• Nie Znaleziono Wyników

Dopust Boży : powieść historyczna z XVII wieku

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Dopust Boży : powieść historyczna z XVII wieku"

Copied!
82
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

DOPUST BOŻN.

POW IEŚĆ H ISTORYCZKA

z XVI I wieku.

i m i

n J

r^Źorj a n a . '' Aul ]

W ARSZAW A

Skład głdwny w „Księgarni Polskiej” — Warecka 14, oraz w księgarni

G. CENTNERSZWERA— Marszałkowska 143.

1 9 0 1.

http://dlibra.ujk.edu.pl

(4)

,H 03 B 0 JieH 0 I],eH 3y pO K ).

Bapinaßa, 2 MapTa 1901 ro&a.

1 8 9 1 9 7

(5)

m

i.

W śród gór wysokich, poprzedzielanych głębokim i rami i rozdołami, pokrytych czarnym i borami, leżała Sw icą mała w ioska Z arzecze.

Środkiem przepływała bystra górska rzeka, któ wody, spadając z łoskotem z kamienia* na kam ień, t\ rzy ły cały szereg w odospadów , przez lud tam tejszy z 1 nych szypotami. Zbliska w ydaw ała się Świca jak b y piąca, tak ciągle burzyła się w niej woda; zdaleka szeć było można huk fal, rozbijających się o kam ienie szypotach.

Ł ad n ie tu było w lecie, gdy prom ienie zachodzą» go słońca odbijały się od rozpryskującej się wody, ę

ptactw o w esoło świegotało, a z gór dolatyw ał odg dzw onków , zaw ieszonych na szyi krów , aby je łat w m ożna odszukać w razie zbłąkania się.

Późnym w ieczorem , w początkach lipca roku 16

na ganeczku małego dworu siedziało kilka osób. K obieta około łat czterdziestu i m ężczyzn a szpal w aty rozmawiali zcicha. ; N iedaleko od nich krzątała dziesięcioletnia d ziew czyn ka, przyglądając się przy śwu

k siężyca kwiatkom , rosnącym na kilku grządkach oknam i dworku.

D opust Boży.

(6)

B yli to państwo O staszew scy, w łaściciele w ioski Za- ecza, i ich córeczka, Gieruszka.

Pan Ostaszewski, choć całe życie musiał pilnie pra- ■wać około roli, która skąpo dawała zboża, w esół był wsze i zdrów, a do roboty nigdy się nie lenił. W ie- iał, że „k o g o Pan Bóg stw orzy, tego nie um orzy“ , lecz miętał także, że trzeba pracow ać i żyć u czciw ie, aby eć pow odzenie na św ie cie .# P racow ał w ięc chętnie zczęściło mu się. Chleba zaw sze u niego było pod- statkiem , mięsa też nie brakło, a zimą zw yk le nabił e zwierzyny, że i dla nich starczyło, i sąsiada było em poczęstow ać.

Podczas gdy rodzice rozmawiali, G ieruszka sko ń czy- zajęcie około grządek i pobiegła ku opłotkom , w ygłą- jąc ciekawie na góry i doliny, a osobliwie na rzekę, )rej fale, rozpryskując się o w ielkie kam ienie w miljony >pel, w yglądały ja k srebro przetkane perłami.

Sw ica tak błyszczała w świetle księżyca ponętnie, ner jej był taki harmonijny, że Gieruszka, zapom niawszy obie, zapatrzyła się i zasłuchała. B yłaby tak pewno długo da wsparta o furtkę, gdyby nie spostrzegła na rzece ;mnego punktu, który, przeskakując z kam ienia na ka- eń, zbliżał się coraz bardziej. Chwilkę patrzyła Gie~ szka na ten ruchom y punkt, potem w ręce klasn ęła :awołała głośno:

— Janek, Janek płynie!

Matka powstała szybko z ław ki, aby podejść do rtki, i w idziała, jak córka, żyw o skacząc, biegła ku ice.

— Gieruńciu, Gieruńciu! — w ołała m atka — uważaj! W stał i pan O staszew ski, lecz, gdy podszedł do ;rtki, już nie zo b aczył małej łodzi, która zniknęła przy

'egu zarosłym m łodą grabiną.

(7)

7 —

Zam yśleni rodzice patrzyli przed siebie, m ilcząc, jak b y w tej chwili jed n ą tylko myśl mieli i ja k b y się modlili 0 szczęście dla tych dzieci dw ojga, które kochali' bardzo 1 w ychow yw ali troskliw ie.

K rótko trwała ta cisza.

Na w ąziutkiej stromej ścieżce ukazał się Janek, pro­ w adząc Gieruszkę za rękę. Zdaleka uniósł czapkę i ra­ dośnie witał rodziców , którzy z zadowoleniem patrzyli na kochające się dzieci.

Janek był chłopak rosły, zgrabny i silny. Miał już lat ośmnaście, skoń czył szko ły w e L w ow ie, a będąc nie­ zb yt zam ożnym i nie m ogąc kształcić się dalej, pow rócił do domu rodzicielskiego pomagać ojcu w gospodarstwie i od niego u czyć się, ja k rolę uprawiać, aby później mógł sam sobie dać radę i ojca na sędziwe lata we w szystkiem w yręczyć.

Zuch był do w szystkiego. Um iał doskonale jeźd zić konno, pływ ać i w iosłow ać, zapuszczać sieci i polować, a przytem nie pow stydziłby się w ziąć do rąk pługa lub cepów . R o d zicó w kochał i szanow ał i nigdy nie zrobił nic wbrew ich w oli. Gieruszka, która także dobrem była dzieckiem , patrząc na taki w zór, uczyła się od brata mi­ łości, należnej rodzicom , i we w szystkiem szła za jego radą.

— Cóż, chłopcze — zapytał pan O staszew ski po przy­ witaniu — ja k się udała robota?

— Zdaje się, że dobrze. Jutro skoń czym y ubijanie faszyny, a ja k się je szcze kamieniami przyłoży, to spo­ dziewam się, że Sw ica nie dostanie się do naszego ję c z ­ mienia.

— Jaki to sprytny gospodarz! — zaw ołała z radością matka.

— Pew no— rzek ł o jc ie c — ja tu tyle lat gospodaruję,

http://dlibra.ujk.edu.pl

(8)

— 8 —

a prawie co rok uryw a mi rzeka kaw ał brzegu i zboże 1 zalewa.

— Nie chwalcie mię, proszę — od ezw ał się Janek— 1 jeszcze nie wiadomo, czy robota będzie skuteczną; musimy

czekać na próbę.

1 Podeszli ju ż byli do ganku. G-ierunia w skoczyła na 1 ław k ę i, gładząc brata po tw arzy, mówiła:

— Mój Janku, mój Janku, jak i ty dobry jestes'. — Jestem taki, jak im ka żd y być powinien; prze- 5 cież obow iązkiem naszym jest pomagać rodzicom , którzy ( tyle dla nas dobrego robią.

— C zy to w ym ów ka, że ja nie pomagam?

— Nie, G ieruszko, tyś je szcze za mała, abyś' mogła pracować, ale gdy będziesz m ogła, zrobisz to z pewnością.

— Będziem y razem, mój Janku, pracowali, prawda? i T y przecież zaw sze ze mną będziesz?

— D opokąd będę mógł.

f — A to co znowu? — zapytała prawie przelękniona

( Gieruszka.

} — W sza k że całe życie w zagrodzie siedzieć nie j mogę, bo są na św iecie inne jeszcze, w iększe obow iązki— , odparł Janek poważnie.

— Co ty mówisz, Janku? C zyż są w iększe obo- i wiązki nad m iłość rodziców i wspieranie ich?

— Są, moja Gieruszko, są. D ziecięce łata spędzam y w rodzinnem gnieździe, tu się uczym y pracow ać i kochać rodziców. Długie lata można nieraz p rzeżyć w spokoju wśród rodziny, ale byw ają w ypadki, że trzeba rzucić dom i najbliższych swoich i spieszyć w świat szeroki!

— A le ty Janku, ty m iałbyś nas porzucić kiedy?.— ł mówiła z płaczem Gieruszka.

Janek objął siostrę i przycisnął ją do serca. Od

http://dlibra.ujk.edu.pl

(9)

— 9

-je g o ogorzałej tw arzy ja k złoto odbijały śliczne -jej jasne włosy, spadające na ramiona.

R ozpłakała się nadobre. ' On ucałow ał jej głów kę i rzekł:

— Nie płacz, Gieruszko, lecz zrozumiej dobrze, co ci powiem. Póki będzie można, zostanę z wami; ale gdyby nieszczęście spadło na nasz kraj, gdyby Tatarzy wtargnęli do nas, w tedy muszę pójść, abyśm y nie zginęli w szyscy. K ochasz mnie i pragniesz, abym zaw sze przy tobie został, lecz pomyśl, coby się stało, gdyby kjiżdy powiedział: ja zostanę przy moich rodzicach, przy siostrze, a inni niech się idą bićr O kazałoby się, że każd y miałby rodziców , rodzeństw o, i nikt nie poszedłby bronić kraju. W tedy Tatarzyn wtargnąłby do ziemi naszej bez oporu, zrabow ałby dw ory, ludzi pozabijał, zagrody popalił, a p o ­ zostałych przy życiu zabrałby do niewoli.

— O Boże!— zaw ołała Gieruszka.

— W idzisz, moja kochana, gdyby nas tu wróg na­ padł w naszym dworze, nie dalibyśm y mu rady, bo nas je st mało; lecz gdy w szyscy silni m ężczyźni zbiorą się w w ielkie w ojsko i staną na granicach kraju, wtedy łatw o im przyjdzie odeprzeć nieprzyjaciela. D latego to, gdyby

wojna wybuchła, poszedłbym i ja także.

— O, mój Janku, jak a straszna musi być ta

wojna! . '■'%

— Pewno, że to nie zabaw ka. B H. 1 i , — Tam ludzi zabijają? fT — N ie je d n e g o .

— I ty m ożebyś zginął? — zaw ołała przerażona. — Moja droga Gieruszko, uspokój się. Najpierw, w cale na wrojnę nie idę i zdaje się, że jej rychło nie bę­ dzie; powtóre, idąc, spełnię powinność moją, będę stawał w obronie m iljonów bezbronnych, takich ja k nasza matka

(10)

— 10 —

i ty. A wreszcie pamiętaj o tern, że człow iek ma życie od

B oga i w tedy ginie, gdy B óg zechce. B ez woli Bożej nikomu z nas, choćby i na wojnie, włos z głow y nie spadnie.

P rzez cały czas tej rozm ow y rodzice m ilczeli, słu­ chając uważnie i w patrując się w dzieci. T eraz już ojciec dłużej nie m ógł w ytrzym ać spokojnie. P ochw ycił Janka w objęcia i uściskał.

— M yśl tak i czyń zaw sze, mój ch ło p cze— zaw ołał— a będziesz pociechą i chlubą naszą.

M atka aż rozpłakała się z radości, że tak zacn e­ go ma syna.

G ieruszka, choć dobrze jeszcze słów Janka nie zro ­ zumiała, uczuła radość, w id ząc pieszczoty rodziców , i jak oni, dumną była, że Janek je st jej bratem.

— A to co za uroczystość, że się sąsiedzi tak ca­ łujecie?— odezw ał się od furtki gruby głos męski.

W szy scy odw rócili się w tę stronę.

Na podw órze w chod ził m ężczyzna ogrom ny, barczy­ sty, obrośnięty na tw arzy ja k niedźwiedź, i wym achując czapką na powitanie, zbliżał się do ganku.

— Sąsiada kochanego, dawno nie widzianego!— zaw ołał pan Ostaszewski, spiesząc naprzeciw gościa.

W szyscy ruszyli naprzód.

Pan Brow icz, bliski sąsiad Zarzecza, był zaw sze mi­ le widziany u państwa O staszew skich. B y ł w esoły, zaba­ w iał w szystkich ciekaw em i nowinkam i, a że często je źd ził to do L w ow a, to do W arszaw y, w ięc też zawsze miał coś ciekaw ego opowiedzieć. I teraz długo go nie było, bo jeźd ził na sejm do W arszaw y. W sz y s c y byli radzi pogaw ędzić w ieczór cały z panem Browiczem .

— K opę lat nie w idzieliśm y kochanego sąsiada— za­ w ołał pan O staszew ski.

(11)

_ 11 _

— P ew n o — odpow iedział tenże;— alboż to sąsiad nie wie, żem był na sejmie, a tam czas szyb k o bieży. A le powiedzcie, czegoście się tak ściskali?

— Janek tak nam serca rozgrzał. — Zuch chłopak. A cóż to on mówił? — G ieruszka pytała go, czy pójdzie na wojnę. — A jem u pew no pilno na wojaczkę?

— Pilno— nie,— odrzekł Janek— lecz gdy będzie po­ trzeba, to pójdę pierwszy.

— No, to ciesz się chłopcze, b o . . . . . — Będzie wojna?— zapytali w szyscy razem .

— A le ż powoli, powoli, dajcie mi odsapnąć z drogi. Mamy je szcze czas; pogadam y, a może i o wojnie czegoś się d o w ie cie ...

— Będziem y cierpliwi — rzekła pani O staszew ska — a teraz prosimy sąsiada na kolacją.

Pan B row icz podał rękę gospodyni, za nimi poszedł O staszewski, a w reszcie Janek, którego Gieruszka trzy­ mała obiem a rękami, ja k b y obawiając się, że m oże go w krótce stracić.

Po kolacji, którą spożyto mało mówiąc, Gieruszka poszła spać, choć w olałaby zostać, aby się dow iedzieć czy będzie wojna, czy nie. L e c z taki był zw yczaj w do­ mu państwa O staszewskich, że dzieci kładły się wcześnie i nie było także przyjętem , by starsi przy nich rozm aw ia­ li o sprawach kraju.

Jankowi w szak że pozwolili rodzice zostać przy gościu, aby, dorastając ju ż, nauczył się czegoś i w iedział, ja k star­ si radzą i myślą.

— T eraz opow iadajcie sąsiedzie, co zrobiono na sejmie i czy nie zagraża nam jak a burza? — odezw ał się gospodarz domu.

Pan B row icz obtarł usta, odchrząknął i zaczął mówić:

http://dlibra.ujk.edu.pl

(12)

- 12 —

— Zaw iele pytasz naraz, sąsiedzie. D użo można opow iedzieć o W arszawie i o sejmie, a można też i nic nie pow iedzieć.

— Jakto?

— Bo radzono dużo i długo, a nie uradzono nic. — C zy ż to być może?

— T a k jest. K ról chciał czego innego, panowie czego innego, a hetman znowu czego innego.

— I nie przyszło do zgody?

— Nie. K ról byłby za przygotowaniem się do wojny i może spodziewa się jej; pan hetman Sobieski oczekuje jej lada dzień i na'gli do obrony i zbierania wojska, ale panowie s'mieją się z tych obaw.

— Jakto! — zapytał O staszew ski — gdy hetman i to taki, ja k Sobieski, mówi, że będzie wojna, nie w ierzą mu?

— Nie wierzą. Niema się zresztą czemu dziwić, boć przecie i drudzy mają oczy, nie sam hetman tylko, a jednak nikt nie przypuszcza, aby T u rczyn śmiał się na nas porwać. Sobieski dobry żołnierz, lecz myśli o wojnie tylko, chociaż spokój panuje zupełny na kresach ukrain- nych.

— Mnieby się zdaw ało, że hetman nie może się m y­ lić, gdy idzie o wojnę z T u rkam i— zna on ich doskonale. Pow iadasz tedy, sąsiedzie, że na kresach spokojnie?

— Najzupełniej. Mam tam krew nych i przyjaciół i często od nich odbieram listy. N ieprzyjaciel ani śmie oczu pokazać.

— W ięc na sejmie nie uchwalono zbierać, wojska? — Nie, bo sejm zerwano i narady się nie sk o ń czy­ ły. Pan hetman bardzo m arkotny, ale kraj nie mógł po­ nosić nowych ciężarów . Zresztą, gdyby naw et T u rcy nas napadli, ma hetman dość w ojska, aby ich przepędzić za dziesiątą górę,

(13)

13 —

Pan Ostaszewski zamyślił się. Po chwili dopiero za­ pytał.

— Dawno miał sąsiad wieści z kresów?

— Jadąc z sejmu do domu, spotkałem kilku dawnych tow arzyszy broni.

— Mówili co o niebezpieczeństwie?

— Ani słowa. Opowiadali, że turczyna, ani żadne­ go rozbójnika, nie zob aczy nawet zdaleka. Spokój w szę­ dzie; tam nawet, gdzie do niedawna w łóczyły się liczne bandy zbójeckie, teraz w nocy można jech ać bez broni.

— Czem uż to zaw d zięczać należy?

— Dobremu gospodarstwu pana W ołod yjow skiego, stolnika przem yskiego, który od roku je st kom endan­ tem w Chreptiowie.

— Znam go dobrze, tęgi to żołnierz.

— I gospodarz nielada. R o k ledwo ja k został ko­ mendantem w Chreptiowie, a zaprowadził porządek taki, jak ieg o tam nie widziano. Pan hetman, który zna kresy doskonale, poobsadzał w szystkie zam ki i zam eczki woj­ skiem, aby nie dopuszczało rabunków. Na drodze z K a ­ mieńca podolskiego do M ohylowa brakło zamku i w ojska, w ięc też rozbójnicy w łóczyli się kupami, napadając prze­ jezd n ych i kupców, któ rzy drogie tow ary sprowadzali ze W schodu. O tóż Sobieski kazał w Chreptiowie, który le­ ży w środku pom iędzy Kam ieńcem a Mohylowem, w ybu­ dować małą forteczkę z drzewa, okopać wałami, otoczyć palisadą z grubych pali i tam osadził pana W ołod yjow ­ skiego, znając dobrze jego odwagę i sumienność. Od lej chwili można śmiało jeźd zić do Kam ieńca, M ohylowa i dalej nawet.

— Cieszy mię to bardzo, bo właśnie jestem w k ło ­ pocie. Ciotka mej żony, m ająca m ajątek tuż k oło K a ­ mieńca, zaniemogła bardzo i prosi, abym jej przysłał żonę

(14)

— 14

-i dz-iec-i. Obawiałem się okropnie w tak niepewny czas w ysłać ich w tamte strony.

— A leż, sąsiedzie kochany, nie myśl o niepewnych czasach, bo trudno o pew niejsze. W szakże ksiądz biskup kam ieniecki Lan ckoroński, który dotąd spokojnie siedział na Pradze pod W arszaw ą i mógłby tam długo je szc ze zo ­ stać, teraz właśnie zjechał do Kam ieńca. Nie uczyniłby tego, gdyby się obawiał wojny.

— Uspakajasz mię, sąsiedzie. W iesz, że sam nie obawiałbym się jech ać choćby do Turcji, ale puścić żonę i dzieci....

— Proszę ojca, toż ja potrafię ju ż szablą machać, gdy będzie potrzeba— odezw ał się Janek.

O jciec poklepał go po ramieniu.

— Dobrze, mój zuchu, pojedziesz z m atką i Gierusz- ką; wiem, że prędzej dałbyś się porąbać w kaw ałki, ani- żełibyś odstąpił twoich najbliższych.

Janek Ucałował ojca w kolana, potem w yprostow ał się ja k żołnierz i rzekł:

— D a B óg, nie zrobię ojcu wstydu.

— T o mi się podoba!— zaw ołał pan B row icz.— Nie trzeba nigdy w yzyw ać niebezpieczeństw a, ale unikać także nie godzi się. Z ajedziecie spokojnie, choć temu zuchow i nie zaw adziłaby ju ż w yprawa wojenna. D ałby sobie radę z Turkiem czy Tatarem , bo mu odw aga patrzy z oczu, a. od ojca pewno nauczył się doskonale szablą robić.

Rozm awiano dalej o rozm aitych sprawach kra­ jo w ych i gospodarskich. Późno ju ż było, gdy w szyscy udali się na spoczynek.

Janek długo nie mógł usnąć, a potem śniła mu się wojna z Turkam i, których bił i siekł ich łby, ja k makówki.

Obudziwszy się, ledwo oprzytomniał, przekonaw szy się, że w cale na wojnie nie był. Nie miał zresztą wiele

(15)

czasu do rozmyślania, bo trzeba było spiesznie przygoto­ wać się do podróży.

W szyscy krzątali się dwa dni bezustanku, aby n icze­ go nie zapomnieć. W ow ych czasach podróże były uciąż­ liwe, bo i długo trw ały, i narażały na liczne niew ygody. T rzeb a było z sobą brać pościel i żyw n ość, a gdy droga była daleka, to na zabranie zapasów nie w ystarczyła n a­ w et w ielka bryka.

Pani O staszew ska zajęła się przygotow aniem pościeli i żyw ności. Gieruszka, choć m ała, pomagała matce we w szystkiem . Janek doglądał bryczki i wozu, które miały w yruszyć w podróż. Sam obejrzał każde koło i szczebel, w iedząc, że lepiej naprawić w domu, aniżeli zatrzym ać się w drodze. B ył przy kuciu koni i nasypywaniu owsa, sło ­ wem okazał się prawdziwym gospodarzem . Nie chciał, aby ojciec się m ęczył tem w szystkiem , i cieszył się, że m oże już tak dalece być pomocny rodzicom.

T rzeciego dnia w yruszono w podróż. Pan Ostaszew­ ski odprowadził żonę i dzieci dwie mile od swej wioski, w reszcie musiał ich pożegnać, bo potrzebny był w domu. N adchodziły żniw a, w ięc niepodobna było zostaw ić g o ­ spodarstwa na łaskę czeladzi.

Popłakali się w szyscy przy pożegnaniu. O jciec po­ lecał Jankowi roztropność na każdym, kroku i czuwanie nad bezpieczeństwem matki i siostry. J a n e k słuc <way nie rad ojcow skich, popraw ił szabli u pasa, obejrzał pisto- lety i, gdy ojciec znikł na zakręcie drogi poza gm ruszył naprzód.

Konie szły raźno, parskając, pogoda była piękna, skow ronki, ulatując w ysoko, p rzyśpiew yw ały ślicznie, i podróżni, p o leciw szy się opiece B oskiej, spodziewali się szczęśliw ie przebyć drogę w ciągu dni czterech.

— 15 —

(16)

16 —

II.

Nad brzegami Dnie*stru, wśród równin Podola, zie­ mia w ygląda jak b y popękana, tak liczne w tych okolicach znajdują się jary. Brzegi tych jaró w piętrzą się skałami, zarastają gajami, a na dnie ich sączą się potoki lub szu­ mią rzeczk i.

Z iem ia to urodzajna, i słusznie o niej powiadano, iż płynie mlekiem i miodem.

A le jednej rzeczy brakło m ieszkańcom Podola — spokoju. D ługie w ieki były w tych stronach widownią częstych i za ciekłych w ojen, tędy bowiem do Polski wcho­ dzili T u rcy i T a ta rzy,— a wchodzili nie raz i nie z przyjaź­ nią, lecz po to, by ogniem i m ieczem kraj niszczyć, a lu­ dzi wolnych chw ytać w pęta i pędzić daleko do Turcji lub Krymu w niewolę, czyli, ja k nazywano w ów czas, w ja ­ syr. Setki tysięcy m ężczyzn, kobiet i dzieci porywali T a -

arzy i T u rcy z Polski, a ledwo dziesiątej części udało się szczęśliw ie, nieraz po długiej niewoli, do ojczyzny p o­ w rócić.

idę Polska, w ielekroć srogie staczała wojny, iecz m ogła złam ać potęgi tureckiej, nie mogła o sw o ­ bodzić P odola od now ych napadów. Zdarzało się także,

l/- IWósIćzęście spadało na kraj z winy posłów, którzy zbierali się na sejmy, aby radzić nad całością i dobrem R zeczypospolitej. Gdy ludzie przezorni ostrzegali przed grożącym napadem, inni wprost śmieli się z tego i nie wierzyli, żeby T u rcy odważyli się do Polski wtargnąć. Nie uchwalali w ięc zgrom adzenia wojska, ani podatku na jego utrzymanie, bo pewni byli spokoju. A gdy

nie-__

(17)

- 17

-szczęście na kraj spadło, poznawali za późno swój błąd, lecz ju ż go naprawić nie było można.

A ż e b y łatwiej bronić swych ziem i granic, bu­ dowali P o lacy zam ki na skałach i górach, tam osadzali stałe załogi w ojskow e, aby w każdym w ypadku m ożna było staw ić opór nieprzyjacielow i, dopóki nie zbierze się w o jsk i nie .stanie do w alki w otwartem polu. T akich zam ków obronnych było na Podolu wiele. M iędzy innymi niedaleko siebie stały dwa znaczne, o których zdobycie często kusili się T u rcy. B y ł to Kam ieniec Podolski nad Sm otryczą, niedaleko jej ujścia do Dniestru, i Chocim nad D niestrem, sławny w dziejach Polski, bo pod je g o mura- mi rozegrały się najważniejsze bitwy. D w ie te fortece były niby bramami, wiodącem i do Polski.

Kam ieniec leży na w ysokiej skale, nad rzeką o nie­ dostępnych brzegach, tak, że niełatwo było ‘dostać się do niego nieprzyjacielow i. Miasto zbudowane na górze, ob­ wiedzione było grubymi murami i fosami, aby utrudnić przystęp napadającym , a obrońcom dać schronienie b ez­ pieczne. W śród murów sterczały baszty silnie zbudow a­ ne, skąd żołnierze rzucali ogniste pociski na napastników i walili z dział. O prócz tego był je szcze zam ek bardzo obronny, który nawet po zdobyciu miasta mógł długo się opierać, bo i mury miał grube, i broni w szelkiej zapa­ sy znaczne.

Z rozkazu w ielkiego hetmana ko bieskiego, zaczęto na wiosnę roku napraw y fortecznych m urów K Lan ckoroński, choć nie był w o‘ rał, aby robota szła szyb ko i d rzy mieli dozór nad twierdzą, wali pieniądze na robotników .

D opust B o ży.

(18)

— 18 —

W mieście powstał strach; wiedziano, że bez celu nie traconoby czasu i pieniędzy na te roboty, o których do­ tąd nikt nie myślał. Z aczęto m ów ić o wojnie, o spodzie­ wanym napadzie T u rk ó w i oczekiw an o ich lada dzień. T en i ów myślał już o u cieczce z miasta, lecz inni radzi­ li czek ać spokojnie. W ię k szo ść w ierzyła, że, gdyby na­ w et w ojna była, to Kam ieńca T u rcy nie zdobędą nigdy, tak jest m ocny i obronny. Sądzono nawet, że naprawa murów jest zbyteczną.

Zaczęto w yp ytyw ać dokoła, czy się gdzie T u rcy lub T a ta rzy nie pokazują, lecz nikt ich nie widział. Spokój panował na całem Podolu. Ziem ianie zajęli się żniwami, m ieszkańcy K am ieńca handlem i rzem iosłem . K ażdy był pewnym, że rzucono tylk o płonny postrach, lecz że spo­ kojnego życia żadna burza nie naruszy.

W Kamieńcu było w ojska mało, gdyż potrzebowano go do obsadzenia innych zam ków i tak zwanych blok­ hauzów, to jest dom ów drewnianych, położonych gdzie nad brzegiem jaru, otoczonych rowami i częstokołem pod­ wójnym , dla bezpieczeństw a.

T a k i blokhaus był pod kom endą pana W ołod yjow ­ skiego w Chreptiowie, i tam właśnie bawił ten dzielny r y ­ cerz, m ając częstych i licznych gości. S tały też załogi w Żw ańcu i innych zam kach. W szęd zie była garść w oj­ ska pod dobrą kom endą i w szędzie miano baczne oko na to, co się w okolicy dzieje. W szy scy kom endanci byli doskonałym i żołnierzam i i trzymali swe oddziały w k ar­ bach, aby się w ojsko nie ro zw łó czyło i było gotow e na każd e zawołanie.

Spokój zdaw ał się w szędzie panować, nikt ’nie spo­ strzegł ani śladu n iep rzyjacielsk iego,— lecz mianb się na baczności, w iedząc, że wrogom nigdy dow ierzać nie można.

(19)

— 19 —

W tem niespodziewanie przyszli gońce od hetmana do kom endantów, aby zbierali załogi i s'pieszyli do K a­ m ieńca pod głów ną kom endę starosty M ikołaja P otockie­ go. Po drodze dochodziły ich wieści o oddziałach w o­ łoskich i tatarskich, które plądrow ały wsie i m iasteczka. A le to były posłuchy tylko.

W Kamieńcu strach zdjął m ieszkańców ; w ojsko z a ­ ję ło m iejsca przeznaczone przez dowódców; przyśpieszo­ no roboty koło w ałów i murów, lecz nikt jeszcze nie wiedział, jakie grozi niebezpieczeństw o.

Nadszedł oddział w ojska, ofiarowany na usługi R zeczypospolitej przez biskupa krakow skiego Andrzeja T rze b ick ie g o , dobrze uzbrojony i pełen odw agi rycer­ skiej. Pom oc ta rozradow ała w szystkich, lecz o czekiw a­ nie w niepewności dręczyło mieszczan. T eraz ju ż nietyl- k o nie dziwili się naprawie murów, lecz sami chętnie da­ wali pieniądze na ten cel i stawali do roboty, aby tylko ją przyśpieszyć. Szło im o własną skórę. Obrona dawała ży c ie — niewola śmierć i utratę majątku.

Postanowiono w ięc bronić się do ostatka, chociaż w ierzono je szcze , że Kam ieńca nikt zdobyć nie zdoła. C ała załoga zamku liczyła tylko 2100 ludzi. W porów ­ naniu z potęgą, którą T u rcy zw yk le prowadzili na Polskę, była to garść zaledwie. T u rcy mieli zaw sze krocie bitne­ go ludu, nasi ledw ie na tysiące liczyli żołnierzy.

W ied zieli o tern Kamieńczanie i drżeli ze strachu. A le w iddzieli także, że garść naszych nie cofnie się przed żadną potęgą i będzie broniła miasta do ostatniej krw i kropli. .

T b ich pocieszało, dodawało otuchy, wzmacniało na­ dzieję zw ycięstw a. N ajwięcej w szakże ducha dodawał w szystkim pan W ołod yjow ski.

(20)

D zielny ten żołnierz przeczuwał, że w ielka burza w i­ si nad Polską, choć jeszcze potęgi tureckiej nie widział. Rozumiał, że ciężkie nadejdą chwile, lecz właśnie dlatego dodawał wszystkim odwagi i zachęcał żołnierzy do męstwa. M ieszczanie kam ienieccy, patrząc na niego,robili w szystko, co kazał. Niejeden, n ieprzyzw yczajon y do ciężkiej pracy, pocił się kopiąc ziem ię i znosząc kam ienie wśród skwar­ nego lata, lecz żaden nie przyznał się, iż w olałby ysy- piać się w domu, bo by się w stydził tchórzostwa w chwi­ li, w której w szystkim groziło niebezpieczeństw o.

Pew nego dnia, bardzo rano, gdy m ieszkańcy Kamień­ ca jeszcze spali, a tylko garść robotników zaczynała pra­ cę około murów, pan W o ło d yjo w sk i w yszedł na w ały dla doglądania najpilniejszych robót. &

Na równinie, otaczającej Kam ieniec, pusto było zu ­ pełnie. C zyste powietrze pozwalało w idzieć daleko na mil parę. W o ło d yjo w sk i zapatrzył się w dal i zamyślił. Może przeczuwał, że na tej pięknej i żyznej równinie w krótce zalegną łany głów ludzkich, a zielone łąki zaczerw ienią się od krwi..

W tem nadstawił ucha i zaczął nasłuchiwać. Zdaw a­ ło mu się, że słyszy oddalony tętent. Nie dojrzał jed n ak nikogo, choć oczy dłonią przysłonił; tętent zaś słyszał co ­ raz wyraźniej. Pobiegł ku bramie, pewnym będąc, że ktoś z w ażną wiadom ością jed zie do Kamieńca.

Z aczął się spuszczać po pochyłości góry, aby rychlej dopatrzeć posłańca. Spory kaw ał czasu upłynął, gdy z o ­ baczył młodego chłopaka, pędzącego co koń w ysk o czy ku bramie tw ierdzy. O bjeżdżał w koło i dlatego dopiero teraz W ołod yjow ski go spostrzegł. Koń był cały okryty pianą ze zm ęczenia, lecz jeźd ziec nie zwalniał biegu, przeciwnie gonił bez wytchnienia.

(21)

- 21 —

W ołod yjow ski prawie zdjął chłopca z konia.

— Co się stało? — zawołał. — Mów prędzej, skąd i £ czem?

Chłopak zaczerpnął pełną piersią powietrza, bo ze zm ęczenia nie mógł wym ów ić słowa.

— Od H ryńczuka pędzę, T a ta rzy napadli!..

— Ljezus, M arja!— zaw ołał pan W ołodyjowski, a po chwi biorąc chłopca za rękę, dodał: — Chodź prędzej ze mną; zaraz pójdziem y z pomocą.

Pospieszyli biegiem do bramy. T u kazał pan W o­ ło d yjo w ski trębaczow i zagrać pobudkę, chłopca zostawił, sam zaś pobiegł do swego m ieszkania po broń i konia. Po drodze- zbierał tow arzyszy, pośpiesznie im opow iada­ jąc, co się stało, i zawiadam iając, że natychm iast muszą

w yru szyć na pomoc.

Nie upłynęło dziesięć minut, gdy ju ż całe miasto b y­ ło na nogach. K o b iety płakały, w ypytyw ały chłopca, k tó ­ ry przyw iózł wiadom ość o Tatarach, a m ężczyźni zbierali się kupkam i, aby być w pogotowiu do obrony.

Pan W ołodyjow ski prędko zebrał część swoich pod­ kom endnych i nie m ogąc się d oczekać w szystkich, w y­ brał m ały oddział, aby .go w ysłać naprzód. W łaśn ie miał naznaczyć dow ódcę tego oddziału, gdy w ystąpił człow iek młody, rosły, którem u z oczu biła odwaga, śmiałość i rzekł:

— Mości pułkowniku, pozw ól mi pójść z twoimi żo ł­ nierzami. Serce mi skacze, takbym chciał zobaczyć T a ­ tarów. W stydu nie uczynię, prędzej bym zginął.

Podobał się bardzo W ołod yjow skiem u ten zapał m łodego żołnierza. Znał go trochę i ufał mu. Był to J ó ze f W asilk o w sk i, m łodzieniec zamożny, odw ażny i pra­ gn ący bić się choćby całe życie, Pułkow nik uśmiechnął się i poklepaw szy W asilkow skiego po ramieniu, rzekł:

(22)

— 22 —

— D obrze, bracie, w eź moich żołn ierzy i je d ź co koń w y sk o czy w stronę H ryńczuka, abyś dopadł Tatarów , nim znaczną szkodę uczynią. Ratuj naszych, a w eź bodaj jednego Tatara żyw cem , abyśm y go w ypytać *

mogli. *

W lo t sk o czył W asilkow ski na konia, i za chwilę mały oddział był ju ż za bramą Kam ieńca, pęd ząc ku D niestrowi, gdzie leżała wieś H ryńczuk.

Pędzili ja k wicher, wiedząc, że chwili czasu nie­ ma do stracenia. Choć w takim pośpiechu, , w ojsko szło porządnie, ściśle się trzym ając, aby każdej chwili módz uderzyć na nieprzyjaciela.

Oddział ten, dobiegając do brzegu Dniestru, spostrzegł tłum pędzący na małych kon iach ku rzece.

W asilkow ski obejrzał się, cz y w szyscy do boju gotowi.

— W Imię B oże, naprzód!— zaw ołał.

K onie pom knęły ja k strzały; po chwili wpadli nasi na T atarów i W ołochów , k tó rzy zaczęli się przepraw iać przez Dniestr. P o lacy rzucili się na nich zaciekle, rąbiąc w prawo i lew o. Popłoch powstał m iędzy Tataram i. Z a ­ częli u ciekać i wpław rzucili się do rzeki. N a łodziach przeprawiali w ozy, bydło i ludzi, porwanych w niewolę.

W asilkow ski, zajęty bitwą, nie spostrzegł tego w pierw­ szej chwili, W tem doleciał go głos:— Ratujcie!

Spiął konia ostrogami i, skinąw szy na najbliższych, rzucił się ku łodziom . B y ły blisko brzegu, w ięc konie dna nie traciły.

T atarzy i W ołosi, których było najwięcej, zaczęli popędzać łodzie ku środkow i rzeki, aby umknąć z zabra­ nym łupem. A le W asilkow ski zastąpił im drogę i rozpo­ czął siekaninę. Nie uważał nawet, kto się na łodzi znaj­ duje, gdy usłyszał wołanie:

(23)

— R ozetnijcie sznury.

Spojrzał w stronę w ołającego i pospieszył mu z po­ mocą. R ozciął pow rozy, krępujące ręce i nogi m łodego chłopaka, któ ry zaraz powstał, chw ycił szablę, leżącą na dnie łodzi, i płatnął nią T atara przez głow ę.

T eraz dopiero spostrzegł W asilkow ski, że przed chwi­ lą groziło mu n iebezpieczeństw o w ielkie. Oto Tatar, pil­ nujący jeńców , zakradł się cicho poza je g o plecami i, gdy W asilkow ski pochylił się, aby sznury poprzecinać, zam ie­ rzył się na niego z nożem.

N ie było czasu na podziękowanie. T rzeb a było bić w rogów i ratow ać jeń có w i ich dobytek. Nasi wstrzymali łodzie, Patarzy bronili się, lecz, w idząc, że nie dadzą rady, zaczęli um ykać. Chciwi W ołosi byli upartsi. Żal im b y­ ło łupu, próbow ali jeszcze pom knąć ku środkowi izek i, gdzieby ju ż łatw o było z prądem szybko um ykać. Ten i ów starał się bodaj cokolw iek z łodzi porwać, lecz usiłowania te były darem ne. W k ró tc e i reszta uciekła.

M łody chłopak, w yzw olony przez W asilkow skiego z pęt, nie m ając konia, musiał pozostać na łodzi. Miał też tu robotę nielada. Na łodzi leżało ośm osób p o w ią­ zanych, te w ięc najpierw musiał osw obodzić. Gdy ju ż w szystkich porozw iązyw ał i spostrzegł, że nieprzyjaciel um yka wpław, nie m ogąc go gonić, padł na kolana przed kobietą, która ze łzam i w oczach, przycisnęła go do piersi i ucałowała. Mała dziew czynka podniosła się i u chw y­ ciła go obiem a rączkam i za szyję, wołając:

— Janku mój, Janku!

B yła to rodzina Ostaszewskich.

W tej chwili właśnie nadjechał na spienionym i zbło- conym koniu W asilkow ski i zatrzym ał się, nie chcąc p rzeryw ać serdecznego rozczulenia nieznanych mu

(24)

— 24 —

W iedział tylko, że ocalił ich z niewoli. Chciał się cofnąć, aby nie mys'lano, że czeka na podziękow anie, lecz Janek podniósł się i, zob aczyw szy go, w yciągnął ku niemu ręce.

— Z baw co nasz!— zawołał.

W asilkow ski podjechał bliżej i, poznaw szy Janka, rzekł:

— T o waść ży cie mi ocaliłeś!

D ał żołnierzom znak, aby łodzie przyciągnęli do brze­ gu i dopiero, gdy w szyscy na ląd wysiedli, chwycił Janka w ramiona i ja k brata ucałował. Potem, zw racając się do kobiet, rzekł:

— Jestem Józef W asilkowski. Czuję się szczęśliwy, żem przybył w porę, aby państwu dopom ódz w potrzebie.

Pani O staszew ska d ziękow ała gorąco w ybaw cy. W a ­ silkow ski odpow iedział, że uczynił sw ą powinność w oj­ skow ą, lecz że Janek, zabijając Tatara, od niechybnej w yb a w ił go śmierci, za to on pozostaje je g o dłużnikiem . Znowu rzucili się sobie w objęcia i ucałowali.

— B ądź mi przyjacielem i bratem —• rzekł W asil­

kow ski. ‘

— Nie godzien tego jestem, abyś mię waść uznał za brata— odpowiedział Janek skrom nie.

— Godzien jesteś i proszę cię o to. P óki żyć będzie­ my, będziem y się wspierali, bo widzę, żeś zuch i tęgim będziesz żołnierzem.

Nim je szcze W asilkowski mógł w yp ytać się, jakim sposobem pani O staszew ska dostała się z dziećm i w ręce W*ołochów i Tatarów , nadjechał drugi oddział z K am ień­ ca, w ysłany na w ypadek, gdyby pierw szy nie mógł wrogom dać rady.

W śród w ojsk a pow stała w ielka radość, że tak szczę ­ śliwie udała się pierwsza wyprawa. W ró żo n o sobie stąd dalsze powodzenie.

(25)

— 25 —

III.

Czas było w yruszyć z powrotem. T eraz dopie­ ro dow iedział się W asilkow ski, dokąd pani Ostaszew­ ska jechała, ja k ją rabusie napadli, skrępow ali pomimo obrony Janka i uprow adzili w raz z innymi. W o b e c nie­ bezpieczeństw a nie m ożna było m yśleć o dalszej podróży, choć już pozostaw ał ty lk o m ały k a w a łe k drogi do m ająt­ ku ciotki. Nie było innej rady, ja k tylko w rócić do K a­ mieńca, w yp ocząć, a gdy będzie można, pojechać do d o­ mu, gdzie byłoby najbezpieczniej.

N iebezpieczeństw o było tak groźne, iż pani Ostaszew­ ska nie mogła innej drogi obrać i musiała Się zgod zić na uprzejme zaproszenie.

W kró tce nadjechał pan W o ło d yjo w sk i. D o w ied ziaw ­ szy się o całej przygodzie, pochwalił postępowanie W asil­ kow skiego i ofiarował pani O staszew skiej gościnę w domu swej matki. Janka po ojcow sku u ściskał i zaprosił, aby w stąpił do je g o chorągwi i bił się z Turkam i, gdy taka sposobność się zdarza.

Jankowi oczy zabłysły z radości.

— Z a wiarę i R zeczpospolitę gotów jestem oddać życie!— zaw ołał.

— Pow inszow ać pani takiego syna, — rzek ł pan W o­ łod yjow ski do matki Janka — będzie z niego żołnierz tęgi i chluba dla rodziny.

— Zam łody je szcze na to — odpow iedziała pani O staszew ska.— Pierwszy to raz w yjechał z domu; lecz gdy zm ężnieje, chętnie mu pozw olę zaciągnąć się do wojska.

(26)

— Nie dziwię się, że syn tak poczciw ie myśli i go­ tów do boju, w idząc kraj w potrzebie, skoro tych pięknych zasad nauczył się od tak szlachetnej matki — m ówił pan W ołod yjow sk i. — A le chłopak zdrów, silny, odw ażny i poczciw y, a w tej właśnie chwili kraj najbardziej pom ocy potrzebuje. Lada dzień zw alą się na nas tłum y T u rków i Tatarów , i nastaną ciężkie dni dla w iary świętej i R z e ­ czypospolitej. W ró g, który na nas idzie, nie poszanuje nikogo: ludzi zabiera do niewoli, lub w pień wycina, gra­ bi dobytek, niszczy pola, dom y i miasta, nie przepuszcza-

j ją c naw et świątyniom Pańskim . Rozumiem to dobrze,

że w zb yt młodym wieku nie n ależy m łodzieńców nara­ żać na niebezpieczeństw o; lecz byw ają chw ile, w których kto tylk o zdolny bronią władać, usuwać się nie może. la k a chwila dziś nadchodzi. Oto rozpytaliśm y jeń ca o si­ ły wroga. T u recki sułtan prowadzi z sobą przeszło dwieś­ cie tysięcy żołnierzy, a nas w Kamieńcu jest mało co w ię ­ cej nad dw a tysiące; jeden więc będzie musiał stanąć przeciw ko stu.

— O Boże! — zaw ołała pani O staszew ska, załam ując ręce. Janek słuchał z w ielk ą uwagą, a gdy pan W o ło ­ d yjo w ski m ówił o potędze tureckiej, ściskał w dłoni rę­ k o jeść szabli.

— W ielk ie grozi nam niebezpieczeństw o — ciągnął pan W ołod yjow ski dalej— ciężką będzie w alka. L e c z pamię­ tajm y, że życie ludzkie dane jest od Boga i bez Jego woli nikt nie zginie, ani też nikt się nie uchroni przed śmiercią, ch o ćb y skrył się nawet pod ziemię. D latego proszę, byś pani synowi pozwoliła iść w alczyć, a sam będę go miał na oku i przed niebezpieczeństw em będę go chronił.

Janek rzucił się matce do nóg:

Mamo droga, pozw ól mi stanąć w szeregach dziel­ nych naszych rycerzy. Bóg nas nie opus'ci; gdy taka b ę ­

— 26 —

(27)

27 —

dzie Jego w ola, nic mi się złego nie stanie. Zresztą bę­ dziem y się co dnia widywali, bo m ateczka zostanie w K a ­ m ieńcu, dopóki nieprzyjaciel nie ustąpi. T e ra z nie moż­ na się puszczać w podróż, ale, gdy w roga odpędzimy, w ró­ cimy razem. Ja cię, matulu droga, nie odstąpię, lecz sie­ dzieć w Kam ieńcu z założonem i rękam i, gdy takie n ieb ez­ pieczeństw o grozi, byłoby niegodziwością i w stydzić mu­

sielibyście się mnie i ty i ojciec....

Pani O staszew ska nie mogła się oprzeć prośbie Jan­ ka. Podała rękę panu W ołodyjow skiem u i rzekła:

— Oddaję ci, mości pułkowniku, syna, ucz go, ja k powinien R zeczypospolitej służyć. Poddaję się twej woli i opiece.

Janek całow ał m atkę po rękach i nogach. G ieruszkę uściskał, a potem, schyliw szy się do kolan pana W o ło d y ­ jow skiego, rzekł:

— Panie pułkowniku! jeśli kied yś zostanę dobrym w ojakiem , to zaw sze z w dzięcznością będę wspominał mego pierwszego dowódcę, nauczyciela i dobrodzieja.

— W stań zuchu, spodziewam się, że będę z cie­ bie zadow olony, choć ciężka praca cię czeka. T y lk o śmiało, odważnie i uczciw ie postępuj, a pewno dożyjesz chwały i lepszych czasów . T era z cię zaznajom ię z tow a­ rzyszam i. Odtąd uważaj ich za braci.

W zią w szy Janka za rękę, podszedł z nim ku W a ­ silkowskiem u, lecz ten zawołał:

— My ju ż od godziny jesteśm y znajomi. T o ż Janek życie mi ocalił!

D op ieroż zaczął pan W ołodyjow ski w ypytyw ać, jak to się stało, i bardzo był zadow olony, że Janek takim przytomnym się okazał,

— K iedyście się tak pobratali— rzekł — to trzymajcie się odtąd razem.

(28)

A zw racając się do pani O staszew skiej, dodał:

— Będzie syn pani m iał dzielnego tow arzysza, k tó ­ ry i nauczy go dobrze sztuki wojennej i pewno w ciężkiej przygodzie nie opuści.

— Pew ną tego jestem — odpowiedziała pani Ostaszew­ ska — i cieszę się, że zbaw ca nasz będzie tow arzyszem i przyjacielem m ego syna.

T o w arzysze Janka witali go ja k brata, chwaląc jego gorącą chęć w alczenia z wrogami.

W re szcie dał pan W o łod yjow ski znak, zabrano zd o ­ bycz, odbitą Tatarom , i ruszono w pochód.

Gdy zbliżano się do Kam ieńca, Janek oczu itie mógł oderw ać od murów i w ieżyc potężnego zamku.

Na wałach i basztach w idział ludzi zbrojnych, o cze­ kujących lada chwila hasła do boju. U jrzaw szy sw oich w racających cało, w ydali o k rzy k radosny i czapkam i ma­ chali na pow itanie. T en i ów naw et z pistoletu w ystrze­ lił z radości. Tłum y w yległy na mury i wały, aby oglądać szczęśliwie w racający oddział.

Gdy w jeżdżali przez bramę pełną ludu i w o jsk a do Kamieńca, Janek czuł zaw rót głow y, a serce biło mu w piersiach, ja k b y chciało w ysk o czyć.

Pan W o ło d yjo w sk i zaw iód ł O staszew skich do domu swej matki. D obra i miła staruszka rozpłakała się, słu­ chając opowiadań syna o przygodzie, któ ra spotkała pa­ nią O staszew ską i jej dzieci. P rzyjęła gości, ja k b y jej krewmymi byli, ściskała w szystkich i całow ała, a Gieruszkę pieściła bez końca.

Janek, ja k tylko mógł najprędzej, w ybiegł z W a sil­ kowskim na miasto. D ziw o w ał się w szystkiem u. S ta­ wał przed kościołam i i bogatym i sklepami, przypatryw ał się ludziom, dziwnie postrojonym : wielu Ormian nosiło strój pstry, prawie turecki, a pom iędzy obrońcami

(29)

miasta byli naw et Tatarzy, którzy spolszczyli się zupeł­ nie i w iernie służyli R zeczypospolitej. N ajciekaw iej w szak­ że przyglądał się Janek żołnierzom, ich broni i murom, miasto okalającym . Sterczały ogromne baszty, zbud o­ wane z kam ienia, poczerniałe od słoty i dymu, poszarpa­ ne od kul, z otworami na działa, niby oczami. Gdy sta­ nął na murach i spojrzał na dół, na skały, na których zbudow any był Kamieniec i rzekę, płynącą u jego stóp, uczuł, że, choć w róg ma być tak liczny, nie należy się go lękać, bo poza tymi murami jeden człow iek może się bronić przeciw ko s t u .... Nie znał jeszcze wojny, lecz w yobrażał ją sobie tak, ja k słyszał z opowiadania i oczekiw ał jej z upragnieniem.

Dni schodziły na oglądaniu miasta, murów obronnych i na ćwiczeniu się w robieniu bronią. Ćwiczenia te w cale Janka nie m ęczyły. Czuł się coraz silniejszym i rzeźw iejszym , a gdy wieczorem zasiadł z m atką i Gieruszką na po­ gadankę, był w esół i dobrej nadziei.

M atka wiedziała lepiej od niego, co to je st wojna, i dlatego często była smutna i w ukryciu płakała, oba­ w iając się, iż m oże będzie długo musiała pozostać w K a­ mieńcu, wśród niebezpieczeństw i niepewności, co się jutro stać m oże. G ieruszką rada była, że może Janka co dnia widzieć, lecz na wspomnienie T u rkó w obejm owała brata za szyję i tuliła się do niego, jak by w obawie, by ich nie rozerwano.

Tym czasem coraz groźniejsze wieści dochodziły o nad- ciągającem w ojsku tureckiem . Było ogromne i sam suł­ tan niem przewodził. Mówiono, że w ięcej aniżeli dwieś­ cie tysięcy T u rkó w idzie pod Kamieniec; inni opowiadali, że dwa Tazy t y le ...

Na ratuszu odbyw ały się narady starszyzny w ojsko­ wej, którym przewodził generał podolski, Mikołaj Potocki.

il v ■ •

. . - —

— 29 —

(30)

O prócz w ojskow ych należał do rady ksiądz biskup Lan c- koroński, który w szystkich zachęcał do dzielnej obrony i dodaw ał odwagi.

W yznaczono każdem u oddziałowi m iejsce, którego miał bronić, i odtąd zaczęła się regularna służba na mu- rach miasta. N ietylko żołnierze stanęli do obrony, lecz także i m ieszczanie, a naw et żydzi.

W asilkow ski dostał dow ództw o nad oddziałem, k t ó ­ ry miał pilnować w ąskiego przejścia pom iędzy miastem a zamkiem. Janek nie odstępow ał go na krok.

Gdy ju ż załoga zajęła w skazane m iejsce tak, że ża ­ den punkt nie był bez obrony, zaczęto opatrywać mury, których poprzednio nie skończono je szcze naprawiać.

Tam ę na rzece w oda zerwała, fosy zasypane ziemią ułatwiały nieprzyjacielow i przystęp, a w murach było w ie­ le w yłom ów , przy których obrona byłaby trudna. W zięto się Więc do rychłej roboty. Najm owano robotników ile się dało, aby zaś spieszniej w szystko naprawić, robiono w e dnie i w nocy. N ikt się nie o c ią g a ł... B oga­ ci, ubodzy, starzy i m łodzi, w szyscy robili bez w ytchnie­ nia prawie.

Janek, który w domu chętny był do każdej roboty, okazał się bardzo czynnym i gorliwym. W sz y s cy podzi- wiali jego spryt i ochotę. Chociaż pot kroplisty lał mu się z czoła, pracował, w esoło pośpiewując.

Po skończonej pracy, gdy mu pozwolono opuścić mury, śpieszył do matki i siostry. R ozm aw iał swobodnie, pocieszał je, zapewniał, że Kam ieńca nigdy T u rcy nie zdo­ będą, że obrona będzie dobra, że nikt nie myśli nawet o poddaniu się. A ż w końcu m atka uspokoiła się i z ra­ dością p atrzała na swego zucha, który naprawdę został

• m -aj, w ajCZy£ na g ranicach k raju za całość P ej*

— 30 —

(31)

— 31 —

W te d y i Gieruszka rozweselała się, oglądała Janka dokoła, dziwiła się, że się nie boi chodzić z pałaszem i pistoletami, i pytała go, kied y mu w ąsy urosną, bo prze­ c ie ż w szy scy żołnierze mają wąsy.

Pan W ołod yjow ski, któ ry często panią O staszew ską odw iedzał, pocieszał ją także i dodaw ał odwagi: i on przecież ma w Kam ieńcu matkę i siostrę, a jednak spo­ kojny je st i prędzejby w olał zginąć, niż uchodzić przed wrogiem. Zajął się także wysłaniem listów do pana Ostaszewskiego, dopisując, ja k Janek zachow uje się zacnie i jak uczciw ie służy. Zapewniał, że Kam ieniec obroni się ch oćby najgroźniejszem u nieprzyjacielowi, że w ięc może pan O staszew ski być spokojny o sw ą rodzinę.

L ist w ypraw iono przez pewnego posłańca i spodzie­ wano się, że dojdzie rąk pana O staszew skiego.

Tym czasem dochodziły coraz groźniejsze wieści o po­ tędze T u rków . U księd za biskupa zbierała się starszyz­ na często na narady; ciągle krzątano się je szcze około wzm ocnienia murów. W ojsko rwało się do boju, lecz nie pozwolono nikomu w yd alać się z Kamieńca, nie w ied ząc, jak daleko jest nieprzyjaciel i w jakiej sile.

W Żwańcu, mieście odległem o dwie mile od K a­ mieńca, stała jeszcze nieliczna załoga polska pod dow ódz­ twem Hieronim? Lanckorońskiego. D zielny ten w ódz

i żołnierz, pomimo niebezpieczeństw a, nie chciał opuścić sw ego stanowiska bez walki.

Wtem wpadł do Kam ieńca posłaniec z wiadom ością, że T atarzy uderzyli na Ż w an iec z w ielką siłą, że L an cko roński w alczy z nimi zacięcie, ale będzie musiał uledz, je ­ żeli rychło pom ocy nie otrzym a.

Pan W ołodyjow ski w ziął mały, ale odw ażny, oddział » puścił się ku Żw ańcow i. P rzy jego boku byli W asilkow ­ ski i Janek.

(32)

Popędzili ja k chmura i z taką siłą uderzyli na Tatarów^ że po chwilowej w alce złam ali ich szyk i i ja k stado bydła gnali ku D niestrowi. W ie lu pogan zginęło od szabli i kuli, a nie jednego porwał bystry prąd rzeki.

Radość trwała w szakże krótko, bo odpędzonym T a ­ tarom przyszli w pom oc jan czarow ie tu reccy,— żołnierze w boju w yćw iczeni, odważni i mężni, z którym i trudniej było w a lc z y ć ... R az i drugi odparto ich atak na Z w a- niec, lecz coraz w ięcej ich przybyw ało. N abiw szy ich sporo, lecz przekonaw szy się, że zbyt mało jest naszych, aby ich odeprzeć zupełnie, cofnięto się do Kam ieńca praw ie bez straty.

Janek suknie miał pokrw aw ione, lecz ranny nie był, a mógł się pochwalić, że od niejednego T urka i Tatara dzielnie się obronił.

Nazajutrz, gdy W ołod yjow ski w yprawił podjazd dla złapania jeń ców tureckich, od k tó rych m ożnaby się d o­ w ied zieć dokładnie o sile w ojska w rogów , Janek do pod­ jazdu się przyłączył i, pokosztow aw szy bitw y, znowu w ró­ cił zdrów i cały.

W o b e c jawnej już w ojn y, w id ząc tłumy Tu rków , zbierające się pod Żwańcem , biskup Lanckoroński odpra­ wił nabożeństwo, na którem kto ż y ł— b ył obecny.

Cisza panowała w kościele i tylk o czasem można było usłyszeć tłumione westcnnienie lub łkanie. Gdy ucichły dzw ony, w które bito w e w szystkich , kościołach, biskup u kląkł i, w zniósłszy do góry Przenajświętszy Sa­ krament, zw olna, cicho odm awiał słowa przysięgi. Z an im przysięgali w szyscy w alczyć do ostatniej kropli krw i i zgi­ nąć raczej, niż przystać na hańbę niew oli tureckiej.

Po tej pięknej uroczystości podniósł się duch w szystkich, odwaga w stąpiła w serca, starcy czuli się

— 32 —

(33)

silnymi i spieszyli na mury, aby bronić miasta, które stało na rubieży państwa jak o strażnica.

N ieprzyjaciel jeszcze pod Kam ieniec nie podchodził. W idząc puste pola, w ziął W ołod yjow ski oddział w oj­ ska i wym knął się z miasta. Ujechali spory kaw ał drogi, nie napotkaw szy nigdzie nieprzyjaciela. K o ło Kniehynina, pod Jaskiem, zatrzym ano się. Żołnierze zsiedli z koni, w ypoczyw ając i nasłuchując. K ilku posunęło się naprzód.

Janek, prowadząc konia za u zd ę , szedł zw olna w stro­ nę, gdzie lasek się przerzedzał. Inni w drugą stronę pa­

trzyli.

Wtem wstrzym ał Janek raptem konia, pochylił się, w zrok i słuch w ytężył i stał tak chwilkę. Nagle konia zaw rócił, w sk o czył nań w biegu i, dając znak ręką, k r z y ­ knął: Turcy!

W mgnieniu oka w szyscy byli na koniach, u sz y k o ­ wani porządnie, czekając hasła. W o ło d yjo w sk i, zob a­ czyw szy T u rków , zawołał: naprzód!

Jak burza zerw ał się oddzialik polski i uderzył tak silnie i niespodzianie na T u rkó w , iż ci zupełnie stracili przytom ność. K ilku ich padło od pierw szego uderzenia, a kilku zdołano schwycić żywcem . R eszta umknęła co żyw o. W ziętych w niewolę przyprowadzono przed wodza.

M iędzy niewolnikami b j ł Bułuk-Basza. T eg o za cz ę ­ to w ypytyw ać, gdzie jest w ojsko tureckie i czy liczne bardzo?

W patryw ał się w pytających, ja k b y nie rozumiał. P o ­ tem odpow iedział:

— T o ja raczej m uszę was zapytać, skąd się tu w zięliście i jakiem prawem śmiecie nas napadać pod b o ­ kiem naszego cesarza? C zyż nie widzieliście tego ogrom ­ nego w ojska, które cesarz nasz prowadzi? W szakże tylko

Dopust Boży. 3

(34)

— 34 —

co tędy przeszło! Jeśli wam życie miłe, um ykajcie jak najrychlej!

Nie było w ątpliw ości, iż Bułuk mówi prawdę. Z byt mało naszych było, aby mogli w alczyć z całem wojskiem .

W ieczó r ju ż był późny i w szyscy znużeni pragnęli spoczynku. Janek pospieszył do matki.

Nakazano baczne czuw anie na murach i u bram miasta. R ozstaw iono . liczne straże, reszcie pozw olono udać się na spoczynek.

Pom ęczeni w ypraw ą, usnęli żołnierze twardo. O świcie obudził ich huk straszny.

K to żył, śpieszył na wały. Żołnierze grom adzili się koło swoich dow ódców . Janek był jednym z pierwszych. Stał obok W asilk o w sk iego , czekając rozkazów . Serce bi­ ło mu gwałtownie.

U stóp Kam ieńca roiły się tłumy T u rków i Tatarów . Jedni bili z dział do tw ierdzy naszej, drudzy usiłowali w edrzeć się na górę, na której była zbudow ana.

P atrząc na nich, zaciskał Janek silniej szablę w pięści, od czasu do czasu oglądając się na miasto, w stronę gdzie m ieszkała matka. W asilkow ski, spostrzegłszy to, uścisnął dłoń Janka i szepnął mu:— nie lękaj się, nie w e z­ mą nas Tu rcy, B óg z nami!

Porwali się natychm iast do koni i popędzili przez otw artą bramę na dół. Z w ałów zaczęto bić z dział w stronę *1 urków, a oddział W ołod yjow skiego ja k piorun spadł na karki w rogów .

U derzenie ze strony naszych było silne, ale opór T u rkó w niemały. Padało w rogów wielu, ale też było ich dziesięć razy więcej niż naszych. Coraz nowe szeregi 1 urków w ystępow ały do boju, nasi ciągle ci sami, pomę­ czeni, lecz mężni, postanowili nie ustąpić, dopóki napadu nie odeprą.

(35)

— 35 —

K ilk a godzin bito z dział z murów Kam ieńca w sz e ­ regi tureckie i cały ten czas oddział pod w odzą W o ło ­ d yjow skiego ucierał się na stoku góry z naciskającym i wrogami.

Nie w ypoczyw ano ani chwili. Konie zaczęły już usta­ wać, żołnierze dobyw ali o sta tk ó w sił i tak mocno na­ pierali na T urków , ja k b y tylko co stanęli do boju.

I stał się cud prawie, cud zdziałan y w alecznością P olaków — bó oto Turcy, m ając dziesięć razy liczniejsze w ojsko od naszego, zaczęli się cofać, w idząc zb yt wielu poległych po swej stronie. Cofali się zw olna, ja k b y na­ myślając się, lecz W ołod yjow ski tak ich raz je szcze silnie najechał, że musieli odw rót przyśpieszyć, niechcąc się pierwszego dnia na zbyt w ielkie straty narażać.

Nasi, znużeni bojem, niektórzy ranni, wracali w esoło do Kamieńca: przekonali się, że nie taki T ń rek strasz­ ny, ja k go opisują. Starzy żołn ierze znali Tu rków już dobrze, lecz m łodzi, którzy pierw szy raz szli w bój, lę­ kali się zrazu trochę. Z w ycięstw o dodało wszystkim otuchy.

Janek był w esoły i spieszył do matki, która w trw o­ dze o czekiw ała je g o powrotu.

Pierw sza spostrzegła go G ieruszka i k rzykn ęła prze­ rażona, ujrzaw szy na tw arzy brata krew. N adbiegła m at­ ka i, chw ytając Janka w objęcia, płakała z radości, że widzi go żywym. Dopiero G ieruszka w skazała m atce tw arz

Janka, wołając: \

— Ranny, Janku, tyś ranny!

T eraz i matka stroskana zaczęła oglądać kresę, która tak Gieruszkę przeraziła. Janek śmiał się z prze­ strachu siostry.

— W stydź się, córka starego żołnierza i siostra żoł­ nierza, a płaczesz i k rzyczysz ze strachu, w id ząc, że mam

(36)

tw arz draśniętą. G dybym całe życie tylko takie odbierał rany! Nie płacz, nie płacz Gieruszko, bo mi w styd takiej lękliwej siostry.

Istotnie, rana Janka była bardzo lek ką i dlatego na­ w et nie obw iązyw ał jej. W idocznie dotknął go T urek od ­ bitą szablą, bez siły i zamachu.

Później przyszedł na chwilę pan pułkownik; uca­ łow ał siostrę i matkę, a przed panią O staszew ską pochw a­ lił Janka. Janek skrył się w kąt, tak się w stydził słuchać pochwał i od czasu do czasu przerywał: „inni lepiej się bili; za spełnienie obow iązku nie należy się pochw ała“ . A le pułkow nik nie zw ażał na to, w yciągn ął Janka z kąta i ucałow ał go serdecznie.

— T o obow iązek, mój Janku, lecz, widzisz, nie każdy go spełnia. Gdyby w szyscy tak myśleli, jak ty, i tak sa­ mo postępowali, za dw a dni pobilibyśmy T u rkó w , bo mie­ libyśmy bodaj sto tysięcy w ojska. A le wielu je st takich, któ rzy w olą w domu siedzieć i dlatego tak mało nas jest. K a żd y człow iek powinien spełniać swe obow iązki, nie żądając pochw ały, lecz gdy nie każd y tak czyni, w te­ dy ta garść obrońców staje się godną pochw ały.

Pani O staszew ska nie mogła się nacieszyć, słysząc tak pochlebne słow a o synu.

Gieruszka, słuchając co pułkow nik mówił, omal nie zaczęła tańczyć z radości. T a k a dumna była, że Janek jest jej bratem.

— 36

-IV.

P rzez trzy dni był spokój w Kam ieńcu. Nie widziano T urków , zbliżających się do miasta. W iedziano tylk o , że zakładają silny i obronny obóz w Żw ańcu.

(37)

- 37 —

D zień i noc pracowano nad naprawą w ałów i tam na rzece, k tó re w oda w ciąż psuła, grożąc zawaleniem najdogodniejszych do zastaw y m iejsc. Janek nie lenił się do pracy i pom agał nietylko rękami, lecz i radą, nieraz dobrą, bo sprytny był i mówił zaw sze po dobrem zasta­ nowieniu się.

Czw artego dnia, I5 sierpnia, w święto W niebow zięcia Najświętszej Panny, o ko ło południa pojawiła się ogromna kupa Tu rków w bogatych strojach i doskonale u zb rojo­ nych. Na czele jech ał sam w ielki w ezyr t. j. najw yższy urzędnik u T u rkó w , w ódz naczelny i doradca sułtana.

W Kamieńcu myślano zrazu, że T u rcy nowy szturm do tw ierdzy przypuszczą, lecz tak się nie stało. W ezyr obejrzał dokładnie położenie Kamieńca, przypatrzył się szańcom polskim i wybrał najdogodniejsze m iejsce na obóz dla sułtana.

Mały oddział piechoty polskiej w yruszył z miasta i ucierał się trochę z Turkam i, lecz nie uczynił im wiel­ kiej szkody. Następnego dnia zjawili się T atarzy w ogrom ­ nej liczbie, a obok nich stanęli k o za cy, którym dowodził ataman D oroszeńko. Ten nam awiał Polaków , aby się suł­ tanowi poddali, han tatarski to samo doradzał; ale nasi odprawili ich posłów z niczem , bo przysięgli, póki się da, bronić Kamieńca. Od dow ódcy aż do szeregow ca czuł ka żd y i rozumiał, iż lepiej zginąć z chwałą, niźli iść w ły ­ ka pogańskie.

Dnia 18 sierpnia ujrzano z murów Kam ieńca ogrom ­ ny ruch na dolinie..

Od sam ego rana ciągnął tabor olbrzym i z ładownymi wozam i, z mułami kroczącym i zw olna pod bogatem brze­ mieniem; ciągnęły w ojska bez koń ca i bez liku, w bar­ w nych strojach i dziw nych uzbrojeniach różnego rodzaju i kształtu. T a k od świtu do nocy bezustanku w chodzili

(38)

— 38

-do obozu, rozstawiali w ojska i rozbijali nam ioty. A b y ­ ła tych nam iotów m oc taka, iż się nimi pola naokoło o k ryły i ja k od śniegu zbielały.

N iektóre stały bogate i strojne, od jed w ab iów i zło ­ ta świecące, że nie m ożna było na nie dość się napatrzeć i napodziwiać.

A b y spokojnie módz ro zło ży ć obóz, wysłali T u rcy znaczny oddział jan czarów pod same mury Kamieńca; ten nieustannie strzelał, nie pozwalając naszym zrobić z mia­ sta w ycieczk i w celu przeszkodzenia rozkładającym obóz. L e c z me uchroniło to T u rkó w od strat, gd yż nasi tak trafnie z dział mierzyli, iż niejeden namiot w puch ro z ­ bili, a ludzi ko lo niego p racujących pozabijali.

Pomimo tych przeszkód obóz turecki był ju ż 2o sierpnia gotów ,— widziano zdaleka b łyszczące od złota i drogich kamieni nam ioty sułtana oraz jego przybocznych w odzów i pom ocników . Jak daleko sięgało oko, w szędzie widać było tureckie nam ioty i niezm ierną ilość zbrojnych ludzi, któ rzy oczek iw ali tylk o hasła, aby się rzucić na Kamieniec i garść je g o obrońców.

A jed n ak nasi nie tracili ducha i nadziei odparcia srogiego najazdu.

Sułtan w ypraw ił do Kam ieńca posłów z listem, w k tó ­ rym pisał te słowa:

„W ojska mego moc ogromna, a liczba niezm ierzona, ja k o piasku w morzu, liści na drzew ach i gw iazd na nie­

bie. B yło b y szaleństwem , gdybyście chcieli opierać się w oli i potędze mojej. W iedzcie, iż człow ieka hardego nienawidzę, w ięc nie sprżeciw iając się woli mojej, poddaj­ cie się. Jeśli będziecie stawiali opór, zginiecie w szy scy “. G dy list ten przeczytano na radzie wojennej w Ka­ mieńcu, zapanowała cisza; k a żd y bał się pierw szy odezwać.

(39)

D opiero po chwili zaczęto się naradzać nad odpo­ w iedzią. Napisano spokojnie, lecz z godnością, iż nikt nie chce sułtana gniewać, lecz też nie myśli o poddaniu K am ieńca, bo w szyscy przysięgli bronić go do ostatka.

R ozpoczął się bój krw aw y, okropny, bez wytchnienia. T u rcy podkopyw ali się pod mury Kam ieńca, z a k ła ­ dali miny i w ysadzali w pow ietrze. Nasi robili w ycieczki, aby temu przeszkodzić, z dział bili celnie, od w ałów i mu­ rów odpierali w dzierających się T u rków .

Co dnia gwałtowniej szturmowali T u rcy — co dnia z a ­ cieklej bronili się Polacy...

L ecz z każdą chwilą ubyw ało obrońców, a ci, którzy żywi zostali, słabli z natężenia i ciągłej walki przeciw ko przew ażającej potędze wrogów.

N iektórzy zaczęli tracić nadzieję zw ycięstw a, lecz bohaterow ie tacy, ja k pułkow nik W ołod yjow ski, gromili ich z oburzeniem, pokrzepiali, zachęcali do dalszej walki.

A jed n ak trudno było nie zw ątpić, w id ząc, ja k z k a ż­ dą godziną ubywało naszym sił, a mury, które ich zasła­ niały, w aliły się pod nieustannem i uderzeniami kul turec­ kich... W yło m y z każdą chwilą staw ały się w iększe i tyl­ ko dzięki nadludzkim w ysiłkom udawało się obrońcom Kam ieńca odpierać tłumy jan czarów , cisn ących się ze w szech stron.

Najdzielniejsi obrońcy twierdzy padali od kul tu­ reckich, które sypały się ja k grad, gęsto i bez przerw y prawie.

L e cz najstraszniejsze były podkopy i miny, grożące miast-u i zam kow i lada chwila w ysadzeniem w powietrze.

K obiety i dzieci modliły się dzień i noc w kościo­ łach. Starcy, k tó rzy ledwo mogli się utrzym ać na nogach, szli na wały, aby bodaj broń nabijać i w ten sposób po­ m agać obrońcom .

— 39 —

(40)

40

Coraz więcej liczono rannych i trupów, coraz się umniejszały szeregi walecznych, którzy gotow i byli życie oddać w obronie R zeczypospolitej.

M ieszkańcy Kam ieńca i w ięk sza część w ojska, śm ier­ telnie znużeni, upadali na siłach i duchu. Prawie nikt już nie w ierzył w m ożność odparcia wrogów . R ozp acz opa­ now yw ała w szystkich; padali bezsilni na wałach lub uli­ cach miasta, oczekując śmierci.

W o ło d yjo w sk i dokazyw ał cudów w aleczności. Nie jad ł, nie spał, nie żalił się, lecz bił się bez przerwy, sło­ wem i przykładem zachęcając drugich, by tak samo c z y ­ nili. Niestety, mało takich, jak on, było. W iększej części

brakło ducha i sił.

Ile razy T urcy silniej nacierali, a ze strony naszych słabł odpór, spoglądał W o ło d yjo w sk i na swoich wiernych tow arzyszy i grom kim głosem w ołał:

— Bóg z nami! Naprzód!

Z d aw ało się, że te słow a w lew ają nadludzką siłę | w p olskich żołnierzy. Zapominali o zm ęczeniu i odpiera­ li w rogów z taką mocą, że ci na miejscu ustać nie mogli i musieli się cofać. Ranni i osłabieni zryw ali się do bo­ ju, słysząc głos pułkow nika, bo w głosie tym czuć było

odw agę, męstwo i wiarę.

Janek, ch oć silny i zdrów , nieraz upadał ze zm ę­ czenia; lecz trzeba tylko było, aby pan W ołod yjow ski spojrzał na niego i zawołał: naprzód! — wnet Janek z a cis­ kał mocniej szablę w ręku i rzucał się na kupę T u rk ó w ,

bijąc w prawo i w lew o.

D zielnie sprawował się ten zuchow aty i mężny chłopak!

Pomimo to z k ażd ą chw ilą przerzedzały się szeregi, a niebezpieczeństw o rosło. Obrona Kamieńca stawała się coraz trudniejszą.

Cytaty

Powiązane dokumenty

nała zapełniać się różnym ludem; podążała bogata szlachta, co ze spalonych dworów i zamków, leżących na szwedzkim szlaku, za m ury Torunia się schroniła;

Franciszek Wężyk jest autorem trzech powieści historycznych, dwóch opublikowanych na początku XIX wieku - Władysław Łokietek (1828), Zygmunt z Szamotuł (1830) - i

wysoki, silnej budow y, przystojny.. G dzienigdzie tylko dało się spostrzec pasterzy, goniących bydło i owce do domu... P rzebudził się ze snu las. K urpie bronili

wał z ognisk popiołem i dymem, Borowy położył się na ziemi, a przy nim jego towarzysze. Dołmaszy rozwiesił na krzakach grubą burkę i zasiadł pod jej

Jest tak, tym bardziej że w dyskursie założyciel- skim pedagogiki społecznej – nie tylko jako odrębnej dyscypliny – wiele akcen- tów okazuje się dojrzałych na miarę tego,

Ich zestawienie zgodnie z proponowanym ujęciem modelowym pozwoliło ustalić etap procesu tworzenia przewagi konkurencyjnej w oparciu o partnerstwo na jakim znajdują

Spośród nazwisk odmiejscowych na -ski zdecydowana większość pochodzi z XVIII wieku (prawie 77%), zaś niecała jedna czwarta wszystkich nazwisk odmiejscowych (nieco

rzył, skoro ci nawet tak zacny miód, jako ten oto, nie może w głowie rozjaśnić. Juści o to cię pytać nie będą, a choćby nawet, to waści- na rzecz trzymać język