• Nie Znaleziono Wyników

Z UMARŁYCH WIERZEŃ

W dokumencie Jak łza... (Stron 77-164)

P O E Z J E P R O Z Ą .

ZWIASTUJ Ml.

Przyszedł biały, jasny, niepojęty.

Przyszedł z cichemi słowy w chwili cudu, by cud zwiastować, śnieżno-skrzy- dły z aureolą nad głową.

Takim go w chłopięcych latach oglą­

dałem na obrazie w pokoju babuni. A za obrazem zwiastowania była palma — przed nim lampka wieczysta — lampka ta wieczorem rzucała szkarłatne, ciemne światło na konterfekt dziadka babuni, którego się bardzo bałem... Miał podgo- loną głowę, długie czarne wąsy, straszne oczy i złoty buzdygan w ręku. Gdy światło lampki migotliwie oświecało ten portret, zdawało mi się, że dziadzio ba­

buni tą buławą mi grozi...

Za to bardzo lubiłem anioła ze Zwia­

stowania. W płynął na różowym obłocz­

ku do cichego biednego pokoju dziewecz­

ki—wpłynął z śnieżną lilją w dłoni i oznaj­

mił jej, że Królową nieba zostanie i G w ia­

zdą zaranną, a ona klęczała cicho i spoj­

rzeć nie śmiała. Innego anioła nie umia­

łem sobie wyobrazić, tylko takiego w błę­

kitnej sukience i z lilją...

Babunia naznaczyła mi stale godzin­

kę rozmowy ze sobą od 5-ej do 6-ej.

Babunia miała dziewięćdziesiąt lat i po szóstej kładła się spać, a wstawała o świcie...

W wierze dziecka jest całe niebo wyobraźni—jest szczerość i anielska pro- stoduszność.

Gdy cokolwiek zbroiłem, babunia mówiła mi:

— Patrz, aniołek je st smutny, bo by­

łeś niegrzeczny.

I nie było kary sroższej dla mnie—

wówczas bałem się spojrzeć i na portret, żeby mi ta buława nie pogroziła!..

Gdy zaś byłem grzeczny, najwyraź­

niej widziałem, że się anioł do mnie uśmiecha, a wtedy już i tego prapradzia- dzi nie bałem się...

Długo, długo w pamięci mojej, w szko­

łach i na ławie uniwersyteckiej jeszcze nie wiem dlaczego widniał ten zwiewny, rozświetlony błękitny anioł z obrazu b a­

buni.

I minęły lata — lata szamotania się, długie lata męczeńskiego milczenia, kiedy to nam jak na dłoni wytłomaczą, że mi-' łość jest obłędem, poezja zboczeniem, każda kobieta „kwestją ceny, za którą ją nabyć możemy11 — gdy szyderstwem oplwa motłoch „inteligentny", to cośmy ukochali—gdy ceną własnego ducha byt codzienny okupywać trzeba-—gdy w błoto wpadają najcudniejsze ołtarze naszych wierzeń, a z świątyń naszych „mocarze życiowi" stajnie sobie czynią!

Minęły lata, które krwawo— o jakże krwawo uczą, że tylko do serca matki przyjść można ze łzami, do niej jedjmej na ziemi — że niema świętości, którejby nie poniżono, ani piękna, któregoby nie usiłowano zohydzić lub przynajmniej w y­

drzeć!

Lata, po których każdy z samotnych może sobie cicho w duszy wielkie i zna­

ne słowa pieśni powtórzyć:

„Polały się łzy czyste — rzęsiste,

„Na me dzieciństw o sie lsk ie — anielskie

„Na m łodość górną a chmurną —

Ale błogosławieństwem jeszcze są łzy takie.

Bywają inne...

Lzy ohydne, palące, łzy ze wstydu

&e się płacze, łz y nie przynoszące ulgi, ani wytchnienia dla duszy okaleczonej życiem... wżerające się jak trujący jad, by goryczą piołunową przepoić całe ist­

nienie człowieka!..

Lata długie, długie lata.

O jakżeż mi żal dzisiaj mego anioła z obrazu Zwiastowania...

Kiedyś dawno, dawno odszedł ode- mnie zasm ucony, gdy lilję mu Avytrąciłem z dłoni i nie wrócił już do mnie — nie­

ma go!

O! gdyby mi się raz jeszcze choć na chwilę ukazał, choć na chwilę i zwiasto­

w ał dawną chłopięcą wiarę i przejrzy­

stość dziecinnej duszy mi przyniósł...

i zdrój orzeźwiający mi wskazał, a mę­

ty odemnie odsunął —

i odsunął cały smutek, cały oszała­

miający czar grzechu, co jak wampir du­

cha niszczy i krew wypija —

Gdyby mi zwiastować chciał, choć senną chwilę spokoju i przeniósł duszę moją w czasy dziecinne i strony rodzinne.

Niechby mi się bodaj zamajaczyły na chwilę równie moje — rodzony step mój i kurhany dawne i zamczysk ruiny i wstę­

gi zbóż i ten dom modrzewiowy, lipy babuni—bodaj przez sen... Cicha, ciemna komnata—staruszka siwy gołąbek—czer­

wony blask lampki i cudowna historja o tym smoku, którego Krakus zgładził pod Wawelem i o W andzie, co nie chciała niemca i o Bolesławie Śmiałym, któremu Jastrzębce Boleszczycami nazwani, św ię­

tego Stanisław a zamordować pomagali, a ich potomkowie do setnego pokolenia tułać się muszą za karę... I o nich także...

Usiadłbym po dawnemu u stóp b a­

buni i słuchał tych dziwów, a słuchał...

Ale napróżno wołam:

— Zwiastuj mi ty cichy biały cheru­

binie jedno choć westchnienie spokoju —

„skalanej i okaleczonej duszy mojej przynieś wiew przeszłości —

„rozpaczną mękę tęsknicy weź z mej pamięci, bo oto opętała mię szaleństwem pożądań, przepełniła całe istnienie moje obłąkaniem, które traw i mię, pochłania i iskrę tchnienia Bożego zabija we mnie.

„Zwiastuj mi ciszę!

„Zwiastuj mi!“

Marzj-dem wielką miłość, poznałem tylko otchłań nieludzkiej męczarni —

marzyłem wierną przyjaźń — pozna­

łem obłudę —

marzyłem pieśń wielką i wzniosłą—

zawalono mi głazem piersi —

czarna otchłań wokoło — pustka bez­

kresna, wieczyste zimno, mrożące każdy poryw ducha, a w piersi straszny, roz­

dzierający krzyk serca...

tylko to...

jest li promyczek jaśniejszy dla czło­

wieka na ziemi—jest li zakątek-jaki, któ­

ryby ciszę dawał?

ty, przez sen zapamiętany, jasny, zwiewny, dni chłopięcych duchu, — nie żadne szczęście, nie zwycięstwo, nie bło­

gość życia mi zwiastuj — nie —

ale przyjdź do mnie z tym zimnym nieprzespanym snem, połóż mi na ska­

mieniałe bólem powieki, zaświatowe dło­

nie swoje i cichym anielskim głosem swym, że mnie wyzwalasz — zwiastuj.

ZMARTWYCHWSTANIE.

Przerażasz mię...

Zćmiły się wieki, a ja widzę Ciebie smutny, blady Synu cieśli, w cierniowej koronie — widzę Cię synu człowieczy — widzę Ciebie wielki piewco miłości, cichy, dobry pasterzu. W idzę Ciebie. Stąpasz po ziemi biedny rybaku i patrzysz prze­

pastną, otchłanią swych oczu na świat ten i niema najnędzniejszego żebraka, ani najpotężniejszego władcy — i niema ani sprawiedliwego człowieka, ani w ystęp­

nego zbrodniarza — i niema najdrobniej­

szego kamienia, ziela, zwierzęcia i niema najmniejszej pyliny na biednej tej ziemi, którejś nie pomieścił w otchłani miłości Swojej...

W idzę Ciebie, biedny synu czło­

wieczy...

Przerażasz mię...

Przecz ukochałeś tak miłość, o Chry­

ste, że ją poniosłeś aż na szczyt Golgoty i tam w krwawej łunie mąk i odkupienia Zakonu swego treścią uczyniłeś... — Ty blady Synu cieśli, T y synu człowieczy...

Przecz ukochałeś tak miłość, o Chryste?

Czemże ja jestem?

Spętany twardemi łańcuchami bytu, których mi stargać nie wolno, mocno przykuty do Twego krzyża męki i miło­

ści, wlokę się za Tobą, Mistrzu mój.

I choćbyś na śmierć mię prowadził męczeńską, pójdę za Tobą —

i choćbym wśród szyderstw i szar- pań motłochu, zbity, oplwany, wydrw io­

ny przez tłum, musiał opłacić Twoje uwielbienie—pójdę za Tobą —

że ukochałem ukochanie Twoje — pójdę za Tobą —

żeś jawno-grzesznicę podniósł na szczyty królowania Swego — pójdę za Tobą —

żeś patrzył smutną otchłanią czar­

nych swych źrenic w słodkie habry Jej oczu — pójdę za Tobą...

że ona królewskim, złotym płaszczem włosów, pieściła biedne Tw e stopy tu łącze — pójdę za Tobą —

żeś smutny był — pójdę za Tobą — że Cię zdradzono i że Cię sprzeda­

no—że krw ią spłynęło wątłe ciało Twoje żeś milczał w męce, żeś miłość dał ziemi, że miłością swoją i przez miłość tylko jesteś mi Bogiem — pójdę za Tobą.

Sam otny jestem, o Chryste!

I tyle mam tylko światła w ciemniach dni moich, ile zaświecą mi łzy Twoich oczu, i tyle tylko piękna mego—ile słów Twoich, i tyle tylko życia mego—ile mi go dało skonanie Twoje za miłość, o Mi­

strzu!

Samotny jestem.

Cicho śni ziemia moja, śni jak m ar­

tw y cmentarz...

cicho — jeno gdzieś serce pęka — cicho—jeno gdzieś jakaś dusza znoj­

nie kona —

cicho—jeno blade widmo głodu snem gorączkowym ujęło nędzarza, a przez sen jeszcze wykręca mu trzewia!

I próżno niemowlę w biedne, głodne

usta chwyta pierś matki, po której tylko gorącym strumieniem słone łzy jej płyną...

Cicho śmiertelnie.

Kocham Cię, Chryste.

Wieje zimny wicher po pustych ugo­

rach — pustka — widnokrąg bezkreślnie daleki i smutny niepojętą, rozpaczną tęs- knicą.

Kocham Cię, Chryste!

Gdzieżeś jest?

Oto rodzona chata moja niemal w zie­

mię wpadła pochylona, a droga moja do niej tak daleka, że snem mi się jej ist­

nienie wydaje —

i nadzieja wszelka kona we mnie, a T y mówisz do mnie głosem mojej duszy:

* „Ujrzysz dom swój”...

A głusza wkoło mnie — nie widzę, a szukam Cię, Chryste —

gdzieżeś jest?

i pieśń sobie śpiewam, że przyjdziesz i duszy mojej wyzwolenie lub zwycię­

stwo przyniesiesz —

a tu głucho i pusto i zimno, Chry­

ste mój.

Gdzieżeś jest?

istniaio li tylko skonanie Twoje?

i męka i krw aw e modły Twe — abyśmy snać znak mieli, że bólu stygmatem, sam On dni nasze naznaczył.

Istniało li tylko sprzedanie Twoje—

abyśmy znak mieli, że złoty cielec blas­

kiem swym zdziercze władztwo roztacza?

gdzieżeś jest?

gdzieżeś jest, bo co tylko męka na zie­

mi wymarzyć może, wszystko przebyłem i szukam Ciebie, ale pustka wokoło...

jeno beznadziejność m artwa pełza bladą mgłą po duszach naszych, jeno zwątpienie bujnym chwastem się pleni — jeno wicher dziki moim słowom od­

powiada jakąś bezsłowną łkającą mo­

dlitwą —

gdzieżeś jest?

Wiedź mię cichy, ukaż się — jesteś przecież.

Jam nadto kochanie ukochał Twoje, Synu Człowieczy, bym bez cudu Twego istnieć mógł.

Zamęczony i przywalony głazem mi­

strzu nasz...

ziemia cała łka bólem gorszym niżli haniebna męka Sodomy łkała i w yba­

wienia Twego czeka...

duchy człowiecze, sponiewierane cia­

ła uwielbieniem w męce haniebnej cze­

kają, jak wody krynicznej podróżny, zja­

wienia Twego.

Gdzieżeś jest?

Zmartwychwstań, bo skona świat — a zbrodnie zapanują nad zgliszczami wszechistnienia — zwycięskie zbrodnie!

Zmartwychwstań.

Bo oto miljony wychudłych zczernia- łych dłoni drżąc bólem i prośbą żebra­

czą wyciągają się do Ciebie...

i przynieś światło — i przynieś ciepło —

i żyzność pól naszych przywróć — i zbrodnię wylecz —

i smutek ukój — i wiedź nas — rozpromień duchy — serca wskrześ —

O Chryste! — my biedni tej ziemi mieszkańcy błagamy Cię...

przez mękę i miłość, i samotność, i krzyż, i zwycięstwo Twoje nad ciemno­

ściami...

zmartwychwstań...

Blady Synu cieśli w cierniowej ko­

ronie—cichy pasterzu-tułaczu.

zmartwychwstań!

Chryste! Chryste! Chryste!

NIEPOKALANA.

m n m ■ Bi H gg

T y ch mi im ion

p rzy k ie lic h a c h -wara, D aw no nie wiem g d zie m oja

p o d z ia ła się w ia ra , N ie odm aw iam ż a d n y c h

św ię ty c h litan ji, L e c z nie p o zw o lę b lu ż n ić

im ien ia Maryi!!

(Mickiewicz).

Na powieki ciężkie, skamieniałe bólem, po długiej męce padł sen...

Padł sen cudowny, przejasny, sen dni dawnych, dziecinnych...

Oto byłem w wielkiej, widnej kaplicy, zasłuchany w słowa kapłana o Królowej Nieba — zasłuchany z dawną, chłopięcą, płomienną a bezkresną wiarą; tą wiarą, którą później życie rozkiełznane, bezładne i smutek zwątpienia i szały wypleniły z mojej duszy, napełniając ją natomiast beznadziejną nudą przedwczesnego prze­

sytu.

Słuchałem słów kapłana, słów ja ­ snych i ogromnych jak wiara prostacz­

ków.

„Idźcie do Niej, a niema bólu, któ- regoby nie ukoiła i niema przepaści z którejby w as nie uratow ała4*.

A ja w śnie moim dziwiłem się, że w krwawicach tylokrotnych szarpań, w chwilach tępej rozpaczy, gdy zwątpie­

nie jak polip sturamienny, w strętny, stra­

szliwy, obejmował i pochłaniał ducha mego— dziwiłem się— że nie biegłem do Niej, nie stawałem przed Nią — ja naj­

nędzniejszy z grzesznych, płacząc i wzdy­

chając...

Dziwiłem się, bo dawna chłopięca wiara w śnie tym, weszła do duszy mojej...

Słuchałem słów dziwnych.

„Ona jest jako gwiazda morza i jako zorza poranna..."

I czemuż wśród ciemni, które ogar­

niają życie moje, gdy morze fałszu, obłudy, kłamstw, zawiści i oszczerstw, wątłą ło­

dzią moją miotały, nie szukałem jej, nie dążyłem do Niej? Dlaczego?

I nie umiałem we śnie tym pojąć tego. Czułem tylko, że dziwna jasność, jasność ratunku i ukojenia pełna, zaczyna świtać przedemną; czułem, że siła wielka i otucha wstępuje w pierś moją, że zna­

lazłem źródło, z którego moc czerpać mogę, a znalazłem je w niepojętej, jasnej chwili cudu!

Dziecięca radość przepełniała serce moje—i mówiłem sobie:

Czemu nie udałem się do Ciebie, o Przeczysta i Niepokalana, gdy tak bez­

litośnie, tak nieludzko świat w ydarł mi szczęście moje — a przecież od wieków nie słyszano, aby kto, uciekając się do Ciebie, Twej pomocy wzywając, Ciebie o przyczynę do Pana Boga prosząc, miałby być przez Ciebie opuszczony!

— I w iara chłopięca, wiara prostacz­

ków, uderzyła w serce moje, — byłem szczęśliwy...

Kapłan przystąpił do mnie i zawiesił mi na piersi medal srebrny Boga-Rodzicy ze słowami:

— Otóż jest Sodalis MarjanuS'—i by­

łem dumny, jak za dawnych dziecinnych lat.

W szystkie moje bóle i strapienia umilkły — i widziałem się najszczęśliw­

szym człowiekiem na ziemi!

w

* *

Zapach bzów i fijołków owiewał mnie... szedłem na Majowe nabożeństwo do małego kościołka rodzinnej wioski...

Spokojny wieczór kładł się na niebie...

Cisza i nieba i ziemi. Ojciec, matka, rodzeństwo i dziadkowie nawet szli ze mną jaśni i weseli... W śnie tym w y­

branym, wszyscy żyli—weszliśmy społem do kościoła... tłum ludzi, ołtarz umajony z śnieżno białą statuą Boga Rodzicy...

Przez witraże rzucało do wnętrza świą­

tyni słońce ostatnie blaski i złotem, błę­

kitem i szkarłatem rozlewało się nad głową Marji. Promienne były wszystkich oczy i serca i dusze.

Zabrzmiał wspólny, wielki śpiew.

„Witajcie łąki umajone".

A echo jej przebijało strop kościoła i płynęło w nieskończoność, w dale ta­

jemne i niepojęte, a z niem i myśli moje

odrodzone, trzeźwe wiarą młodą! I szepta­

łem w duchu:

— Otom znalazł źródło otuchy i spo­

koju...

Wniebowzięcie miałem w duszy.

*

* *

Obudziłem się...

W stał szary, na pół jeszcze jesienny na pół już zimowy, grudniowy poranek.

Po dachach całego morza kamienic, w i­

dniejących z okien mojej samotni, kładł się deszcz pomieszany z śniegiem... bez­

nadziejnie szara mgła przepływała nad miastem, które zaledwie poczynało budzić się do życia.

Rozejrzałem się wokoło siebie... P rze­

raźliwie puste, białe ściany mojej izdebki, chłód dojmujący — smutna, mętna, szara rzeczywistość codzienna otaczała mnie...

Gdzież jestem?

Gdzie owa przystań jest, do której zawinąłem, gdzie to źródło, z którego moc i siłę czerpać miałem...

W piersi uczułem głuchą, codzienną nudę zwątpienia...

Sen umarł...

Sen przeminął... Dlaczegóż i ta dawna dziecinna wiara, obudzona w czasie jego trwania, we mnie w raz z przebudze­

niem pierzchła? Dlaczego bodaj godziny jednej, bodaj chwileczki krótkiej nie za­

trzymała się jeszcze i na jawie w duszy mej? Może czerpnąłbym w niej chociaż cząstkę tej siły, którą we śnie czerpałem.

Możebym strzaskaną wolę moją do czynu pobudził?

Możebym, otuchy pełen, w słońcu praw dy szedł do dobra i piękna?

Może! Mówiłem „może" i zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, że tem je- dnem słowem także wątpię...

Uczułem się nagle bardzo samotnym.

Sam... sam... powtarzałem sobie... Naj­

marniejszy robotnik ma jakąś rodzinę przy sobie, ma żonę lub matkę, która go wita, gdy po pracy wraca do domu... A ja?

Mnie wita chyba ten wicher gru­

dniowy, dzwoniący w okna mojej sa­

motni, wita mię ta wieczysta łzaw a tę­

sknota moja, która przemawia do mnie z każdego kąta biednej izdebki mej je- dnem tylko słowem:

„Jesteś sam... sam... sam...”

Mnie wita, znużonego pracą, wyczer­

panego krw aw ą walką o twardy, dławiący kęs chleba, jedno tylko pytanie, które samo nieubłaganie nasuwa mi się, ilekroć na spoczynek upragniony udaję się: „Co ju tro —co jutro będzie?” I to rozpaczne pytanie, jedyne szczęście moje, jedyną ucieczkę od życia—mój sen zabija!

Drobny deszcz uderzał w szyby mego okna, a we mnie rósł żal za wiarą dzie­

cinnych lat, za jasną swobodą chłopięcą...

Zacząłem wokoło siebie rozpaczliwie niemal szukać czegoś, coby mi ten „złoty sen na kw iatach11, ten „ideał wiary, cnoty"

przypomniało...

Żadnego strzępka pamiątki, żadnego obrazka naw et z lat dziecinnych... nic...

nic...

Nagie ściany — biedny mój stolik — konfesjonał, zarzucony całemi stosami pa­

pierów, szara, zimna pustka i basta.

Żal ogromny zatrząsł mną!

Zacząłem zazdrościć tym, którzy cicho, bez troski, spią sobie w mogiłach, nie nagabywani, nie szarpani, nie niepokojeni tak strasznie!

Zazdrościłem martwym przedmiotom, zwierzętom nawet...

W tem zapukano do drzwi, zerwałem się z łóżka, by je otworzyć, i schowałem się następnie czemprędzej pod kołdrę.

Do mego pokoju w eszła usługująca mi stróżowa. Była odświętnie ubrana i spieszyła się więcej niż kiedykolwiek...

Gdy się uporała już z niewielką zresztą robotą, zapytała mnie:

— A to pan dzisiaj wcześniej nie wstanie?

— Nie, — odrzekłem — późno posze­

dłem spać, a chciałbym zasnąć powtórnie, żeby mi się jeszcze raz tak śniło, jak pierwej...

— Ładnie się panu śniło? A co? — zapytała.

— Modliłem się gorąco do Matki Bo­

skiej—odparłem—tak gorąco jak za daw­

nych lat.

— A widzi pan, Matka Boska sama chce, żeby się uczciwie choć raz pomo­

dlić, a pan woli w takie uroczyste święto spać, zamiast pójść do kościoła!

— To dzisiaj święto?—zapytałem.

— Pan nie wie? Przecież mamy Nie­

pokalanego Poczęcia, wielkie święto...

Ot niech pan prędziutko się ubierze i pój­

dzie pomodlić się tak jak się prześniło, to i poweseleje pan i zaraz wszystko le­

piej będzie...

Pokrzątała się jeszcze chwilę i w y­

szła.

Niepokalane Poczęcie!... I znowu, ale już na jawie, przypomniały mi się bardzo dawne dziecinne lata — imieniny babki mojej — wielka uroczystość w rodzinie mojej — wielka radość dla wnucząt... P a ­ trzyłem na tę przeszłość moją jak na bar­

dzo dalekie samotne drzewo w pustem polu: jak na ptaka, który niknie z oczu wysoko—wysoko w chmurach...

Pójdę do kościoła — szepnąłem sam do siebie i zacząłem się spiesznie ubierać z uczuciem człowieka, tkniętego myślą

niesłychanie oryginalną, dziwną i nie­

zwykłą...

Pójdę do kościoła—mówiłem sobie—

tyle miesięcy... może lat nawet...

O garnął mnie smutek i trwoga!

Jakżeż ja z tem chorem sercem, chorą duszą, wyjałowioną, złamaną, wejdę tam—

tam?

Mimo to ubierałem się coraz spie­

szniej i ciągle pytałem siebie:

Jakżeż ja — „tam* pójdę—ja?...

Z tem czołem, naznaczonem stygma- tem bólu i grzechu—ja, który przeżyłem tyle łez krwawych i mętów tyle — mam stanąć wraz z tym tłumem prostaków, który tam znajduje karm dla wiary swej śle p e j--- ale ja, czy wierzenie moje dziecinne w baśń jasną, w baśń białą odnajdę?!

TU5-T<Jl

Patrzysz na mnie z fotografji. — Prze­

dziwnie zrobiona fotografja:—Ślepy apa­

rat chwycił tw arz twoją i głęboko upa­

miętnił najgłębszy wyraz twojej duszy tak, że jesteś przy mnie jak dawna — moja.

Przed chwilą byłem z gronem ludzi w modnej restauracji, skąd nad ranem już, wymknąłem się cicho, nie żegnając się z nikim, aby z tobą tym listem poroz­

mawiać!

Czy rozdrażniła mnie noc nieprze­

spana? Czy kołacze się we mnie głupie, przez Ciebie samą przeklęte, kochanie miłości? Czy ja samotnik bez drogi i celu idący teraz w życie dalsze, tęsknię za ja ­ snym promieniem, który padł w duszę moją z młodości twojej wiośnianej. Niewiem!

Wiem tylko że mi Ciebie trzeba, więc piszę ten list, który zostanie nazawsze bez odpowiedzi, tak jak Ty odeszłaś odemnie na zaw sze...

Gdy się czasem nad tem co się w na- szem życiu zdarzyło, zastanawiam, widzę że wszystko to, co uważałem za takie wysokie dobro, dla biednej doli mojej, było tylko ostatecznem jej pogorszeniem ..,

O! moje ty małe, jedyne — ja nie chcę nieść Ci złych ech ze wspólnie przeży­

tych chwil — nie chcę złorzeczyć Tobie, ani też razem przeżytym chwilom bo i po co?

Będę szczery — i powiem Ci, że nigdy

Będę szczery — i powiem Ci, że nigdy

W dokumencie Jak łza... (Stron 77-164)

Powiązane dokumenty