b y ­

5

http://dlibra.ujk.edu.pl

łe m biały, jak d z iew czy n a. Aż tu n a ra z k ie d y m nie m a tk a nie zdzieli kijem przez plecy!...

— W id z is z g o , frant, g a la n te rn ik , nicpoń! K oł­ nierze b ę d z ie k u p o w a ł , a m a tk a b ie d ę klepie...

Miły Boże! M o g łe m p o te m u p r a ć te k o ł n i e ­ rzyki w e łzach, które n a d niemi w ylałem . I nie o te b a s y przecie mi c h o d z iło , co mi je m a tk a na p le ­ c ach kijem w y p isa ła . W cale nie! T y lk o mię żal z d ją ł o k ru tn y , b o k ołnierzyki p o w ę d r o w a ł y d o m a t ­ c z y n e g o kuferka i d ł u g o m ich nie oglądał.

P o s k a r ż y ł e m się p a n n ie K azim ierze na m atkę, ale mię sfu k ała, bo m a tc e — m ó w i — w s z y s tk o w o l ­ no. O c z y w iś c ie . Ale co m atk a m ia ła d o tych m o ­ ich k o łn ie r z y k ó w , do d n ia d z is ie js z e g o p o ją ć nie m ogę.

N a lekcye do p. D u ls k ie g o c h o d z iłe m r e g u la r ­ nie. Z F ra n u s ie m D ulskim b a r d z o ś m y się polubili, p. A dam za to z g ó ry na mnie patrzał. S k o r o tylko m ó g ł, w n et mi figla sp ła ta ł. Niech no tylko p. D u l ­ ski w y s z e d ł, on zaraz do m nie: „ T y ch am ie, ty p rz y b łę d o , mój b ra t ła s k ę ci ś w ia d c z y , dla ciebie w k u c h n i m i e j s c e “ i t. p.

N ieraz b y w a ło , to m się w kącie w y p ła k a ł, ale p. D u lsk ie m u s ło w a nie p isn ą łe m . Z a to p a n n a L u d ­ w inia z a w s z e mnie bro n iła.

Raz, p a m iętam , w s a m ą wigilię Z ielo n y ch Ś w i ą ­ tek p. D ulski rzekł d o mnie:

— 67 —

— M arcinie, przyjdziesz jutro o dziew iątej r a ­ no. P o je d z ie m y razem na Bielany.

I w y s z e d ł. P a n n a L u d k a zaczęła k la sk a ć w rączki.

— Jak to d o b rz e !— w o ła ła .— I m a m u s ia p o je - dzie, i p. K azim iera, i M arcinek!

A d a ś p a trz a ł na m nie z p o d o k a i ogryzał p a z n o g c ie . W re s z c ie rzekł:

— M arcin tam najw ięcej p o trz e b n y . W s ty d tylko, nic więcej.

F ra n u s , chcąc to p rz e rw a ć , pyta: — C zem b y ś ty c h c ia ł być, M arcinie?

— K się d z e m — wtrąciła ż y w a , jak s re b r o , Ludka.

W c a le nie!— za p rz e cz y łe m sz y b k o .

— S z e w c e m , a lb o k o m in ia rz e m — zaw o łał Adaś. U d a łe m , że nie słyszę.

— Z e c e re m ? — pytał z n ó w F ranek.

— Myli się panicz. Ja b ę d ę literatem — o d ­ p a rłe m śmiało.

W y b u c h n ę li śm ie c h e m .

— L iteratem , M arcin literatem!— krzyczał, z a ­ ś m ie w a ją c się A d aś. W id z is z go! Jaki to cham zarozumiały!

Z a c ią łe m zęby, i c h o ć k re w w e m nie kipiała, milczałem . Nie g o d z iło mi się p rzecie z a p o m in a ć , że to b r a t m e g o d o b r o c z y ń c y .

— Nie w ym yślaj M arc in o w i od c h a m ó w — u jął się F ran ek , a p. L u d k a na p ó ł z p ła c z e m m ów i:

— C h c ia ła b y m , ż e b y ś ty był taki d o b ry , jak M arcinek. D laczeg o nie chcesz, żeby on był litera­ te m ? D la c z e g o ? d la c z e g o ?

— C h y b a buty b ę d z ie literatom czyścił! — z a ­ w o ł a ł jeszcze A d a ś i u m knął.

P a n n a L u d k a też w y b ie g ła za chw ilę. W ziąłem cz a p k ę , p o ż e g n a łe m się z F ra n k ie m i w y c h o d z ę . W tem przy d rzw iach k to ś mnie za rękę chw yta.

— M a rc in k u , m asz tu k ro m k ę c h le b a z p o w i ­ d ła m i— sz c z e b io c e L u d k a .— S c h o w a ła m ci od p o d ­ w ie c z o rk u , b o w iem , że lubisz p o w id ła .

D ro g ie dzieciątko! P o c a ł o w a ł e m ją w rączkę, a o n a o b ję ła m nie za szyję i p o c a ł o w a ł a . Co się w te d y ze m n ą stało, s a m nie wiem . W y p a d łe m na ulicę, jak głupi. W ie c z ó r był, na ulicach tłum się sn u ł w tę i w o w ą stronę; dziw iłem się, że nikt na m nie nie patrzy, że mię p o trącają, ja k g d y b y m był p ie rw sz y m lep szy m . Ja, k tó re g o p a n n a L u d k a , s io s tra p. D u lsk ieg o , p o c a ło w a ła !

P ó ź n o już było, alem nie z w a ż a ł, i p u śc iłe m się n ad W is łę Alejami. T ak mi się j a k o ś w p ie r­ siach ro zszerzy ło , żem m usiał g ł o ś n o o d d y c h a ć . N ad W i s ł ą cicho było. O d K ępy w ia tr ciepły, miękki pędził św ieży z a p a c h ziół i k w ia tó w , na w o d z ie mig otały w dali ś w ia te łk a o ry ló w i p rz e g lą d a ły się

— 69 —

myśli d o g ło w y toczyły, że je d n a d ru g ą w y p y c h a ła . C z e g o m ja w te d y nie roił! W id z ia łe m siebie w m u n d u r z e g im n a z y a sty , b rałem n a g r o d y w k a ż ­ dej klasie i k u p o w a łe m L u d w in i bez biały i fijołki, za p ieniądze, k tó re m z k o rep ety cy i zarobił. P o te m i m u n d u r niebieski z g a lo n a m i p rz y śn ił mi się, taki, jak m a ten s tu d e n t z trzeciego ku rsu , co n as m a te ­

m atyki uczy. D ziw y mi się roiły, a W is ła płynęła

cic h u tk o , tylko ciem niała coraz więcej.

Z a c z ą łem się jej p r z y g lą d a ć . W y d a ła mi się ta k a g ła d ziu teń k a, że ręk ą p o niej, jak p o atłasie, w o d z ić m o ż n a by ło . I cz e m u to się ludzie b o ją w o d y ! — m yślałem . I p rzy szło mi d o głow y, że g d y b y m ja s w e g o nie d o p ią ł, k sią ż e k p is a ć się nie nauczył, ż eb y oto byle s m a rk a c z c h a m e m mi w o czy bryzgał, to b y m chciał w taki cichy, jasn y w i e c z ó r przyjść, jak dziś, n a d W isłę n a s z ą k o c h a n ą , i p o ł o ż y w s z y się na fali, lecieć, p ły n ą ć g d z ie ś w głę­ b in y , g d z ie b y ludzie już nie d o k u c z a li i n ic z e g o się nie p rag n ęło ... T y l k o b y mi p o c a łu n e k L udki w o d a z m y ła... O, te g o t o b y m żałow ał!

P ó ź n o już było, g d y m d o d o m u w r ó c ił. In­ n y m razem m a tk a b y mię stukała, le d w o b y m w e d r z w i w s z e d ł, a d z iś nic. P a trz y n a m nie w e s o ło , k u b e k z h e r b a tą p o d a je ... Dziwy!

— P. D u lsk i tu był... — o d z y w a się w re sz c ie . Z e rw a łe m się o d stołu.

— P. D u lsk i? U n a s ? A p o c ó ż , p r o s z ę matki?

— Ju tro się d o w ie s z . Idź sp a ć , b o ś z m ę c z o n y . P a n D ulski to za c n y człow iek.

J u ż e m s ło w a więcej o d matki w y d o b y ć nie m ógł.

N azajutrz w s z y s tk o się w y ja śn iło .

— P r o s iłe m p a n a r e d a k t o r a — rzekł do m nie p. D ulski — ab y się t o b ą zajął. O d w ak acy i p ó j ­ dziesz do g im n a z y u m . W iem , c o ś zamierzył, b o mi L u d k a i F r a n e k p o w ie d z ie li. W y s o k o sięg n ąłeś, ale z d o ln o ś c i w ielkie p o s i a d a s z i p r a c o w a ć lubisz. P o w i n i e n e ś z d a ć do drugiej klasy. Z d a s z , p e w n y jestem! Z a trzy ty g o d n ie egzam in. W p i s z f u n d u ­ szu s k ł a d k o w e g o p a n re d a k to r zapłaci. Ju ż e ś m y się um ów ili.

S tałem ja k m ur, b ez s ł o w a , b ez łzy.

M u s ia łe m być b a r d z o b la d y , bo p. D u lsk i p o ­ gładził mię p o g ło w ie i tak p o c z c iw ie p atrzał, jak n a p a n n ę K azim ierę w te d y na B ielanach.

— T r z e b a , a b y je d e n d ru g ie m u d o p o m a g a ł — o d e z w a ł się p o chwili p. D u l s k i . —D ziś ty z g r o s z a p u b lic z n e g o k o rz y s ta ć bę d z ie sz , pam iętaj więc, a b y ś go innym w p rz y sz ło śc i o d d ał. T y lk o trzy m ając się w zajem za ręce, m o ż n a stać m o c n o i zajść w y ­ s o k o . — R ozum iesz!

— R ozu m iem , mój o p ie k u n ie , mój ojcze!— z a ­ w o ła łe m , d o rą k mu się cisn ąc.

I ta k e m się r o z b e c z a ł, że p. D ulski uciekł z p o k o ju , i p a n n a L u d k a p rzy b ieg ła.

71 —

— Co się stało, M a rc in ie ? — p y ta ła s tr w o ż o n a . U s p o k ó j się... B ę d z ie m y razem zdaw ali egzam in, bo i ja na p e n s y ę idę. T y lk o ja d o w s t ę p ­ nej, a ty o d ra z u do drugiej! C h c ia ła b y m już być taką, jak ty! Ale nic się o ciebie nie boję, nic a nic!— z a p e w n ia ła , p a trz ą c na mnie w e s o ł o ślicznem i czar- nemi oczkam i.

— Nie z ro b ię p a n ie n c e w s ty d u — s z e p n ą łe m . I nie s k ła m a łe m . P o w a k a c y a c h jak o p ie rw s z y uczeń ro k s z k o ln y ro z p o c z ą łem .

W p o ło w ie l i s t o p a d a j a k o ś sie d z ę p e w n e g o w ie c z o r u przy ł o j ó w c e i kuję łacinę. W tern w p a d a jak b o m b a F ra n e k . P o r o z b ija ł stołki po d ro d z e , z a ­ w a d z ił o stolik, w y la ł w o d ę z d z b a n k a i krzyczy: — M arcin, w e se le , wesele! B ędzie to rt i b r a ­ to w a , le p s z a je sz c z e od tortu.

Z e r w a łe m się, jak szalony. — C o ty m ó w i s z ? — pytam.

T y k a liś m y się już, jak o k o łe d z y g im n azy aln i. — Stach się żeni— o d p a r ł F r a n e k .— K a z a ł cię p ro sić , a b y ś w s o b o t ę o s z ó ste j b y ł u nas. 1 p a n n a K azim iera b u k ie t m irto w y ci szykuje.

L e d w o m go nie z d u sił w u ścisk u .

Już ja k e m ja teg o p rag n ął, to c h y b a na ró w n i z p. Dulskim !

D o c z e k a łe m się w reszcie s o b o ty .

Ach, jak a też p a n n a K azim iera była śliczna! P . D ulski, k iedy ją przez k o śc ió ł p r o w a d z ił, u rósł

c h y b a o pó ł głow y. W id z ia łe m , że przy o łta rz u drżał ze w z ru s z e n ia , a m nie i p a n n ie L u d c e łzy się w o c z a c h kręciły. P a n n a L u d k a w ró ż o w e j s u k ie n c e w y g lą ­ d a ła ja k ś w ię ty o b ra z e k .

S ied zieliśm y ¡¡potem o b o k sie b ie przy w ie c z e ­ rzy, i nikt inny, tyłkom ja jej u słu g iw a ł. S zczęśliw y to b y ł dzień! P. D ulski ciągle n a s p r z e ś l a d o w a ł ż artam i.

— Cóż, L u d k a ,— pytał — c h c ia ła b y ś teg o a k a ­ d e m ik a za m ęża?

P . L u d k a c z e rw ie n iła się i oczki s p u s z c z a ł a . P . D ulski za boki się b r a ł o d śm ie c h u .

— P a t r z n o - n o , Kaziu, jak ten d z ie d z iu c h d o ­ r o s ł ą p a n n ę u d a je — m ó w ił do żo n y .— T o zabaw ne! Ja s k rę c a łe m ro ż e k s e rw e ty , aż mi w p a lc a c h trzeszczała; o czy w lep iłem w guziki m u n d u r a , i ani r u s z ich sta m tą d o d p r o w a d z ić . P a n n a K azim iera czyli pani D u lsk a, u ś m ie c h a ła się do n a s m ilutko, a je sz c z e milej d o p. D u lsk ie g o , i c o ś m u s z e p ta ła , p a trz ą c na nas. W y ra ź n ie sły sz a łe m , ja k p. Dulski m ó w ił: „ C z e m u nie! C h ł o p a k m a p ię k n ą p r z y s z ło ś ć p r z e d s o b ą “ .

O d te g o w e se la t o m się je sz c z e w e d w ó j n a ­ s ó b z a p rz ą g ł d o pracy. P r z y b r a łe m je sz c z e d w ó c h m ały ch c h ł o p c ó w do n au k i i g rz e b a łe m się w k s ią ż ­ kach i w dzień i w nocy.

S k ą d ja sił c z erp ałem , sa m nie w iem . In n e g o b y ło b y z m o g ło , m nie nie. Nie czułem n igdy c h ło d u ,

— 73 —

c h o c ia ż b y w a ło i tak, żem w m u n d u r k u zim ę p r z e ­ cho d ził. Nie w s ty d z iłe m się w ytartych łokci, ni b u ­ t ó w w y k o s z la w io n y c h od sta ro śc i, byłem n a p r z ó d sz e d ł, szedł...

R o k za ro k ie m mijał. P ią tą klasę p rz e b ie g łe m , ja k b iczem Itrzasł. Anim się nie obejrzał. N a g r o d y z o d z n a c z e n ie m w każdej klasie brałem , więc d u s z a się w e mnie r a d o w a ł a , bo mi w s z y s c y m ów ili, że m ed al d o s ta n ę . Mój Boże, jakie to były czasy! S iła k sią ż e k p o łk n ą łe m , siła s e k s t e r n ó w zab azg rałem ; w głowie n ie je d n a myśl d o b r a się uleżała. Miałem tyle k o re p e ty c y i, że m atk ę i siebie m ogłem u trz y ­ mać. Raz p o s ły s z a łe m n iec h c ą cy , jak się A d am z L u d k ą o mnie sp rzeczali. L e d w o mi s erce nie w y s k o c z y ło z piersi. A dam , k tó ry m nie z a w s z e nie lubił, p o w i e d z i a ł do niej tak:

— S łu ch aj L udka, ty się w P ią tk u d u rzy sz, p r a w d a ? Nie w s t y d ci? Tern się jen o p o c ie sz a m , że to tak p o p e n s y o n a r s k u .

D e c h w s o b ie z ap arłem , by o d p o w i e d ź Ludki usłyszeć.

Stach m ó w i, że p rz e d M a rc in e m w ie lk a p r z y ­ sz ło ś ć — rz e k ła z p o w a g ą . — C zego ty c h c e sz o d n iego, mój k o c h a n y ? Języki, historyę, literaturę zna na Jpalcach! G r o s z a też um ie s z a n o w a ć , nie tak ja k ty!

Nie c h ciałem s ł u c h a ć więcej i uciekłem . D o ś ć w ie d z ia łe m , by c a łą d u s z ę sz c z ę śc ie w y p e łn iło .

Powiązane dokumenty