WSPOMNIENIE O „HALCE”
operze S t a n i s ł a w a M o n i u s z k i ,
w ystaw ionej p ie rw szy ra z w r . 1858 na scenie Te a tru lil/ielkiego w lil/arszawie.
(Z p r a w d z i w e g o w y d a r z e n i a ) .
„Człowiek strzela, a Pan Bóg kule n o s i“—pow ia- w ia d a przysłowie.
Tak też było i ze mną; i zam iast co m iałem zostać księdzem, to zostałem aktorem, a to w szystko przez
„Halkę” M oniuszkowską.
W praw dzie wyznaję z ręk ą na sercu, iż do nauki w m łodocianych moich latach nie miałem wielkich skłonności, i tylko dzięki moim korepetytorom p rze szedłem z prom ocją do 6-ej klasy gim nazjum realnego, a dalej ani rusz!
Miałem wtedy lat 17-cie (było to w roku 1858) i w łaśnie w tym czasie, jakby dla ironji lub przełomu w mojej karjerze kapłańsko-zakonnej, w ystaw iono na scenie teatru wielkiego w W arszaw ie po raz pierwszy „Halkę.”
A ponieważ w zam ian nieudolności mojej do n a uki, zaciekłym byłem zw olennikiem teatru i rezonowa- łem o sztuce i grze aktorów jak stary,—co w łaśnie nie
było n a rękę moim rodzicom, którzy mieli zacofane po jęcia o teatrze, n a z y w ając ten cały chaos „szarlatanerją
i k o m e d ja n tu r ą ” — więc powzięli myśl sposobić mnie do s ta n u duchownego, do którego mi ani się śniło, m a jąc głowę wyłącznie zap rz ątn ię tą d ram a tem , kom e- dją a nawet... baletem!
Zkąd i jakn ieb ądź grosz wydobyć, aby być w te atrze, było mojem jedynem marzeniem!
Mój Boże! co ja za to „w ałó w -’ d o staw ałe m od mego ojca, toby tego na wołowej skórze nie spisał!
Poczciwina moja m atka, ja k każda m iłu jąca ślepo swojego najm łodszego syn u sia—za s ła n ia ła mnie sw o- jemi plecami przed w ym iarem sp raw ied liw o ści ojca i często biedaczce mimowoli coś się dostało, co n ale żało się mnie, a za co potem ojciec mój, ochło n ąw szy z uniesienia, rzew nie ją przepraszał.
Ale i tego m ia rk a się p rz eb rała — i pewnego pięknego dnia, przyw oław szy mnie rodzice do siebie, (oj, poczułem coś wtedy niemiłego w pow ietrzu),—w y stąpili z rep ry m a n d ą, że dosyć już mego b a łam u ctw a ,
dosyć m am teatru l należy pomyśleć stanow czo o u s ta
leniu swego losu, przyczem rodzice znajdowali go j e dynie wr stanie duchow nym , t. j. w um ieszczeniu mnie n a nowicjacie w klasztorze O.O. Dominikanów, b ęd ą cych jeszcze n aó w czas w W arszaw ie przy ulicy Freta. Postanowienie takie przeszło mnie m ro w iem po
całem ciele. Skostniałem, oniemiałem prawie! Na
reszcie ochłonąw szy nieco, w ybełkotałem zaledw ie te słowa:
— Co? mnie rodzice ch cą oddać do klasztoru i spo- s o b ii-m a . księdza? Ależ ja nie m am do tego najmniej- s /e g o p o d o ła n ia ! Ja nie chcę!
30
— Ha, urw isie jakiś! wolisz teatr?! — o d ezw ał się mój ojciec podniosłym głosem ,—sm ak u je ci h e c a i ko- medjantki? powiadasz, że nie m asz powołania?...
I schw yciw szy za dębczak, stojący w kącie, dodał: — Widzisz go? - ja w nim tu zaraz znajdę dla ciebie powołanie!
I żeby nie była stanęła w tej chwili w obronie mo- j ej poczciwie a moja m atka, uczułbym rzetelne d o p aso w yw anie do sw oich pleców niegodziwego dębczaka.
Przeklęta lacha! Co ona mnie nieraz strach u i b ó lu nabawiła!... Ileż to razy chciałem j ą u s u n ą ć z do mu, p o łam ać i spalić, ale mi się to ja k o ś nie u daw ało, o baw iałem się odpowiedzialności, gdyż ojciec mój był bardzo domyślnym, łatwo odgadującym i zd atn y m na sędziego śledczego, chociaż całe życie swoje był zie mianinem .
Dlatego też na widok mego „ w r o g a “ dębczaka
byłem zwykle posłuszny ojcu i spełniałem jego wolę, więc i tym razem b u ch n ąw szy do kolan ojcu, zaw o ła łem z ca łą rozpaczliw ą rezygnacją:
— Dobrze, kochany ojcze, będę ci p osłusznym i zo stanę księdzem!
Wtedy ojciec, pochwyciwszy mnie w sw oje ob jęcia, rzucił dębczaka na ziemię, — a przytuliwszy mnie do piersi, aż mi coś w* krzyżach zatrzeszczało, zawołał:
Tak, chłopcze, tak mój synu, tak być powinno! Dzieci winny się zaw sze sto sow ać do woli rodziców i być im posłuszne! Widzisz żono—zw ró ciw szy się do mojej m atki—nasz chłopiec uratowany!...
Pomyślałem sobie w duszy: „tak“, ale na widok dębczaka...
Rodzice zaczęli mnie obcałow yw ać, m a tk a łzy ro
nić i koniec końcem stanęło p u n c tu m , że będę księdzem,
a może dojdę do godności kanonika, p r a ła ta i t. d. Ot, i skończyły się moje piękne dni sw obody te a tralnej, a ja m się ujrzał zam kniętym w m urach k la sztoru...
Był to dla mnie w yrok straszny i—co boleśniej s z ą —niezmienny, bez appelacyi i drogi łaski.
W kilka dni potem anim się spostrzegł jak zo sta łem umieszczony w now icjacie O.O. Dominikanów jako
„now icjusz”.
No, i taki zapaleniec, te atro m a n jak ja, m u sia łem się zgodzić z mojem przeznaczeniem, s to su jąc się z całą sum ie n n o śc ią do przepisów klasztornych: w sta w a ć b a r dzo ran o a kłaść się spać razem z kuram i, odbyw ać ściśle dzienne lekcje, chodzić na chóry, być strzeżonym n a każdym kroku, ja d a ć w refektarzu z miseczek cy nowych k a r m „drugiego s to łu ,“ podaw any najczęściej przez „b raciszk a” silnie zatabaczonego... i, wreszcie, jak p rzy p ad a ła kolej, z p o rząd k u rzeczy, pójść o godzinie 2-ej po północy z drugim now icjuszem do kościoła, a- żeby przez jakie co najmniej pięć minut dzwonić w sy g natu rk ę n a „jutrznię,“ kiedy najczęściej w kaplicy św. J a c k a leżało po p aru nieboszczyków na katafalkach.
Oj, w tedy to mi w łosy dębem staw ały, a z w ła s z cza że byłem bardzo bojaźliwym, n a słu ch a w szy się w dzieciństwie wiele bajek o duchach, jakie w y g łasza ły sta re służące w dom u moich rodziców.
Otóż ta s y g n a tu rk a była dla mnie p ra w d z iw ą to r tu r ą i zwykle po tern dzwonieniu p o w racałem na n o w icjat cały w potach, złorzecząc godzinie, w której na św iat przyszedłem.
Ale za to kiedy w dziennej porze bytem w ra z z moimi to w arzy szam i-k leryk am i wolnym po lekcjach, jakież ja im me p rzedstaw iałem sceny te atraln e na no wicjacie naszym!
Kiedym np. u d a w a ł Szaruckiego, szew ca z korne- dyi „Majster i czeladnik” (rolę Żółkowskiego), „Icka z a pieczętow anego” po Skomorowskim, a wreszcie role niektóre Panczykowskiego, Chomińskiego i t. d.!
Śmiano się ze mnie, a w dowód w dzięczności za ubaw ienie tow arzysze moi obcałowyw ali mnie zaw zię cie, no, i w ten sposób tak sobie ich sk aptow ałem , że bardzo mnie polubili, a n aw et za m n ą w ogieńby
poszli. J
Nie m a co mówić, piękny ze mnie był a sp iran t do s ta n u d u ch o w n e g o —p raw da?
Niejedni klerycy między sobą szeptali:
No, jeżeli ten liglarz będzie księdzem, to n a m włosy n a dłoni urosną.
, A je d n ak w o b e c starszych zgrom adzenia um iałem byc m u ń k ą , skrom nym , potulnym, nabożnisiem, n a w e t jak by m trzech zliczyć nie mógł, a był zrodzonym ‘je
dynie dla m u ró w klasztornych.
Nic więc dziwnego, że starsi ojcowie mówili do siebie:
— Ten aspirant, chociaż w arszaw iak , lecz bardzo obiecujący dla naszego ko n w ik tu —i widoczne mieli ci poczciwcy dla mnie względy.
Tak upłynęło cztery tygodnie od przybycia mego n a nowicjat, a tygodnie owe pomimo moich figlasów w ydaw ały mi się wiekami.
Nareszcie ja k im ś szczególnym trafem popadł się nam w nowicjacie jeden n u m e r „Kuriera W a rs z a w s k ie
33
g o “ (wychodzący wtedy w bardzo m ały m formacie, nie ja k w dzisiejszym, a który, dziś p renu m e ru jąc, oprócz światłych w iadom ości naukow o-sp o łeczny ch i wielu in nych bardzo ciekaw ych arty k u łó w , jakie pomieszcza w sobie, m a się i ten zysk, że sam papier, ch cąc go spie niężyć, p o w ra c a koszt prenumeraty).
Zaczęliśmy go w e rto w a ć i natrafiliśmy na w zm ian kę pobieżną, że za kilka dni będzie w y staw io n ą na sce nie teatru Wielkiego opera polską S tanisław a Moniusz ki pod tytułem „Halka.“
Co? „Halkę“ w y s ta w ia ją w W arszaw ie? w r z a s n ą łe m n a całe gardło.
A kiedy zapytano mnie, czy ją znam?—odpow ie działem, żem nigdy nie widział jej n a scenie, ale sły szałem o niej istne cuda, o których opow iadał 'pewien dobry znajomy rodzicom moim, przyjechaw szy z Wilna do W arszaw y.
Dlatego n a w iadom ość o „Halce,“ m ającej się u- kazać n a scenie w arszaw sk iej, podskoczyłem tak w y soko, żem głow ą w yrżn ął o sufit, aż tęgiego guza n a biłem...
Od tej chwili "zacząłem się nosić nieustannie z m y ślą, ażeby się módz przedostać jakim cudem n a p ierw sze przedstaw ienie „Halki“.
A z klasztoru nie było to tak łatwo.
W p ad ła mi tedy myśl szalona do młodej m ózgo wnicy.
Podmówiwszy cichaczem trzech kleryków z z a m iarem w ysunięcia się z m u ró w klasztornych w ści słym sekrecie, postanow iliśm y bądź co bądź w ybrać się n a „Halkę“ * w zapow iedzianym przez „Kurjerek W a r s z a w s k i“ dniu, deliberując godzinami nad planem n a
34
szej wycieczki, aby n as nie odkryto i nie doniesiono po przednio o tem do władzy klasztornej.
Nie od rzeczy będzie tu nadmienić, że w edług zw y czaju k lasztornego wejście do klasztoru było szczelnie zam y k an e z wybiciem godziny 9-tej wieczór, a klucze od turt zanoszone przez fu rtjan a do m ieszk an ia przeora.
Lecz przypomnieliśmy sobie, że z dolnego kury- tarza wychodziła furteczka na ogród klasztorny i nie była niekiedy zam y k an ą n a klucz; ztąd, dostaw szy się do tegoż ogrodu, m ożna było bardzo snadnie p r z e s a - ziwszy d rew niany parkan, dostać się na placyk z w a ny „do m in ik ańsk im ,“ a potem n a ulicę Mostową.
Powrót tą s a m ą drogą mógł być rów nież zape- w mony.
Nareszcie n ad szed ł dzień tak gorąco przez n as w yczekiw anej „Halki.“
Dalej zatem, do dzieła!
Przywołujem y więc do siebie Sowę.
— Sowę?—co to znaczy, zap ew n e zapyta czytelnik? „S ow ą“ ¡przezw any był biedny sierota, człowiek do posług n a nowicjacie, straszny niechluj, ogorzały ja k cygan, z w łosami Djogenesa, nigdy nie czesanemi, z w yglądem idjotycznym—ale sercem najuczciwszego człowieka.
W ychow ał się od dziecka w klasztorze.
Zkąd się tu z a b łąk ał i kto go rodził,—nietylko on sam nie um iał tego objaśnić, ale i nikt nie był w s ta nie udzielić o nim bliższych szczegółów.
Sowa miał z g ó r ą lat czterdzieści.
Żywił się przy kuchni klasztornej p o zostałością p o tr a w z refektarza po księżach, gdyż klerycy, . będąc
zaw sze przy dobrym apetycie, połykali do źdźbła s w o je jadło.
Sowa jedynym był do z a c h o w an ia pow ierzone go m u sekretu i dałby się zabić, byleby zaufania nie stracić.
J e d n ą tylko m iał wadę, że był do obrzydliwości łakom ym n a j a d ł o . Coniebądź popadł, zjadał żarłocznie, u s k a r ż a ją c się zawsze, że nigdy się najeść nie może. Biedak często bardzo odbierał bolesne n ap om n ien ia od ojca-szafarza, kiedy tem u coś zwędził, przenosząc ze spiżarni p ro d u k ta spożywcze do kuchni.
A trze b a wiedzieć, że ojciec-szafarz posiadał siłę herk u leso w ą: był olbrzymiego wzrostu, tęgi, barczy sty—ja k kogo m a c n ą ł s w o ją r ę k ą ciężką a o b szaru łopaty, to z p e w n o ś c ią powalił go ja k nic na ziemię, p o zostaw iając najwyraźniejsze ślady zasiniaczenia n a ciele pokonanego.
Nic więc dziwnego, że cała s łu ż b ą k la szto rn a d rż a ła przed ojcem Zenobim, energicznym szafarzem.
Bywało nieraz, że biedny Sowa chodził zgięty w pa- łą k i ciężko stękał, a kiedy go zapytano:
— Sowa, coś ty dziś tak pogarbacił swoje plecy i czego stękasz, czyś głodny?
On n a to:
— Ehe, głodny! ale mi się już i jeść odechciało, gdy spoczęła ta przeklęta „łopata,“ rą c z k a kochanego ojca szafarza n a moim grzbiecie.
— Zapewnie zn o w u m u coś zbroiłeś?
— Ot, wielkie rzeczy! P rzenosząc ze spiżarni do kuchni jajka, wypiłem trzy n a surowo. Toć przecie człek ich ułaknie, kiedy tym czasem imć ojciec
sza-36
farz połyka ich po pół kopy w jajecznicy! Ale tak to bywa, że biednem u zaw sze wiatr* w oczy.
Co zaś do rzetelności tego upośledzonego od n a tury nieszczęśliwca, n a grosz nikogo nie o k p i ł - p o p r o - sił, ale nie w ziął i złam an eg o szeląg a nikom u.
Zaw ezw any przez n a s Sowa m iał poleconem, aby pod sekretem najściślejszym poszedł z sam ego Vana w dzień pierw szego p rzedstaw ienia „Halki“ po nabycie dla n as biletów paradyzow ych do teatru (jakie były w owym czasie po kop. 221/ 2), przyobiecaw szy m u zło- tówczynę, jeżeli się gracko sprawi.
Na w spom nienie przyobiecanej złotówki Sowa s k a k a ł z radości, w ykrzykując:
— A to sobie dziś grzm otnę alembikówki!
Poszedł do k asy teatraln ej—i wrócił nie prędzej z biletami aż po południu.
Sowa, gdzieś ty był tak długo? pytaliśmy. Ba! gdzie byłem—jużcić przy okienku tej p rze klętej kasy teatralnej, do której się dostać nie mogłem, bo tłok straszny, a k u p u ją c y bilety wciąż mnie gnie-' tli, popychali, szturgali i ani weź, nie dali zbliżyć się do tego łysego p a n a co sp rz e d a w a ł bilety (Zalewski).
Tym sposobem byliśmy już posiadaczam i biletów. Teraz tylko w ypadało spoić Wojciecha, furtjana k la sz tornego, ażeby czasem nie z a m k n ą ł furtki ogrodowei n a klucz.
Ale to było najłatw iejszą rzeczą. Ześzedlem do furty i pow iadam :
Wojciechu, m acie tu odem nie dwuzłotówczynę, k tó r ą w a m już dawniej obiecałem za w asze niekiedy o pow iadania tak dla n a s zajm ujące z waszych w y p raw
z Napoleonem do Hiszpanji i t. p.—i od Którego otrzy maliście o rd er „Yirtuti m ilitari“.
— Bóg zapłać, Bóg zapłać p anoczku,—ba, ba, jesz cze panom dokończyć m uszę ja k to było z nami. pod Sam osierra, kiedyśm y to...
I byłby już rozpoczął swoje opowiadanie, gdybym m u takowego nie p rz e rw a ł poleceniem, aby dziś w ie czorem nie zam y k ał furtki ogrodowej, p o zw ala jąc n am niektórym, sprag n io n y m w idoku księżycowego, p o sp a cerow ać u k radk iem po ogrodzie.
Wojciech, starzec 78-o letni, bielutki n a głowie ja k gołąbek, gniotąc dw uzłotów czynę w swej garści, i zapew niając mnie o spełnieniu życzeń moich, dodał:
— W szystko będzie dobrze, panie dszpirancie! bądź
p an „aszpirant“ spokojny, ba! ba! księżyc... pamiętam, kiedy to było pod...
— Dobrze, dobrze, opowiecie mi to innym razem, panie Wojciechu, a dziś nie m a m czasu i biegnę na nowicjat,—bywajcie zdrowi!
A odchodząc od niego, dosłyszałemjjego up rzy w i
lejowane: „szkoda, sa p risti!”
Po odbytej wieczerzy w refektarzu i modlitw ach wieczornych zab raliśm y się do naszej w y p raw y n a „Halkę,“ ale nie mogło to prędzej n astąp ić aż po z a m knięciu furty i rewizji starszego d jakona .po celkach, czy wszyscy klerycy zn ajd u ją się w należytej liczbie i w porządku, jednocześnie o godz. 9-ej z zam knięciem furty.
Rzecz n atu raln a, że o poznaniu pierwszgo ak tu „Halki“ nie było m o żn a n aw et marzyć.
Zaczęliśmy się nareszcie po jednem u, cichutko na p alcach w y m y k ać z nowicjatu, a s p ra w ia ją c się w tern
$
38
gładko, szczupakow ym i k ro k am i postępując ostrożnie, dotarliśmy do ogrodu, a ztąd przez p a rk a n p rzesadziw szy ja k jelenie, znalazłszy się n a „dom inikańskiem 1“ i ochłonąw szy z trwogi, p om aszerow aliśm y Mostową w p ro st do teatru.
Nim je d n ak w eszliśm y do przybytku Melpomeny, zastrzegłem moim towarzyszom, żeby swoje białe h a bity pozaciągali p asam i pod górę, zak ry w a ją c je szczel nie płaszczam i i obwiązali się ch ustk am i pod brodę, n a znak bólp z ę b ó w —co wszystko miało z ac h o w ać ich przed domysłami, że s ą ludźmi duchownymi.
O siebie zaś mogłem być spokojnym, gdyż jako aspirant, pozostaw ałem jeszcze w cywilnem ubraniu, które m iałem zdjąć n aza w sze dnia następnego, w przy p ad ających moich obłóczynach.
Na paradyz w m ykaliśm y się pojedynczo, dla o d su nięcia jakiegobądź n a n a s podejrzenia.
Paradyz ten dobrze był mi znanym przez odsia dyw anie n a nim praw ie każdego przedstaw ienia od -czasu zako szto w an ia teatru. Paradyzu nie nazyw an o
inaczej ja k „ jask ó łk ą“.
Oj, pam iętne mi s ą jeszcze dotąd przepędzane w e sołe chwile n a tej jaskółce! Tu, nim poszła w górę kurtyna, ro zg ry w ał się drugi teatr. Zwykle, ch cąc otrzy m ać dobre i w pierwszej ław ce miejsce n a jaskółce, należało przybyć tam co najm niej n a półtorej godziny przed rozpoczęciem sztuki—poczekaw szy przed otw o rzeniem p arad y z u za drzw iam i z ja k ie pół godziny.
A gdy n a d eszła chwila w puszczenia n a jaskółkę tłum nej m a sy w yczekującej za temiż drzw iam i, oj, trzeba było widzieć, co się wtedy działo, jak jeden przez drugiego spieszył się, p rz e s k a k u ją c ławki, aby zająć
dogodne siedzenie, a u lo k o w aw szy się tam w edług p ra w a mocniejszego, rozpoczynano chórem ogólną poga wędkę.
Przedew szystkiem chciano się dowiedzieć, gdzie kto zasiadł ze znajomych, n a w o ły w a n ie m i odpowiedziami:
— Puszczyk! gdzie jesteś?. — Alcybiades! siedzisz dobrze? — Boruta! a gdzieś ty?
Odpowiednio do tychże pseudo-imion, o d p ow iad a no innemi również.
Tu znow u dochodzą obok i z przeciwnej strony „jask ó łk i“ głosy:
— Ależ panie, panie, nie popichaj się tak mocno bo mnie ugniecieś!
Druga znów Żydóweczka woła:
— Pan jestesz paskidnik, odsuń się najdali, bo zaw ołam n a mamę!...
W końcu żółtowłosy izraelita, staw iając się szto r cem, grozi p rzy w o łaniem „pana dozorcę" i t. d. i t. d.
Z tern w szystkiem istn a była pociecha n a „jaskółce“. W reszcie u k a z u je 's ię kobieta z dzbankiem wody, sp rzed ając ta k o w ą n a szklanki.
P o w s ta ją głosy:
— Babciu! babciu! tu z w o d ą chodźcie, tu!
— Babciu! do mnie, do mnie chodźcie, płacę tro ja k a z góry za trzy szklanki!
A często n aw et babcia i n a kredyt d ała wody s ta łym jaskółow iczom , co było poniekąd p e w n ą w y g o d ą dla goljaszów, spragnionych napoju groszowego.
Po półgodzinnych takich i wielu innych scenach paradyzowych, n astępow ały nowe, w odmiennym już rodzaju.
40
Naprzykład, zapalano głów ny żerandol i p o ciąg a no go w górę; w tedy w ołano z paradyzu:
— Wyżej! niżej! jeszcze wyżej!
Zjawia się w krzesłach ja k a ś m ożna facjata, w cy lindrze n a głowie, szukając swego num eru, aż w o łają z p arad y z u :
— Panie! panie ładny! z r u r ą n a głowie! Zdejm ją, bo dostaniesz kataru!—i dotąd tego krzesłow icza p rześla dow ano, aż zm uszony był odkryć głowę.
Po niejakiej chwili ukazuje się w orkiestrze n a j- pierw szy muzykant.
Na paradyzie daje się słyszeć ogólne zadowolenie, objawione licznemi „a! a! a! a!“
Wchodzi drugi m uzykant, znow u się p o w tarza toż sam o co i z pierwszym...
Nakoniec zaczęto stroić in stru m en ta w rodzaju „kociej m uzyki“.
Paradyzow cy, zatykając sobie uszy, wołają: — Panow ie skrzypi-ciele! dosyć! dosyć tej fanfary! Niekiedy zdarzało się nam, tak zw an y m „scyzory k o m “ (gimnazistom), że n ie b y ło gro n ia n a kupno .bile tu paradyzowego, to wtedy koledzy myśleli o losie go- ljasza i wynosili m u zdobytą szczęśliwie k o n tram arkę.
Ale to wtedy tylko, gdy nie było biletera n a p a r a dyzie, n azw iskiem „Krull“.
Ten Krull był olbrzymiego wzrostu, strasznie sil ny i bystry w k o ntrolow aniu przy w y d aw an iu i odbie ra n iu k o n tram arek .
Dość było dowiedzieć się, że „krulik“ n a p a r a d y zie, a w tedy biedny „scyzoryczek“ nie miał co czekać n a dole przed te atrem n a k o n tram ark ę i w ra c a ł sm utny do domu.
Przebrzydły Krull nieraz sta w a ł się tak niegrze cznym dla nas, „szw arco w n ik ó w p a ra d y z o w y c h “, że do staw szy którego w swoje objęcia, wynosił w pow ietrzu z p aradyzow ego k u ry tarz a n a dół, m a c a ją c sw o ją zdo bycz po żeb rach niczem Pytlasiński.
Tego K rulla „ r o b a k a “ strasznie unikaliśmy! P arady z owego czasu s ły n ął ze znaw có w n a sztu ce i grze a rty stó w —i którykolwiek z k ap ła n ó w Mel pomeny, Muzy a n aw et i Terpsychory um iał pozyskać dla się względy „paradyzow iczów ,“ był już szczęśliwy.
Dlatego nie dziw, że tacy artyści jak: Żółkowski, K rólikowski, Komorowski, Panczykow ski, Chomiński, Stolpe i D a m s e —panie: B akałow ieżow a (Szym anow ska z domu), Ziem ińska (z dom u Ciemska), à la dzisiejsza Liidowa, W ąso w iczó w n a, Palińska, wreszcie P a u lin a Rivoli, R yw acka, Dobrski, Troszel, P ro e h a z k a i Keller a w końcu siostry Straussówny, Frejtag, T arnow scy i wiele innych, po przy w o ły w aniach ich n a scenę pier wej kłaniali się p arad yzo w co m i galerji, niż lożowej, amfiteatrowej i krzesłow ej publiczności, n a co z iro n ją patrzyła inteligencja i najczęściej przed sam y m końcem sztuki, robiąc szm er w teatrze, w ynosiła się z niego.
Tym czasem paradyz i galerja tłukła oklaski do spuchnięcia rąk i d o staw ała młodzież chrypki od koń cowych przyw oływ ać!
Artysta, p raw d a, że g ra za pieniądze, ale czyż one s ą n a g r o d ą za jego pracę?
On się p o św ięca sztuce nie tak materjalnie, ja k d uchow o—i tylko ten oklask je d y n ą jest jego zapłatą,