• Nie Znaleziono Wyników

WYPRAWA POSŁA BARSAC’A

W dokumencie Wyprawa w głąb Afryki (Stron 57-200)

(Korespondencja telegraficzna specjalnego wysłannika naszego pisma).

Ostatnie przygotowania. — Ruszamy. — Kopnięcie osła. — Murzyńska potrawa. — Gdzie jest księżyc? — Nadmiar robactwa. — Szykowna dama. — Nowa to­

warzyszka.

W dż u n g l i , d n i a 1-go g r u d n i a . Jak już wspo­

minałem w poprzednim artykule, wyprawa posła Barsac’a miała wyruszyć dnia 1-go grudnia, t. j. dziś o godz. 6-ej rano. O umówionej porze wszyscy byli gotowi do drogi, zarówno 8-miu już znanych czytelnikowi oficjalnych i pół- oficjalnych członków komisji, jak i dwie nowe osoby, które przyłączyły się do nas w Konakry. Nikt nie uskarża się na powiększenie towarzystwa. Jednym z nowych^ to­

warzyszów wyprawy jest urocza młoda panna, Janina Mornas. Zachwycająca ta osoba, z pochodzenia Fran­

cuzka, wychowana była w Anglji, mówi z lekkim akcen­

tem cudzoziemskim, co jednakże nie razi, przeciwnie, dodaje jej jeszcze więcej wdzięku. Drugi kompan, jej wuj — a może siostrzeniec, bo dotychczas nie mogę

Wyprawa w głąb Afryki. 4

5 0 Pierwsza korespondencja Amadeusza Florence.

się zorjentować w stopniu ich pokrewieństwa, nazywa się Agenor de Saint-Berain. Jest to człowiek serdeczny, szczery, trochę dziwak, którego roztargnienie stało się już przysłowiowe w Konakry. Przypuszczam, że jegomość ten dostarczy nam niejednej okazji do śmiechu.

Panna Mornas i pan de Saint-Berain podróżują dla własnej przyjemności, ale zgrzeszyłbym przeciw kurtuazji, gdybym nie dodał, że i dla naszej.

Mają oni ze sobą dwóch służących murzynów, daw­

nych strzelców senegalskich, którzy będą im służyć wy­

łącznie za przewodników; tłumacze są im zbyteczni, znają bowiem dostatecznie język bambaryjski i inne na­

rzecza krajów, które będziemy zwiedzali.

Dziś zrana więc o godzinie piątej minut trzydzieści zebraliśmy się wszyscy na wielkim placu przed domem gubernatora.

Jak to już wyjaśniłem poprzednio, poseł Barsac pragnął wyprawy pokojowej, czysto krajoznawczej, w któ­

rej nie występowałby oficjalnie, lecz w roli zwykłego obywatela. Optymizm tego człowieka, cechujący wszyst­

kie jego wystąpienia w parlamencie, jest imponujący.

Uważa on, iż wystarczy pokazać się ludności tubylczej z różdżką pokoju w ręce, aby przejść sobie spacerkiem wzdłuż Nigru od Konakry do Kotonu. Zdanie jego po­

dziela również panna Mornas, która obawia się przerazić tubylców zbyt silną eskortą.

Ale stronnictwo Barsac-Mornas natrafiło na opozycję partji Baudrieres’a. Wiceprzewodniczący komisji to typ człowieka nieznającego śmiechu. Nakreślił on ponury obraz niebezpieczeństw, które nam zagrażają, rozwodził się długo nad godnością wyprawy, kierowanej przez dwóch deputowanych, przedstawicieli potężnego narodu,

Pierwsza korespondencja Amadeusza Florence. 51

stwierdził wreszcie, że wielkiej powagi całej ekspedycji dodałaby eskorta wojsk regularnych.

Najbardziej zdziwiło nas, że zgodził się z nim gu­

bernator Valdonne.

Nie przecząc, że umiejętna administracja Francuzów uspokoiła już w znacznej mierze ludność zdobytych te­

renów, powtórzył jednak to wszystko, co głosił w swoim czasie z trybuny parlamentarnej minister kolonij pan Chazelles. Gubernator zwrócił naszą uwagę na pewne fakty dość tajemnicze, a w każdym razie niewytłuma­

czone, które kazały się obawiać powstania. W okolicy pętli Nigru i od Sey aż do Dżenne zdarza się już od lat dziesięciu i powtarza się co jakiś czas zjawisko, że ni stąd ni zowąd pustoszeją całe miasteczka, inne znów są grabione i palone doszczętnie przez nieznanych spraw­

ców, Wśród ludności krążą słuchy, których pochodzenia nikt bliżej nie zna, że „coś“ przygotowuje się w ukryciu.

Elementarna ostrożność zmusza więc ekspedycję do zabrania eskorty wojskowej. Ten pogląd zwyciężył, ku wielkiemu triumfowi p. Baudrieres’a, i poseł Barsac mu­

siał się oddać w opiekę kapitanowi Marcenay’owi i jego dwustu kawalerzystom.

O szóstej z rana wszystko było gotowe. Pochód for­

muje się pod kierunkiem przewodnika-murzyna, imieniem Morilire, który już niejednokrotnie przebywał drogę z Ko­

nakry do Sikasso. Jest to wielki, trzydziestoletni murzyn, dawny „dugussadigi" (oficer) z armji Samory, ubrany w żółte spodnie i starą bluzę piechoty kolonjalnej z wy- strzępionemi tłustemi wyłogami. Nogi ma bose, zato na głowie nosi hełm z białego ongiś płótna, ozdobiony wspaniałym trójkolorowym pióropuszem. Jako symbol ciążących na nim obowiązków trzyma w ręce gruby kij

sękaty, który mu będzie pomocą przy zjednywaniu sobie posłuchu wśród tragarzy i poganiaczy osłów.

Bezpośrednio za nim postępuje, pomiędzy posłem Bar- sac’em a kapitanem Marcenay’em, panna Mornas. Idę 0 zakład, że w czasie całej wyprawy obaj ci panowie będą się prześcigali w grzeczności i usłużności dla ślicznej towarzyszki podróży.

W odległości łba końskiego (nie wiem, czy wspomi­

nałem, że wszyscy jesteśmy na koniach) od tej grupki jedzie poseł Baudrieres, którego obserwuję z pod oka.

Jakiż to chudzielec! A jaki sztywny i smętny! U licha!

On chyba naprawdę nie wie, co to uśmiech! W od­

ległości trzech kroków za czcigodnym posłem północnych departamentów jadą panowie Heyrieux, Poncin i Quirieu z doktorem Chatonnay’em oraz geografem Tassin’em, którzy już rozprawiają o etnografji.

Istna karawana postępuje za nimi. Składa się ona z pięćdziesięciu osłów, prowadzonych przez dwudziestu pięciu poganiaczy, i z pięćdziesięciu tragarzy, z pośród których dziesięciu należy wyłącznie do panny Mornas 1 pana de Saint-Berain. Skrzydła pochodu tworzą jeźdźcy kapitana Marcenay’a. Piszący te słowa harcuje wzdłuż całej kolumny, przechodząc od jednych do drugich.

Czumuki i Tongano, dwaj służący panny Mornas, za­

mykają pochód.

Punktualnie o godzinie szóstej dano sygnał wymarszu, kolumna zakołysała się i ruszyła.

W tej samej chwili trójkolorowa chorągiew załopo- tała na rezydencji gubernatora, a on sam w galowym mundurze przesyła nam ostatnie pozdrowienia z bal­

konu. Oddział piechoty kolonjalnej, stacjonowany w Ko­

nakry, uderzył w bębny; zagrzmiały trąby. Zdjęliśmy

5 2 Pierwsza korespondencja Amadeusza Florence.

kapelusze. Chwila była bądź co bądź uroczysta i wy­

znaję, jakkolwiek wyda się to może niejednemu śmie­

sznemu że miałem łzy w oczach.

Los chciał, aby ta uroczysta chwila zakłócona zo­

stała zabawnem zajściem.

Saint-Berain’!? Gdzież jest Saint-Berain? Gdzie się podział? Zapomniano o nim. Poczęto go szukać, przy­

zywać. Echo daleko niosło nawoływania. Wszystko na- próżno. Saint-Berain nie odzywał się.

Zaczęto się obawiać jakiegoś nieszczęścia. Tylko panna Mornas nie zdradzała niepokoju i to dodawało nam otuchy.

Nie, panna Mornas nie obawiała się niczego. Ale była do żywego oburzona.

— Za trzy minuty sprowadzę tu pana de Saint-Be­

rain — wycedziła przez zaciśnięte zęby.

I spięła konia ostrogą.

Zanim jednak ruszyła, zdążyła jeszcze zwrócić się w moją stronę i szepnęła z wyrazem prośby w głębo­

kich swych oczach:

— Panie Florence?

Zrozumiałem i podążyłem za nią.

W kilku susach byliśmy na wybrzeżu od strony peł­

nego morza — bo trzeba państwu wiedzieć, że Kona­

kry leży na wyspie — a tam, zgadnijcie, proszę, jaki widok przedstawił się naszym oczom !? Pan de Saint- Berain ! Tak, panie i panowie, wzrok mnie nie mylił, pan de Saint-Berain we własnej osobie.

Lecz cóż mógł tam robić o tej porze? Aby się o tem przekonać, zatrzymaliśmy na chwilę konie.

Pan de Saint-Berain siedział sobie wygodnie na pia­

sku wybrzeża i widocznie zupełnie nie kłopotał się tem, żę

Pierwsza korespondencja Amadeusza Florence. 5 3

5 4 Pierwsza korespondencja Amadeusza Florence.

zatrzymywał całą nadzwyczajną wyprawę parlamentarną.

Rozmawiał sobie przyjaźnie z jakimś murzynem, który mu pokazywał nową odmianę przypuszczalnie niezna­

nych w Europie haczyków, udzielając mu na ten temat rzeczowych wyjaśnień. Później podnieśli się obaj i skie­

rowali w stronę nawpół na brzeg wyciągniętej łodzi.

Murzyn wsiadł... i... o nieba! Miejcie mnie w swojej opiece! Wszak i pan Saint-Berain zamierzał pójść w jego ślady. Nie zdążył jednak.

— Siostrzeńcze! — zawołała nagle panna Mor­

nas surowym głosem (a więc niezawodnie jest to jej siostrzeniec).

To wystarczyło. Pan de Saint-Berain odwrócił się i ujrzał swą ciotkę, bo przecież niema już wątpliwości, że to jego ciotka.

Zdaje się, że ten widok odświeżył mu pamięć, bo oto wpada w rozpacz, wznosi ręce do nieba, rzuca czarnemu przyjacielowi garść monet, wzamian zaco przywłaszcza sobie pęk haczyków, które pośpiesznie wrzuca do kieszeni i pędem biegnie ku nam.

Jest tak komiczny, że nie możemy powstrzymać się od śmiechu. Panna Mornas ukazuje przy tej sposobno­

ści dwa rzędy ząbków olśniewającej białości.

Puszczamy konie kłusem, a pan de Saint-Berain drepcze wślad za nami pieszo. Panna Mornas ma jednak litość nad biedakiem, i zwalniając biegu, zwraca się doń serdecznie:

— Nie pędź tak, wuju, zgrzejesz się.

(O, nieszczęśliwa moja głowo! Więc to jej w uj?...) Członkowie ekspedycji, zniecierpliwieni czekaniem, powitali nas ironicznemi uśmieszkami. Tak błahe przyczyny nie są jednak w stanie zakłócić spokoju panu de

Saint-Pierwsza korespondencja Amadeusza Florence. 5 5

Berain; zdawał się tylko być zdziwionym, że na placu ze­

brało się tylu ludzi.

— Spóz'niłem się ? — spytał z najniewinniejszą w świe- cie miną.

Wtedy całe, gotowe do drogi towarzystwo, wy- buchnęło głośnym śmiechem, a pan de Saint-Berain przyłączył się do tego zgodnego chóru. Podoba mi się ten oryginał.

Tymczasem wciąż jeszcze nie ruszamy z miejsca.

W chwili, gdy pan de Saint-Berain, świetny zresztą jeździec, nachylił się, aby sprawdzić popręg swego siodła, nieszczęście chciało, że metalowa skrzynka z węd­

kami, umocowana na pasie skórzanym, przerzuconym przez ramię, silnie trąciła stojącego wpobliżu osła. Prze­

rażone zwierzę kopnięciem odpowiedziało na zadany ból i biedny pan de Saint-Berain upadł jak długi na ziemię.

Wszyscy pośpieszyli mu na ratunek, ale nasz dziwak zdążył już podnieść się o własnych siłach.

— Bardzo dobrze się stało. Wszyscy powinni panu być wdzięczni — powiedział Tongano. — Ukąszenie pszczoły, lub kopnięcie konia jest najlepszą wróżbą szczęśliwej podróży.

Nie zwracając uwagi na słowa przewodnika, pan de Saint-Berain, niezgorzej podrapany i zakurzony, wsko­

czył na siodło i wreszcie ruszyliśmy z miejsca.

Słońce tymczasem wzeszło zupełnie i pierwsze jego promienie kładły żywe i wesołe blaski na gościńcu.

Dobrą tę drogę, pięć do sześciu metrów szeroką, możnaby wygodnie przebyć powozem. Będziemy nią szli aż do Timbo, na tej więc przestrzeni, około czte­

rysta kilometrów, możemy się nie obawiać żadnych przeszkód terenowych.

Pozatem jest pięknie, powietrze przyjemne, tempera­

tura zaledwie 17° w cieniu i na szczęście minął już okres szalonych ulew podzwrotnikowych.

Wszystko zapowiada się jaknajlepiej.

Około godziny dziesiątej minęliśmy jakiś strumyk, który nasz wszechwiedzący geograf pan Tassin uznał za przypływ Manei, albo też Morebajach, co jednak nie wyklu­

cza możliwości, iż jest poprostu jedną ze wspomnianych rzek. Dotychczas trwa nasza niepewność w tym względzie.

Rzeki napotyka się bardzo często, podróżując w tej części Afryki. Niema prawie dnia, żeby nie trzeba było przebyć jednej, a nawet kilku. Ponieważ nie chcę, aby opowiadanie moje miało cechy przewodnika geograficz­

nego, nie będę o nich już wspominał, chyba, żeby z jakie­

gokolwiek względu specjalnie zwracały na siebie uwagę.

W okolicach Konakry droga prowadzi prawie po linji prostej, po terenie mało sfalowanym. Po obu jej stronach ciągną się dobrze uprawne pola ryżu i prosa, oraz rozległe przestrzenie krzaków bawełny, bananów i figowców. Od czasu do czasu napotyka się małe cie­

kawe wioszczyny, którym pan Tassin z całą stanowczo­

ścią daje nazwy, zrodzone zdaje się w bujnej jego fantazji.

Ale nam to wystarcza i możemy je uważać za prawdziwe.

Około godziny 10-ej, gdy słońce zaczęło silniej do­

piekać, kapitan Marcenay zarządził postój. Przebyliśmy już dwadzieścia kilometrów, co napawało nas nielada dumą. Spożyliśmy śniadanie, wypoczęliśmy, poczem około godziny piątej po południu, po ponownym posiłku, ru­

szyliśmy w dalszą drogę, aby zatrzymać się dopiero o dziewiątej wieczorem na nocny postój.

Takie rozplanowanie dnia ma się powtarzać codzien­

nie, nie będę więc już do niego powracał, nie chciałbym

5 6 Pierwsza korespondencja Amadeusza Florence.

Pierwsza korespondencja Amadeusza Florence. 5 7

bowiem zanudzać czytelników błahemi szczegółami drogi.

Postaram się patrzeć na rzeczy krytycznie i będę noto­

wał tylko wypadki ważne i ciekawe.

Co wyjaśniwszy, wracam do wątku opowiadania.

Miejsce postoju wybrane było przez kapitana Mar- cenay’a bardzo szczęśliwie, w cieniu, na skraju małego lasku, który chronił dostatecznie przed upalnem południo- wem słońcem. Gdy żołnierze rozproszyli się, my — mam na myśli członków komisji, pannę Mornas, kapitana, pana de Saint-Berain i moją skromną osobę — rozłoży­

liśmy się na ślicznej polanie. Zaofiarowałem poduszkę naszej miłej towarzyszce, ale już kapitan Marcenay i po­

seł Barsac uprzedzili mnie, przynosząc każdy po jednej.

Chwila zakłopotania. Panna Mornas nie wie, którą przyjąć, i już kapitan i poseł spoglądają na siebie zukosa, gdy sprytna niewiasta pogodziła ich, biorąc moją poduszkę.

Pan Baudrieres siada opodal na małej kępce trawy, otoczony grupą ludzi, których ochrzciłem mianem „bez­

barwnych". Są to mniej, lub więcej kompetentni przed­

stawiciele różnych ministerstw: panowie Heyrieux, Qui- rieu i Poncin.

Poncin, z pośród nich najciekawszy, nie przestaje notować od chwili wyjazdu. Ciekaw jestem, co też tam naskrobał! Przyznać mu trzeba, że ma niezwykłe czoło.

Ludzie z takiem czołem bywają wybitnie inteligentni lub krańcowo głupi. Pośredniego typu niema. Do której z tych dwóch kategoryj zaliczyć należy pana Poncin, dowiemy się zczasem.

Doktór Chatonnay i pan Tassin, podobni do pary nierozłącznych papużek, słusznie inseparables zwanych, usadowili się pod drzewem figowem i pilnie pochłaniają

5 8 Pierwsza korespondencja Amadeusza Florence.

wzrokiem rozłożone na ziemi mapy. Mam jednak na­

dzieją, że nie będzie to ich jedynym pokarmem.

Morilire, który bezwarunkowo jest rozgarniętym chłopcem, kazał przynieść dla naszego kółka stół, a na­

stępnie i ławkę, na której siadłem, rezerwując obok miejsce dla pana de Saint-Berain.

Pana tego oczywiście znów niema, umie on zawsze niepostrzeżenie zniknąć.

Morilire ustawia kuchnię połową, aby przy pomocy Czumuki i Tongana przygotować posiłek, gdyż posta­

nowiliśmy jaknajmniej używać konserw i zapasów wie­

zionych z Europy, rezerwując je na czarną godzinę t. j.

na wypadek, gdy nie będzie można na miejscu zaopatrzyć się w świeże zapasy żywności.

Morilire nabył mięso jeszcze w Konakry. Pokazując je nam, mówi:

— Zrobię z tego świetną potrawkę, kruchą, jak małe dziecko. „Kruchą, jak dziecko!" Mrowie nam przeszło po kościach, gdyśmy usłyszeli to porównanie. Czyż Mo­

rilire znał smak mięsa ludzkiego? Pytamy go o to. Od­

powiada wykrętnie, że sam nie jadł nigdy, ale słyszał niejednokrotnie, jak inni wychwalali przedziwną smako- witość takiego kąska. H m ?... Miłe perspektywy...

Nasz pierwszy posiłek, który spożywaliśmy z wiel­

kim apetytem, jakkolwiek nie przypominał uczty w pierw­

szorzędnej restauracji stołecznej, w niczem jej jednak nie ustępował. Osądźcie państwo sam i: ćwiartka młodej baraniny z rusztu, do tego makaron z prosa na świeżej oliwie, sałatka z miąższu młodych owoców palmy win­

nej, ciastka ryżowe, figi, banany i orzechy kokosowe.

Jako napój — czysta woda źródlana, lub dla amato­

rów — wino palmowe.

Pierwsza korespondencja Amadeusza Florence. 5 9

\

Te różnorodne dania poprzedziła nadprogramowa, nieprzewidziana przez naszego kuchmistrza przekąska.

Nie uprzedzajmy jednak wypadków.

Gdy Morilire i dwaj jego pomocnicy przygotowywali zapowiedziany obiad, zbliżył się doktór Chatonnay, aby udzielić rzeczowych na ten temat wyjaśnień.

— Doktór zna się na wszystkiem — rzekła panna Mornas.

— To przesada, proszę pani, ale przyznaję, czyta­

łem bardzo dużo i najwięcej skorzystałem ze wspania­

łego dzieła kapitana Bingera. Dzięki niemu mogę państwu wyjaśnić, czem jest sałata z palmy winnej. Istnieją dwie odmiany tej rośliny: męska i żeńska. Męska nie owo­

cuje, natomiast drzewo jej jest tak spoiste i twarde, że nie toczą go robaki i nie podlega gniciu w wodzie;

żeńska rodzi smakowite owoce. Liście tej palmy uży­

wane są do przeróżnych celów: do krycia chat, fabry­

kacji wachlarzy, mat, powrozów. Można jej nawet uży­

wać zamiast papieru listowego. Oto roślina prawdziwie pożyteczna! Co do sałatki, to przyrządza się ją z miąższu młodych owoców.

— Ależ doktorze, to cała elegja — przerwałem.

Doktór uśmiechnął się dobrotliwie i podjął na nowo:

— Koniec mego opowiadania będzie mniej poetyczny, ponieważ chciałem jeszcze zaznaczyć, że nieraz kładzie się ten miąższ do octu, wówczas doskonale zastąpi korniszony.

Przemiły doktór znalazł się właśnie w tem miejscu swych ciekawych wywodów, gdy uwagę naszą zwróciły krzyki, dochodzące od strony lasu. Natychmiast pozna­

liśmy, kto wydaje te nieartykułowane dźwięki.

Idę o zakład, że jeśli wszystkim moim czytelnikom postawię pytanie: „Do kogo należał ten głos?" —

od-6 0 Pierwsza korespondencja Amadeusza Florence.

powiedzą chóralnie: „A do kogóżby, jeśli nie do pana de Saint-Berain!“

Moi czytelnicy się nie mylą. W istocie był to pan de Saint-Berain, wzywający pomocy.

Pośpieszyłem natychmiast na to wezwanie, a wślad za mną pobiegli kapitan Marcenay i poseł Barsac. Zna­

leźliśmy go po brzuch zanurzonego w bagnie.

Kiedyśmy go z trudem wyciągnęli na twardy grunt, spytałem;

— W jakiż sposób wpadł pan w to bajoro?

— Poślizgnąłem się, łowiąc ryby — rzekł, przy każdym geście obryzgując mnie błotem.

— Wędką?

— Ręką, drogi panie.

— Zwyczajnie ręką?

Tu pan de Saint-Berain pokazał nam swój hełm za­

winięty starannie w płócienną bluzę.

— Poczekajcie — rzekł, nie reagując na moje zdzi­

wienie — trzeba ostrożnie odwinąć, żeby nie pouciekały.

— K to?

— Żaby.

Podczas gdyśmy sobie gawędzili, pan de Saint-Be­

rain łowił żaby. Cóż za zapaleniec!

— Co za świetny pomysł — chwalił poseł Barsac. — Soczyste żabki są bardzo posilne... Ale posłuchajcieno, pa­

nowie, jak rechocze cała gromada. To protest przeciw poj­

maniu tych kilkunastu i tragicznej ich śmierci na patelni.

— A może chcą króla?*) — wtrąciłem.

Przyznaję, że nie była to bardzo dowcipna uwaga.

Ale w dżungli!...

*) Aluzja do znanej bajki. (Przyp. tł.),

«lPq>fj^ B K łow ach - wróciliśmy do obozu. Pan de Saint- IASin zmieniał ubranie, a Morilire smażył tymczasem łow ione przez niego żabki. Gdy wreszcie stoły już ża­

rna wiono, rzuciliśmy się do jedzenia z żarłocznością ludzi, którzy przebyli dwudziestokilometrową przestrzeń konno.

Spacerek taki świetnie zaostrza apetyt.

Prezydowała — rzecz jasna — panna Mornas, która jest naprawdę przemiła. Wierzę w to, mówię o tem i nigdy nie przestanę tego powtarzać! Szczere, sympa­

tyczne i poczciwe to dziecko zżyło się z nami prędko, niczem najmilszy kolega.

— Mój wuj (a więc uszy mnie nie mylą, to jest na- pewno wuj) — objaśniała — wychowywał mnie, jak chłopca i zrobił ze mnie prawdziwego mężczyznę. Bardzobym pragnęła, aby panowie zapomnieli o mojej płci i trakto­

wali mnie jak towarzysza.

Mówiąc to, przesłała w stronę kapitana Marcenay’a jeden ze swych uroczych pół-uśmiechów, które świad­

czą wymownie, że u „chłopców" tego rodzaju pewna niewinna kokieterja nigdy nie traci swoich praw.

Po czarnej kawie, wygodnie rozciągnięci na miękkiej murawie w cieniu palm, oddaliśmy się niepodzielnie po­

południowej drzemce.

Odjazd, jak już wspomniałem, naznaczony był na go­

dzinę piątą popołudniu, gdy jednak zaczęliśmy formować pochód, nieprzewidziana przeszkoda nie pozwoliła nam ruszyć z miejsca.

Bezskuteczne były wezwania Morilirego, który kazał się swoim ludziom szykować do drogi. Odmawiali, ku największemu naszemu zdumieniu, posłuszeństwa, krzy­

cząc jeden przez drugiego, że nie widzą księżyca i nie postąpią kroku, dopóki go nie dostrzegą.

x Pierwsza korespondencja Amadeusza Florence. 61

6 2 Pierwsza korespondencja Amadeusza Florence.

Byliśmy tem zaskoczeni i zdziwieni, dopiero mądry pan Tassin wyjaśnił nam zagadkę.

— Wiem, co to oznacza — tłumaczył. — Wszyscy po­

dróżnicy opisują podobne fakty w swych pamiętnikach.

Kiedy księżyc jest na nowiu, jak to ma miejsce właśnie dzisiaj, murzyni mają zwyczaj mówić: „to zły znak, nikt nie widział jeszcze księżyca, wyprawa nam się nie uda“.

Kiedy księżyc jest na nowiu, jak to ma miejsce właśnie dzisiaj, murzyni mają zwyczaj mówić: „to zły znak, nikt nie widział jeszcze księżyca, wyprawa nam się nie uda“.

W dokumencie Wyprawa w głąb Afryki (Stron 57-200)

Powiązane dokumenty