• Nie Znaleziono Wyników

Stefan Bratkowski nie tylko o sobie

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Stefan Bratkowski nie tylko o sobie"

Copied!
50
0
0

Pełen tekst

(1)

1 Stefan Bratkowski odszedł 18.04.2021 Jakiś czas temu przekazał mi swój dziennik. Upubliczniam te zapiski.

Jerzy Klechta

Stefan Bratkowski nie tylko o sobie

1. Dzieciństwo. Wojna.

Urodziłem się we Wrocławiu 22 listopada 1934 roku i jestem synem konsula

polskiego we Wrocławiu. W 1919 roku ojciec został pierwszym polskim konsulem II Rzeczpospolitej w Morawskiej Ostrawie. Ojciec współpracował w akcji plebiscytowej na Zaolziu (przegraliśmy ten plebiscyt, jak i plebiscyt na Warmii i Mazurach,

ponieważ nasz Kościół od razu zabrał się do nawracania polskich ewangelików na katolicyzm; efekt był taki, że straciliśmy w ten sposób mnóstwo polskich

ewangelików, którzy wybrali tamtą stronę).

Potem ojciec, były legionista Pierwszej Brygady, wspomagał Powstania Śląskie. Sam był z wykształcenia inżynierem po Politechnice Praskiej, co też jest charakterystyczne dla mojej rodziny, bo mój brat jest inżynierem, w domu mam żonę, dziennikarkę, z wykształcenia inżyniera, i sam – jako były popularyzator nauki i techniki – też zajmowałem się inżynierią. Pracę inżyniera ojciec podjął na bardzo krótko przed pierwszą wojną światową, zachowały się dokumenty jego inżynierskiego

wykształcenia. Na Politechnice Praskiej wszedł w krąg Zet–u, był klasycznym typem zetowca, Zet wymagał z jednej strony gotowości do walki zbrojnej o niepodległość, z drugiej – przygotowania do pracy fachowca w wolnej Polsce. To w gruncie rzeczy było podstawowe credo, które szczepiono w domu nam obu z moim młodszym bratem od dzieciństwa.

Nie wiem, jak doszło do związku ojca z naszą mamą, bo pierwsza żona ojca – ciocia Wanda, córka pioniera narciarstwa, Barabasza – była piękną kobietą. Jednak nasza mama była kobietą z niesłychanym temperamentem i wewnętrzną siłą. Czy ojciec miał tyle siły co ona, nie wiem. Łatwym człowiekiem nie była. Zapamiętaliśmy z bratem, jak później nam powtarzała: „Boże, jakież ja mam dobre dzieci!” Dziwiło nas to: My – dobre dzieci? Ona na to: „Bo ja wiem, jakim ja byłam diabłem wcielonym !”

Miała zawsze rację. I co więcej – z reguły miała ją! Była osobą o wybitnej inteligencji i ogromnej wiedzy o świecie. W latach dwudziestych jako wysłanniczka Ministerstwa Spraw Zagranicznych towarzyszyła polskim chłopskim emigrantom do Parany, gdzie mieszkała dłuższy czas w dżungli u niemieckiego kolonisty, uzbrojona w potężnego Smith–Wessona.

Rodzice przyjęli wyznanie ewangelicko–augsburskie, które umożliwiało ojcu rozwód.

Nas też ochrzczono jako luteranów, więc formalnie jesteśmy ewangelikami. W domu przetrwała tradycja bliskich kontaktów z rodziną Burschów, ewangelickich pastorów, których wymordowali Niemcy. To byli wspaniali patrioci, którzy nie chcieli podpisać ani reichs–, ani tym bardziej volkslisty. W naszym domu z natury rzeczy było

wiadomo, że dla Polski trzeba poświęcić wszystko. Dyskusje na ten temat nie wchodziły w rachubę. To były rzeczy oczywiste.

(2)

2 Po latach dowiedzieliśmy się, że ojciec, jak wielu konsulów polskich w Niemczech, był oficerem polskiego wywiadu. Wydedukowaliśmy to z bratem, kiedy matka

opowiedziała nam o wydarzeniu z 1934 roku. Wtedy we Wrocławiu hitlerowcy przygotowywali pogrom sklepów żydowskich, oznaczono je odpowiednimi znakami.

Mama powiedziała w pewnym momencie: „ Osoby z bliskiego otoczenia waszego ojca donieśli, że wiele sklepów należy do ludzi o polskich nazwiskach” . Na co myśmy zapytali: „Jacy ludzie ojca?” Mama odparła: „No tak, ojciec miał we Wrocławiu swoich ludzi”. Z tego oczywiście wywnioskowaliśmy, że to musiała być jego siatka (po wojnie dowiedzieliśmy się, że ojciec wspomagał wrogów Hitlera, wyciągnął z obozu

koncentracyjnego pastora Hoffmanna, którego odwiedziliśmy w 1945 roku). Ojciec udał się wtedy, w roku 1934, z listą adresową tych sklepów z polskimi nazwiskami do gauleitera Wrocławia, Edmunda Heinesa – to było jeszcze przed Nocą Długich Noży – z protestem, zapowiadając, że akcja przeciw ludziom o tych nazwiskach będzie

musiała wywołać demarche ze strony polskiej. Postawa ojca podobała się Heinesowi, zaprosił go do kabrioletu i przez cały dzień jeździli po mieście, wymazując oznaczenia ze sklepów przeznaczonych do dewastowania. W ten sposób udało się uratować 150 rodzin żydowskich, które wyjechały przez Zbąszyń do Polski, a następnie do Stanów Zjednoczonych, za co ojciec dostał w 1936 roku list dziękczynny od Związku Żydów Amerykańskich. Ojciec był tym konsulem polskim, który ogłosił w roku 1935, że ustawy norymberskie nie znajdują zastosowania wobec obywateli polskich.

W 1936 roku ojciec wystąpił ze służby zagranicznej po konflikcie z Beckiem, który nie dowierzał informacjom naszego wywiadu o budowie urządzeń wypadowych na linii Odry. Przenieśliśmy się do Warszawy, zamieszkaliśmy na Spacerowej, w jedynym domu, który przetrwał sprzed wojny do dzisiaj.

Ojciec mówił paroma dialektami niemczyzny, matka także. Do trzeciego roku życia mówiłem lepiej po niemiecku, niż po polsku. Mama uczyła nas francuskiego, w dzieciństwie mówiłem po francusku; dziś nie mówię, ale rozumiem i przynajmniej mogę swobodnie tłumaczyć francuszczyznę nawet XVI–wieczną, która jak i

polszczyzna tego stulecia wydaje mi się piękniejsza od języka XX wieku.

Jeszcze tuż przed wojną przenieśliśmy się do domu spółdzielni mieszkaniowej pracowników MSZ–tu na Górnośląską 18 (z tego domu nic nie zostało). Co ojciec wtedy robił, nie wiem, ale był związany z tzw. dwójką (wywiadem). Przyjacielem rodziny był „wuj” Julian Deimert, były szef dwójki na Niemcy północne, który się nami opiekował po wojnie – wuja Deimerta nigdy po wojnie bezpieka nie

rozszyfrowała, bywaliśmy u niego w Oliwie, gdzie prowadził młyn. Mogliśmy domyślać się, że była to niesłychanie rozbudowana i wspaniale fachowa siatka. W okresie międzywojennym był to podobno najlepszy wywiad świata, podobnie jak wywiad AK w czasie wojny, który wspierał swoimi wiadomościami wywiad brytyjski.

W 1939 roku ojciec wyszedł z Warszawy z tzw. Armią Umiastowskiego. Miał wówczas 49 lat, ja niecałe pięć. Ostatnie wakacje spędzaliśmy w Gdyni na Kamiennej Górze.

Wspominam widok stamtąd i to, że ojciec pokazywał nam pływające polskie statki. To wszystko. Ojciec oczywiście był z nas niesłychanie zadowolony. Potem w Wilnie, do którego dotarł, podobno mówił o nas „moi synowie”, po czym się okazywało, że ci synowie mają jeden 6, a drugi 4 lata. Dowiedziałem się od Miedzy–Tomaszewskiego, że ojciec prowadził tam gazetę podziemną ZWZ–u i zwalczał w niej m.in. wszelkie

(3)

3 przejawy antysemityzmu, a było tam sporo ONR–owców. Zachorował na zapalenie

wsierdzia i zmarł 25 listopada 1941. Do Warszawy doszła wcześniej wiadomość, że ojciec jest chory, mama, żeby do niego dotrzeć, zostawiła nas obu na dosyć dziwnych wakacjach na wsi pod Sandomierzem, dokąd płynęliśmy statkiem z Warszawy. Ponoć na tym statku była radiostacja wywiadu brytyjskiego. Matka zostawiła nas i sama z Warszawy poszła piechotą przez „zieloną granicę” do Wilna. Niesłychany wyczyn, ale była to nieprawdopodobna kobieta. W jaki sposób się przedostała i w jaki wróciła, do końca życia nie powiedziała nam o tym słowa, a dożyła stu lat plus jeden miesiąc.

Konspiracja była taka, że własne dzieci nie dowiadywały się tego, czego nie powinny były wiedzieć.

Moje wczesne dzieciństwo było o tyle ważne, że w gruncie rzeczy ustawiło,

ukształtowało mnie życiowo, zwłaszcza okupacyjne lata dzieciństwa. Na początku wojny mieszkaliśmy na Górnośląskiej, ale Niemcy zrobili tam dzielnicę niemiecką i dwa domy – numer 18, pod którym mieszkaliśmy, i 20 – zostały wysiedlone do kwartału wydzielonego z getta na Muranowie. Pod 20–tym mieszkali państwo

Kaczyńscy z synkiem, moim wieloletnim przyjacielem, kolegą z kompletów, Adasiem Kaczyńskim, o niezwykłych talentach muzycznych, który pierwszego swego mazurka skomponował, mając 6 lat. Jego matka, piękna ciocia Lila (Alicja), uczyła mnie muzyki, ale wiedziałem, że Adasiowi nie mogę dorównać, co mnie nauczyło raz na zawsze skromności. Ciocia Lila na Muranowskiej prowadziła lekcje rytmiki, pisała sztuki dla teatrzyku dziecięcego i reżyserowała jego przedstawienia w naszym mieszkaniu. Mieszkali tam ponadto państwo Połtorzyccy, niesłychanie ciekawa rodzina, pan Ali, wyznania muzułmańskiego, znakomity bankowiec, dał córkom tatarskie imiona Zaira i Jeanette (z Jeanette przyjaźnimy się do dzisiaj). Trafili razem z nami na Muranowską 6; przez środek ulicy – jak w filmie „Ulica graniczna” – był mur, z tym, że linia tramwajowa była po stronie aryjskiej, a po drugiej stronie getto.

Z naszych okien można było więc widzieć Plac Muranowski. Państwo Połtorzyccy przechowywali u siebie dziewczynkę, nazywaną „Gienia”, na szczęście nie miała semickiego wyglądu i kazano jej udawać głuchoniemą. To, że nie rozwalili wszystkich, to jakiś cud, bo naprzeciw naszego mieszkania na IV piętrze odkryli skład broni.

Nasze mieszkanie było ogromne, znacznie większe niż to, które mieliśmy na Górnośląskiej. Było tak duże, że 80 metrowy pokój frontowy był naszym pokojem przeznaczonym do zabaw. Ciocia Lila inscenizowała spektakle swoich Krasnych Babek. Obok mieliśmy z bratem swoją sypialnię. Był jeszcze salon, pokoje mamy i pokoje naszych ciotek Bratkowskich, sióstr ojca. Starsza z nich – ciocia Maniusia, która przed wojną założyła pierwszą żeńską szkołę rękodzielniczą w Polsce, tę na Kazimierzowskiej – prowadziła w czasie okupacji jedenaście szkół podziemnych. Obie ciotki całkowicie poświęciły swoje życie nauczycielstwu i nawet wyrzekły się

małżeństwa dla tego powołania. Stykaliśmy się oczywiście z przyjaciółmi ciotek. W naszym mieszkaniu spotykała się też grupa, pracująca nad przyszłym nazewnictwem Ziem Zachodnich. Pamiętam dobrze salon, w którym to było. Należeli do niej ZET–

owcy, którzy – jak się dowiedziałem później – już w czasie wojny założyli Polski Instytut Zachodni.

Mając lat niecałe dziesięć lat, wiedziałem co to był ZET, jaką rolę odgrywał; byłem wprowadzony w to bardzo dokładnie. To oczywiście oznaczało lekcję konspiracji.

(4)

4 Wiadomo mi było, że przy mojej otwartości i gadulstwie mam pewnych rzeczy po

prostu nie mówić. To była żelazna zasada, którą wpojono mojemu bratu i mnie na całe życie. To nam nigdy nie przeszkadzało i wszystkie nasze późniejsze konspiracje bardzo na tym korzystały. Co charakterystyczne, ja, który mam dobrą pamięć do cyfr, jednocześnie zupełnie nie pamiętam adresów. Oczywiście nikt mnie w tamtym czasie tego nie uczył, ale słyszałem w rozmowach dorosłych, że lepiej nie pamiętać adresów.

To były dosyć istotne szczegóły edukacji okupacyjnej. Plus – zimna krew. Do dziś trudno mnie zdenerwować. Ludzkie trupy nosiłem później bez jakiegoś wahania.

Moje ciotki były zaprzyjaźnione z Pużakami. Sam Kazimierz Pużak, przywódca PPS, tropiony przez Niemców, pokazywał się od czasu do czasu w swoim domu, a ja w czasie powstania w getcie zostałem umieszczony na Grochowie u Pużaków, żebym nie oglądał piekła po drugiej stronie muru. Miałem już wówczas fioła na punkcie historii, dostałem od pana Kazimierza Historię starożytną Tadeusza Korzona, którą się w ich domu zaczytywałem. Powiedział mi wtedy dosyć charakterystyczne zdanie: Stefanku, to jest początek historii Polski. Po dobrych paru latach zorientowałem się, co miał na myśli, o co chodziło. Korzon opisywał przede wszystkim republikę ateńską i republikę rzymską.

Pamiętam też inne moje lektury tamtego czasu. W dużych pakach leżały w domu starodruki skupowane przez ojca w okresie międzywojennym w Niemczech, skąd wygrzebałem Żywoty sławnych mężów Plutarcha w tłumaczeniu Krasickiego z 1797 roku. Przeczytałem to z niesłychanym zapałem – mimo starej ortografii. Od cioci Lili dostałem książkę Syn wyzwoleńca, o Horacym, który – jak zawsze przeczytałem – zwiał spod Filippi. I przez lata nie mogłem nauczyć się czytać Horacego, bo

pamiętałem, że to był ten tchórz, który uciekł z pola bitwy. Musiałem być już całkowicie dorosły, żeby docenić jego poezję. To były te elementy edukacji.

W domu nie było drylu wojskowego. Byliśmy wychowywani bez żadnych nacisków.

Natomiast ważne było, żeby nie płakać – to mama nam wpajała – i nie rozczulać się nad sobą. Zapamiętałem, jak rozbiłem sobie kolano i pociekło trochę krwi: mama umyła je, przykleiła kawałek bibułki i powiedziała: Wracaj do zabawy. W ogóle uczyła nas, że nie należy się niczym takim przejmować.

Odebrałem jeszcze jedną ważną lekcję, posłany przez mamę chyba po marchew na Świętojerską. To był czas, kiedy bawiliśmy się z moim przyjacielem, Adasiem Kaczyńskim ołowianym wojskiem. Na tej ulicy Świętojerskiej był również sklep właśnie z ołowianymi żołnierzami. Nie było tej marchwi i ja za te pieniądze kupiłem pudełko ołowianych żołnierzy. Mama powiedziała z pogardą: Stefusiu, to jest

defraudacja! Takie rzeczy w przypadku dorosłego człowieka są hańbą! I żyłem z traumą defraudanta, o ile można tak powiedzieć, dobre parę miesięcy. Miałem z tego powodu bardzo złe mniemanie o sobie (mój brat mi przypomniał, że poszliśmy wtedy razem do jatki końskiej na tę Świętojerską i kupiliśmy, skoro mięsa nie było, tych żołnierzy ołowianych, których musieliśmy potem przez pół roku spłacać z naszych

„pensji” miesięcznych).

Na czas powstania w getcie mama nas jak inne dzieci wywiozła z domu, żeby jakieś kule nas nie dosięgły, bo vis a vis naszego domu, jak się po latach okazało, była główna kwatera Żydowskiego Związku Wojskowego (to ci, co wywiesili sztandary

(5)

5 polski i żydowski). Od nas, z Muranowskiej 6, szedł podkop, którym do getta

przechodził Karski. Jak wspaniale funkcjonowała konspiracja, dowodzi to, że

dzieciaki, tak przecie wścibskie, nigdy tego podkopu nie odkryliśmy. Mało tego, ciocia Lila kazała nam trzymać się z daleka od dozorcy, bo dozorca „zadaje się chyba z

Niemcami”, a on oczywiście pilnował tego podkopu.

To, co mi z okupacji zostało, to otrzaskanie z krwią i śmiercią. Kiedy przechodziłem Bonifraterską, pod murem klasztoru Bonifratrów odbywała się jedna z egzekucji masowych. Zebrało się tam dużo ludzi i jeden z mężczyzn podniósł mnie, żebym zobaczył jak niemiecka Einsatzgruppe rozstrzeliwuje kilkunastu ludzi. Następnych salw już nie oglądałem, ale pamiętam ten widok doskonale.

No i oczywiście potem, podczas Powstania Warszawskiego, widziałem jak umierał przy mnie na podwórku naszego domu piętnastoletni chłopak, którego lekarz trzymał za ręce i mówił mu: Zaśnij teraz, zaśnij, spokojnie zaśnij. A ja wiedziałem, że on umiera. Zapytałem potem tego lekarza: Ale pan doktor wiedział, że on umiera? On powiedział: Tak, ale nie chciałem, żeby umierał w strachu.

I jeszcze jeden taki bardzo charakterystyczny szczegół. Po drugiej stronie muru w czasie Powstania było już całkowicie wyburzone getto. Myśmy wtedy przechodzili przez dziurę w murze i jak były spokojniejsze dni, to się tam bawiliśmy. Raz nadleciały sztukasy i jeden z nich, może nas i zobaczył, w każdym razie spikował, ostrzelał te kupy gruzu i poleciał dalej. Myśmy, widząc, że on pikuje, dali nura do muru, ale to mogło nas kosztować nawet życie.

Tam też zdarzył mi się szczególnie drastyczny przypadek. Widziałem jak sanitariuszka chciała obandażować głowę trupa powstańca z rozwaloną czaszką, żeby go pogrzebać, ale nie mogła, bo ten mózg się wylewał. I ja pobiegłem do naszej kuchni powstańczej w rogu podwórza i przyniosłem jej taką potężną, drewnianą łychę do nakładania jedzenia. To nie była elegancka łyżka, tylko taka z bardzo szerokim trzonkiem. I pamiętam ją wtedy ładującą ten mózg do czaszki.

To o tyle było istotne, że potem, kiedy miałem lat 17 i po pierwszym roku studiów na Wydziale Prawa UJ praktykowałem w prokuraturze w Chrzanowie, zimna krew mi się przydała. Pewnego dnia lata 1952 zostałem skierowany do Krzeszowic, by nadzorować sekcję zwłok młodej kobiety, która poderżnęła brzytwą gardła swoim dwóm małym synkom, a potem sobie tętnicę. Mieszkała dosłownie na tyłach parku Pałacu

Potockich, gdzie mieścił się nasz Dom Młodzieży i gdzie się chowałem. Jak

otworzyliśmy drzwi domku, w którym to się stało, podłogę pokrywała centymetrowa, dwucentymetrowa warstwa krwi.

Dwaj lekarze omal nie zwymiotowali i tylko ja z szoferem mogliśmy nosić te trupki im na stół. Co gorsza, pojechałem tam bez śniadania i byłem po prostu głodny. A tam był ogród jabłoni, więc zerwałem jabłko i zacząłem jeść. I jeden z tych lekarzy, doktór Nąckiewicz, który znał mnie z Zakładu, a nota bene leczył te dzieci i łzy dosłownie płynęły mu z oczu – zobaczył mnie i z sarkazmem – wiedział, że jestem z Warszawy – mówi do kolegi: No tak, te dzieci z Pałacu zabijały ludzi, zanim ich robiły. Ja

powiedziałem: Panie doktorze, ja po prostu jestem głodny. – Ale jak można jeść w takiej chwili? A ja na to: Krew jest dla mnie czymś normalnym. Nie tyle jej

widziałem. To była okupacyjna odporność na śmierć i krew.

(6)

6 Z powstania wyszliśmy wszyscy razem – brat z kotkiem na ręku, którego mu w

Pruszkowie ukradli i zjedli. Za nami z całej dzielnicy został nietknięty fronton naszej kamienicy, z naszym mieszkaniem na IV piętrze.

Niemcy palili to, co tak przetrwało, miotaczami ognia. Szliśmy przez całe miasto, mijając po obu stronach płonące domy na Woli, podpalone przez Niemców, i trupy. I tam, po drodze, jedyny raz puściły mi się z oczu łzy. To było na myśl, że 3 tys. tych starodruków, zebranych przez ojca, zostanie zniszczone i spalone. Mama, która zapytała, dlaczego płaczę, powiedziała wtedy: Popatrz, tu chłopczyk ma rozdarty policzek. A ta pani kuleje, ma przestrzeloną nogę. My wychodzimy cali!

Wychodzimy z tym, co mamy w głowach. To wystarczy. I ponieważ myśmy nie płakali nigdy, to naturalnie tak też wyszliśmy z Warszawy.

To było 21 sierpnia. Po drodze nocowaliśmy w jakimś kościele na Woli, potem wywieźli nas do Pruszkowa. Byliśmy podobno pierwszym transportem, który już nie pojechał do Oświęcimia, bo tak Oświęcim był zatłoczony. Powieźli nas potem do Skierniewic, gdzie na polu stały rozbite namioty tworząc obóz. Tam spędziliśmy trzy tygodnie, a ja dostałem wrzodów na łydkach z awitaminozy. Lewa łydka była już tak owrzodzona, że trzeba było operować. Oczywiście nie było żadnych środków

znieczulających, więc krojono i szyto mnie na żywca.

Córka skierniewickich przyjaciół mamy, Nutka Sawicka (była łączniczka z powstania warszawskiego), która była sanitariuszką, opowiedziała mi potem, jak ci lekarze podczas zabiegu zerkali na mnie i mówili: A on ani stęknie! Ja podobno dumnie powiedziałem: Bo ja jestem z powstania. Nie pamiętałem tej swojej odzywki.

Oczywiście bolało, nawet bardzo, ale co z tego?

2 września 1944 były moje imieniny i mama mnie zapytała: Stefusiu, sam widzisz, jak jest. Co ja ci mogę dać? Ja na to: Osełkę masła. I państwo Sawiccy, mieszkańcy

Skierniewic, postarali się o tę osełkę masła dla mnie. Zapytałem, czy mogę ją całą zjeść, i zjadłem – łyżeczka po łyżeczce. Prawdziwe masło. Cudownie to smakowało.

Potem rozebrali nas z tego obozu okoliczni chłopi spod Skierniewic i Łowicza. My trafiliśmy do Lnisna, do rodziny Meszków, którzy umieścili nas na ganku swojej dwuczęściowej chaty dwóch rodzin Meszków, „królów” i „cysorzy”. Jak przyszła zima, to nam woda w wiadrze zamarzała. My spaliśmy pod pierzyną, więc było ciepło, ale spod tej pierzyny wyskakiwało się od razu na mróz. I to nas chyba też zahartowało.

W grudniu 1944 roku mama zawiozła nas na kilka dni do Krakowa, żebyśmy zobaczyli to miasto, zanim je Niemcy zniszczą. Po inwazji 15 stycznia 1945 patrzyliśmy na uciekających przez naszą wieś Niemców. To były kilkunastoletnie szczeniaki i zmęczeni, sterani starsi ludzie. Armia niemiecka była już wtedy demograficznie w bardzo kiepskim stanie, nasza Ulisia Meszkowa, „królowa”, wyniosła im garnek gorącego mleka. I to mimo, że może z tydzień temu, może więcej, Niemcy rozstrzelali kilkunastu chłopów w sąsiedniej wsi Byczki. Swoją drogą – ach, to mleko i śmietana u Meszków! Pamiętam je do dzisiejszego dnia, podobnie jak masło osełkowe produkcji pani Ulisi.

(7)

7

2. Dom dla sierot i półsierot

Potem zamieszkaliśmy w Krakowie. Do szkoły chodziłem na ulicę Brzozową, na Kazimierzu (ongi było to samodzielne miasto). Niedaleko była synagoga. Dochodziło tam rzekomo do antysemickich ekscesów, ale tego zupełnie nie pamiętam. Miałem 10 lat z hakiem, a mój brat 8 i oczywiście natychmiast zaprzyjaźniliśmy się z chłopakami z Kazimierza, więc niemożliwe, żebyśmy o tym nie wiedzieli. Natomiast to, co zrobiło na mnie ogromne wrażenie to stare roczniki „Rycerza Niepokalanej”; znalazłem je w skrzyniach u cioci Grzywińskiej. Poraził mnie antysemityzm Maksymiliana Kolbego.

W Warszawie mieszkaliśmy po drugiej stronie muru getta i widzieliśmy, co się tam działo. Teksty Kolbego były głupie i wstrętne. Dopiero później się dowiedziałem, że ojciec Kolbe swoją ofiarą śmierci – jeżeli można tak powiedzieć – odkupił te grzechy.

Po wojnie w czasie wakacji jeździliśmy do Oliwy, do wuja Juliana Deimerta.

Przyjeżdżał tam jego przyjaciel, wielki pianista, Stanisław Szpinalski i opowiadał o swoich wrażeniach z Zachodu. Pamiętam, jak podczas jednej z kolacji przekazał siedzącym przy stole dosyć dramatyczne informacje, które zapadły mi mocno w pamięć i wpłynęły jakoś na mój sposób funkcjonowania w PRL.

To był chyba rok 1946. Po koncercie w Windsorze jeden z członków rodziny

królewskiej poprosił Szpinalskiego na bok i powiedział: „Proszę przekazać pańskim przyjaciołom w kraju, że nie możemy wam w niczym pomóc. Możecie liczyć tylko na siebie”.

Te trudne lata, w jakich dorastaliśmy, skutkowały m.in. tym, że do matury

przeszliśmy przez wiele szkół w różnych miastach Zliczyliśmy to kiedyś z bratem. On był młodszy, więc przeszedł przez dziesięć, ja przez osiem szkół. W końcu na

przełomie 1947 i 1948 roku dostaliśmy się do Domu Młodzieży w Krzeszowicach.

Mieścił się on w tym właśnie Pałacu Potockich, który dopiero Frank wyposażył w elektryczność i wodociągi. Położenie było cudowne, bo pałac stał na wzgórzu! Co więcej, na zboczach rósł tam gęsto zadrzewiony park, sadzony przez XIX–wiecznych mistrzów ogrodnictwa, sprowadzonych zdaje się jeszcze przez Jana Potockiego. Pałac miał dwa tarasy, na jednym stał posąg gladiatora z brązu, do którego byliśmy bardzo przywiązani, z drugiego patrzyło się na ten park, na obraz nieprawdopodobny.

Zwłaszcza jesienią objawiała się cała feeria najrozmaitszych kolorów – od fioletów, czerwieni i złota, przez zielenie i błękity najrozmaitszych odcieni, po biel... Można było wypatrzyć oczy na to bogactwo kolorów! Dzięki temu uczyliśmy się chyba wrażliwości na kolory, co chyba wszystkim wychowankom tego domu zostało.

Sam Dom Młodzieży był zakładem dla sierot i półsierot wojennych. Powstał w 1946 roku jako Państwowy Zakład Wychowawczo–Naukowy. Było nas tam 150 chłopców i 150 dziewcząt w bardzo różnym wieku. Najmłodszy z nas, Pimpuś, Henio

Grzesiowski, miał lat 8, a najstarsi byli po partyzantce i zakład uchronił ich przed represjami. Mieli po 23–24 lata i Pimpuś mówił do nich po imieniu, bo wszyscy byliśmy braćmi.

Głównym twórcą Domu Młodzieży był Stanisław Jedlewski, późniejszy profesor pedagogiki na UW. To był urodzony pedagog, który w czasie okupacji przysiągł sobie, że zajmie się dziećmi osamotnionymi i pozbawionymi rodziców. I po wojnie – mając

(8)

8 trójkę własnych – zajął się sierotami ze swoją żoną, Kamilą Jedlewską. Naszym

bezpośrednim opiekunem był Władysław Śmiałek, w stopniu Harcerza

Rzeczypospolitej, ogromny mężczyzna, normalnej wagi ok. 130 kilo, który wyszedł z Oświęcimia, ważąc 41 kilo. Traktowaliśmy go jak ojca, choć – co zabawne – byliśmy przekonani, że wychowujemy się sami. Stosunki między nami były całkowicie rodzinne. Najważniejszymi wartościami były: uczciwość, prawdomówność oraz umiejętność współżycia i współpracy z innymi. To była podstawowa lekcja, jaką tam odbieraliśmy.

Mieliśmy swój samorząd, który pilnował przestrzegania zasad. Byliśmy podzieleni na gromady, każda po 30 osób. Ja byłem – po roku w najmłodszej, Lenino – w

gromadzie Grunwald. Naszych wychowawców Jedlewski dobierał tak, by każdy miał jakieś hobby, które by go pasjonowało. Prowadzili dla nas różne zajęcia. Opiekunem naszej gromady był dawny reprezentant Polski w rzucie dyskiem, pan Baczyński, pan Kasiuk dla nas był przede wszystkim opiekunem pracowni szewskiej. Byli tam też inni

„rzemieślnicy” oraz piękna pani Ney od teatru lalkarskiego. Myśmy ich w ogóle nie kojarzyli z rolą wychowawców! I oni nigdy się też tak nie zachowywali. Wychowywali nas jakby „przy okazji”.

Jak to wyglądało w praktyce? Pamiętam, jak gromada Lenino, najmłodsza zresztą, wymyśliła, w jaki sposób sięgnąć po lukier przygotowany na jakieś świąteczne specjały, a przechowywany w pałacowej piwnicy. Naturalnie szybko ich

rozszyfrowano, ponieważ ścieżka tego lukru wiodła do okien gromady Lenino. No i odbył się sąd nad całą gromadą. Starosta gromady, Rysiek Abramowicz, był strasznie skonfundowany i reszta też siedziała w okropnym stanie ducha. Wyrzucano im: Jak mogliście w ogóle coś takiego zrobić? Potem naturalnie im to wybaczono, bo i tego się tam uczyliśmy, ale jednak wszyscy mieli o jeden deser mniej przez ten ich wybryk. O pomysł zresztą podejrzewano mojego brata, jako najchytrzejszego z tej gromady, i mnie, bo zawsze traktowano nas jak jedno. To okazało się nieprawdą, ale sytuacja była rzeczywiście bardzo dramatyczna i wszyscy zapamiętali ten sąd odbywający się w pięknej auli, czyli dawnej sali balowej.

Ten nasz Zakład był światem wyizolowanym praktycznie z rzeczywistości. Właściwie był poza ówczesnym światem. Dla tych wszystkich sierot i półsierot to był po prostu dom. Pamiętam taką naszą „siostrę”, Grażynkę, nazwiska w tej chwili nie pamiętam, która nie miała obu stóp po odmrożeniu po Syberii; chłopcy nosili ją codziennie do szkoły. Zdarzyło się, że odnalazł się jej ojciec. Wszyscy płakali.

Takich przeżyć było bardzo dużo. „Domowość” tej atmosfery była czymś zupełnie wyjątkowym. Co warte podkreślenia, z tego domu wyszło kilka małżeństw, bardzo zresztą trwałych. Mało tego, myśmy chronili, jeśli tak można powiedzieć, te nasze siostry. Pamiętam, że kiedyś chłopak „z miasta” podrywał jedną z naszych sióstr, a potem ją rzucił, i sześciu naszych chłopaków poszło sobie z nim „pogadać”.

My „z pałacu” chodziliśmy do szkół na dół, do samych Krzeszowic, i mieliśmy niemal poczucie wyższości w stosunku do tych „z miasta”, którzy mieli oboje rodziców. Z naszej populacji (kilkuset w sumie wychowanków) wykoleiło się potem wszystkiego sześciu (alkoholików)

(9)

9 W swojej klasie byłem najmłodszy i robiłem maturę, mając lat szesnaście, więc moja

pozycja nie była specjalnie wygodna. To bardzo trudne być wiecznie najmłodszym.

Nadrabiałem, zdaje się, pyskowaniem. Przyszła do nas cudowna nowa dyrektorka szkoły, pani Alma Monika Bianka Trzebicka, zażywna pani dosyć obfitej postury, która przepadała za naszą maturalną już klasą. My też ją uwielbialiśmy, nie tylko dlatego, że strzelała lepiej od nas wszystkich na strzelnicy.

Ona właśnie zapamiętała mnie jako tego, który zawsze w czyjejś obronie pyskował pierwszy. Ja sam tego nie pamiętam i nie potrafię sobie przypisać takiej roli, choć okazji do bronienia innych nie brakowało.

I mnie czasem broniono. Był taki wspaniały, uroczy polonista, profesor Bauda, po Oświęcimiu, który pewnego dnia wyszedł z lekcji i powiedział dyrektorce, że nie wróci do klasy, bo ten mały – czyli ja – ciągle gada. Akurat nie ja wtedy gadałem, tylko ktoś za moimi plecami, ale on tego nie dosłyszał i był przekonany, że to ja. I odszedł ze szkoły, bo dyrektorka mu powiedziała, że nie będzie zmuszała chłopca, żeby się przyznał, jeżeli on twierdzi z pełnym przekonaniem, że nie zawinił. A nie będzie przecież sypał, prawda?

Zapamiętałem za to, że okropnie naraziłem się poprzedniemu dyrektorowi i to w bardzo niegrzeczny sposób. Moja mama we Wrocławiu akurat chorowała i chciałem do niej pojechać przed końcem roku, mając już wszystkie stopnie wystawione. On zdaje się nie lubił mnie za to, że go przedrzeźniałem. Bardzo lubił śpiewać i ja go kiedyś – nie wiedząc, że on słyszy przez drzwi – przedrzeźniałem. No i odmówił mi tego wyjazdu. Powiedział: Jeżeli pojedziesz, to nie będzie cię w tej szkole! Na co ja bezczelnie, wiedząc już, że on odchodzi od nas, powiedziałem: „To jeszcze nie wiadomo, kogo nie będzie”. I pojechałem. Potem dopiero Śmiałek wybronił mnie przed Almą Moniką Bianką, mówiąc, że to on mnie zwolnił na ten wyjazd, i tak uzyskałem przebaczenie. Nie pamiętam więc żadnych swoich bohaterskich czynów.

W Domu Młodzieży w ogóle nie mówiło się o sytuacji politycznej. Oczywiście było ZMP, ale to była organizacja idealistyczna, dla przyszłych socjalistów. Przeżyłem tam zresztą wielką przykrość, bo nie udało mi się dostać nawet dostatecznego z chemii, choć zobowiązałem się, że będę miał co najmniej dobry. Zmuszono mnie wtedy do samokrytyki i muszę przyznać, że „samokrytykowałem” się na jakimś większym posiedzeniu zarządu zakładowego ZMP całkiem szczerze. Było mi strasznie wstyd i nie ukrywałem, że to wyłącznie moje lenistwo i niechęć do chemii o tym

zadecydowały. Co najzabawniejsze, pani profesor Galasowa, cudowna kobieta, powiedziała wtedy, że „przecież ja bym mu postawiła ten dostateczny, gdyby on nie tłumaczył, że jemu ta chemia do niczego w życiu nie będzie potrzebna!” I dostałem lufę, bo rzeczywiście tej chemii nie cierpiałem. Po latach odnalazłem panią profesor, żeby jej powiedzieć, że jako popularyzatorowi nauki, chemia bardzo mi się jednak przydała

Wiedzieliśmy, że coś niedobrego dzieje się dokoła, bo w pewnym momencie znikło ze szkoły dwóch naszych kolegów, Józek Korusiewicz i Goebel. Miałem też świadomość, że jako synowie konsula mamy złe pochodzenie, a o tym nie wolno mówić. Przydała się lekcja z okupacji. Byliśmy „intelprac” – inteligencja pracująca. Pamiętam, jak raz napisałem o ojcu „małorolny chłop”, mama mnie wyśmiała, a ja na to: „Przecież

(10)

10 pradziadek miał w końcu jakiś mały mająteczek i go stracił, więc go nie miał, a

„małorolny chłop” to właśnie taki, co nie ma ziemi”. Mama na to odrzekła: „Ale nie musisz ty z siebie robić idioty…”

Dopiero, kiedy po maturze opuściłem Dom Młodzieży, nastąpiło zderzenie z

normalnym światem. Miałem niecałe 17 lat. Był rok 1951 – apogeum stalinizmu. Obaj z bratem byliśmy wówczas socjalistami, to nie ulega wątpliwości. Co więcej,

uznaliśmy, że mamy idealny ustrój i że świat powinien wyglądać na jego

podobieństwo. Jakie miałem wtedy plany, marzenia? Mama uważała, że jeżeli chcę zrobić coś pożytecznego, to powinienem skończyć prawo. I rzeczywiście zapisałem się na to prawo, przeszedłem konkursowy egzamin wstępny, zostałem przyjęty.

Ten nasz Wydział Prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim, to w ogóle niewiarygodna historia. W najgorszym stalinowskim czasie, od 1951 r. uczyli nas najlepsi

profesorowie dwóch przedwojennych uniwersytetów – Jagiellońskiego i Jana Kazimierza we Lwowie. I uczyli tak jak w II Rzeczpospolitej. Studiowałem na ostatnim roku, który przeszedł normalny pełny kurs Wydziału Prawa według

przedwojennego programu, jeszcze z profesorem Jerzym Landem – ostatnim uczniem Leona Petrażyckiego i wykładanej przez niego jego teorii prawa. To byli ludzie, którzy brali udział w formowaniu kodeksów. Były dwa przedmioty skancerowane zupełnie.

Ekonomia polityczna i na czwartym roku prawo rolne, które wykładał niejaki Julian Haraschin. Ale i tak kadra była zupełnie wyjątkowa, bo nawet Marek Waldenberg z Katedry Podstaw Marksizmu–Leninizmu był człowiekiem, którego potem bezpieka śledziła w Październiku 56’. Był socjalistą, byłym członkiem powojennego Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej. To było paradoksalne, a jednocześnie

nieocenione, bo już moi młodsi koledzy, studenci polskich wydziałów prawa z lat 60., odbierali nauki prawa zupełnie inne.

Trafiłem na Wydział Prawa zupełnie nieprzygotowany na to, co się wokół działo.

Pierwszą lekcję odebrałem już po półtora miesiąca od rozpoczęcia studiów. Otóż powierzono mi zrobienie gazetki wydziałowej. W tym czasie była u nas jakaś zabawa, na której nie byłem, ale członkowie egzekutywy tak się bawili, że pogubili

prezerwatywy. No i ja to w tej gazetce obśmiałem, następnie zostałem wezwany na godzinę jedenastą wieczorem do zarządu uczelnianego ZMP, który urzędował w krakowskiej Rotundzie. Stoły były ustawione w półkole, sędziowie – jeżeli tak można o nich powiedzieć – siedzieli za tymi stołami, a na środku stało krzesło. Kiedy na nie usiadłem, skierowano na mnie światło lampy. No, więc ja odwróciłem tę lampę w ich stronę. I zaczęły się pytania: „Kto mnie zainspirował, żebym tak napisał?” itd. A ja po trzecim pytaniu dosłownie się wściekłem się i powiedziałem: „Wy nie wiecie, skąd ja jestem! – myślałem oczywiście o zakładzie wychowawczym – Nie wiecie, z kim macie do czynienia! Nie mam zamiaru tu z wami rozmawiać!” Naurągałem im, prawie

zwymyślałem. Wstałem, wsunąłem krzesło i wyszedłem. Na tym się skończyło. Po tym zdarzeniu zaczęli szukać pytać skąd ten facet jest?

Moja pozycja na wydziale, było nie było smarkacza, była dość ciekawa i całkiem niezła. Miałem 16 lat, siedziałem na zajęciach – ciepłą jesienią jeszcze w krótkich spodenkach – notując wykłady profesora Michała Patkaniowskiego, a on zwracał się do mnie z wysokości katedry w te mniej więcej słowa: „Panie Stefanie, powinniśmy

(11)

11 teraz przejść do monarchii perskiej, ale czy nie byłoby wskazane, abyśmy jednak

wcześniej zajęli się władcami medyjskimi...”

Nie można powiedzieć, żeby to było przyjmowane jakoś specjalnie przychylnie przez tych wszystkich dookoła z naszego roku, ale ponieważ byłem nie tylko wyszczekany, lecz rzeczywiście należałem do dobrych studentów i pasjonowałem się historią – ta demonstracyjna wymiana zdań z profesorem wszystkich zaskoczyła a mnie rozbawiła.

Profesor był dawnym zetowcem i znał oczywiście moją matkę, z którą dwa czy trzy razy byłem u niego w domu. Rozmawiał ze mną niemal jak z partnerem i wszczepił mi zainteresowanie swoją pasją, włoskimi miastami–republikami późnego

średniowiecza.

Tym starym prawnikom zawdzięczam niesłychanie dużo. I to nie tylko w dziedzinie wiedzy, ale przede wszystkim, jeśli chodzi o sposób myślenia. Mieliśmy cudownego zupełnie wykładowcę logiki i prawa karnego, prof. Władysława Woltera. Do egzaminu dobrze było znać na pamięć całą część ogólną Kodeksu Karnego, bo konflikty między pojęciami w Kodeksie Makarewicza (niezbyt precyzyjnie ujętymi), jak rozróżnienie

„winy nieumyślnej” a „umyślności”, analizował na przykładzie brzmienia norm.

Jednym słowem, można było z tego wiele wynieść. Wielki cywilista, Leon Przybyłowski, pytał mnie półtorej godziny – z myślą, jak potem powiedział, o zatrzymaniu mnie w swojej katedrze.

Na dwustu kilkudziesięciu studentów na roku, ogromna część była absolwentami tzw.

Uniwersyteckich Studiów Przygotowawczych, z których rekrutowali się również autentyczni robotnicy. Mieliśmy na roku takich dwóch: Lisika i Fudalę. Lisik

niedowidział. Za to Fudala wspaniale nim się opiekował. Obaj byli zresztą niebywale pracowici i bardzo uczciwi, tak, że nie sądzę, by to była inwestycja zmarnowana. Poza tym byli tam również szeregowi i oficerowie bezpieki, byli oficerowie KBW i różni ludzie z aparatu partyjnego. Część z nich była jednak bardzo inteligentna i robiła potem kariery na przykład w MSZ–cie i na placówkach zagranicznych. Niektórzy

„bezpieczniacy” byli dosyć przyzwoici. Jeden z nich, który mnie zresztą jakoś lubił i chronił, miał za sobą krwawe rozprawy z partyzantami w lesie. Był to świat

niesłychanie skomplikowany.

Na studiach, w przeciwieństwie do sytuacji w Zakładzie, byłem prawie całkowicie sam, to znaczy żyłem samotnie. Miałem na roku trochę rówieśników, później wybitnego prawnika Janusza Szwaję, Krysię Buraczyńską i Janka Chłapa. Na całą potężną gromadę studentów to były jedyne osoby (oraz Basia Turkowska), z którymi miałem wspólny język, chociaż też bez zbytniej swobody wypowiedzi. Nie uważałem, żeby można było wszystko mówić. Z Januszem Szwają, znacznie lepszym szachistą ode mnie, graliśmy pamięciówki w szachy podczas studium wojskowego, do którego byliśmy zmuszani. Obaj się zresztą jakoś z niego wykpiliśmy.

Krąg przyjaciół, z którymi czułem się naprawdę swobodnie i przyjemnie zbudował się dopiero dzięki studiom mojego brata na krakowskiej Politechnice. Tam zawiązała się grupa ludzi, z którymi spotykaliśmy się prywatnie, mniej więcej od jesieni 1954.

Głównie dyskutowaliśmy, ale także organizowaliśmy potańcówki i bawiliśmy się. Byli wśród nas m.in.: Benek, dziś Bolesław, Tejkowski i Zbyszek Sikora z budownictwa, Sławek Podolak z architektury, członkowie władz partyjnych z Politechniki,

(12)

12 prześliczna studentka architektury, którą uwielbiałem, Tereska Surzycka, i wyższa,

niestety, ode mnie, też piękna – Irka Wolllen z polonistyki. Ja byłem wtedy

krościastym młodzieńcem i wymyśliłem sobie, że przykryć te moje wypryski może zapuszczona broda. To była wtedy pierwsza broda w Krakowie i nie była to broda ideologiczna. Po mnie zapuścił brodę Sławek Mrożek, co już było wyrazem protestu.

Jego broda miała pewien sens, powiedzmy, ideowy, moja – brała się po prostu z trądziku młodzieńczego. Dopiero potem powiedziałem, że ją zgolę, jak obalimy władzę.

3. Klan płonącego pomidora

Nazwaliśmy się Klanem Płonącego Pomidora, w skrócie Pomidor. Już sam skrót nazwy – KPP, był wyzywający, bo to była wówczas partia rozstrzelanych. Myśmy się wtedy dowiadywali rzeczy zupełnie koszmarnych. Takich, które dzisiaj – co dziwne – nie wracają w ogóle w rozmowach. Otóż była taka wystawa „Oto Ameryka”, która rzekomo została zmontowana z materiałów przywiezionych przez amerykańskich zrzutków. I odbył się ich proces.

A to byli dwaj oficerowie bezpieki, którzy po prostu odegrali ich rolę, także podczas procesu, który był relacjonowany dosyć dokładnie. Wydano wyrok, po czym tych własnych ludzi powieszono. Stopień perfidii i okrucieństwa niewyobrażalny. Krzysztof Kąkolewski odwiedził parę lat później w więzieniu słynnego „krwawego Franka” – reemigranta z tzw. Związku Młodzieży Polskiej Grunwald we Francji – który miał łapy jak bochen chleba. Kładli więźnia na ławę plecami do góry, potem kładli mu deskę na barki, a on walił w nią z całej siły, wywołując efekt zawału. Zwracano rodzinie ciało więźnia jako zmarłego na zawał, co w tych warunkach mogło być naturalne i wcale nie dziwne. „Krwawy Franek” opowiadał, jak szkolono go do walki z „wrogiem

wewnętrznym”; wyuczono go takiej nienawiści, że musiał, jak mówił, „siłą się powstrzymywać”, by nie rzucić się na pierwszego podejrzanego towarzysza.

Dość szybko spostrzegłem, że jestem obserwowany. Wiedziałem, że ktoś mi się

przygląda, sprawdza, gdzie chodzę itd. I wtedy właśnie – to klasyczny przykład tamtej epoki – zacząłem prowadzić fikcyjny dziennik. Snułem tam bardzo szerokie

rozważania nad teorią rewolucji itd. itd. Poglądy miałem zdecydowanie pużakowskie – od Pużaka ( Kazimierz Pużak – działacz socjalistyczny, poseł na Sejm II

Rzeczpospolitej). Przeczytałem program radomski PPS z 1934 roku, który z dzisiejszego punktu widzenia, przykro powiedzieć, był stekiem idiotyzmów, i

zauważyłem, że to była reakcja na Wielki Kryzys, który był całkowitą kompromitacją wolnego rynku, o czym dzisiaj się nie mówi. To nie było żadne „heglowskie

ukąszenie”, a jedynie dedukcja z tego, co się działo, z katastrofy ustrojowej. To były czasy, kiedy gospodarka planowa, nie licząc oczywiście drobnej wytwórczości i drobnego handlu, była uważana przez starszych ludzi za jedyne praktyczne

rozwiązanie dla tej części Europy. I te wszystkie moje przemyślenia opisywałem w tym dzienniku.

W naszym klanie rozmawialiśmy o ówczesnej sytuacji, obserwowaliśmy,

analizowaliśmy kolejne posunięcia partii i tak w pewnym momencie doszliśmy do koncepcji obalenia czerwonej burżuazji. Zastanawialiśmy się tylko, jak to zrobić? To, co miałem wbite do głowy, to kwestia pracy dla wspólnego dobra, a nie sam bunt, który nie był rzeczą wystarczającą. Ale nie prowadziliśmy żadnej działalności. Mało

(13)

13 tego, nie prowadziliśmy i żadnej agitacji, broń Panie Boże. Wszystko ograniczało się

tylko do kręgu Pomidora. Dość długo nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to się może źle skończyć.

Nie powiem, żebyśmy się też specjalnie ukrywali, bo to przecież była impreza czysto towarzyska. Spotykaliśmy się w różnych mieszkaniach. Benek i Sławek byli członkami egzekutywy podstawowej organizacji Politechniki, więc byli solidnie partyjnie

ustawieni. Wydawało się, że dzięki temu nic nie może im się stać, że to jest jakaś osłona, więc i te nasze dyskusje nie powinny być groźne.

W tamtym czasie wstąpiłem też do partii. Właściwie nie miałem najmniejszych wątpliwości, że trzeba. Po prostu po tym, co usłyszałem od Szpinalskiego, nie było żadnych innych szans na zmianę rzeczywistości, a my chcieliśmy na nią wpływać.

Zostaliśmy sprzedani na następne sto lat – tak sądziłem– i trzeba było robić, co możliwe, w warunkach jakie są.

W pewnym momencie zniknął mój dziennik prowadzony od roku. To był taki gruby brulion. Nie miałem wątpliwości, dlaczego go straciłem, ale doszedłem do wniosku, że to nawet bardzo dobrze. Przyczepił się też do nas jakiś chłopak, którego włączyliśmy do grupy. Później mówiono, że był konfidentem, ale chyba nie mówił o nas źle, bo nam nie zaszkodził. W roku 1956 okazało się jednak, że sekretarz KW, towarzysz Gabara, polecał kilkakrotnie szefowi wojewódzkiej bezpieki, Stanisławowi

Filipiakowi, by nas aresztował. Tak się szczęśliwie złożyło, że Marek Waldenberg – szef Katedry Podstaw Marksizmu–Leninizmu, jeden z najprzyzwoitszych ludzi z tego grona w kraju, zaproponował mnie i Wieśce Grocholi, żebyśmy zostali jego

asystentami. I to mnie uratowało.

Wieśka była córką oficera przedwojennego Wojska Polskiego, no a ja synem konsula II RP. Materiał na wrogów ludu idealny. Ci z władz uczelnianych patrzyli na mnie dosyć podejrzliwie. Miałem nadzieję zostać asystentem Ludwika Ehrlicha,

Patkaniowskiego lub Adama Vetulaniego, których byłem pupilem, więc w trzech katedrach spokojnie mogłem zostać. Tyle tylko, że to by mnie przed ewentualnym aresztowaniem wcale nie uchroniło. Prof. Vetulani spotkał wtedy na Plantach moją matkę i powiedział : „To bardzo dobre rozwiązanie, chłopiec teraz jest bezpieczny…”

Co profesor i skąd wiedział, nie wiem. Gabara podobno sześć czy siedem razy powtarzał żądanie aresztowania nas, a Filipiak jednak tego nie zrobił! Nie wiem, co wpłynęło na jego decyzję, dość, że obyło się bez przykrych następstw. Spotkany po 40 latach i przedstawiony mi przez Janusza Kuczmę, jednego z nielicznych przyzwoitych ludzi w ekipie (bronił Jacka Karpińskiego!), powiedział, że nie żałuje tego, że nas nie aresztował.

Grunt, że już w 1954 roku i właśnie w Klanie zaczęliśmy się przygotowywać do tej naszej rewolucji – jak to nazwaliśmy – mającej na celu obalenie czerwonej burżuazji.

Niestety, zaczęliśmy bardzo wcześnie i to było z tego wszystkiego najgorsze.

Zabawnym faktem jest to, że prowadząc za lat kilka zajęcia z podstaw marksizmu–

leninizmu wykładałem swoim studentom właśnie teorię rewolucji, czyli uczyłem ich, jak się należy zorganizować, jak porozumiewać z robotnikami itd. I muszę powiedzieć, że to się ogromnie przydało, bo wychowałem sobie wówczas bardzo dobrych

współpracowników, którzy potem tę rewolucję robili, ale w innej sytuacji i „pozycji”.

(14)

14 Zaczęła się ona na dobre od 1955 roku, czyli od momentu, kiedy pokazało się nowe

„Po prostu”. Ja miałem z nimi kontakty już wcześniej, w czasach, kiedy to było jeszcze tzw. „czerwone” „Po prostu”. Byłem u nich dwa razy w redakcji i już wiedziałem, co i kto to jest. Ale nie spodziewaliśmy się, że dojdzie do narodzenia odnowy.

To był w gruncie rzeczy moment przełomu. Nie było nim zwolnienie Gomułki z

„odosobnienia”. Nie było momentem zwrotnym obalenie przez partię bezgranicznej władzy bezpieki w 1954 r. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że już śmierć Stalina była ważnym wydarzeniem, ale była zaledwie początkiem, szansą na zmiany w Polsce.

Ten wielki ruch nie tylko w Warszawie, w Polsce zaczął się właśnie wraz z nowym „Po prostu”!

4. Nie śmierć Stalina, lecz „po prostu”

Poczuliśmy się pewniej, jeżeli można tak powiedzieć. Zorganizowałem Uniwersytecki Klub Dyskusyjny, który był pierwszym takim uczelnianym klubem dyskusyjnym w Polsce. Na pierwsze spotkanie chcieliśmy zaprosić przedstawicieli Episkopatu, ale to okazało się niemożliwe. Zaprosiliśmy więc Mikołaja Rostworowskiego i Janusza Kuczyńskiego, z udziałem których odbyła się publiczna dyskusja „o urokach wiary” – jak to Kuczyński napisał w „Po prostu”. W ten sposób, pierwszy raz publicznie

dyskutowano na takie tematy, jak np. motywacja religijna. To pierwsze spotkanie klubu zgromadziło paręset osób. Zainteresowanie było ogromne.

Kolejne spotkania odbywały się co miesiąc. Cały czas to się rozszerzało. Niedługo ruszyły podobne spotkania w innych miastach. Mieliśmy bliskie kontakty z większością uniwersytetów w Polsce. Najszybciej powstały kluby dyskusyjne w Gdańsku i we Wrocławiu.

Każdy numer „Po prostu” był jakimś wybijaniem drzwi, przywracaniem kolejnych skreślonych tematów, zmianą nastawienia do rzeczywistości. To sprawiło, że aparat partyjny oczywiście nas znienawidził. Myśmy jednak byli dość swobodni na

uniwersytecie. Można było coś robić, więc szliśmy coraz dalej. Nie ukrywam, że dla mnie osłona prof. Marka Waldenberga była absolutnie bezcenna.

Uważam, że najdoroślejszy byłem w 56 roku, mając 22 lata. W tym wieku człowiek jest najbardziej serio. Zarazem bronią przeciwko reżimowi był humor, śmiech, a głównym narzędziem – humor Gałczyńskiego z jego hasłem „myślmy i walczmy ponuro”. To był ważny element życiorysu całego naszego pokolenia.

Teatry, teatrzyki studenckie też się w jakimś stopniu z tego brały. Zanim powstało „Po prostu”, ogromną rolę w umocnieniu naszej determinacji odgrywał warszawski STS, z którym byłem zaprzyjaźniony, no i „Bim–bom” Cybulskiego, Kobieli, i innych

kolegów. Zbyszka Cybulskiego i Bobka Kobielę znałem jeszcze z Krakowa. Już wtedy te teatrzyki studenckie myślały jak my, czy może – my jak one. Próbowaliśmy także w Krakowie taki studencki teatrzyk satyryczny zrobić, ale nie mogę powiedzieć, żeby nam się specjalnie udał. Nazywał się chyba też Studencki Teatr Satyryków, czy może Satyryczny, nie pamiętam nawet. Pisałem tam jakieś teksty, nawet występowałem, ale to się bardzo szybko skończyło, ponieważ powiedziałem z estrady całkiem nie to, co było zaakceptowane przez cenzurę. I nasz opiekun, aktor Ambroży Klimczak, miał

(15)

15 oczywiście przez to szalone kłopoty i zdaje się, że już chyba więcej nie było żadnego

przedstawienia.

Wiosną 1955 roku Hieronim Kubiak zorganizował juwenalia uniwersyteckie. To była raczej pozorowana impreza, więc z bardzo pozorowaną też spontanicznością. Taka, jaka wówczas była możliwa. To już jednak było coś w każdym razie, nie ta sztampa codzienności stalinowskiego okresu. A mnie wpadło do głowy w 1956 roku, żeby zrobić Juwenalia ogólnokrakowskie. Poszedłem z tym do ówczesnego prezesa okręgowej rady Zrzeszenia Studentów Polskich, Stanisława Gugały.

To była bardzo specyficzna organizacja, coś zupełnie różnego od ZMP, bo miała statut związku zawodowego. ZSP dziedziczyło tradycje i zakres działalności po Bratniaku.

Zapytałem Gugałę, czy nie można by zrobić Juwenaliów, a on na to: „Jeśli chcesz to zrobić, to rób!” Więc odpowiedziałem: „To zrobię”. Na wiceprezesa komitetu

organizacyjnego dobrałem sobie studenta wyuczonego przeze mnie, Roberta Koźlika i zaczęliśmy działać. Zaprojektowaliśmy mnóstwo imprez, które miały być ekstra atrakcją tych juwenaliów, a więc wybór królowej Juwenaliów i z wielką zabawą końcową na rynku. Ta zabawa budziła niesłychany niepokój, ale bezpieka nie

protestowała. Natomiast Komitet Wojewódzki partii był, rzecz jasna przerażony. Był tam taki towarzysz Łukaszewicz, który wtedy wydawał mi się bardzo stary, czyli miał pewnie jakieś czterdzieści parę lat, i on ze szczególnym niepokojem obserwował to, co się działo podczas przygotowań do Juwenaliów.

No i w piątek, chyba 9 maja, stała się rzecz, która wyprowadziła z równowagi nie tylko Łukaszewicza, ale i cały KW. Studenci urwali się z Bronowic ze studium wojskowego i poszli w miasto. Nie wiem kto zaczął, czy był to trzeci rok Politechniki, czyli rok mojego brata. Swój marsz rozpoczęli od domów akademickich na Reymonta, potem poszli pod dom akademicki dziewcząt z ASP. Krzycząc „chodźcie z nami”

wyprowadzili kilkanaście tysięcy młodzieży na ulice. Na Wielopolu pod Dom Prasy skandowano: „Prawdy i chleba!”.

Śmiertelnie przerażony Łukaszewicz poleciał do Gugały pytając: „Co to będzie? Co to będzie?”. A Gugała ze spokojem: „Nic nie będzie. Nie wyleci nawet jedna szyba”.

Łukaszewicz: „No, ale oni demonstrują!” . Gugała: „No to sobie podemonstrują. Nic złego się nie stanie”.

Po pewnym czasie dołączyli studenci z AGH. To była uczelnia dosyć konserwatywna.

Demonstracja odbyła się dość spokojnie. Pokazaliśmy, że można bez pozwolenia władz wyjść na ulice. Niejako dzięki temu doświadczeniu wyszli na ulice w Poznaniu w czerwcu 1956 robotnicy. Byli obrażani lekceważeniem ze strony władz. Nie mieli zamiaru wzniecać powstanie, to władza wywołała awantury, to władza zaczęła strzelać do bezbronnych.

14 lat później spotkałem na Frascati w Warszawie Janusza Kuczmę w towarzystwie drobnego starszego pana. Kuczma to był jeden z przyzwoitszych ludzi w ekipach rządzących i świetny fachowiec, który starał się pomagać wszystkim niszczonym konstruktorom i wynalazcom, uważanym za zagrożenie dla aparatu. Odgrywał bardzo pozytywną rolę i ja go wręcz szanowałem. I w tym 1995 roku Kuczma do mnie mówi:

„A to jest człowiek, który cię czterdzieści lat temu nie aresztował”. Wiedziałem już, jak on się nazywał, bośmy to rozszyfrowali, więc pytam: „Chciałbym tylko wiedzieć, panie

(16)

16 Stanisławie, czy pan nie żałuje?” Uścisnęliśmy sobie ręce, Stanisław Filipiak popatrzył

na mnie i powiedział: „Nie żałuję”.

Cały ten pierwszy okres do 56 roku, robiliśmy tę rewolucję własnymi rękami i

wiedzieliśmy, że niektórych rzeczy nie wolno ująć w słowa. Być może też dzięki temu nie zostaliśmy aresztowani. Mówię o tym, bo właśnie temu bezpieczniakowi

zawdzięczamy, że mogliśmy w ogóle funkcjonować.

To było o tyle ważne, że jesienią 1956 rozwiązałem jako pierwszy w kraju na

Uniwersytecie ZMP i założyliśmy, zgodnie z wezwaniem „Po prostu”, Rewolucyjny Związek Młodzieży. Potem zaraz to zrobiła Politechnika. W październiku, przed przełomowym VIII Plenum KC, założyliśmy z kolegami Studencki Komitet Rewolucyjny, który całą tę naszą rewolucję w Krakowie prowadził. Obaliliśmy Komitet Wojewódzki.

Październik ’56 w Krakowie miał dosyć szczególny przebieg, ponieważ to my,

Studencki Komitet Rewolucyjny, praktycznie rządziliśmy. Przydała nam się wówczas teoria rewolucji, która uczyła, że inteligencja musi sprzymierzyć się z robotnikami. I moi chłopcy, studenci, nawiązali kontakty z robotnikami. Ja sam miałem kontakt z przedstawicielem zrewolucjonizowanych robotników, Jasiem Szewczykiem,

późniejszym mężem dziennikarki, Irki Tetelowskiej. To był bardzo inteligentny chłopak, który po studiach zrobił nawet doktorat. Nawiązaliśmy też kontakt ze zrewolucjonizowanym Komitetem Zakładowym Nowej Huty, na czele którego stał Zbigniew Jakus. Dzięki temu sojuszowi z robotnikami mogliśmy decydować.

W Studenckim Komitecie Rewolucyjnym byłem głównie tym od roboty. Mieliśmy znakomitego przywódcę, a jednocześnie świetnego mówcę, jakim był Benek

Tejkowski. Miał zresztą piękny, znakomicie brzmiący głos i wiadomo było, że jeżeli Benek wystąpi, sala będzie nasza. Na jego przykładzie zobaczyłem, czym jest talent przywódczy, którego ja raczej nie miałem. Wyczuwał to, co publiczność chciała usłyszeć. Umiał jednocześnie zachować umiar. Gdyby chciał salę poprowadzić na barykady, to by poprowadził.

Pamiętam taką najbardziej dramatyczną sytuację, kiedy bardzo radykalne elementy zorganizowały w kinie „Świt” swój wiec. Benek tam poszedł i doprowadził wszystko do ładu.

Ja natomiast byłem raczej organizatorem. Nigdy nie pchałem się do przodu. Uważano mnie w rezultacie za machera, który stoi z tyłu i wszystkim zawiaduje. Przesadnie mnie oceniano. Ale pamiętam jak na dzień przed posiedzeniem plenum Komitetu Wojewódzkiego, na którym przeprowadziliśmy całkowitą wymianę egzekutywy KW, przyjechała do nas z KC towarzyszka Zemankowa z towarzyszem Jarosińskim (był jednak też szef wydziału administracyjnego KC, towarzysz Ochs). Pół nocy nas maglowali, żebyśmy poparli towarzysza Gabarę.

W tym ogólnym zamieszaniu ja w pewnym momencie wyszedłem do drugiego pokoju, gdzie było tak zwane wecze. Oni tego nie zauważyli. Zadzwoniłem stamtąd do Zbyszka Jakusa i mówię: „Słuchaj, trzeba, żeby rano wiec robotników potępił towarzysza Gabarę”. I rano wiec w Nowej Hucie wezwał do usunięcia Gabary, potem ta

Zemankowa strasznie się dziwiła: „ Skąd oni wiedzieli, że mają potępić Gabarę?” A ja

(17)

17 na to: „Teraz widać, jaką miał opinię”. Myśmy jeszcze wtedy nie wiedzieli, że to on

żądał wcześniej naszego aresztowania, ale i tak nie był to człowiek, którego warto było popierać.

Wybraliśmy chyba dobrą, jak na tamte czasy osobę – pierwszym sekretarzem KW został stary socjalista Bolesław Drobner, a sekretarzem propagandy zrobiliśmy Marka Waldenberga. Do egzekutywy wprowadziliśmy też Benka Tejkowskiego, mimo, że ten nie miał do tego dostatecznego stażu partyjnego. Ale w końcu od tego jest rewolucja!

Zresztą to ja zajmowałem się tym, żeby ją przeprowadzić. Od tego momentu przez dwa tygodnie Studencki Komitet Rewolucyjny miał władzę absolutną w Krakowie.

Daliśmy lekcję tego, co można zrobić. Stefan Kisielewski powiedział kiedyś później, że trzeba się rozpychać. Rozpychaliśmy się.

Najzabawniejsze było to, że przez dwa tygodnie nasza milicja studencko–robotnicza, która była organem porządkowym Studenckiego Komitetu Rewolucyjnego, pilnowała porządku w mieście, bo oficjalna władza „od porządków” całkiem się pogubiła. Nie wiedzieli, co robić, kogo słuchać. Nasza milicja chodziła z drewnianymi pałami po mieście i w opaskach Komitetu. Szefem tej milicji był Adam Kreisler. W pewnym momencie przyszła do niego grupa dosyć szemranych, dziwnych facetów i zapytała:

Jak długo będziecie rządzić miastem? Adam na to: „Pewnie jakieś dwa tygodnie, zanim się to wszystko nie ustatkuje. Nie możemy być przecież w nieskończoność. – Dwa tygodnie? – Chyba tak. – No to my przez dwa tygodnie nie będziemy kraść, bo my jesteśmy delegacją zawodowych złodziei krakowskich”.

Jako Studencki Komitet Rewolucyjny zabraliśmy się za rozwiązywanie spółdzielni produkcyjnych w Krakowskiem. Warto wspomnieć, że jeszcze przed Październikiem, cała nasza rewolucyjna grupa pojechała w wakacje do PGR–u Cetuń w Koszalińskie, żeby tam pracować, a następnie opracować raport o tym, co się dzieje w gospodarce PGR–owskiej. Po miesiącu wróciliśmy, a raport, przekazaliśmy do KC i „Po prostu”.

Czy to odegrało jakąkolwiek rolę, trudno powiedzieć, ale opis sytuacji był chyba dość rzeczowy.

Ta nasza rewolucja nie była rewolucją w imię gospodarki rynkowej. Wtedy jeszcze nie było o tym mowy. Chcieliśmy prawdziwego socjalizmu. Jedyne oczywiste dla nas było, że muszą być prywatne gospodarstwa wiejskie, prywatna drobna wytwórczość i

drobny prywatny handel, i oczywiście autentyczna spółdzielczość. Wysłannicy Studenckiego Komitetu Rewolucyjnego jeździli w teren i rozwiązywali bądź też pomagali rozwiązywać spółdzielnie produkcyjne. Mój młodszy brat sam rozwiązał chyba ze trzy. Przy okazji uratował kiedyś od linczu szefa bezpieki w Nowym Targu, gdzie pojechał po to, aby go zdjąć ze stanowiska. Na miejscu okazało się, że jemu po prostu groził lincz. No i Jędrek go uratował.

Takich dramatycznych sytuacji był wiele. W każdym razie, w tamtym czasie w Małopolsce rzeczywiście dokonywały się duże zmiany. Byliśmy konstruktywistami.

Od początku było dla nas oczywiste, że nie wyjdziemy z tego obozu. To nawet mama powtarzała: „Pamiętajcie, zostaliśmy sprzedani na 100 lat”. I pamiętałem jeszcze to, co jako mały chłopiec usłyszałem od Szpinalskiego: „Nie mieliśmy, my,

rewolucjoniści, żadnych złudzeń. Problem polegał na tym, jak z tego co jest, zrobić

(18)

18 autentyczny, uczciwy socjalizm, wypływający z tradycji PPS–u, a nie jego stalinowską

wersję, ani ustrój sowiecki”.

W październiku mieliśmy też niemałe kłopoty po kolejnej inwazji sowieckiej na Węgry. Pamiętam – obudzono mnie o czwartej rano wiadomością, że AGH chce iść z demonstracją na konsulat sowiecki, wtedy zresztą mówiliśmy – radziecki.

Błyskawicznie zwołaliśmy zebranie i zaproponowałem, by zorganizować pochód milczenia dla uczczenia pamięci poległych Węgrów.

Praktycznie mieliśmy wszystko w garści. Pojechałem na szóstą do radia i wezwałem wszystkich obywateli Krakowa, a zwłaszcza młodzież do udziału w tym pochodzie.

Szliśmy przez miasto z czarnymi sztandarami. To była olbrzymia demonstracja.

Niemniej, jak dotarliśmy do AGH okazało się, że oni nadal chcą iść pod ten konsulat.

Co więcej, po drugiej stronie ulicy przejechało wtedy kilka sowieckich ciężarówek.

Najwyraźniej szukali okazji do awantury. I wtedy przemówił do młodzieży pułkownik Tadeusz Cynkin, jeden z bohaterskich oficerów II wojny światowej w Armii Berlinga, wówczas zesłany na stanowisko kierownika studium wojskowego. Okazało się, że jest świetnym mówcą i potrafił przemówić młodym ludziom nie tylko do rozumu, ale i do wyobraźni. Powiedział: „Nie możemy sobie pozwolić na żadną prowokację ani

awanturę, bo to oznaczałoby przelew krwi”. I udało mu się uspokoić nastroje.

Byłem jednym z głównych motorów tych działań, ale nigdy nie było tak, bym cokolwiek robił sam. Do tego potrzebna była współpraca wielu zaufanych osób.

Słyszano jednak w Warszawie o tym moim doświadczeniu, dlatego też potem Hanka Bratkowska, zastępczyni naczelnego w „Po prostu”, chciała, żebym zorganizował w stolicy pierwszy zjazd Rewolucyjnego Związku Młodzieży. Z końcem listopada przyjechałem do Warszawy na studia filozofii i – wylądowałem w „Po prostu”.

Z marszu zabrałem się do organizowania tego zjazdu, który odbył się w pierwszych dniach grudnia. Nie doszedłby on do skutku, gdyby nie pomoc świetnego

organizatora, którego można było tylko raz posłać w dano miejsce, żeby coś załatwić.

Potrafił wszystko wyciągnąć, ale potem już nie chcieli nawet z nim rozmawiać. To był Marek Perlman, z rodziny wielkich matematyków. Marek był nieoceniony. We

współpracy z nim udało mi się w ciągu tygodnia zorganizować zjazd na półtora czy dwa tysiące osób. On dla wszystkich zorganizował noclegi i wyżywienie, a jeszcze załatwił Salę Kongresową!

W imieniu kierownictwa partii przemówił Władysław Bieńkowski. Oczekiwaliśmy, że wobec wydarzeń minionych miesięcy powie, że to rewolucja, a on tylko raz

wspomniał: Niektórzy uważają, że można by to nazwać rewolucją. I tak dostał wtedy huraganowe oklaski. To on był autorem referatu, który wygłosił Gomułka na ósmym Plenum KC i pierwszy mówił głośno w Październiku, że to nie jest kwestia osobistych błędów Stalina, tylko systemowe zniekształcenie.

To stanowisko odpowiadało w dużym stopniu temu, co myśmy sami myśleli, bo nic nas tak nie irytowało, jak wiązanie wszystkiego z kultem jednostki. Pamiętam hasło:

„Socjalizm tak, wypaczenia nie”. Z tym, że „Po prostu” chciało dalszych zmian. To był ten tak zwany „drugi etap”, o który Gomułka nas oskarżył, słusznie oczywiście, bo tego chcieliśmy. Liczyliśmy wtedy, że następnym etapem będzie pełna demokracja. I już wtedy wiedzieliśmy, że gospodarka planowa to jest nieszczęście, pomijając

(19)

19 oczywiście stek kłamstw, który jej towarzyszył. A na Zachodzie gospodarka rynkowa

pokazała, co potrafi. Bezpośrednią zresztą przyczyną rozpędzenia wznowionego po wakacjach 1957 r., jesiennego „Po prostu” był artykuł Stefana Kurowskiego właśnie o tym, że trzeba wprowadzić gospodarkę rynkową. Czekaliśmy na to potem następne 30 parę lat.

Zaprzyjaźniłem się w Warszawie z przeciwnikiem Października, twórcą „czerwonego harcerstwa” drużyny „Walterowców”, Jackiem Kuroniem, nie wiedząc nawet, że blokował odrodzenie prawdziwego harcerstwa. Był to urodzony pedagog, o

cudownym kontakcie ze swymi wychowankami, przy tym – rewolucjonista. To była strasznie fajna młodzież. Jacek nie miał w sobie nic z dowódcy, a ta młodzież patrzyła w niego jak w tęczę. Traktował ich jak partnerów, co było niesłychanie istotne.

Podczas letnich włóczęg reporterskich odwiedziłem obóz letni tych przyszłych

„komandosów”, chyba w Bieszczadach, te małe szczyle wymądrzały się tam

nieprawdopodobnie, ja im się przysłuchiwałem. I dopiero, gdy podczas wieczornego ogniska usłyszałem słowa Jacka – Musimy zacząć od początku jak towarzysz Lenin…, powiedziałem mu potem – Żebyś nie miał wątpliwości, beze mnie. Bo ja wiem, jak się to skończyło… I rano wyjechałem. Pamiętam nawet, jak w 1964 roku po

„Liście otwartym do partii” Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego (1964), krytykującym ówczesną linię polityczną PZPR, powiedziałem, chyba nawet

publicznie, że trzeba było to napisać 6–7 lat wcześniej, kiedy mogło to być dla nas poparciem. Teraz to zupełnie bezprzedmiotowe, mniej, niż myśmy oczekiwali w 1956 roku. A ich wtedy z nami nie było. Mieli do nas bardzo zdystansowany stosunek.

Nie miałem zamiaru być dziennikarzem, ale mieszkając już w Warszawie pojechałem w styczniu 1957 r. do Krakowa, żeby zobaczyć, co się tam dzieje. Zauważyłem, że po euforii związanej ze zwycięstwem tej naszej rewolucji, po wezwaniu uwolnionego kardynała Wyszyńskiego do głosowania w nadchodzących wyborach bez skreśleń, dla poparcia Gomułki, nastąpiło to, co nazywa się „odpływem fali rewolucyjnej”. Po powrocie napisałem o tym reportaż i dałem w redakcji Hance Bratkowskiej.

Hanka siadła ze mną nad tym moim tekstem i udzieliła mi jedynej lekcji dziennikarstwa, jaką w życiu dostałem i która wystarcza mi zresztą do dziś.

Zaczęliśmy najpierw skreślać zbędne przymiotniki, potem zbędne przysłówki, a na końcu skracaliśmy zdania tak, żeby nie było w nich za dużo „które”, „albowiem” czy

„bowiem” itd. I żeby nie było za dużo słów na jedno orzeczenie. Po dwóch godzinach pracy tekst był gotowy – i poszedł na czołówkę numeru najważniejszej gazety kraju, z tytułem: „Odpływ”.

I tak, z dnia na dzień, zostałem dziennikarzem. Mogę się pochwalić, że w dwa tygodnie później pojechałem w proszowickie do Łętkowic i nadałem tekst już

dalekopisem z Krakowa – poszedł bez jednego skreślenia. Takie były moje początki w zawodzie.

Zaprzyjaźniałem się z warszawskimi kolegami z redakcji. „Po prostu” miało wspaniały skład ludzi. Oficjalnym szefem był Eligiusz, Lilek Lasota, ale decydujące role

odgrywali Hanka Bratkowska (z domu Karczewska, żona reżysera teatralnego, Jana Bratkowskiego) i Ryszard Turski. Oraz – sekretarz redakcji, Stanisław Chełstowski.

(20)

20 Wkrótce zaczęliśmy z Włodzimierzem Godkiem, apostołem naszej rewolucji,

organizować ruch na rzecz samorządu. Zaczęło się właśnie od Proszowic, gdzie trafiłem na sekretarza Komitetu Powiatowego, Reguckiego, z którym zaczęliśmy myśleć o Towarzystwie Przyjaciół Proszowic i o samorządzie. Z tego narodziła się idea odbudowy, a na dobrą sprawę budowy samorządu, bo nawet przed wojną nie

mieliśmy rozwiniętej takiej tradycji, wręcz przeciwnie.

Moi przedwojenni profesorowie na Wydziale Prawa – administratywiści – nie byli zwolennikami samorządu. Obawiali się przed wojną, że wobec licznych mniejszości narodowych to najzwyczajniej w świecie wydrze młodemu państwu część władzy na ich korzyść. Chodziło zarówno o mniejszość ukraińską, jak i niemiecką, białoruską czy żydowską. Dlatego próbowano wmontować samorząd w administrację państwową.

Natomiast naszą ideą było jednak uruchomienie samorządu, w miarę możliwości, niezależnego od władzy, takiego jak w Anglii (bez powoływania się na nią). Przez lata studiów czytałem co się dało, zwłaszcza warszawskie tłumaczenia Anglików.

Wtedy Włodek, olbrzymie chłopisko, wspaniały mówca i ujmujący człowiek, ojciec ogólnopolskiego ruchu Klubów Młodej Inteligencji, pojechał do swojego rodzinnego Nowego Sącza i porozumiał się z miejscowym sekretarzem Komitetu Powiatowego, Adamuszkiem. Z tego powstał tak zwany eksperyment nowosądecki, który

poskutkował tym, że przez cały okres tak zwanego socjalizmu to miasto

funkcjonowało jako rzeczywisty samorząd. Zapewne swojego poparcia i ochrony udzielał mu cichcem ktoś z najwyższego szczebla partii, pochodzący z tego regionu. W każdym razie Nowy Sącz rozwijał się całkowicie własnymi drogami. Doświadczenia tego samorządu nie znali już nawet nasi późniejsi ojcowie przełomowej reformy samorządowej roku 1990.

Tak zwana robotnicza Łódź również ruszyła, „do boju”, ruszyli studenci Politechniki.

W redagowanej przeze mnie książce „Październik 1956 – pierwszy wyłom w systemie”

jest mowa o publicznych bojach 17–letniego Jerzego Klechty z wszechwładną sekretarz partii tkaczką Tatarkówną–Majkowską. Rektor Politechniki grzmiał publicznie, że Klechta – student I roku domaga się wolnych wyborów, a sam nawet nie ma prawa do głosowania, bo nie ukończył 18 lat. Klechtę wyrzucono z uczelni i z tym samym z Łodzi.

Powstała wtedy bardzo charakterystyczna sytuacja. Całe „Po prostu” już wiedziało, że trzeba być na „tak”, nie w stosunku do Gomułki, tylko w stosunku do rzeczywistości.

Coś proponować. Pewności dodawało nam to, że jednak wygraliśmy tę naszą

rewolucję, więc teraz trzeba budować coś nowego, tworzyć nową rzeczywistość, na ile się tylko da. Ale jak się okazało, nikt z nas nie wiedział, jak to robić. Ciągłość

cywilizacyjna została całkowicie przerwana. Nasze pokolenie nie znało doświadczenia okresu międzywojennego.

Paradoksem zaistniałej sytuacji było to, że nasi czytelnicy oczekiwali od „Po prostu”

dalszych ataków i dalszej krytyki. Natomiast Gomułka widział w nas tylko ataki i krytykę. A myśmy, jak wspomniałem, bardzo chcieli już wtedy budować. Niestety ani czytelnicy tego nie zauważali, ani oczywiście aparat, który nienawidził „Po prostu”.

Cały zespół miał zdecydowane nastroje konstruktywistyczne. To bardzo wpłynęło też na moją osobistą postawę.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Jan Paweł II, utwierdzając braci w wierze w prawdę, utwierdza ich w miłości Prawda bowiem jest dobra, a dobru należy się miłość.. W miłości prawdy tkwi

Pierwszy numer inwentarzowy malowany odręcznie tuszem, a następnie przekreślony czerwoną farbą oraz wypalona w okresie międzywojennym litera „P” oznaczająca Pałac na

Obok bogatych zasobów piśmiennictwa, zwłaszcza w zakresie nauk humani- stycznych, obejmują one blisko pięćset tysięcy jednostek zbio- rów specjalnych, na które składają

Pantomima: „Jak reaguje zwycięzca, a jak osoba pokonana?”, „Jak można pogratulować osobie, która wygrała?”, „Jak się czuje osoba przegrana?”, „Jak można ją

13 września 2012 roku zmarł w wieku 83 lat profesor Griffith Edwards, założy- ciel National Addiction Centre – jednego z najlepszych na świecie ośrodków badań nad

- Nie, jest ich dwa razy więcej, bo do parzystych dochodzą jeszcze liczby nieparzyste, których jest tyle samo, co parzystych.. Ale jednocześnie jest ich dwa

Powinno zatem regulować ja k najwięcej sytuacji zw iązanych z w ykonyw aniem władzy rodzicielskiej oraz utrzym yw a­ niem kontaktów z dzieckiem po rozwodzie,

Ćwiczenia stretchingowe ujędrnią sylwetkę, ale warto pamiętać, że nie redukują masy i nie budują nadmiernej ilości tkanki tłuszczowej.. Stretching najwięcej korzyści