• Nie Znaleziono Wyników

O brazek d ru g i.

i.

Uśmierz, dziewczę, tęskne żale, Ku innemu serce skłoń, Jego w zięły modre fale...

Ty bądź zmienna, jako toń.

II.

Lecz jej oczy coraz łzaw sze Wciąż przećmiewał głębszy żal!

Bo zostaje w niem na zaw sze, Kto utonął w sercu fal...

C hata starego m ajtka, Jak ó ba, wązkiem swem oknem patrzała ze skały na morze tam, gdzie wyładowywali rybacy. On-to zapalał co wieczór latarnię przystani. Niewielkie jej czerwone światło zapóźnio- nym pod noc żeglarzom wskazywało bezpieczną stronę wybrzeża. Bo na lewo i prawo piętrzyły się w morzu podwodne skały, uwieńczone warkoczem długich szczypiorów brunatnych i mchów szmaragdowych.

Z wysokości nadbrzeżnych i w dzień pogoduy wzrok je odkrywał łatwo wśród przejrzystych toni, lecz kiedy w iatr wschodni zawiew ał i nagle lala się wzdęła, niebezpieczne rafy zanurzały się głębiej w dno oceanu, i niechybnie rozbijało się o nie czółno rybackie, zagnane burzą w te strony.

Anzelm, rybak, kiedy na połów brał z sobą syna, zachodził często do przyjaciela.

M aryanna, córka Jak ó b a, m iała w tedy la t dziewięć, czy dziesięć, P io tr siedmnaście i nie zważał jeszcze na nią. Lecz dziewczę patrzało z zachwytem w śniadą tw arz chłopaka gibkiego i wiotkiego, ja k alga morska.

Gdy morze, wzniósłszy się wśród wązkich a stromych przesmyków skały, napływ ało do przystani, Anzelm w raz z Piotrem schodzili do portu, napinali wspólnie żagiel do w iatru i b a rk a rybacka odpływała hen, od wybrzeża, lecz dziewczę z rozwianym włosem u skroni, w lichej spodniczynie, k tó ra falo wała, szeleszcząc naokół jego nóżąt bosych, sta­

wało ciekawie na skale zapatrzone w dal.

Chociaż Anzelm m ieszkał na przeciwnym końcu wioski, rozłożo­

nej wzdłuż wybrzeża, przepędzał nieraz w porcie długie godziny. N a przeciw tych bretońskicli zatok siatki rybaków zaczepiały często o rafy.

M aryanna w idyw ała P io tra , opartego o kraw ędź czółna, kiedy napraw iał porwane oka drygawic. Gwizdał on wtedy lub śpiewał pio­

senki, których nuta, odbita od skalistych brzegów, płynęła wdzięcznie do góry, zanim j ą powiew m orski zmieszał i uniósł n a fale.

Spotykała go także wzdłuż zatok i pieczar omszałych, wydrążo­

nych przez morze.

Szli w tedy razem po oślizłych, zzieleniałych kamieniach, odrywa­

jąc muszle z pokładów skorupiastych skały. Z nawodnionych pieczar zalatyw ała ostra woń ropy morskiej i pewna świeżość ożywcza.

N a piasCzystych mieliznach, naokół sterczących brył czarnych, pod którem i morze tworzyło wodne kotliny, drgały życiem rozliczne płody tajemniczej flory: gąbczaste, ruchome, przezroczyste wianki morskie, karczochy skalne z rozkwitem palczastej, jadow itej korony, ślim akowate stw orzenia o kurczowym, obronnym ruchu, znikające w piasku za dotknięciem ręki. P rzed nimi uciekały bocznym, k rzy ­ wym chodem, lub się chroniły w liściach warechu pająkow ate żyjątka, rozlatyw ały się, brzęcząc, roje much czarnych, znęcone wonią przegni­

łego sitowia. A gdy silniejsza fala w yrzucała im pod nogi tysiące mu­

szel o różowej i tęczowej barw ie, plusk niespodziany niepokoił dziew­

czynę, a P io tr się śmiał.

Przechadzki z Piotrem nad morzem miały zawsze dla niej wdzięk niezrównany.

P io tr liczył już lat dwadzieścia kilka, kiedy ze śmiercią Anzelma odziedziczył czółno po ojcu.

Z razu pracow ał szczerze i połów nieźle przynosił. Lecz wkrótce zaczęto mówić, że zbytecznie lubi hulanki i trw oni grosz zarobiony. Do m iasta zachodził często, dobierał sobie towarzyszy i pijał z nimi po

nocy-M aryanna wyrosła tymczasem na hożą dziewczynę. Opaloną jej od w iatru tw arz rozświecały czarne oczy. Usta wązkie, jakby wycięte z koralu, uśmiechały się wdzięcznie same. I stała się teraz wy­

smukłą i wiotką, ja k trzcina. Bywało w niedzielę, gdy zarzuciła na włosy powiewną chustę, ja k śnieg białą, a na obcisły wełniak niebieski 1'ozpięła kołnierz szeroki, koronkami lamowany dokoła, pożerała ją młodzież wzrokiem.

Spotkali się znowu kiedyś na mieście w dzień targu, ona z zaso­

bem uprzędzonych nici i wyrobionych przez siebie koronek, on w gronie rybaków, sprzedających rybę, i wnet przystali do siebie.

— Patrzcie!—pow tarzał sobie P io tr w duchu,—tyle się razy wi­

dujemy przecie, a nigdym jej ta k ą nie widział!

Towarzyszył jej następnie w powrocie z m iasta do wioski w mniej skwarnej godzinie wieczoru, gdy zniżone słońce wyle­

wało na morze ostatnie zdroje św iatła i wielkie tonie przesłaniała lama złota, drgająca łuską promieni. Zwolna za nimi podnosiła się m gła różowa, owiewając doliny i wzgórza, szyby okien zapalały się w oddali, a z lśniących iglic kościołów leciał z w iatrem odgłos dzwo­

nów. P io tr śpiewał wtedy wesoło, aby M aryannę przez drogę zabawić, lim iał-że też 011 piosenek, umiał! i o rybaku, który wyciągnął a v siatce cały okręt złota, i o gwieździe, k tó ra gdzieś spadła do morza i przy­

świeca w środku toni, i o dziewczynie, która w noc ciemną wynurza się z morskiej topieli, by straszyć majtków ze skały. Śmieli się wtedy ochoczo i M aryanna wyznać musiała, że miłem-by jej było życie z takim, ja k on, rybakiem.

Odtąd do m iasta chodzili razem i spotykali się codzień prawie.

Trw ało ta k dosyć długo—oboje byli szczęśliwi.

Razu pewnego P io tr kupił na targu sznurek korali i włożył go M aryannie na szyję, lecz ona nie przyjęła podarku. Cóżby we wsi po­

wiedziano o nich? „Ona przecież dziew7czyna uczciwa!“

— A jużcić! toć wie to każdy—odpowiadał z przekonaniem chło­

p ak ,—że jeste ś uczciwą dziewczyną.

Dawno-by ją inaczej zazdrosne obmówiły języki. Mogła przyjąć, co jej dawał, i nosić z przyjaźni dla niego! Niechby i gadali ludziska, 1 owszem! przekonają się niebawem, rok czasu tylko, niech trochę za­

robią grosza oboje, do przyszłego J a n a może, on ją zaślubi.

O, czy tylko świętą prawdę mówisz? Czy mnie poślubisz?

Czego mam kłam ać — odpowiedział rybak, — któraż dziewka w arta ciebie? dawno mnie kusi zaprowadzić cię do chaty.

A jej aż stanęły łzy w oczach. Nie namyślała się długo, lecz, śmiało patrząc w rybaka, rzekła:

— To i dobrze, że się pobierzem, bo zda mi się czasem, że ja k ta muszla bez morza, ja-bym zmarniała bez ciebie.

I zamienili głośny pocałunek, tam, w oczach św iata, wśród prze­

kupniów i przechodniów miejskiego placu, jak o zakład wzajemnej przy­

sięgi. ^

Świadkami tych ślubów były znajome domy m iasteczka, wieża kościelna, ten kamienny palec, co ziemi w skazuje niebo, i samo niebo jednostajnie błękitne, bez chmury. Od tej chwili M aryanna już mo­

g ła na P iotrze polegać z ufnością,. W jej czarnych, trochę łzawych źrenicach świeciła miłość spokojna i wielka, ja k tam niebieskie głębie w oddali.

Upłynęło kilka miesięcy. P io tr, chociaż o ślubie mówił, nie zara­

biał, ja k był to sobie obiecał. Z a to ona pracow ała za dwoje. N a do­

m iar nieszczęścia, od pewnego czasu stary Jakób niedomagał, naw et latarnię w przystani zapalała za niego córka. T eraz chata cała żyła z zarobku jej pracy. Zaliczano ją we wsi do zdolniejszych koronczarek.

Pod biegłą jej ręką przesuwały się szpilki na twardym , ceratowym w arsztacie i latały trzonki dzień cały, jak b y same przyśpieszyć chciały ową chwilę umówioną.

Pod spojrzeniem chłopca miękło coraz bardziej serce M aryanny.

P io tr codzień staw ał się natarczywszym . Obejmował jej kibić musku- larnem, silnem ramieniem i całow ał ją w same usta, a dusza dziewczy­

ny rw ała się ku niemu.

Teraz wszyscy myśleli, że się pobiorą. Jak ó b , przyjaciel dawny Anzelma, rad widział P io tra w chałupie. On jed n ak zakochanej szep­

ta ł tylko w ucho śmiałe, miłosne w yrazy, rzucał ją w zamęt w rażeń i myśli, od których już otrząść się nie mogła, wszystko wkoło niej i w niej samej wszystko śpiewało rozkosz kochania, a tam z d ra ­ dliwe morze co dnia, co wieczór kołysało jej serce harm onią swej mięk­

kiej, nieustannej pieśni. Broniła się jeszcze, ale coraz to słabiej, jego namiętnym podszeptom, i czuła, że mu się oprzeć dłużej nie potrafi.

Do św. J a n a brakowało miesiąc zaledwo, a on przysięgał, przysięgał, że ją zaślubi. I porwał nareszcie sęp długo czyhający ze skały tę ża­

łosną, białą mewę...

Poznała wkrótce, ja k zupełnym był jej upadek.

M inął św. J a n , P io tr ani wspomniał o ślubie, w racał pomału do dawnego hulaszczego żjcia, przebywał w mieście, albo ku innym zw ra­

c a ł swe zaloty. W głosie jego, kiedy z nią jeszcze rozm awiał, nie drgała, ja k przedtem, owa struna rzew na i czuła, k tó ra brała duszę dziewczęcia i unosiła j ą z sobą w rajskie krainy. T eraz jak aś tw ardość przebijała się w jego mowie, w obojętności głosu i słowa.

Lecz nie tylko on się odmienił.

Zdawało się M aryannie, że ciekawe w ejrzenia spoczywały teraz na niej szyderczo, przenikając ją jak b y szydłem, że wieś już cała wie­

działa o tern, co zaszło.

Niepokój w kradał się w jej duszę — opuściła ją dawna swoboda m yśli i ta szczera wesołość, od której rozbrzm iewała chata.

T ak dalej trw ać nie mogło.

R az P io tr schodził do przystani. Z astąpiła mu drogę i pokornie przemówiła:

— P iotrze, zlituj się nade mną, dotrzym aj słowa.

— Co ci tak pilno?—odpowiedział pochmurnie m ajtek.

E j! Słuchaj, P iotrze, za często mi to powtarzasz!... Czemu mi Pilno? alboż to nieszczęście nie spaduie na nas? czy ta k zawsze trw ać może? cóż ja pocznę nieszczęśliwa? już ludzie p atrzą złośliwie, a mnie kto broni przed nimi?

P io tr wzruszył ramionami.

Głos buntu przemógł w dziewczynie.

— A nie łam-że ty przysięgi Boskiej, ty bezbożniku! Kumasz ty się znowu teraz z lada dziewką we wsi, a straciłeś serce do mnie...

D w a sprzeczne uczucia walczyły w Pio trze. By sobie dodać od­

wagi, podniósł głos i wzdął go, ja k w iatr nadyma żagle, aby huk morza 2agłuszyć:

— Precz, nie zagradzaj! ja się nie chcę żenić z tobą!

I dodał:

— Pocieszysz się! teraz znasz sposób.

N agle śmiech majtków, nadchodzących do przystani, odbił się 0 Wysokie ściany wybrzeża. Zdało się dziewczynie, że to szydercze echo smagało j ą boleśnie po tw arzy. Zw róciła się do P io tra blada 1 mściwa, z ręką ściśniętą i wyprężoną ku niemu, potem, zerw aw szy z szyi sznurek korali i ciskając mu je pod nogi, zawołała:

— Opłacisz to, kłamco, Bóg z tobą!

* * *

P arn y był wieczór,—ja k iś gorący powiew w staw ał od morza. Na Widnokręgu czerwieniał zachód odblaskiem zgasłych promieni.

Szeroka, coraz bledsza łuna przybierała barw y fioletu, a na tle szarem gęste opary odbijały się ciemniej, tworząc jak b y pasmo gór W oddali.

W yszła M aryanna, aby zapalić latarnię i spocząć na chwilę nad Torzem w kojącej godzinie wieczoru i w bezpiecznym cieniu, przez mi-

°sierne niebo opuszczanym na rzeczy ludzkie.

Odcięte od czarnego już widnokręgu, jasno-stalow e morze rozcią­

gało się przed nią w nieruchomym mlecznym odbłysku. N ad brzegiem tylko leniwa fala m arszczyła się coraz częściej ciemnawą, popielatą pręgą, posuwając się po piasku łagodnym ruchem oliwy.

Lecz ona me widziała, nie słyszała morza. Nie szmeru fali, ale podszeptów wewnętrznego głosu słuchała, a ten głos czasem mówił 0 zemście.

— Podły, obłudnik i krzywoprzysiężca!

Gdy tam z m ieszkania chorego ojca spostrzegała go czasami, ja k piękny i wesół, z czapką, zsuniętą na ty ł głowy, pewien siebie, scho­

dził do portu, żartując z dziewek, które spotykał, zdawało się M aryan- nie, że go znienawidziła na zawsze.

Nieszczęsna! jak że mogła była wierzyć słowom tego uwodziciela?

W czem go obchodzić mogła cześć kobiet? Znano go przecież w okolicy!

A jedn ak on ją był ukochał prawdziwie. K to wie, dotąd ją kochał może. M yślała nawet, że czasem tęsknił do niej. Śledziła go jeszcze, u k ry ta za węgłem domu, a P iotr, nie wiedząc, że nań patrzyła, w yda­

w ał się nie swój, jakby chmurny i roztargniony. A le skoro ją spostrze­

gał, zaraz gwizdać lub śpiewać zaczynał, jak b y mu na duszy nic nie ciążyło!

T ak było z początku—lecz teraz?

Przestało mu już widać sumienie dokuczać, skoro za uciechą go­

nił gdzieindziej, a jej unikał. Oj, chyba zapomniał już o niej na zawsze ten krzywoprzysiężca, który zm arnował jej życie całe!...

Łyskało się. P a rn e powietrze ciążyło jakby ołowiem. Czasami grzmiało w oddali.

N a niebie gwiazdy znikły, zasunęły je teraz chmury i w ia tr się zryw ał powoli. Ję zy k i ogniste przedzierały się w ciemniach w idnokrę­

gu, rozświecając obłoki rude.

Tam, nad przystanią, zapalona przez M aryaunę lata rn ia tkw iła nieruchomie wśród nocy, ja k gw iazda czerwona.

Czas już było rybakom umykać przed burzą... a P io tr z połowu nie w racał.

— Jeżeli zbytnio się oddalił—m yślała,—może go tym razem nie ominąć k a ra Boska!

Łyskało się coraz to częściej—burza się przybliżała widocznie. J u ż w ielkie krople deszczu zaczynały uderzać o skałę. Morze się wzdymało 1 piana biała ukazyw ała się zewsząd na tle bałwanów.

W zrokiem, wytężonym w dal nieskończoną i ciemną, patrzała, po- czem zwolna przed burzą, której już pierwsze dolatyw ały powiewy, ze­

szła do chaty.

W e wnętrzu izby, na wielkim, bretońskim kominie, kilka niedopa- louych węgli rzucało niew yraźny odblask na ścianę. W iatr, który szu­

miał nad dachem, zaczynał gwizdać, podniecając złekka ognisko. U la­

tywały czasem do góry popielate strzępy, porwane w wyższe czeluści otworu, czasem, pod wpływem rozdmuchu, węgiel zaczerw ieniał i ja- śuiej robiło się w chacie. W ynurzyło się wtedy z przeciwległego rogu Pokoju dwupiętrowe łoże, obudowane po same belki pułapu, i widać było /j wypłowiałych kotar bladą tw arz Jakóba.

Chory spytał:

— Skąd burza?

Dziewczyna odparła krótko:

— Ze wschodu.

— A któryż tam z m ajtków nie wrócił?

Ona odrzekła obojętniej jeszcze:

— P iotr.

Szalony w icher uderzył po chwili o dach chałupy. Zatrzęsło się Wszystko w domu od posady do poddasza. Talerze i miski cynowe brzęczały na ścianie. Przez wązkie okienka wnikały olśniewające elek­

tryczne błyski. W krótkich odstępach uderzał grzmot, a w blasku bły­

skawic ukazyw ały się przez chwilę rozhuśtane m aszty barek na uwięzi 1 skąpane deszczem skały.

P a la huczała straszliw ie. Z pod progu drzwi i po szparach ścian cllaty żałosne głosy zawodziły przeciągle płaczliwym dyszkantem roz­

strojonych skrzypiec. Czasami o brzęczące szyby uderzał plusk po­

wietrznej fali deszczową flagą.

Nad kufrem z bielizną zawieszone na ścianie obrazy chwiały się Coi'az silniej od wichru, który aż do izby zawiewał. M aryauna uparcie W patrywała się wr ulubioną rycinę ojca, przedstaw iającą okręt, na k tó­

ry m przed laty służył. Rycina, poruszana wiatrem, kołysała się, ja k na a ach, a naw a na niej podnosiła ostrze do góry.

— M usiał umykać, co żagli mu stało — pomyślała dziewczyna — llloźe dopływa do brzegu!

I mimowolnie spojrzała w okno, lecz naraz zbladła...

W ia tr zagasił czerwone hasło latarni.

Jeśli w istocie zbliżył się do lądu, nieunikniona groziła mu zgubal Cóżem ja winna? — wymówiła półgłosem, ale wielki niepokój odmalował się na jej tw arzy.

Po chwili nałożyła z pośpiechem chustę na plecy i wzięła z sobą z arz ew ie.

^ za kotary Jak ó b spytał:

~~ Dokąd idziesz?

Ona odrzekła:

— Z g a sła lata rn ia przystani.

I wyszła, biegnąc.

Ale na dworze trw oga ją zdjęła. Od pierwszego kroku m iała wrażenie, że j ą w iatr zmiecie ze skały. O tuliła się mocniej w chustę i oparła się nawałnicy z całej siły. Szła teraz wolniej, wpół zgięta, na­

staw iając czoło smaganiu ulewy. Chwilami oddech jej zapierało w p ier­

siach: tak w iatr dął; musiała się odwracać i mówiła sobie: „Obym tylko potrafiła zapalić... czy się utrzymam tam nad kraw ędzią.“ I znowu z trudem szła dalej.—„U ratuję niegodziwca, choć nie w art tego!“—po­

w tarzała idąc, potem nagle nasłuchywała. Zdawało jej się wśród szu­

mów burzy, że rozróżnia jak ieś wołania; w tedy serce ściskało się w M a- ryannie i znowu śpieszyła do słupa, który wśród błysków ze swą cie­

mną poprzecznicą wznosił się, ja k krzyż zbawienia. D o tarła odważnie do krawędzi skały, na której s ta ł m aszt z lampą, i poczęła opuszczać linę latarni. Trzy razy wzniecony ogień zagasał, nim znowu przez szkło czerwone zatlił się płomień i rzucił światło na fale. „Oby nie zgasło na nowo“—myślała.

P a trz a ła przez chwilę na niepewny płomyk, którym za wiewający do w nętrza lampy w iatr poruszał, i słuchała zgrzytu pocieranej o słup la ta rk i. W reszcie, powróciła do chaty przem okła i przeziębia, a Jakób ozwał się znowu:

— A nie wrócił syn Anzelma?

— N ie—odrzekła.

— To już pono i nie wróci. Szkoda chłopa!

I zapanowało milczenie, które przeryw ały tylko odgłosy ponure żywiołów.

Od kiedy zapalone na nowo światło wskazywało kierunek przy- stam , M aryanna chciała czuwać noc całą nad owym zbawiennym pło­

mieniem. Pam iętała ona to dobrze, że ją P io tr zawiódł, że ją odtrącił;

ale jeśli miał umrzeć, gotowa była przebaczyć mu wszystko.

— Oj, gdzieżeś ty, biedny, teraz? — mówiła do siebie. — Czyż nie obaczę nigdy twoich oczu jasnych?

W tem w iatr znów latarnię zagasił, a dziewczyna powtórzyła z przestrachem :

— Czyżby doprawdy Bóg skar&ł?

Otw orzyła skrzynię drew nianą i wyciągnęła długą gromnicę. M a­

lowana była w centki zielone i czerwone kw iaty i napis złoty błyszczał na niej. Poświęcono ją w dzień świętych Aniołów, patronów od gromu i burzyr, w kościele, słynącym cudami M atki N ajświętszej.

— Niecli choć zobaczy to św iatło w oknie!—myślała.

Zapaliwszy gromnicę, uklękła i ję ła odmawiać pacierze.

— Panienko N iebieska, nie karzcie tego ladaco, bezbożnika, ani fflnie grzeszuej, nieszczęśliwej! Urobię ci ja za to kołnierz ta k piękny, caly 2 koronek, z najbielszych i z najcieńszych nici!

Ale burza wciąż szalała. Nagle zielone światło zapełniło całą izbę. Piorun uderzył w środek przystani.

M aryanna krzyknęła i, załamując ręce w rozpaczy,

— To nie praw da!—wołała.—ja nie chciałam, żeby 011 zginął!...

Straszne było zniszczenie, wyrządzone przez burzę wzdłuż bre- tońskich wybrzeży morskich. Co chwila wyrzucała fala odłamy rozbi­

tych czółen, kaw ałki desek i masztów o zwikłanych linach. Chodziły jybackie rodziny wzdłuż brzegów, zbierając to, co im morze przyniosło, ly lko ciał ludzkich zbyt często nie odrzuca fala.

Dni kilka minęło, O Piotrze nie było wieści.

D nia siódmego dopiero wpośród skał i zarośli nadbrzeżnych, o pół lnili °d wioski, rybacy znaleźli strzaskaną nawę starego Auzelma. P io tr utonął.

M aryanna wierzyć nie chciała nieszczęściu, tak serdecznie pro­

s z ą nim Panienkę Najświętszy! Lecz dni mijały i rozpacz ją zmo-Sia nareszcie.

Uwierzyła teraz w prawdziwość tej piosnki, z której się śmiała,

^ dy P io tr ją śpiewał, o rybackiej ubogiej dziewczynie, szukającej

»mierci w falach, aby zapomnieć kochanka. I jej chyba zostawało szu- ać P iotra na dnie tego morza.

S tary Jak ób chorował ciągle i jęczał z w nętrza alkowy. Dziew- Czyuie> usługującej ojcu, brakło już siły. Siadała co chwila, opuszczając p^ce> hledsza z dniem każdym, a wiecznie myślą błądząca po morzu.

zarne oczy, powiększone smagłością wychudzonego oblicza, patrzyły Pized siebie w obojętnem odrętwieniu. Czasem myśl jakaś zaogniała na Uvilę ciemne jej lica i dziewczyna znowu zapadała w zadumę, blada 1 ^tywna.

Na dworze pogodny błękit przykryw ał majestatycznem sklepie-

!em szafirowe tonie morza. I ciemne skały rysowały się ostrzej na 16 leskvni widnokręgu. I wioska sama wyglądała weselej, i trzcina

°isk a złotem przeświecała w słońcu, a tam w oddali, ja k wielkie ptaki lzydlate, przepływ ały żagle białe.

^ M aryanna czuła w sobie coraz to głębsze i rozpaczliwsze zwątpie- J^e' ^akże łudziła się srodze, kiedy myślała dawniej, że go nienawidzi!

0cliała przeciwnie tego obłudnika, tego zdrajcę serdecznego, silniej

jeszcze niż przedtem, i czuła, że jeżeli już które z nich musiało umrzeć, w olała-by sama w ybrać śmierć, byle tylko on nie umierał!

Pew nego razu usiadła w oknie, aby prząść jeszcze, dopóki s ta r­

czyło życia. A le się nici rw ały co chwila i puszczony w ruch słabą dło­

nią kołowrot staw ał, a ona stopniowo myślą tonęła w oddali.

I wieczór zapadał powoli, rzucając na ciche morze wielkie różno- barw ne cienie. J a k a ś rzeźwość w iała od ziemi, a niebo i morze zlewały się w jednej mgle opalowej. W ystępow ały teraz z dna toni na powierz- nię fali ciemno-błękitne i zielone barwy, ja k plamy, tak , ja k z dna du­

szy smętniejsze myśli wybiegną czasem widomie i naznaczą ludzkie czoło.

— Oj Panienko niemiłosierna! — wzdychała ciężko dziewczyna, i dodawała po chwili z jakiem ś gorzkiem przekonaniem: — Co praw da,

— Oj Panienko niemiłosierna! — wzdychała ciężko dziewczyna, i dodawała po chwili z jakiem ś gorzkiem przekonaniem: — Co praw da,

W dokumencie Biblioteka Warszawska, 1894, T. 1 (Stron 67-191)

Powiązane dokumenty