• Nie Znaleziono Wyników

44 Wyprodukowanie tego materiału nie byłoby dla nich żadnym problemem. Jedynym

W dokumencie Stefan Bratkowski nie tylko o sobie (Stron 44-47)

niebezpieczeństwem było to, że te grudki przy nieostrożnym zachowaniu mogły wybuchać w rękach szczeniaków.

A należy pamiętać, że wtedy podjęcie partyzantki miejskiej było poważnie rozważanym wariantem zachowania wśród młodzieży. Pamiętam, jak Teoś Klincewicz, szef grup oporu „Solidarni”, zabrał mnie do takiej grupy, którą

przekonywałem, że to nie ma sensu. Usłyszałem od nich: No tak, panie Stefanie, bo pan jest narażony. Najpierw będą zabijali takich, jak pan. Rozumiemy to. Więc potem zabraliśmy do nich Jurka Popiełuszkę, który ich przekonał mówiąc, że

jedynym rozwiązaniem jest rozwiązanie chrześcijańskie, a nie podział społeczeństwa na wieczność. I to jakoś trafiło do wyobraźni tych chłopców. Nie wiem, czy dziś przyznają się do tych swoich planów.

Jedno jest pewne. Warianty rozwoju sytuacji były różne. Na szczęście zdrowy rozsądek wygrywał.

To były oczywiście absolutne marginesy, niemniej w przypadku podjęcia partyzantki miejskiej takie marginesy odgrywają decydującą rolę. Do tego nie trzeba tłumu zwolenników. Wystarczy zorganizowana grupa kilku lub kilkunastu ludzi i można zamienić całe miasto w wybuchający tort. Wiedzieliśmy, czego się można obawiać. A nawet, jak to zrobić.

W 1983 roku pewien młody człowiek – szef „Hybryd”, zaprosił mnie do tego klubu na rozmowę z przedstawicielami aparatu partyjnego. Spotkanie nie doszło jednak do skutku, zakazano pomysłodawcy jego zorganizowania. Wtedy postanowiłem nagrać swoją wypowiedź, adresowaną do tegoż aparatu partyjnego, na magnetofonie kasetowym.

Tak wynalazłem coś, co potem okazało się nie moim wynalazkiem, bo wcześniej wpadł na ten sam pomysł nie kto inny, jak Chomeini. Uznałem, że to bardzo dobry sposób na przekazywanie tego, co ma się do powiedzenia, społeczeństwu i na komunikowanie się z nim. Magnetofon kasetowy – w przeciwieństwie do telewizora – okazał się

wynalazkiem antypaństwowym, ponieważ pozwalał powielać w nieskończoność to, co się nagra. Uruchomiłem wtedy taką samo powielającą się gazetę dźwiękową, którą zresztą tak nazwałem – „Gazeta dźwiękowa”. Robiłem ją aż do 1988 roku.

Teksty nagrywałem albo w domu mojego brata, albo u Jacka Fedorowicza, nigdy u siebie. Następnie oddawałem to Leszkowi Jęczmykowi i jego dziewczynie, którzy byli kurierami i przekazywali nagrania dalej, do człowieka, który oprawiał wszystko muzycznie i montował. Poznałem go dopiero po wszystkim, w 1989 roku. Wtedy nie wiedziałem o nim nic.

Konspiracja była więc bardzo solidna. Robił to dr Piotr Szwemin, fachowiec bardzo wysublimowanej specjalności fizyczno–technicznej, z Politechniki Warszawskiej.

Świetny facet, niesłychanie akuratny i dokładny, a przy tym – inteligentny muzycznie:

dobierał do moich tekstów opozycyjne piosenki lub inną muzykę, przekazywał do ewentualnej korekty, a nigdy go nie poprawiłem. Na Politechnice miał swoją

„fabrykę”, z której wychodziło w kraj 200 egzemplarzy „Gazety”. Zorganizowaną siecią pośredników i odbiorców szły one dalej, do innych do „fabryk” w różnych

45 województwach, gdzie znowu były powielane. Przegrań była niezliczona ilość, nawet

do 100 tysięcy. Wydostawało się to też na Zachód i emitowała „Gazetę” Wolna

Europa. Jakość emisji bywała różna, bo na przykład przegrywanie na innej szybkości obrotów zmieniało wysokość głosu mówiącego. I pamiętam, jak raz usłyszałem siebie w Wolnej Europie mówiącego dyszkantem. „Gazeta” prowokowała agresję Urbana – dzięki niej chyba zająłem zaszczytne, niezasłużone, drugie miejsce za samym Wałęsą co do liczby ataków Urbana!

Najważniejszym celem „Gazety dźwiękowej” miało być utrwalenie w słuchaczach przekonania, że to my mamy rację i że władza w końcu będzie musiała z nami rozmawiać. Budowała „Gazeta” nie tylko wiarę w naszą siłę, ale dawała pewność, że kiedyś będzie inaczej, że obecny stan nie może trwać w nieskończoność. Dlatego mówiłem tam oczywiście również o tym, żeby się do tego przygotowywać, nie tracić czasu i nie marnować go na samo myślenie i mówienie o oporze, ale żeby tworzyć różnego rodzaju instytucje, prowadzić najrozmaitsze prace, które będą

przygotowywały nas do wolności. Mówiłem o tym również do tysięcy ludzi w kościołach całej Polski, które rzeczywiście były wtedy oazami wolnego słowa i centrami autentycznej opozycji.

Jeździłem też po kraju z wykładami o nauce społecznej Kościoła. Byłem wiarygodny po tym, jak nasz papież, podczas drugiej pielgrzymki do kraju, wszedłszy do kościoła Św. Krzyża, wyłuskał mnie z tłumu i rozmawiał ze mną, nie oglądając się na nikogo, w drodze ku ołtarzowi (czytywał stale, jak powiedział, „Tygodnik Powszechny”, do którego wtedy pisałem, a znał mnie jeszcze z Krakowa z 1956 roku). Tłumaczyłem zarówno „Solidarności”, jak i duchowieństwu, że jest to najodpowiedniejsza ideologia dla tego ruchu. Nasz papież trochę jeszcze ją rozwinął, podobnie jak wcześniej Paweł VI i z tego zrodziła się naprawdę świetna ideologia samoorganizacji właśnie dla warstw niższych, a tym samym, rzecz jasna, dla „Solidarności”.

Zapraszano mnie wszędzie. Miałem dziesiątki wyjazdów, od Olsztyna, Gdańska i Szczecina, aż po Zakopane i Przemyśl. Trudno byłoby je wszystkie zliczyć (tu pomogłyby rejestry bezpieki). Zresztą, nie tylko ja jeździłem, ale mnie jakoś lepiej udawało się unikać nieprzyjemnych sytuacji i zatrzymań. Wielki aktor, Andrzej Szczepkowski, musiał przeskakiwać płoty, by umknąć (zrobił to mimo wieku z pełną sprawnością!).

Zaliczyłem już pewien trening w pierwszym okresie po wprowadzeniu stanu

wojennego. Raz mieliśmy dotrzeć z Leszkiem Jęczmykiem do Konina, ale cały czas ktoś za nami był. Najpierw pojechaliśmy więc do Łodzi, tam poszliśmy do kina i wyszliśmy z niego innym wyjściem. Zgubiliśmy faceta, ale na wszelki wypadek nie pojechaliśmy wprost do Konina, tylko autobusem do Łasku i stamtąd dopiero do Konina. Innym razem, kiedy jechałem do Torunia i wyszedłem z przedziału do ubikacji, jakiś facet próbował mnie wypchnąć półotwartymi drzwiami wagonu z pociągu, ale zdążyłem wskoczyć do ubikacji i doczekałem do najbliższej stacji. Kiedy otworzyłem, już go nie było.

Miałem cudownych przyjaciół pośród duchownych po różnych zakątkach kraju. W Stalowej Woli Edek Frankowski, później biskup. Był świetnym facetem, który w gruncie rzeczy z Dyziem Garbaczem, miejscowym dziennikarzem, budował tożsamość

46 Stalowej Woli. U Edka poznałem Ignacego Tokarczuka, biskupa Przemyśla, do

którego również jeździłem z wykładami. To był cudowny, dowcipny człowiek o ogromnej sile woli i działania. Oni byli tolerancyjni i otwarci, choć prawdą jest, że wtedy, podobnie jak i dziś, duchowieństwo polskie nie znało społecznej nauki Kościoła. Pamiętam, jak zostałem zaproszony na wygłoszenie wykładu

inaugurującego początek roku w seminarium duchownym w Olsztynie. Mówiłem tam o tym, co wynika z nauki Kościoła w tej kwestii, jakie są oczekiwania wobec

samoorganizacji ludzi, ich miejsca w zakładzie pracy, partnerstwa itd. I był tam uroczy staruszek, biskup Jan Obłąk, który po tym moim wykładzie podniósł się i powiedział: „Panie Stefanie, bardzo panu dziękuję. Sam dowiedziałem się tylu nowych dla mnie rzeczy!”. Ale to nie była wina biskupa Obłąka. Duchowieństwo się tym po prostu nie zajmowało. Zajmowało się wyłącznie liturgią.

Na szczęście zdrowy rozsądek polskiego ludu zadecydował o tym, że ci księża pochodzący z prowincji wiedzieli, co w takiej sytuacji trzeba robić. Na Żytniej moja żona, Roma prowadziła tak zwany „Dzwonek Niedzielny”. To była gazeta mówiona, robiona regularnie co miesiąc. Schodzili się tam najlepsi dziennikarze kraju i publiczność – nie tylko z parafii Wojciecha na Żytniej, ale z całego miasta. Te spotkania „Dzwonka niedzielnego” nagrywano na VHS i podobnie jak „Gazetę dźwiękową” rozpowszechniano po całym kraju. Zajmował się tym Marek Mądrzejewski. Bardzo udanym prezenterem „Dzwonka” był Andrzej Krzysztof

Wróblewski. Występował z Romą. Wszystko szło na bieżąco: Tadeusz Mazowiecki po pierwszych rozmowach „Solidarności” ze stroną partyjną opowiadał o nich. To, co się działo na Żytniej, było bardzo ciekawe. Myślę nawet, że ciekawsze od mojej „Gazety Dźwiękowej”, która była wypowiedzią jednego człowieka raz na kilka miesięcy. Tyle, że ja akurat byłem w tym czasie popularny, więc mnie słuchano. Żytnia wielostronnie ukazywała rozwój wydarzeń. I krajowych, i zagranicznych. Stworzył się świat, w którym władza była obecna tylko jako temat, nie jako partner.

Pracowało również dość osobliwe konwersatorium, którego historię spisał przed śmiercią Andrzej Siciński, jego uczestnik. Zainicjował je Bogdan Gotowski i po jego śmierci nazywało się to Konwersatorium imienia Gotowskiego. Spotykało się w domu państwa Gotowskich. Brali w nim regularnie udział: Stanisław Stomma, Edmund Osmańczyk, Jan Szczepański, Klemens Szaniawski, Ryszard Reiff, Jerzy Regulski, Andrzej Siciński i ja, również Bohdan Lewandowski, który był kanałem łączności z władzą jako przyjaciel Rakowskiego, bardzo obiektywny w jej ocenach, a w naszym gronie ogromnie wartościowy dla oceny sytuacji z pozycji polityki międzynarodowej.

Wpadali też Tadeusz Mazowiecki i Bronisław Geremek.

Prowadzono bezpardonowe i zimne analizy sytuacji. Bardzo istotną rolę odgrywał Jan Edmund Osmańczyk („Janek” był przed wojną podopiecznym mojego ojca, który go wysłał na studia do Polski z polskim stypendium; kiedy poznałem Janka, a dowiedział się, że jestem synem Stefana, łzy mu popłynęły z oczu ze wzruszenia, utulił mnie jak syna). Właśnie jego i moim pomysłem była w 1987 roku „60–tka” i wystosowany przez nią list do papieża, swoista deklaracja niepodległości, przed kolejną jego pielgrzymką do Polski. „60–tka” była gronem ludzi legalnie wybranych przez różne organizacje do ich władz jeszcze przed 13–tym grudnia. Grupowała intelektualistów, władze „Solidarności” i władze innych, rozwiązanych później, stowarzyszeń twórczych i naukowych. Nie stracili swoich mandatów, ponieważ władza im tych mandatów

47

W dokumencie Stefan Bratkowski nie tylko o sobie (Stron 44-47)

Powiązane dokumenty