• Nie Znaleziono Wyników

Wiedza o nowych formach społecznych wciąż jest budowana raczej przez społeczne imaginaria – by użyć określenia Charlesa Taylora – niż empirię, której nadal jest relatywnie mało, mamy bowiem do czynienia z przyspie-szoną historią w trakcie jej dziania się. Z tego powodu ciągle niewiele jest zweryfikowanych teorii socjologicznych i społecznych, a dużo sprzecznych dyskursów. W tej sytuacji opis każdego zjawiska, jeśli ma być w miarę wyczerpujący, musi lokować się w ramach różnych dyskursów. Monodys-

kursywnie można mówić o faktach i ustaleniach, które nie budzą sporów i sprzecznych ocen. Tam zaś, gdzie wchodzi w grę ewaluacja, oceniać dane zjawisko społeczne można tylko transdyskursywnie. Jeśli chodzi o społe-czeństwo Sieci, to wiedza o nim jest raczej zbiorem dyskursów niż jednolitą teorią socjologiczną, która mogłaby zyskać szerszą aprobatę.

Nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ Internet w obecnej postaci liczy sobie nie więcej niż dwie dekady, a punkt krytyczny – jako przestrzeń spo-łeczna, do której przenosi się coraz więcej aktywności – przekroczył dopiero przed dekadą. Stąd tyle sprzecznych perspektyw czy zmian stanowisk pod wpływem nowych trendów. Bierze się to często z przypisywania części ja-kiegoś fenomenu cech całości. Można więc odnieść wrażenie, że jesteśmy na bakier z Arystotelesowską logiką dwuwartościową. Dwa sprzeczne sądy nie mogą być jednocześnie prawdziwe, co za Mikołajem z Kuzy można określić mianem coincidentia oppositorum.

W przypadku Internetu mamy do czynienia z dwoma sprzecznymi stanowiskami w kwestii wolności i zniewolenia. Piśmiennictwo krajowe i zagraniczne traktujące o fenomenie Internetu, zwłaszcza uspołecznionego w wersji Web 2.0, koncentruje się na przedstawieniu rozbieżnych ocen: od kwalifikowania go jako dobrodziejstwa i wyzwolenia, po dyskredytowanie jako „złodziejstwa” i zniewolenia. W jednych ujęciach Internet to zbiorowa mądrość sieciowego ludu, w innych – kolektywna ignorancja. Jednoznaczne kwalifikowanie aksjologiczne tego fenomenu jest ryzykowne, gdyż to, co dla jednych jest dobre i korzystne, dla innych niekoniecznie. Poprzestanie na ocenach etycznych byłoby dość jałowe, dlatego warto spojrzeć na Internet bez namiętności, „poza monitor” emocji, z kilku perspektyw badawczych.

Web 2.0 jako dobrodziejstwo i wolność

Trafna wydaje się metafora, że Internet to fala czołowa wielkiej zmiany – społeczne tworzenie nowej rzeczywistości. Cała plejada badaczy z różnych dziedzin poświęca temu zjawisku wiele uwagi i sympatii, by wymienić prace o kolektywnej inteligencji (Pierre Levy, Derrick de Kerckhove1),

„inteligencji roju ludzkiego” (Howard Rheingold2), zbiorowej mądrości

1 P. Levy, Collective Intelligence. Mankind’s Emerging World in Cyberspace, Re-ading, Mass. 1997; D. de Kerckhove, Inteligencja otwarta. Narodziny społeczeństwa sie-ciowego, tłum. A. Hildebrandt, Warszawa 2001.

2 H. Rheingold, Smart Mobs. The Next Social Revolution. Transforming Cultures and Communities in the Age of Instant Access, Cambridge, Mass. 2002.

(James Surowiecki3), „katedry i bazaru” (Eric S. Raymond4), Multitude – rzeszy samoorganizujących się podmiotów (Antonio Negri, Michael Hardt5), wikinomii (Don Tapscott, Anthony D. Williams6), wolnej kultury (Lawrence Lessig7), produkcji niszowej („długi ogon” – more of less, Chris Anderson8), kultury konwergencji (Henry Jenkins9) czy bogactwa sieci (Yochai Benkler10).

Dzisiejszy Internet jest czymś pośrednim między komunikacją masową i interpersonalną. Zachwycano się nim, bo miał posmak nowości. Dzię-ki niemu i wolnemu oprogramowaniu powstają technologie kooperacji dla zwykłych użytkowników, a tym samym samoorganizujące się sieci, wspólnoty computingu gridowego, platformy zasobów (i dzielenie się nimi w systemie peer to peer), grupy sieciotwórcze integrujące infrastrukturę komunikacyjną z relacjami społecznymi, społeczny software, społeczności zaufania, społeczności kreujące wiedzę (wikipedia), blogosfera i inne11. Wraz z tymi technologiami rodziła się wiara w możliwość odzyskania władzy nad symbolami konstytuującymi tożsamość, samodefiniowania się i samopotretowania przez upublicznianie dyskursów mniejszościowych;

słowem – wiara w demokrację semiotyczną.

Dzięki indeksowaniu przez rzesze użytkowników odkrywamy pokłady informacji i wiedzy, do których w inny sposób nie moglibyśmy dotrzeć. Tak zyskujemy dostęp do rzadkich zasobów. Jeśli nie byłoby wymiany plików w systemie peer to peer, to – przy wszystkich zastrzeżeniach natury praw-nej – np. kinomani zdani byliby tylko na ofertę dystrybutorów, dla których liczy się głównie oglądalność i zyski. Użytkownicy sami wprowadzają do

3 J. Surowiecki, The Wisdom of Crowds: Why the Many Are Smarter Than the Few and How Collective Wisdom Shapes Business, Economies, Societies and Nations, New York 2005.

4 E.S. Raymond, The Catheral and the Baazar. Musing on Linux and Open Source by an Accidental Revolutionary, New York 2001.

5 M. Hardt, A. Negri, Multitude. The War and Democracy in the Age of Empire, New York 2004.

6 D. Tapscott, A.D. Williams, Wikinomics, How Mass Collaboration changes Every-thing, Richmond 2006.

7 L. Lessig, Wolna kultura, Warszawa 2005.

8 Ch. Anderson, The Long Tail, New York 2006.

9 H. Jenkins, Kultura konwergencji, tłum. M. Bernatowicz, M. Filipiak, Warszawa 2006.

10 Y. Benkler, The Wealth of Networks: How Social Production Transforms Markets and Freedom, Yale 2006.

11 H. Rheingold, A. Savery, K. Vian, Technologies of Cooperation, Palo Alto 2005.

obiegu utwory niekoniecznie atrakcyjne rynkowo, ale dla nich wartościo- we, nadając im nowe znaczenia. Tim O’Reilly nazywa Internet drugiej gene-racji (Web 2.0) architekturą uczestnictwa. To kolejna próba uspołecznienia Sieci po udostępnieniu wolnego oprogramowania w środowisku GNU/

Linuxa. Jest to batalia o to, czy Internet będzie projektem tylko konstruk-tywistycznym (corporate driven), czy także adaptacyjnym środowiskiem użytkownika (user centered), w którym będzie on mógł realizować swoje potrzeby.

W dzisiejszym Internecie toczy się walka między spontanicznością a organizacją i instytucjonalizacją, co nie jest niczym nowym, gdyż za-wsze rozwijały się ruchy społeczne i zaza-wsze były podejmowane próby ich okiełznania. Jest to konflikt między taksonomią, czyli ustalonym przez ekspertów systemem indeksowania i klasyfikowania treści, a tym, co określa się mianem folksonomy. Są to dwie kultury uczestnictwa w Internecie. Na zaufaniu do mądrości internautów zbili majątek twórcy Google, którzy opra-cowali algorytm swojej przeglądarki na podstawie częstości odsyłania do konkretnych stron, czyli hierarchizowania dokumentów przez internautów.

Oznacza to, że każdy użytkownik ma potencjalnie władzę definiowania ludzi, rzeczy, zjawisk wydarzeń wedle własnych pojęć i znaczeń. Daje to szanse na demokrację, budowanie podmiotowości, eksperymentowanie z tożsamością. Możliwość czerpania z bezmiaru symboli i produkcji włas- nych czyni podmiot ludzki wysoko semiotycznym. A taki podmiot jest potrzebny. Konsumpcja znaków jest jednocześnie ich kreowaniem i pusz-czaniem w obieg; każde odczytanie znaków jest mnożeniem następnych.

Można więc powiedzieć, że użytkownicy budują kolektywną wartość poprzez realizację własnych zainteresowań i korzyści. Ich zainteresowania zyskują w ten sposób wymiar społeczny i przyczyniają się do poszerzania wspólnie eksploatowanych zasobów12.

Przed kilkunastu laty, gdy Internet w dzisiejszym kształcie (w wersji 2.0) dopiero się rozwijał, był hierarchiczny i zinstytucjonalizowany (monopol Netscape’a i oligopol kilku silników wyszukujących – search engines):

Infoseek, Excite!, Yahoo, AltaVista, Lycos i inne, fora dyskusyjne były nieliczne, a blogi jeszcze nie istniały. Stanowił on więc przede wszystkim medium komunikacji, a nie środowisko społeczne. Dominowali ci, którzy mieli władzę nadawania znaczeń i kierowali nas w odpowiednią stronę.

Takie jest prawo wielości13. Użytkownicy pragną mieć władzę

semiotycz-12 J. Hofmokl, Internet jako dobro wspólne, Warszawa 2008.

13 Nawiązuję tu do konceptu multitude Michaela Hardta i Antonia Negriego. Por.

M. Hardt, A. Negri, Multitude...

ną, która sama w sobie jest bogactwem. Nie są więc skazani na pojemność informacyjno-poznawczą najbliższego otoczenia, mają bowiem dostęp do ogromnych zasobów.

Dobrodziejstwa to wszystko to w Internecie, co daje ludziom możliwość wyrażania siebie, ułatwia kooperację z innymi, budowanie wspólnot, bycie użytecznym i twórczym, daje satysfakcję z wnoszenia wkładu w jakieś dzieło, odnajdywania czy konstruowania tożsamości, sensu, znaczeń, samo-realizację i pozyskiwanie nowych zasobów, wiedzy i kompetencji, poczucie podmiotowości, dawanie wsparcia. Pisanie nawet niezbyt mądrego bloga bywa często bardziej twórcze niż praktyki couch potato (przesiadywanie przed telewizorem po kilkanaście godzin na dobę).

Serwisy społecznościowe to efekt kuli śnieżnej: każdy dokłada coś do wspólnej puli. To tak jakby oddać pióra, kamery i mikrofony w ręce ludu:

widzów, słuchaczy. To podważa pozycję gatekeeperów, którzy wcześniej niepodzielnie decydowali o tym, jaka zawartość znajdzie się w kanałach informacyjnych.

Podsumowując oczywiste pozytywy: samoportretowanie się, zyskiwanie władzy nad symbolami, empowerment, każdy nosi buławę w tornistrze, może być netokratą, „rewolucjonistą w Sieci”, zdobywcą – poczuć się Markiem Polo cyberprzestrzeni. Taka demokracja sieciowa upodmiotawia.

Internet jest dla wielu osób spełnieniem marzenia o równych szansach, realizacją jednego z trzeciej generacji praw człowieka (praw kulturowych uzupełniających prawa polityczne i socjalne) – prawa do komunikowania się. Realizacja tego prawa poprawia efektywność działań społecznych, które mniej zależą od zewnętrznej regulacji życia, a bardziej od autonomii jednostek. Web 2.0 jawi się więc jako kontrola mainstreamu – dominujących dotychczas instytucji. Można to porównać do wpuszczenia szczupaka do stawu z tłustymi karpiami.