JAK ŁZA...
Tegoż autora wyszły:
Chore sny — poezje. — Lwów 1899.
Epigoni — powieść. — W arszaw a 1904.
K rew — nowele. — W arszaw a 1906.
Ich tajem nica — nowele. — W arszaw a 1909.
Kult ciała — powieść. — W arsżaw a 1909.
J a k ł z a — nowele. — W arszawa 1910.
W przygotowaniu:
Hedone — akordy zmysłowe.
MIECZYSŁAW SROKOWSKI
Nakładem Księgarni i Składu Nut KAZIMIERZA ID Z IK O W S K IE G O Warszawa, Nowy-Świat 21 □ 1910.
DRUKARNIA ARTYSTYCZNA □ □ □ □ □ □ □
□ □ □ □ □ □ KAZIMIERZA KOPYTOWSKIEGO WARSZAWA, NOWY-ŚWIAT 47. D fTE LE F O N 35-80.
MATCE W CZCI I MIŁOŚCI
POŚWIĘCAM.
Nie byłem już wówczas malcem wie
rzącym w bociany, ani w to, że w nocy przychodzi taka pani—wiedziałem dobrze, że mi życie dała matka, bo miałem już pełnych lat piętnaście. W dalsze docie
kania w tej materji nie wchodziłem a „fizjo- logja” nic mnie nie obchodziła. Był to jednakowoż u mnie ten okres czasu, gdy Duch puszczy i Indjanie przestali już mo
je myśli zapalać, a bardziej do duszy prze
mawiały mi Somosiera i Raszyn!
Pozatem zaczynałem się kochać-—na
zwijmy to ta k ...
Przedziwnie kiełkuje to uczucie w du
szy dorastającego dziecka, co na męty i brudy, któremi ludzie splugawili miłość ma zupełnie zamknięte oczy; wykwita ono w niewinnej duszy ogromnym zachwytem,
nie dotyka zupełnie niemal ciała — łączy się przedziwnie z zapachem kwiatów, które daje wiosna—niesie tchnienie bzów i jaśminu.
To nie przesada, ani poetyzowanie—
tak jest — chciejcie sobie przypomnieć tylko...
Ujrzałem „Ją” pierwszy raz w roz
mównicy klasztoru, w którym wychowy
w ały się moje siostry. Salon duży, jasny, widny, odwiedzający krew ni siedzą na kanapach, które w okół sali pod ściana
mi są ułożone i czekają na przybycie
„panienek”.
Ja przyszedłem z mamą odwiedzić moje siostry.
I wchodzą te panienki. W chodzą jak sarniątka, lekko i powiewnie chwie
jąc się, niby smukłe dziewanny w polu!
Niektóre miały różowe albo błękitne wstążki, przewieszone przez ramię, jako odznakę za postęp w naukach i za grzecz
ność.
Moje dwie szczebiotki już były daw
no w rozmównicy, już wcisnąłem im funt cukierków, z którego po drodze sam po
łowę ukradkiem schrupałem—gdy weszła
„Ona” ...
Był to pierwszy „pik w serce”, który w życiu uczułem i otrzymałem!
Siostry uśmiechnęły się zdaleka do wchodzącej, która oddawszy ogólny, obo
wiązkowy ukłon wszystkim zgromadzo
nym w salonie gościom, podążyła do cze
kającego na nią ojca.
A mnie przejmujące jakieś drżenie por
wało na widok tego nieziemskiego zja
wiska. Stanowczo ona była dla mnie nieziemskiem zjawiskiem — w ów c za s...
Dziś, jak sobie przypominam dobrze, a lat temu dwadzieścia i jeden i... może trochę jeszcze więcej — „zjawisko” było naprawdę prześliczne, ale „par excellence”
właśnie ziem skie... Jak na piętnastą wiosnę, rozwinięta bardzo śmiało — cera smagława z rumieńcami, szatynka o prze
dziwnych, stalowych oczach i bardzo czar
nych, zrośniętych nad fantazyjnym trochę noskiem, brw iach—usta wydatne, koloru dojrzałych tru sk aw ek ... W szystko razem, najsurowiej naw et sądząc, bardzo ładne, tylko . . . stanowczo nie nadziemskie . . .
Ale dla mnie była niebiańska—więc była! Zagapiłem się naturalnie na nią, i zamilkłem jakby w słup soli zmieniony!
Dopiero najmłodsza siostra moja, zwróciła mi szeptem uwagę, że to nie
grzecznie tak komuś się bardzo przypa
tryw ać ...
Potem otrzymałem kompletną infor
mację, od której serce szamotać mi się poczęło z radości.
Dowiedziałem się mianowicie, że moje bóstwo nazywa się Maniusia X, że ro dzice odbierają ją z zakładu, że będzie uczęszczała do pensjonatu w mieście i co najważniejsze, że w czasie ferji W ielka
nocnych przyrzekła odwiedzić moje sio
stry u n a s...
Dostałem gorączki...
A wogóle nie umiałem pojąć dla czego?! Pisałem niestety już i w tedy wiersze, ale tylko o bitwach! Najwię
cej zaś interesowała mię kasetka zamknię
ta w pierwszej szufladzie komody mojej matki, w której był krzyż virtuti militari, była oznaka legji honorowej (zdobyta pod Jeną) i medal pamiątkowy napoleoński
z wyspy św. Heleny mego pradziada.
Gdy otrzymałem dobry stopień albo za
służyłem na to grzecznością, pozwalała mi matka oglądać, a naw et czasem, wziąść do ręki te św iętości...
Nastąpił zwrot (chwilowy) w moim ż y ciu ...
Sypnęły się poematy „dla Niej” — a w szkole „nagany”.
Nazwałem ją moją Beatryczą. O—bo już wówczas wiedziałem że Krasiński mówi: „o Beatriks moja!" W iedziałem nawet, że D ante miał Beatryczę swoją!
Znałem się z temi rzeczami lepiej niż z gramatyką niemiecką i algebrą. — Wogóle literaturę lubiłem bardzo, i umia
łem z niej o wiele i wiele więcej niż mi wtedy jeszcze dać mogła szkoła. Spoty
kałem się więc z miłością w poezji cią
gle, ale rozumiałem, że to jest, ot sobie taki tylko temat, jak np. księżyc, kwiaty i słowik.
Teraz dopiero pojąłem co to znaczy mieć Beatryczę m oją...
A złe noty sypały się — poematy kw itły — byłem na wszystkich konferen
cjach, wykazywany ze złego postępu, ze wszystkich przedmiotów szkolnych...
I tak, nawet tę pierwszą, czystą i dzie
cinną miłość musiała opłakać matka moja!
Bo o późniejszych nie gadam nawet!
Tymczasem zbliżył się wielki tydzień i wielkanoc — we czwartek przed świą
teczny zaczynały się ferje i matka poje
chała do Sacre coeur po siostry—ja zo
stałem bardzo markotny w oknie naszego domu— nie wzięła mię matka ze sobą — nic dziwnego, wogóle zupełnie gniewała się na mie! Koniec roku szkolnego był już prawie na karku, bo wielkanoc w ów czas wypadła pamiętam, jakoś w drugiej połowie kwietnia, i mnie z tym zanie
dbaniem w naukach, groziło nie na żarty siedzenie drugi rok w tej samej klasie!!
Patrzyłem więc smutny przez okno i popłakujęc w ogromnym sekrecie, ba
dałem nadjeżdżające dorożki.
Ostatecznie przyjechały siostry. Po zamyślonych minkach poznałem, że im matka o mojem nie pojętem dla Niej za
niedbaniu w naukach opowiedziała — w styd mi było bardzo, ale nic po sobie
nie pokazałem. Pocałowaliśmy się na przywitanie, ale inaczej to było kiedy in
dziej—inaczej wyglądały poprzednie przy
witania na świętach w domu.
Bałem się trochę starszej siostry, Marji— była zawsze bardzo serjo — i już wówczas pojmowała życie jako szereg tw ardych i surowych obowiązków. Do młodszej zaś Oleńki miałem zupełne za
ufanie, ale i tu spotkał mię zawód; bo gdy zbliżyłem się do niej z propozycją wspólnej zabawy, twarzyczka się jej za
chmurzyła, i mruknęła tylko:
— E, nie...
— Dla czego? — pytam.
•— A ... a czemu ty się nie uczysz teraz? Mama przez ciebie płakała!
Ponieważ spostrzegłem, że ona też ma wielki gust do rozpłakania się, zro
biło mi się jakoś niewyraźnie i uciekłem do ogrodu. Wiosna była wczesna w tym roku i powietrze ciepłe. Jeszcze przed tygodniem uporządzono ścieżki i alejkę tego miejskiego ogródka. Pełnem latem, bjdo tu zacisznie i miło, bo na małej przestrzeni rosło wiele drzew owoco
wych, niskich i rozłożystych, tak, że cały ogród zmieniał się w jedną ciemną grotę.
Była naturalnie i dzikiem winem obrosła altanka.
W szedłem więc do ogrodu. Drzewa były nagie i czarne, gdzie niegdzie zale
dwie pokazywać zaczęła się trawka, w ą
tła i nieśmiała. O garnął mię świeży za
pach niedawno rozmarzłej i ocieplonej ziemi, słońce przyświeciło, wróble za- ćwierkały i... przypomniała mi się raz tylko widziana Beatrycze moja. Zaczą
łem deklamować sobie jeden z „poema
tów ” dla Niej pisanych, który się zacho
w ał w archiwum pamiątkowem mojej matki, dla tego mogę go przytoczyć — niech Bóg broni, nie w całości—ale pierw
szą jego strofkę tylko:
C zyż to moja ludzie wina Żem oniemiał, żem olśniony?
Że piękniejsza ta dziewczyna Niż poetów cud wyśniony?
I choć bólem darzy srogiem (!?) Chciałbym skonać przed jej progiem!!!
i trzy wykrzykniki—naturalnie! Ale w ów
czas zdawało mi się, że Heine z zazdro
ści się w grobie przewraca, a Petrarka, wogóle już istnieć przestał!
Uważałem się za poetę i byłem z te
go powodu bardzo dumny. Jednemu tyl
ko z moich przyjaciół, który się nazywał W ładzio Pająk, zwierzyłem się z mej miłości, poematów i dum y... Na tę du
mę odpowiedział mi krótko, a było to na lekcji języka niemieckiego, coś w tym ro dzaju:
— O tak—ty jesteś dumny— du bist dum !
W yzwałem go naturalnie za to na pojedynek, ale ostatecznie pogodziliśmy się z następujących powodów, po pierw sze dla tego żeśmy w żaden sposób nie mogli znaleźć drugiego pistoletu, a po drugie wytłomaczył mi nasz wspólny se
kundant, że Pająk jest z zamiłowania przyrodnik, ma naw et pójść do szkoły lasowej, więc przecież nie może się znać ani rozumieć na miłości, ani na poezji, .jako taki”!
Więc z jako takim pogodziłem się.
Oto tak wyglądały moje pierwsze dwa cierpienia, wypływające z miłości:
niepowodzenie szkolne z powodu poe
tycznych natchnień, i zajście z W ła
dziem, którego bardzo kochałem!
W tej chwili chodziłem po ogródku i cudowne przypomnienie zapaliło mi na
gle istne słońce w duszy: „Nikt w domu nie wie, że ona stała się panią mego serca i myśli i za parę dni ujrzę ją tu i wyznani — tak jest, niech się niebo i ziemia zapada, wyznam Jej wszystko!’"
I najlepiej będzie, myślałem, gdy się obydwoje zabijemy! Bo i śmierć za mło
du, to śmierć godna Bogów — a „ko
chanka Moora, tylko z ręki Moora zginąć może’J...
Zabiję Ją i siebie — — niema co!
Dosyć tej męki życiow ej!
I cieszyłem się ogromnie!
Tymczasem przypadek zrządził tak szczęśliwie, że Oleńce przyszło w sam wiel
ki Piątek na myśl, napisać karteczkę do Ma- niusi-Beatryczy, żeby się zejść w którymś kościele, o naznaczonej godzinie i razem już zwiedzić tradycyjne Boże Groby.
Mama dała zezwolenie i służąca z listem zaraz rano podążyła do domu mego Ideału!
Ale w południe przy śledziu W iel
kopiątkow ym , okropna bomba pękła.
— W którym kościele—zapytałem — mamy się z temi paniami spotkać?
—• W katedrze — odparła spokojnie matka'—ale ty zostaniesz w domu!
Uczułem nagle, że jakieś gorąco wzbiera mi w piersi, ciśnie się do g ar
dła, i choć to „mężczyźnie” bardzo nie wypada, uczułem, że to gorąco pow ędro
wało do oczu i rozpłynęło się w niepo
hamowanych łzach ...
— Dla czego?—zdołałem jeszcze w y
szeptać.
— Boś leniuch—odpowiedziała mama.
Siostry moje milczały— Marja z nie
mym uznaniem słuszności wyroku w tw a
r z y — Oleńce zbladła twarzyczka, oczęta zasmucone rozszerzyły się bardzo i spo
strzegłszy w moich oczach łzy, bez dłu
giego namysłu rozpłakała się na głos!
— Mamo, ja się poprawię — błaga
łem urywanym głosem.
— On się popraw i—pochwyciła Oleń
ka i przybiegła do matki okrywając po
całunkami jej czoło, twarz i ręce...
— Poprawisz się?—zapytała widocz
nie wzruszona mama.
A ja dobrze wiedziałem, na którą z moich przysiąg, rodzicielka moja jest najwrażliwszą, więc zawołałem z zapa
łem:
— Szlacheckie słowo honoru daję, że się zupełnie popraw ię — i równocześ
nie pomyślałem sobie, że już wobec tego zabijać się nie m ogę...
Oleńka rzuciła mi się na szyję i na Boże Groby poszedłem.
O naznaczonej godzinie spotkaliśmy się z Beatryczą i jej matką. Matki się poznały, koleżanki przywitały, ja stałem zupełnie ogłupiały i miąłem czapkę w rę kach, z któremi w innym wypadku abso
lutnie nie wiedziałbym co mam zrobić.
Maniusia wydała mi się jeszcze pięk
niejszą. Po wyjściu z kościoła, ja sze
dłem 7. tyłu z mamami, a panienki we trzy naprzód—byłem naw et zadowolony że tak się ułożyło, bo zbliżenie się „do niej” onieśmieliło mię zupełnie!
Po zwiedzeniu kościołów, stanęła umowa, która znowu wielką sprawiła mi
radość — otóż matka panny Maniusi zgodziła się na to, żeby jej córeczka drugi i trzeci dzień świąt u nas spędziła, a zgodziła sie na to tem łatwiej, że Ma
musia nie miała już wcale do klasztoru wracać.
W oczekiwany ów drugi dzień świąt, około południa zjawiła się Maniusia z matką; było śniadanie i święcone jajko, więc jak zwykle, wszyscy dzieląc się niem, składali sobie nawzajem życzenia
—ostatecznie Maniusia, z widelcem w je d nej ręce, z talerzykiem w drugiej, a iro nicznym uśmieszkiem na buzi zbliżyła się do mnie.
■— A panu—rzekła, patrząc mi ogrom- nemi swemi oczyma prosto w tw arz—panu życzę lepszego pow odzenia... w szkole!
Krew uderzyła mi do głowy — nie umiałem słowa wyjęknąć—nastąpiło przy
kre milczenie. Ostatecznie bąknąłem nie
śmiało bardzo;
— Życzę pani szczęścia.., zdrowia i długiego...
T u zaplątał mi się język, ale Ma
musia dodała rezolutnie:
— Ż ycia... A po śmierci żywot wieczny, amen.
W szyscy zaczęli się śmiać, a ja by
łem bardzo, bardzo nieszczęśliwy, i my
ślałem sobie, że siostry moje (a właści
wie główny żal miałem do Marji) są b ar
dzo niedobre, że już naw et „jej” gadały 0 mojej szkole.
Układałem sobie w myśli, naszą pierw szą rozmowę sam na sam; posta
nowiłem skorzystać z pierwszej sposob
ności, żeby się zupełnie zrehabilitować.
Tymczasem siedziałem milcząc zawzięcie, 1 musiałem mieć bardzo smutną minę, bo Beatrycze moja zagadnęła mnie:
— Czy pan zawsze jest taki milczący?
— O nie, nie — odpowiedziała moja matka za mnie.
— A czemu pan dzisiaj tak milczy, jak tabaka w rogu? — zapytała mię zu
pełnie łobuzerskim tonem, wkładając ko
niec widelca, z kawałkiem szynki, do anielskich ust swoich.
— Nie lubię siedzieć przy stole i cią
gle jeść — na W ielkanoc nic się nie robi tylko od rana do wieczora je . . .
— A co pan lubi robić?—znowu iro nicznie zapytała panna Maniusia.
— Nic—wtrąciła cierpko M arja...
— O n ? ... on lubi wiersze pisać—za
wołała Oleńka — o takie ładne!!
— A, to pan poeta?
Spuściłem skromnie oczy,
— Niech pan dla mnie wiersz napi
sze! dobrze?
Boże! — pomyślałem sobie— przecież wszystkie kajety i skryptury szkolne za pisałem wierszami dla niej.
— Dobrze — szepnąłem.
Ale widocznie poezja moją B eatry
czę interesowała, bo pytała w dalszym ciągu:
— A jakie pan wiersze pisze? Takie jak Mickiewicz?
Mamy zaczęły się śmiać, a z kolei panna Maniusia zarumieniła się:
— No tak—zaw ołała—przecież Mic
kiewicz był poetą i napisał Pana T ad e
usza, Dziad}^ i sonety krymskie,— w yre
cytowała jednym tchem.
— Ale nie, nie—przerw ała Oleńka—
Muś (tak mnie w domu nazywali) napisał
wiersze o bitwie pod Grunwaldem i W an
dzie jak się utopiła we Wiśle!
— Ja o bitwach nie lubię... Niech mi pan o W andzie przeczyta.
Serce mi biło jak młotem, rosłem w dum ie... Rozmowa dzięki O leńce,prze
szła na mój te re n ...
— Dobrze — odparłem — przeczytam ale w ogrodzie!
I pozwolono nam wstać, poszliśmy do ogródka, gdzie czytałem poemat o W an
dzie, która w mojej fantazji kochała Ry- tygiera i dla tego utopiła się.
Maniusia naw et gdy przeczytałem ostatnią strofkę:
Zapłakały druchny młode Jęk się W dal rozprasza (!)
Zbudź się Lechio! Znasz sw ą szkodę?
Zgasła gwiazda nasza!
miała łzy w oczach. Od tej chwili zaczęła się miłość. Siostry pobiegły patrzeć jak urządzono grządki i jakie zasiano kwiatki, a myśmy tymczasem poszli w głąb ogrodu.
Po chwili milczenia zagadnąłem:
—• Dla czego pani przy święconem jajku życzyła mi lepszego powodzenia w szkole?
W zięła mnie za rękę i patrząc mi ślicznie w oczy, szepnęła:
— Przepraszam ...
Szczęście rozparło mi p ie rś...
Szczęście jakie można tylko od
czuć sercem czystem dziecka i w iarą dziecka.
— Ale — ale dla czego? — pytałem żeby coś mówić, bo zdawało mi się że tracę przytomność.
— A bo siostra pana, Marynka, coś mi tam m ów iła...
Oprzytomniałem i zacząłem mówić to, co sobie dawno powtarzałem, unie
winniając się sam przed sobą z niepowo
dzeń ostatnich w szkole:
— Ja, proszę pani, nie umiem się wcisnąć w szkołę, mnie w szkole ciasno...
Uczą mnie algebry i zrównań, co mnie nic, ale to nic nie obchodzi, uczą mnie statystyki austrjackiej i chem ji... po co?
Ja ani chemikiem ani matematykiem nigdy przecież nie będę, a z innych przedm io
tów umiem wiele więcej, niż to co mi wykładają! Nienawidzę szkoły!
— Ale szkoła jest potrzebna żeby zdobyć sobie stanowisko, kto szkoły nie skończy, jest potem niczem, p an ie...
— O n ie... m o g ę... mogę być prze
cież literatem!
— E— lite ra t... Literat to nie jest żadne porządne stanowisko, ale i literat musi także przecież pójść na uniwersytet.
Ten ostatni argument pobił mię — uniw ersytet wydawał mi się wówczas dziwnym rajem.
— No ta k ... ma pani r a c ją ... naprzy- kład na wydziale filozoficznym, literatura i h isto rja ...
— A widzi pan! I można być przy- tem profesorem...
Nagle zmieniła temat i zapytała:
— Czy pan lubi biegać?
— Ja bardzo dobrze biegam, mało kto mię przegoni.
— To niech mię pan złapie — i nim się opamiętałem, puściła się pędem, jak sarna, przez alejkę.
Ogród nasz kończył się sztache
tami, pod któremi stała ławeczka. Beatry
cze moja usiadła ciężko dysząc ze zmę
czenia, z błyszczącemi oczyma i zaru
mieniona,
— A — a, nie złapał pan dobro
dziej!
— Bo nim się spostrzegłem, już pani uciekła!
Chwila milczenia, potem zagadnęła:
— A napisze pan poeta jaki wierszyk dla mnie?
Zamknąłem oczy i palnąłem bez na
mysłu:
— Ja napisałem już do pani półtora kajetu wiersz}^!...
— Do mnie? Przecież pan mię dzi
siaj poznał?
Zaprzeczyłem gorąco. Waliłem jak dobrze nauczoną lekcję, ale serce biło mi w takt tej lekcji zupełnie w tempie. W y- tłómaczyłem jej więc (o! jakżeż ja sobie wymarzyłem tę rozmowę) że przede- wszystkiem widziałem ją w snach dawno, dawno i t. d. Potem że sny moje spraw dziły się na jawie gdy ją ujrzałem w parlatorjum Sacre-Coeur — i zacząłem pisać — pisać — pisać! Przyznałem też że szkoła zawadzała mi bardzo.
Beatrycze zamyśliła się bardzo, w y
słuchawszy tego wszystkiego, potem sze
pnęła:
— Boże, jakie ja sieję nieszczęścia wokoło siebie. Zdziś Kowalski repeto- wał, Staś Muszkiet rep eto w ał... a teraz znowu p a n ... już trzeci!
— O! ja nie będę repetował!
— Nie, pan nie będzie, niech mi pan da sło w o ...
— Ja już mamie dałem słowo!
Ale Beatrycze moja błyskawicznie zapomniała o wszystkich nieszczęściach, które rozsiała, i zawołała nagle, klaszcząc w dłonie:
— Proszę mi pokazać te wiersze do mnie!
— O! ja przecież je wszystkie na pa
mięć umiem, proszę pani—rzekłem z dumą.
Zacząłem deklamować, wziąwszy od niej wpierw przyrzeczenie milczenia. No i tu już miłość moja wyszła jak na dłoni.
Beatrycze moja opuściła główkę i była czerwona.
Niebawem przybiegły siostry z wia
domością że mama Maniusi już jedzie,
ja wczas zamilkłem tajemniczo, poszliśmy się pożegnać.
Maniusia została jeszcze aż do n a
stępnego dnia. Teraz cały wieczór by
liśmy zawsze razem z mojemi siostrami, ja cicho płonęłem chęcią poprowadzenia dalszej poufnej rozmowy i poznałem po raz pierwszy, bodaj w bladem odbiciu, jak to wygląda taka cicha męka, spowo
dowana ludzką obecnością.
Noc spędziłem prawie bezsennie, ca
łując namiętnie poduszkę...
Błysnął świt kwietniowy, cicho wy- sunęłem się z łóżka, bo uknułem plan cały. Mój pokoik miał wyjście w prost do przedpokoju, to ułatwiało sytuację.
Ubrałem się bez szelestu i ku zdziwieniu służącej, która właśnie w przedpokoju zabierała się do czyszczenia całej baterji trzewików, porwałem moje, jeszcze nie wyczyszczone i stojąc na jednej nodze, wkładałem jeden po drugim.
Tymczasem Franciszkowa zagadnęła:
— A paniczowi co się dziś stało, że o siódmej na nogach?
— Moja kochana Franciszkowa, pro
szę nic nikomu nie m ów ić.., Chcę małą niesp o dziankę zrobić...
— Niespodziankę... Niespodziankę...
Do szkoły to się dobudzić nie można, a jak są święta, „to poza ran k i” się zrywa!
Ale mnie już nie było!
Miałem kolegę którego ojciec był właścicielem dużych zakładów ogrodni
czych, tam pędziłem co tchu. Janek, mój kolega, spał jeszcze, gdy spocony jak ruda mysz, wszedłem przez dobrze znaną furtkę do ogromnego ogrodu, gdzie tyle stoczy
łem bitew i zapasów na śmierć i życie.
Był to już trzeci dzień świąt, w ła
ściwie dzień powszedni i robotnicy pra
cowali w inspektach. Natknąłem się na ojca Janka, który znał mnie dobrze i lubił.
Był to duży człowiek, z tw arzą uderza
jąco podobną do portretów króla Sobie
skiego, dobroduszny i pogodny. Zdaleka już zawołał:
— A! kochany kolega! Cóż kolegę tak raniutko sprowadza?
Oj ciec Janka wszystkich współucznió w syna, którzy przychodzili dość często na harce do obszernych jego ogrodów, ty tu
łował „per kolega11.
— Dzień dobry panu dobrodziejowi—
rzekłem — ja przyszedłem z bardzo w a żnym interesem do Jan k a...
— Kiedy leniuch przewrócił się na trzeci bok i chrapie, każę go zbudzić zaraz, ale co to za bardzo ważny interes ma kolega do mego Jąnka? Wolno wie
dzieć?
— O t. . . n ic . . . głupstw o... drob
nostka—bąkałem.
— A więc jakieś bardzo ważne głup
stw o—zaw ołał i począł się śmiać na całe gardło. Po chwili znowu zapytał:
— A ja nie mogę tego załatwić?
W ziąłem na odwagę, bo czas naglił:
— Owszem, proszę pana, chciałem poprosić o trochę fiołków ...
•— To pocóż Janka do tego? Chodź kolega!
Chciał mi zrobić duży bukiet z roz
maitych bajecznych kwiatów, ale ja p ro
siłem o fijołki... Niech będzie duży, duży, ale same fijołki.
Przydreptywałem z niecierpliwości nogami, gdy ogrodnik, pod okiem samego pryncypała, gotowe już małe i większe bukieciki owijał drutem i kładł jedne obok drugich; potem całą tę masę razem złą
czył w śliczny kształt podłużny, dodał jakiejś wiotkiej, rosnącej jak boże drzewko trawki, potem cały ten mój skarb ułożył na kilku dużych liściach paproci, trzonek bukietu okręcił srebrnym papierem i—
oniemiałemu z zachwytu podał:
O! jakżeż serce mi sk ak ało ...
Wyszliśmy z oranżerji, tymczasem stary mówił, patrząc na bukiet:
— Bardzo, panie dobrodzieju, „ele
gancko” zrobił, duży makartowski bukiet, z samych fijołków. A le ... kawalerze!
mnie się coś za to należy...
Cała radość pękła odrazu w piersi mojej, jak bańka m ydlana... Czułem tylko że wszystka krew uciekła mi do ser
ca i zimny pot mię oblał. Bąknąłem cicho:
— Ja myślałem, proszę pana, że to będzie.., tak parę fiołków ... mały bu
kiecik... i właśnie chciałem Ja n k a ...
A stary śmiał się znowu na całe gar
dło i powtarzał:
— A mnie się coś za to należy, ale tylko jedno słówko! Blondynka czy bru
netka? co? ha! ha! ha!
— Pocieplał mi świat odrazu:
— E ... n ie ... T ak chciałem fiołków rano do domu przynieść... Siostry są na św iętach...
— A to kolega aż tak „po fiołko
wemu" siostrzyczki kocha? H m ... hm ...
no—nalegał w dalszym ciągu—a jakie ma oczy?
— Duże, siwe — powiedziałem, bo już taka radość wezbrała we mnie, żebym mu się chętnie na szyję rzucił.
— A ile kolega ma lat?
— Czternastego sierpnia skończy
łem piętnaście — wyrecytowałem jednym tchem.
— O, to ju ż koledze poszło dobrze na szesnasty „nieuroczku” ... A któż to taki? Pewnie koleżanka sióstr? co?
— Tak,—odpowiedziałem.
— A tak, — powtórzył stary i po chwili już sam do siebie mruczał — świat się w kółko, jednakowo zawsze obraca...
Szesnaście... szesnaście... ot w io sn a...
i ja już wtedy zaczynałem ... — Potem rzekł głośniej:
— A mój gałgan to nic, ino cały dzień z flobertu do w róbli kropi!
Podziękowałem mu, jak umiałem naj
serdeczniej i wybiegłem. Niosło mię, n a
turalnie, na skrzydłach.
W domu zastałem wszystkich zgro
madzonych w stołowym pokoju; w chwili, gdy wszedłem, Franciszkowa poważnie w niosła kawę na tacy. Pot kroplami spływ ał mi z czoła, oddychałem ciężko.
Stół, nakryty białym obrusem, przy stole matka i jeszcze różowe snem dziewczątka.
Byłem tak zmęczony, że podając mojej Beatryczy bukiet, ledwie zdołałem w y
powiedzieć:
— Dzień dobry.
Panna Maniusia zarumieniła się okrop
nie, ale spotkało mnie ogólne uznanie, wyrażone przeciągiem:
— A-a-a!
Mama naw et powiedziała:
— Ładnie się Muś spisał, po rycer
sku. Mój syn! No, a teraz odpocznij i napij się kawy.
Oleńka skakała zachwycona w około bukietu, naw et surowa Marynka zrobiła minkę pobłażliwego uznania.
Było mi dobrze.
— A wiesz—zawołała Oleńka—mama była w rozpaczy, bo Franciszkow a po
wiedziała, żeś ty się zerwał o świcie i mówiłeś jej, że idziesz zrobić wmieście niespodziankę, wszyscy myśleli że to pe
wnie jakaś kocia muzyka dla profesora, albo coś takiego!... A zkąd wziąłeś tyle fijołków, taki cudny bukiet?
— Nazbierałem w lasku.
— O, nazbierał w lasku fijołki na drutach!
Ale tu obroniła mię matka:
— Daj mu spokój, to jego rzecz.
Dobrzy bogowie sprawili, że w ciągu dnia tego mogłem jeszcze z Beatryczą mówić bez świadków „całe długie pół godziny".
Tym razem to nie było w ogrodzie ale stał się ten oczekiwany cud, w smut
nej chwili powrotu Maniusi do domu. Pod wieczór przyszła po nią jej mama, moja matka i ja odprowadzaliśmy je, siostry zostały w domu bo wieczór był bardzo chłodny a Oleńka kaszlała. Mamy szły za nami, „dzieci“ naprzód. Ledwieśmy odeszli od mam parę kroków, Maniusia zaczęła:
— W ie pan, będę teraz chodziła do pensjonatu, zawsze rano przed ósmą, od nas bardzo blizko, tak, że będę szła sam a...
T u spojrzała na mnie, a j a —nic, na prawdę jak tabaka w rogu! Beatrycze po chwili znowu mówiła:
— Bo moja mama jest z przekonań trochę amerykanką, mówi że młoda dziew
czyna powinna się uczyć samodzielności i jest przeciwną dawaniu na dwa kroki drogi—straży przybocznej.
Mówiąc to, pochyliła główkę, potem znowu, ale już bardzo pytająco, spojrzała na m nie...
A ja, choć w łeb strzel, nic!
Widocznie zaambarasowana, cedziła potem słówko po słówku:
— Będę sobie przechodziła naszą ulicą, potem przez skwer m iejski... tam tak m iło... już się zielenić zaczyna...
a za tydzień... za dw a... cudnie będ zie...
zawsze, zaw sze... ran o ...
A ja jeszcze nic! Tak to czternaście lat małej kobietce więcej dają rozumu życiowego, niż nam nieraz o wiele wię
ksza ilość wiosen!
W końcu Maniusia zapytała już tro
chę poirytowanym głosem:
— A panu którędy przypada droga rano do szkoły, czy przypadkiem nie też tamtędy?
Nareszcie pojąłem:
— Ależ naturalnie... wszystko jedno którędy... Zawsze tamtędy!—zawołałem.
Zaczęły się czasy szczęścia, a szczęście polegało na tem, że ja z ogromnym n a
kładem drogi co rano odprowadzałem Beatryczę do pensjonatu. Ku zdziwieniu Franciszkowej naszej i mojej matki przed
siódmą już zrywałem się z łóżka i z całą pliką książek pod pachą, rezygnując ze śniadania a nawet z dziesięciu centów, które dawała mi matka na drugie śnia
danie, pędziłem do szkoły!
I codziennie spotykałem tchnącą po
rankiem jak bez majowy, Beatryczę moją!
Mówiliśmy do siebie bardzo mało, a jeśli które z nas wogóle cóś przemó
wiło, to raczej ona, ja praw ie nigdy nie mogłem słowa wypowiedzieć ze szczęścia.
Ale za to pisałem ... pisałem . . . pi
sałem .. .
W szkole było bardzo źle.
W końcu miłość nasza w zielonej alejce skweru miejskiego, miłość praw dziwie porankowa, poczęła się rwać.
K u memu wielkiemu zmartwieniu, spostrzegłem, że moja ukochana jest jakoś dziwnie roztargniona, że wychodzi z domu, nie jak dawniej dość wcześnie, żeby módz spędzić parę chwil ze mną, ale w sam czas, to jest zaledwie tak, by się nie spóź
nić na lekcje.
Przebiegała w pośpiechu naszą alejkę, gdzie stęskniony czekałem, tak szybko,
że ledwie wydążyć mogłem; ja wciska
łem jej milcząc nowy jakiś wierszyk w rączkę i smutno odchodziłem.
Aż raz, a było to, pamiętam, w dzień jakiś dżdżysty, szedłem śmiertelnie smutny pod parasolem do szkoły, chowając na sercu poemat który jej miałem ofiarować.
Była to tragiczna skarga na zmienność mojej ukochanej, a każda strofka tego poematu kończyła się strasznym refrenem:
„Ja się zabiję—ja się zabiję!"
Beatrycze dnia tego przyszła później niż zwykle, mimo to nie spieszyła się wcale, szła wolno noga za nogą i szu
kała mię oczyma. Przystąpiłem do niej.
— Czy w ie—zapytała mię jak zwy
kle przez trzecią osobę,—czy wie, że bę
dzie miał dzisiaj miłą niespodziankę? Bo ja na pierw szą godzinę do szkoły nie pójdę dzisiaj. . . nie nauczyłam się historji i niech on też na pierwszą godzinę nie idzie. Dobrze?
Serce mi bić poczęło gwałtownie.
— Dobrze—bąknąłem.
Ona ciągnęła dalej:
— Doskonale się składa, bo miałam z nim p ogadać...
— I ja też mam wiele do powiedze
nia — odparłem, sięgnąwszy w zanadrze po mój poemat.
Moja Beatrycze znała dobrze ten mój gest i zrobiła minkę znudzoną:
— Ma wiele do powiedzenia? A dla czego przez tyle dni nigdy nic nie mówił ciekawego? Dla czego?
— Bo ja k o ś... już nie m o g ę... taka obojętność dla mnie . . .
—■- No, bo ciągle to samo i to samo . . . On robi tylko w iersze. . . nie można tak zawsze przecież. . .
— Proszę jeszcze przyjąć ten ostatni—
rzekłem niemal płaczliwym głosem i po
dałem jej cały arkusz zagryzmolony.
Beatrycze dosyć leniwie podała mi sukienną torebkę:
— Niech tam w ło ży . . .
Drżącemi rękoma wziąłem podaną torebkę, rozciągnąłem jedw abny sznurek i . . . o zgrozo! Oto ujrzałem w torebce bułkę z masłem, którą Beatrycze, jak zw ykle, ze sobą wzięła do szkoły, owi
niętą dokładnie w mój przedostatni poe
m a t.. .
Nie miałem siły słowa wyrzeknąć. . . Milcząc, złożyłem jeszcze jedną ofiarę na ołtarzu niewieściej płytkości i milcząc oddałem jej woreczek.
— I znowu nic nie mówi? Przecież powinien coś p ostanow ić... c o ś ...
W zruszyła ramionami.
— Cóż ja mam postanawiać?—zapy
tałem smutno.
— No niech pomyśli, ale prędko bo szkoda czasu, co mamy zrobić z tą pierw szą, nareszcie wolną, godziną?
Tu spojrzała na mnie pytająco, a w ką
cikach jej ust drgał silnie wstrzymywany śmiech.
— P ójdźm y... pójdźmy do Ogrójco- wej kaplicy, obok k a te d ry ... Tam niko- guteńko niema ... Będziemy sam i. . . — rzekłem.
— Do kaplicy? A niech będzie do kaplicy!
Przyśpieszyliśmy kroku. K atedra była tuż obok.
Weszliśmy. Słyszałem głośne bicie własnego serca. W nętrze jej było ciemne, przez witraże nieśmiało sączyło się zgas- łemi kolorami zabarwione światło, usie
dliśmy milcząc w małej ławeczce i tak parę minut, nic nie mówiąc, przesiedzie
liśmy. Czułem, w miarę jak czas upły
wał, że powinienem „coś“ zrobić . . . dać jakąś inicjatywę do czegoś... W ogóle rodzaj przeczucia, instynkt, mówił mi, że powinienem być mężczyzną, chociaż ro
zum nie zdawał sobie z tego sprawy i nie wiedziałem czego chcę.
Chwile m ija ły ... Beatrycze cicho, po kościelnemu westchnęła, potem spojrzała na mnie pytająco.
Bezwiednie wyciągnąłem pod ławką rękę, chcąc ująć jej dłoń.
Usunęła ją szybko, szepnąwszy nie
cierpliwie:
— Baba się patrzy!
— Jaka baba?—zapytałem.
— Jeżeli nie widzi, to niech się lepiej popatrzy. Tam w kącie, obok ołtarza, siedzi skulona żebraczka.
Nareszcie porw ała mię pasja.
— Gdybym mógł, tobym ją siłą woli zabił!—rzekłem już półgłosem niemal.
— Nie trzeba jej siłą woli zabijać, tylko niech jej da centa, to ona sobie pójdzie, — poradziła mi spokojnie Bea
trycze.
Nastało przykre milczenie — długie milczenie — ale ja już zrozumiałem że muszę być prawdziwym mężczyzną. W ięc rzekłem:
— W pośpiechu nie wziąłem dzisiaj od mamy drobnych... Ale proszę mi po
życzyć centa, a ja pod słowem honoru jutro oddam . . .
Chwila m ilczenia...
— Ja miałam centa — odparła — ale kupiłam sobie pióro . . .
Milczenie zn o w u . . .
Beatrycze schyliła głowę na ławkę i twarzyczkę schowała w ręce. Po chwili usłyszałem cichy, potem coraz głośniej
szy śmiech jej. Śmiała się długo, długo, a ja siedziałem czerwony jak burak i znów milczałem.
W końcu złość mię porwała, nawet na mój ideał:
— Dla czego się pani śmieje? — za
pytałem.
Długo nie mogła przemówić, w końcu wykrztusiła:
— Prawdziwa miłość p o ety ... Bez jednego centa na dw oje...
Porwałem książki i w ybiegłem ...
Gonił za mną śm iech...
MARKIZA.
— Niczego nigdy nie zapomina się, a wszystkie gadania o zapomnieniu, o tem, że można uciec przed samym sobą, to blaga, proszę pani!
— W ięc pan uciekał sam przed sobą?
Niech mi pan to wytłomaczy!
On szeptał tymczasem w myśli, pa
trząc na nią:
— Z łez i słońca, z rosy smutnych irysów i ognia cała mi jesteś stworzona, ty blada, wiotka, smukła pani moja.
Zniecierpliwiła się.
— Dlaczego pan nie odpowiada?
— Niech pani usiądzie tu, w tym ci
chym kątku sami będziemy—pani na ko
zetce, a ja daleko, daleko na fotelu—do
brze?
— Co to znaczy uciekać przed sobą?
— To znaczy być krwawo skrzyw
dzony, to znaczy widzieć pogrzeb w ła
snej dobrej doli i być na tym pogrzebie;
to znaczy rozejrzeć sie potem wokoło siebie i mieć pustkę taką, jakby się żyw
cem w ogromnej trumnie zamkniętym było...
- - A potem?
— Potem się porzuca kraj rodzinny i owe mgły łez ohydnych, takich łez, które się roni ze wstydu, że się płacze, unosi się precz, między obcych! To zna
czy uciekać przed sobą!
— A tam pomiędzy obcymi czy się zapomina?
Milczenie.
— Czy się zapomina? Mnie się zdaje, że ja, gdybym widziała obce kraje, takie bardzo dalekie, i tak dalej... tobym za
pomniała.
— Nie, Markizo.
Bledziuchny, jak obłok ranny, ru mieniec, i lekkie zniecierpliwienie:
— Dlaczego mnie pan nazywa Mar
kizą!
— Bo pani jest cudnym, żywym por
tretem smutnej, złotowłosej Markizy o sennych a dumnych oczach, panno Jolo.
— Bardzo proszę, ani Jolo, ani Mar
kizo żadna; to tak łatwo i krótko po
wiedzieć: Pani!
— Tak, zapomniałem, niech mi pani przebaczy; zapomniałem, że są otchłanie, których naw et szczera, życzliwa rozmo
wę przędzą leciuchną osnuć się może...
nic, nic.
Podniosła na niego spojrzenie—z pod rzęs popłynął ogień szafirowy i dumnie zgasł.
— I nie uciekł pan przed sobą?
Mówmy o tem...
— Było to tak: W dzierałem się na strome szczyty alpejskie; unosiło mnie burzliwe morze; witały mnie tryumfalne łuki Paryża; stałem zdumiony przed Ve- nus z Milo i cicho padłem na twarz przed Laurą Dianti boskiego Tycjana...
M adrytu duma i ruiny mówiły do mnie elegją wieków, obiły się o biedną, bez
domną pierś moją wichry Sahary i... my-
siałem po latach włóczęgi, że uciekłem przed sobą.
Aż raz, wie pani, dziwna, przelękła myśl opanowała mnie, myśl, która mnie piekła jak kropla witryoleju. A gdyby tak wrócić do kraju?
— I powrócił pan?
— Tak, ale jakie to dziwne było!
Dotarłem do W iednia, tam wziąłem po
ciąg najbliższy, wiozący mię do Krako
wa, do Polski. Było to wieczorem, za
snąłem w wagonie jak kamień, otoczony gwarem niemieckiej mowy. Gdy po raz pierwszy otworzyłem oczy, pociąg za
trzymał się na jakiejś stacji. Słucham i własnym uszom wierzyć nie chcę. W o łają po polsku: „Kawa“! „Świeża woda!
W oooda“! —ciąg n ie w niebogłosy jakiś chłopięcy głos.
Rzuciłem się do okna, chciałem wo
łać sam nie wiem co już, ale nie mo
głem: gorąca fala w piersi mi w ezbrała i... czy pani się śmiać ze mnie będzie?—
I zapłakałem.
Spojrzała na niego. Złoto - włosą główkę oparła na piersi, na te ciche nie
wzruszone piersi; dumne szafirowe oczy były dokładnie nakryte rzęsami...
Milczenie, potem zimne, matowe py
tanie:
— W ięc pan wrócił do kraju spo
kojny, to znaczy ucieczka przed samym sobą udała się.
— Nie, Mark... przepraszam, nie, pani.
W tej chwili, gdy usłyszałem to swoj
skie wołanie, głos mego głupiego serca mówił we mnie: „Widzisz ziemię swoją, a gdzie jest szczęście twoje?
— A czy ono było kiedy?
— Szczęście moje? Było, pani...
— ja k ie ?
— Szkarłatne, jak mak rozkwitły, płomienne, jak skw ar lipcowy. O, jaka pani inna jest...
Znowu cień rumieńca na białej jak lilja tw arzy jej zamajaczył, oczy raczyły do połowy odsłonić się i usłyszał ra niącą pychę słów:
— A tak, ja jestem co innego, a to pańskie szczęście co innego zupełnie było...
W stała.
— Czy pan zostaje długo w W ar
szawie?
— Nie, pani, wyjeżdżam, obejrzę tyl
ko kawałek karnawału, który nie wiem naw et kiedy właściwie zaczyna się!
— Bal pierwszy, duży bal, jest w so
botę.
— Pani będzie?
— Będę!
— Proszę panią o pierwszego ka
dryla!
Długie wahanie. Mimowiedny rzut oka wzdłuż całej jego postaci, potem okropne zmieszanie.
— Pan?
— Tak, ja proszę panią do dalszej rozmowy przy „kontredansie“...
— Dobrze... jeśli pan będzie...
Ukłonił się i odszedł, bo śmiech ser
deczny w ezbrał w nim tak silnie, że le
dwie mógł go powstrzymać. Zmieszał się w ogromnym salonie z tłumem gości.
W idział ją zdaleka, weszła też do sali i zaczęła wesołą, swobodną rozmowę z gronem młodzieńców.
On patrzył na nią z za tłumu i my
ślał: Biedne dziecko!... jakie śmiertelnie przerażone było koniecznością oddania jednego tańca literatowi! Nie wie dumna lilijka, jak często ma i mieć będzie obok siebie na rautach i balach uprzejmie jej nadskakujących synów moich własnych pachciarzy i ekonomów!
Ale złoto ma wagę.
I pocóż było moim tam, hen daleko, na kresach, sławę swoją bezimiennym zostawiać kurhanom — a złoto wszystko w ostrą stal przetapiać?— po co? Co mnie, smutnemu ich potomkowi, po chmur
nej sławie ich? Po orlich husarskich skrzydliskach, które w padły w nieznane mogiły, i po chocimskich zamkach, z któ
rych się ruiny sypią?
I szepnął sobie po raz setny w życiu:
— Nie umiem żyć i basta!
Usiadł zdała i znowu widział pannę Jolę, którą markizą przezwał—patrzał na nią i szeptał w najtajniejszej istocie swojej:
— Wybujałoś ty, paniątko moje —
„hetmańska detyno" — jak owa złocista dziewanna, w kwietnym stepie moim!
H ebanowa bruneta o oczach Lukre
cji Borgji mówi do niego:
— Zkąd pan wraca?
— Z Hiszpanji, proszę pani...
— Dużo pan tam pisał?
— Nic.
— Studjował pan zapewne? Cóż hiszpanki?—zmysłowe jak piekło—chcia
łabym kiedy widzieć taką szalenie pło
mienną niewiastę?
— Niech się pani w lustro popatrzy...
— O nie, panie! To już pan nie znawca— nam, polkom, palą się mózgi i wyobraźnia, a im tam, na Południu — serce i zmysły!
— Gorzej, gdy głowa płonie.
— Nie, panie, bo szybko chłodnie—
wiem to po sobie; tyle lat zamężna je
stem.
— Gdzie mąż pani obecnie bawi?
— Na razie w domu... Niech pan bę
dzie kiedy u mnie — nie mówię, u mas,
bo mój mąż przyjmuje osobno i wogóle nie miesza się do mnie.
Zbliżyła się do niego tak blizko, że niemal czuł jej potężną pierś opartą o swoją. Ale on miał na duszy jeszcze chłodny, jaśminowy wiew Markizy i od
skoczył od niej ze wstrętem prawie...
Trzeba było naprawić to jakoś — ujął więc jej rękę i podniósł do ust:
— W każdej chwili jestem na usługi pani.
Otrzymał w odpowiedzi znaczący u- śmiech — potem znowu atak:
— Niech mi pan poda ramię — pój
dziemy do małego saloniku, usiądziemy sobie w kącie i...
Przerw ał jej.
— I tak dalej...
— Żadnego dalej nie będzie... na razie.
— A, grom, by cię spalił, babo! — pomyślał i po w ersalsku z dziwnie ura
dowanym uśmiechem podał jej ramię;
Tam na kozetce atak za atakiem, a on myśli:
— Od dwóch lat nie byłem tutaj,
i ludzie się trochę pozmieniali ci, któ
rych znałem — a nowi przybyli, naprzy- kład takie z alabastru rzeźbione, koron
kowe cacko—Markiza.
Płomienna brunetka tymczasem trze
pała:
— Mnie właściwie nikt w życiu nie rozumie; ja, gdy pierwszy raz spojrzałam na pana, już uczułam, że pan należy do tych bardzo rzadkich wyjątków, które...
umieją czytać w duszy ludzkiej.
A literat gadał sobie w myśli:
— Ciekawym, odkąd to się duszą nazywa?... Boże! jaki ja mam dziś w stręt do grubych brunetek!
Brunetka:
— Ja lubię ogromnie marzyć... wiele marzyć... Czy pan długo był w Paryżu?
— Przeszło rok, pani.
— W idział pan więc nieraz Sekwanę w nocy?
— Tak...
— Nieprawdaż, jakie to piękne?
W tej chwili brunetka bardzo znie
cierpliwiła się, bo weszło kilka pań i usia
dło na fotelach w tym właśnie „kąciku”.
A on mówił:
— Paryż ma kontrasty, jakich żadne miasto na świecie nie posiada. Weźmy tylko naprzykład samo zetknięcie się dwóch ulic, jak bulw ar Ś-tego Michała z bulwarem St. Germain. Pierw szy dzi
ki, studencki, jaskraw y w dzień i w no
cy, rozkrzyczany i republikański zupeł
nie—klinem zaś wchodzi w niego drugi—
cichy, dumny, z szeregiem ogrodów od frontu za wysokiemi murami, w głę
bi tych ogrodów wznoszą się pałace i wille szlachty francuskiej—pałace odgro
dzone od życia i świata, milczące du
mnie, milczeniem Chrystusa przed zbi
rem...
Jest wieczór, idę bulwarem św. Mi- chała w dół do Sekwany, a w Sekwanie nie woda, ale absynt opalowy płynie, a w nim grają jaskrawemi łunami rubi
nowe i topazowe światła!
A w dali, z lekkiej srebrnej mgły wieczornej, wychyla się istny kościół wojujący, katedra Notre-Dame. Na szczy
cie stromej wieży jej, usiadł szatan- olbrzym; usiadł, łokcie oparł na kolanach,
pazury w usta wsadził, roześmiał się i tak już pół tysiąca łat się śmieje!
— Jak to pan umiał spostrzedz i po
równać!
— Lepiej ode mnie to spostrzega i porównywa każdy robotnik paryski.
— Proszę nam jeszcze coś opowie
dzieć!
A potem głos cichy, jak daleki srebr
ny dzwonek:
— Jeszcze coś proszę...
Poszedł oczyma za tym głosem i w cieniu pomiędzy kominkiem a palmą i kwiatami stała „Markiza", której wej
ścia nie zauważył.
On rozzuchwalił się.
— Dobrze, powiem coś jeszcze, coś bardzo zajmującego, ale tylko dla pani...
— To idźcież sobie z Jolą do dużej sali, bo tam już zupełnie pusto, wszyscy się wynieśli.
Powiedziała to szczerym, czystym głosem złoto-ruda pani Stefa, którą bar
dzo lubił...
I wyszli. Potem cichy głos:
— Chciałam pana o coś zapytać.
— Markizo?
Patrzył na smukłe jej linje, jak na chwiejący się biały powój.
Nie obraziła się za *Markizę“, mó
wiła ciepło i bardzo życzliwie:
— W ie pan? Mówiłam o panu z ciocią.
—- Tak? I cóż?...
— Ciocia powiedziała, że pan... że pan jest nawet... to znaczy, że pochodzi pan z rodziny zupełnie dobrej...
— Tak, bardzo dobrej, bo i matka i siostry moje są bardzo dobremi isto
tami...
— Ale nie o to chodzi... No, tylko, że rodzina... że nazwisko pańskie jest dobre...
— A... i cóż?
— Nic... tylko ja jednej rzeczy zro
zumieć nie mogę?...
— Mianowicie?
— Jeżeli... jeżeli pan na praw dę po
chodzi z dobrej rodziny, to dlaczego?...
E, bo nie wiem, jak to powiedzieć mam...
— Niech Markiza powie tak po pro stu, jak myśli.
— To dlaczego—i zwróciła na niego po królewsku dziecinne oczy swoje — dlaczego w takim razie pan jest takim...
takim, co to pisze?
Chciał coś odpowiedzieć, ale nie mógł, bo huragan śmiechu szalał mu w piersi, w gardle.
Pożegnał się szybko i wybiegł jak szalony.
S Z K L f i N K f i KfiWY.
W jednym z oszklonych, pięknych
„pasażów" mego rodzinnego miasta był sklep, też bardzo ładny i oszklony, z cu
krami, czekoladą, kandyzowanemi owo
cami i innemi smakołykami. Przechodzi
łem nieraz z konieczności i bez koniecz
ności owym pasażem i zawsze nader cie
kawie wlepiałem oczy w oszklone drzwi
„cukrowego magazynu“.
Cukierków nie jadam, na czekoladę patrzeć nie mogę, ale podobała mi się bardzo płomienno-oka i hebano-włosa wieszczka, pilnującą tych skarbów!
Wejść jednak do środka nie miałem odwagi; przyczyna bardzo prosta:
Byłem za mało elegancki...
W szyscy moi najelegantsi znajomi bywali tam i przebywali w tym niedo
stępnym dla mnie raju po pół godziny, czasem nawet po godzinie.
A ja nic...
Ale „oni” byli bardzo wytworni.
W szyscy mieli gładko po „angielsku”
przyczesane włosy — po angielsku przy cięte w ąsy—po angielsku skrojone ub ra
nie i po angielsku „w rękach szyte “ na szerokich podeszwach trzewiki. Dodaj
my do tego rasowo-wybladło-znudzone miny i monokle... i jakżeż tu z nimi ry
walizować?!
Najwyżej mogłem się zdobyć na znu
dzoną minę (i to sztucznie!); ale gdzież reszta powabów?!
A że w dwudziestej wiośnie życia łatwo o smutek, więc byłem smutny...
Lecz zaszły wypadki, które na chwi
lę oderwały myśl moją od „hebanowło- sej ^ pasażu".
W yszedł z druku pierwszy tomik moich wierszy!
Co za święto... Wielkie święto d u szy! Byłem jak oszalały ze szczęścia...
Skoro tylko dorwałem się pierwszej ksią
żeczki, oblałem ją łzami szczęścia, pie
ściłem jak dziecię pierworodne, zanosi
łem się płaczem i śmiechem na przemian!
Bo to były głupie lata...
Zdawało mi się, że zapalę nowe słońce na niebie, że gwiazdy zagaszę, że skrzydłami mego ducha o bramy przed
wiecznych tajemnic uderzę!
W idziałem tylko i kochałem dobro i piękno, słońce i ziemię moją i kwiaty i ludzi kochałem!
Nie widziałem sączących jadow itą ślinę polipów...
Zdawało mi się... Mniejsza o to...
Głupie to lata były!
Gdy ochłonąłem po pierwszych wzru
szeniach, stałem się dumny i pewny siebie.
— Teraz pora — pomyślałem.
W pakowałem „tomik" do kieszeni i posunąłem kroki moje do pasażu.
Trafiłem szczęśliwie—była to chwila, w której „złota młodzież” pochłaniała modne potrawy, w modnej restauracji.
Była więc sama. Z bijącem sercem przedefilowałem kilkanaście razy przed
„jej” sklepem.
Ostatecznie odważyłem się wejść.
Zdjąłem kapelusz i stanąłem przed pięknie udekorowaną ladą.
— Czego pan sobie życzy?
— Proszę... proszę cukierków... — wybąknąłem bardzo nieśmiało.
— Jakich pan żąda?—pytała różowa, cudna, uśmiechnięta, ale bardzo urzędo
wym tonem.
— Nieznam się na tem —odparłem—
jakichkolwiek za... za guldena...
— Mogą być mieszane?
— Niech będą' mieszane...
Usta jej drgały coraz szczerszym uśmiechem, co mię ośmieliło! Wydekla- mowałem jednym tchem:
— Chciałem już dawno złożyć pani moje... moje... W yrazy mego uwielbie
nia... ale nie śmiałem, wobec tego, że tylu pięknych i wytwornych młodzień
ców bywa tu...
Spoważniała odrazu:
— Cóż robić; do sklepu każdemu wejść wolno i choćby siedział nawet go
dzinę trudno go wyprosić!
64
— Tak, ale ja nie lubię być zga
szony ...
— Przez kogo? Przez tych... Śmiesz
ni są i głupi!
— A czy mnie raczyła pani zauważyć?
Zaśmiała się.
— Owszem przez szyby—wędrował pan tędy i owędy...
Sięgnąłem do kieszeni:
■— Pozwoli pani sobie ofiarować tę książkę. Nazywam się tak, jak jej autor...
Zarumieniła się bardzo.
— A... to pan poeta?
Skłoniłem się tak, jak niegdyś mu
sieli się kłaniać bogowie!
— Kiedy pan już taki dobry, to proszę mi tę książeczkę zadedykować — dobrze?
Podała mi pióro. Ja spojrzałem na nią pytająco.
— Ach, pan nie wie komu — nie
prawdaż? Nazywam się W anda Sivorotti...
— Pani jest włoszką?
— Ojciec włoch, m atka polka... Ale rodzice odumarli mię, jestem sama...
Napisałem dedykację krótką:
„ Samotny—samotnej. “
W ęzeł był więc najzupełniej zadzier- gnięty! Byłem dumny; przychodziłem zawsze o godzinie, kiedy „wytworni"
byli na śniadaniu i spędzałem mile czas z hebanowłosą „D usią”.
Sklep, w którym pracowała, był właściwie o tej porze zamknięty, a ona miała wyjście dwugodzinne na obiad, korzystaliśmy z tej rekrekcji tak, że Du- sia zamykała drzwi na klucz, zasuwała story i spożywała skromny obiad, który jej przynoszono, gawędząc ze mną!
Potem ułożyliśmy się w ten sposób, że i dla mnie przynoszono z tej samej jadłodajni podobne „trzydziestocentowe”
jedzenie i ucztowaliśmy razem, szczęśli
wi jak ptakowie niebiescy!
Dla mnie ta godzina była prawdzi- wem szczęściem: patrzyłem na nią, mó
wiłem z nią i było nam dobrze! Miewa
łem złudzenie wspólnego z nią pożycia i to uczucie najbardziej napełniało mię radością!
Ale też moje ziemskie szczęście abso
lutnie na tem kończyło się i — ani rusz dalej!...
Dusia była aż do surowości uczciwą dziewczyną!
Parę razy odprowadzałem ją po ós
mej wieczorem ze sklepu do domu; mu
siałem długo i bardzo usilnie o tę wiel
ką łaskę błagać!
Raz — było to jesienią— deszcz lał jak z cebra, przyszedłem wieczorem, żeby ją odprowadzić do domu! Kiedy przy
szedłem, stała bezradna na progu...
— W ie pan—zawołała na moje przy
witanie—cudownie pan zrobił!
— Co zrobiłem?
— Ze pan przyszedł z parasolem!
Nie wiedziałam, co mam zrobić... Tam taka ulewa.
Zamknęła sklep, potem wsunęła mi rękę pod ramię i szliśmy razem, osłonię
ci parasolem i pierwszy raz trochę przy
tuleni do siebie!
Była jesień, zimno, ciemno, deszcz i mój parasol był dziurawy... a prze
cież... jaka cudna wiosna kwitła dla mnie i wokoło mnie, ile było słońca, ciepła i kwiatów zapachu, i blasków szczęścia dla mnie.
Niema to, jak te głupie lata!
Dusia szła wręcej niż szybko, ja do
trzymywałem jej kroku, długi czas (mie
szkała daleko), a że nigdy nie miałem zbyt mocnych i zdrowych płuc, zaczą
łem z lekka ustawać. Zagadnąłem ją:
— Panno Dusiu, dlaczego pani tak pędzi, jak pociąg kurjerski?
— Dobry pan jest sobie! Pędzę do domu na chleb i herbatę... Głodna jestem!
— Na to można znaleźć inną radę.
— Jaką?
— Zjemy razem kolację...
— Ciekawam gdzie?
— W restauracji.
— Nigdy...
— Przecież jadam y codzień obiad razem...
— Tak, ale to jest w sklepie, je steśmy sami i nikt nie widzi; a tam jest masa ludzi!
— I tam może nikt nie widzieć...
Pójdziemy do gabinetu...
W yrw ała mi rękę z pod ramienia i odskoczyła odemnie jak oparzotia! Pę
dziła naprzód, nie oglądajac się na mnie...
Byłem w rozpaczy! Ledwie zdołałem ją dogonić i wybłagać przebaczenie;
osłoniłem ją znowu parasolem, ale już nie szliśmy pod ramię!
— Nie obraziłam się na pana za to powiedzenie... O nie! Samotna i biedna dziewczyna może być zawsze narażoną na podobną propozycyę... To mię tylko zabolało, że pan... pan mógł coś podo
bnego przez usta przepuścić!... Że pan, któregom miała za dobrego przyjaciela mego, pan — proszę się nie gniewać — stał się w jednej chwili podobny do tych eleganckich błaznów, którzy od roku, w takich właśnie „szlachetnych"
zamiarach, napróżno nagabują mię.
Byłem zmiażdżony! Ledwie zdołałem wybąknąć:
— Co ja zrobiłem?! Mój Boże!...
Ale ona sama znowu w sunęła mi rękę pod ramię i szliśmy dalej, milcząc.
Gdy zatrzymaliśmy się przed jej domem, nie miałem naw et siły powiedzieć: do
branoc. Schyliłem się tylko do jej białej, drżącej ręki, by ją ucałować, ale ona w yrwała mi ją szybko i rzuciła mi ja
kimś mętnym i zdławionym głosem na pożegnanie:
— A proszę nie spóźnić się jutro na obiad!
I znikła w bramie.
Dni jedne po drugich mijały i do
brze nam było znowu. Ale pewnego po
ranku obudziłem się w czarnej rozpaczy...
po prostu brakło mi trzydziestu centów na obiad.
— Co począć? — myślałem... Brak obiadu nie przerażał mnie wcale! był to kataklizm zdarzający się zbyt często w życiu studenckim; ale co sobie Dusia
pomyśli, gdy nie przyjdę!
Ostatecznie wymyśliłem dyploma
tyczny sposób: Rano, zaraz po otwarciu sklepu, przyszedłem i oznajmiłem jej, że matka moja ze wsi tylko na parę godzin przyjechała i muszę jej tow arzystw a do-
trzjrmać.
— A kiedy mama pańska przyjecha
ła?—zapytała mię.
— Wczoraj wieczorem, o dziewią
tej, a dzisiaj również wieczorem odjeż
dża...
70
Wyszedłem! Cały dzień snułem się jak błędna owca po mieście.
Z uderzeniem godziny ósmej przy
szedłem po Dusię. Ona też była smutna i dziwnie zgnębiona; nasz wierny towa
rzysz, mój dziurawy parasol i tym ra
zem okazał się uczynnym... Szliśmy dłu
go, milcząc... W końcu ona przemówiła:
— W ie pan?...—i zamilkła.
— Co?—zapytałem.
— W ie pan, chciałam panu coś po
wiedzieć, tak jak przyjacielowi, ale mi w styd i nie mogę...
Zacząłem nalegać.
— Nic strasznego, o nie... tylko tru dno powiedzieć... Ale panu ufać mogę—
nieprawdaż?...
— N aturalnie—rzekłem, tuląc jej ra
mię swojem ramieniem.
— No, to już powiem poprostu...
Zdarzyło mi się tak głupio, że nie mia
łam dzisiaj na obiad, a i z tego samego powodu herbata mnie nie czeka i jestem bardzo głodna...
Zadrżała bardzo silnie i przygarnęła się do mnie cała. Potem mówiła dalej:
— W ie pan co? T u niedaleko jest cicha cukierenka. Pójdziemy na szklankę kawy... dobrze?
Słuchałem jej słów niemy, zrozpa
czony... Nie miałem przecież złamanego grosza przy duszy!
Przechodziliśmy właśnie pustym, od
ludnym placem! Jakieś nawalne, ogromne uczucie wezbrało mi w piersi, czułem łzy w gardle.
— Dusiu, i ja nie mam grosza! S kła
małem... Powiedziałem, że matka przyje
chała, bo nie miałem na obiad! Obojeśmy głodni, biedactwo ty moje.
I dotąd nie wiem, jak się to stało...
Uczułem nagle jej ramiona na mej szyi, uczułem jej drżące usta na ustach i łzy jej gorące polały się po mej twarzy i mie
szały się z zimnym dżdżem listopado
wym — św iat mi zawirował w oczach i staliśmy tak — para dzieciaków— w je
dną istność zlani, już nie głodni, nie zziębnięci, nie otuleni kirem nocy listo
padowej, ale płonęły nam jasne słońca i przedziwne rosły nam kwiaty!
Głupie lata!
Z UMARŁYCH WIERZEŃ.
P O E Z J E P R O Z Ą .
ZWIASTUJ Ml.
Przyszedł biały, jasny, niepojęty.
Przyszedł z cichemi słowy w chwili cudu, by cud zwiastować, śnieżno-skrzy- dły z aureolą nad głową.
Takim go w chłopięcych latach oglą
dałem na obrazie w pokoju babuni. A za obrazem zwiastowania była palma — przed nim lampka wieczysta — lampka ta wieczorem rzucała szkarłatne, ciemne światło na konterfekt dziadka babuni, którego się bardzo bałem... Miał podgo- loną głowę, długie czarne wąsy, straszne oczy i złoty buzdygan w ręku. Gdy światło lampki migotliwie oświecało ten portret, zdawało mi się, że dziadzio ba
buni tą buławą mi grozi...
Za to bardzo lubiłem anioła ze Zwia
stowania. W płynął na różowym obłocz