• Nie Znaleziono Wyników

Utwory powieściowe

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Utwory powieściowe"

Copied!
342
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)
(6)
(7)

Utwory powieściowe

NA P O K Ł A D Z IE - O Ż O Ł N IE R Z U T U Ł A C Z U TA BU — C IE N IE

KARA — LEG EN D A O BRACIE LEŚNYM — PRO M IEŃ

W ARSZAWA

N A K Ł A D G E B E T H N E R A I W O L F F A KRAKÓW - G. G E B E T H N E R I SPÓŁK A

(8)

V A O - l

Jlo3Bo.ieHO U,eH3ypoK).

(9)

NA POKŁADZIE...

(10)
(11)

tłoczyło się wielu turystów . Byli tam przedstaw iciele narodow ości francuskiej, niemieckiej, włoskiej, angiel­ skiej i innych. Świt roztoczył się nad góram i i o g ar­ n ął tę całą krainę, jak niewymowne wzruszenie. K o­ puła U rirothstock stała w śród nocnych obłoków, niby tajem niczy p rzy b y tek w dym ie kadzideł. Na praw o i na lewo lśniły się pod słońcem szczyty lodowe. W głębi, u sam ych wód szukała jeszcze kryjów ki noc, zewsząd w ygnana. Świerki, leszczyny i brzozy nad brzegiem tuliły ją m iędzy siebie, ile mogły. Zniżały gałęzie aż do samej wody i, oniemiałe z podziwu, p atrzyły we własne odbicia, rodzące się w głębokiej topieli. Długa zatoka, jakby m artw a, nieruchom a, fijołkowa tafla le­ żała pod znikom ym tum anem . Błędne i wiotkie m giełki wstawały z przezroczystych nurtów i chodziły nad wodami. Widziało się, że daleko, daleko, w zam ro­ czonej, niebieskiej dolinie tułają się i k rą ż ą nad leżą- cem w ciszy jeziorem cienie i widma, w yśnione przez Schillera, k tó ry tu m arzył.

W pewnej minucie na jednostajnej barw ie odm ętu wynikła przedziw na, jasnozielona plam a o brzegach mocno zarysow anych i m knęła chyżo niby sw obodna

(12)

_ 4 —

łódka Tellowa. Statek, n u rzając się w toń, w strząsał jej uśpioną pow ierzchnię i ciągnął za sobą jakby obwisłe skrzydła z fal rozkołysanych. Te lśniące, bły­ skotliwe, małe fale szły wstecz, coraz wolniej, ku czar­ nym brzegom , pieszcząc się wzajem jedne z drugiem i. Cały przód pokładu pełen był dzieci szw ajcarskich. Mieściła się tam szkoła' z jak iejś wioski kantonu Ap- penżel, odbyw ająca zwyczajną wędrówkę letnią w po­ przek swego k raju . Byli to chłopcy i dziewczęta ró ż­ nego w ieku, synowie i córki rolników i drobnych mieszczan, pastuchów i kupców, robotników i służby, dorobkiewiczów i nędzarzy. W szyscy byli już dosyć znużeni, ogorzali, pyłem okryci. Przew odniczył im nauczyciel, hajb z rucham i parobka, o tw arzy piego­ watej, o rdynarnej, zarosłej bezbarw nym włosem. Było jednak w tem obliczu coś, co w yróżnia pedagoga tam ­ tejszego z tłum u. Malowało się na niem przyzw ycza­ jenie do mówienia praw dy otw artej i nieskażonej, zawsze i wszędzie. Ten m us, ten piękny owoc wy­ sokiej k u ltu ry zmywa w ciągu lat, jak niestrudzona woda ro g atą glebę, przyw ary indyw idualnego chara­ k teru, wrodzone brzydoty tem peram entu i znaczy tw a­ rze dziwnym uśm iechem , jaki oglądać można chyba tylko na starych płótnach B ernardina L uini’ego. Są to naiwne twarze, k tóre kłam ać nie um ieją.

Szkoła taka, gdzie się da, m aszeruje, m iejscam i jedzie koleją, albo płynie na statku. W okolicach pół­ nocnych zwiedza fabryki, świetne w arsztaty, muzea, kościoły, piękne m iasta nad jezioram i, siedliska życia, wiedzy i pracy; odludne wioski, stare ru in y i wreszcie m artw e pustynie na wysokich górach, gdzie po n u ry lodowiec śpi w milczeniu wiekuistem . S tarsi g rom a­

(13)

m łodsi na polach N äfels, M orgarten, Sem pach słu­ chają w ykładu zdarzeń i uczą się legend, które są jak b y westchnieniam i ludzkości.

Gdy przekroczą w ysoki szczyt gotardzki, gdy zstą­ pią do pięknej doliny Tessinu, ludzie mówiący języ­ kiem obcym, W łosi czarni a żywi p rzy jm ą ich z otwar- tem i ram ionam i — są to bowiem ich bracia.

Gdy po długiej wędrówce znajdą się w sm utnej do­ linie Rodanu, w miejscach gdzie ludzie mówią po fra n ­ cusku, i tam p rzy jm ą ich z miłością, są to bowiem ich

bracia.

Gdy statek w ym ijał G rütli, rozległ się piękny śpiew tych dzieci. Zwróceni tw arzam i do wyniosłego urw iska nieśm iertelnej skały, śpiewali:

„Vom ferne sei hertslich gegrüsset, du stilles G-elände am S e e ...“

O bcokrajowi pasażerow ie skupili się dokoła m a­ łych śpiewaków i z przyjem nością słuchali zgodnego chóru. Tu i owdzie wym ykało się z tłum u słowo pochwały. Jak iś Niemiec zcicha bił oklaski, jakaś szczu­ pła dam a ze wzruszeniem szepnęła do tow arzysza:

oui, c’est beau... Pergam inow a tw arz Anglika mieniła

się rzew nym uśm iechem . Na uboczu stało kilku mło­ dych ludzi. Oblicza ich były bardzo sm utne, a źre­ nice zasłonięte łzami.

(14)
(15)
(16)

Dr. R a fa ło w i R a d z i w i ł o w i c z o w i

p r z e s y ł a n a p a m ią t k ę

(17)

stukano we drzw i m ieszkania, zajętego w gospodzie

sum B är na kw aterę dowódzcy. Gudin zepchnął w tej

chwili nogą pierzy n ę, wyskoczył z łóżka i rozebrany poszedł drzwi otworzyć. Stanęło w nich i zwolna we­ szło do izby kilku oficerów w kostyum ach, narzuco­ nych niedbale, oraz sierżant jednej z kom panii trze­ ciego batalionu. G enerał wlazł na wysokie posłanie łóżka, usiadł w kuczki i zwrócił się do sierżanta, który, w yprężony jak struna, zginał kark, żeby nie uszko­ dzić pom pona przy kapeluszu, zawadzającego o stra- garz powały nizkiego pokoju.

— No i jakże, byłeś? — zapytał, w ycierając oczy. — Byłem, obyw atelu generale, z sześcioma ludźmi. Gdzie się rzeka zakręca...

— Co rzeka! W idziałeś ich? — zawołał porywczo i z niepokojem.

— Z d alek a...

— Któż to był? Szyldwachy?

— W idzieliśmy szyldwachów, ale także i reg u ­ larnych.

(18)

— 10 —

— Gdzież oni byli?

— K ilkunastu żołnierzy paliło ogień przy jeziorach na dole, inni w spinali się ścieżką, a na samej górze przechadzało się kilku szyldwachów.

— Czy was spostrzegli?

— Tak, obyw atelu g e n e rale... — szepnął sierżant nieśmiało.

— W idziałeś schronisko G rim sel-H ospiz? — Nie obyw atelu ...

— Więc gdzież ty byłeś, u licha, jeżeliś naw et tam nie doszedł?

— Schronisko m usi być za wałem. Ten wał jest jak b y g ro b lą jezior, które tam leżą i któreśm y zda- leka widzieli.

G enerał zam ilkł i usiłował odnaleźć te same pun- k ta na mapie, rozłożonej obok jego łóżka. Oficerowie, skupieni przy jednem z okien, rozsunęli perkalowe firanki, ale niewiele światła weszło do izby, gdyż brzask jeszcze nie tk n ął cieniów, schowanych w podwórzach i zaułkach m iędzy dom ostwam i.

Ktoś skrzesał ognia i za tlił m ałą świeczkę łojową. — D zię k u ję ... — rzekł Gudin półgębkiem , nie po­ dnosząc głowy. Po chwili b y stro wejrzał na sierżanta i głośno, z szyderstw em zawołał:

— Czy to praw da, co pow iadają naoczni św iadko­ wie i znawcy, że te pozycye są nie do zdobycia? Czy praw dą jest, co pow iadają, że nasze francuskie mę­ stwo nic tu nie p o ra d z i, że nasz francuski geniusz w kpa się tu zamieni, że białe A ustryaki zarzucą nas z tycli gór swemi pochyłeini berm ycam i, — powiedz, R a te a u . . ,

(19)

— To je st m iejsce nie do zdobycia — rzekł sier­ żant posępnie.

W grupie oficerów przem knął się szept bardzo ci­ chy. G enerał zwolna podniósł głowę i zm ierzył okiem pełnem nienawiści kapitana, stojącego we fram udze drugiego okna.

— Czy pozwolisz mi, obywatelu generale, zadać sierżantow i kilka pytań? — rzekł ten oficer ze spokoj­ nym uśm iechem , w którym zam knięte było jadow ite szyderstw o.

— U przejm ie p ro s z ę ... — rzekł Gudin.

— A więc to praw dą jest, co pow iadają, — zwró­ cił się kapitan do sierżan ta, — że, stojąc na Grimsel, nieprzyjaciel zasypałby nas nie berm ycam i, ale sto­ sami kam ieni? Że byłby w możności nędznie zatłuc nas, w dzierających się pod g ó rę, ja k niegdyś chłopi ze Szwycu zgruchotali przodków tych białych A ustrya- ków pod Nafels, z taką wszakże różnicą, że my szli-

byśm y na górę pewni nietylko śm ie rc i, ale także

i hańby naszego g e n iu sz u ... Rateau! — rzekł kapi­ tan głośniej. — Ty wiesz, że ja się nie b o ję ...

— Słyszałem, obyw atelu Le G ras, że pragniesz za­ dać sierżantow i jakieś tam p y ta n ie ... — rzekł Gudin. — Tak. P rag n ę m u zadać kilka pytań. J a k długo szliście od miejsca, gdzie się dolina zwęża — do jezior?

— Szliśmy — rzekł sierżant — chyba ze trzy godziny. — Jak a je st na tej przestrzen i szerokość doliny? — Ze ścieżki, po której szliśm y, dorzucałem w n a j­ szerszych m iejscach kam ieniem do drugiej ściany wą­ wozu, a praw ie wszędzie cały spód jego zajm uje rzeka. — W szak praw da, że w pew nych miejscach ścieżka idzie na w ysokości kilkuset m etrów ?

(20)

— 12 —

— Nie inaczej, obyw atelu kapitanie.

— Że na tej ścieżce może obok siebie postępować najwyżej dwóch ludzi?

— Tak jest, obywatelu.

— Że zanim w pięć batalionów zdołam y dotrzeć do jezior, już A ustryacy, u kryci za skałam i m ogą wy­ strzelać połowę naszej kolum ny, idącej dw ójkam i?

— Tak m y ś lę ...

— A czy przez szkła widziałeś ścieżkę, od jezior prow adzącą na Grim sel?

— D ostrzegłem ją , obywatelu.

— I dlatego mówisz n a m , że m iejsce je st nie­ zdobyte?

— Tak jest.

Oficer skłonił się generałowi i rzekł do niego: — O te jedynie szczegóły rozpytać się pragnąłem . — Obywatele! — powiedział niedbale Gudin, zw ra­ cając się do w szystkich — w yruszam y dziś i to nie­ zwłocznie dla zdobycia szturm em przejść: Grimsel, F u rk a, G o tliard ...

— I Monte R o s a ... — szepnął kapitan Le G ras tak cicho i niewyraźnie, że te dwa słowa m ogły bardzo dobrze uchodzić za kaszel.

— Plan operacyi całej w ydany został w kwaterze głównej. Podpisał go Massena. U ruchom iliśm y 27 ter- m idora 30 tysięcy wojska. Bracia pasi walczą w tej chwili na śm ierć i życie. Id ą w górę R eussu, uderzają na przejście sum Stein, aby spaść do doliny Meyen, biją się w dolinie Rodanu, a m y śm ieliżbyśm y leżeć bezczynnie tu taj w G utannen? Zwyciężymy, czy zgi­ niem y od kam ien i, od k u l, od bagnetów, ale pój­ dziem y zdobywać tę g ó rę , chociażby z jej szczytu

(21)

strzelano do nas piorunam i! Z przyjem nością p rzed ­ staw iłbym wam plan całej naszej w ypraw y, ale brak m i czasu. Zanim się u biorę, chciałbym wyłożyć ten plan w obecności, dajm y na to, kapitana Le Gras. Może zechce tu również zostać jeszcze podpułkow nik Labruyere...

Oficerowie i sierżant grom adnie wyszli ze stancyi. Gudin zerwał się z łóżka i, wdziewając pośpiesznie swój uniform , rozkładał m apy, wskazywał linie ope­ racy jn e pochodu, wyznaczone czerw oną barw ą — i szybko wykładał:

— Wiadomo... — mówił — że arcyksiąże Karol zajm uje swemi w ojskam i olbrzym i łańcuch pozycyi: od Sim plonu i m ieściny Brieg w dolinie Rodanu —

aż do Zurichu. Ma 0 11 do rozporządzenia 78 batalio­

nów piechoty, 85 szwadronów jazdy, czyli 64.513 żoł­

nierza i 13.299 koni. Posiada w szystkie przejścia

i w szystkie drogi środka Alp, więc: Grim sel i F u rk a, dolinę U rseren, Teufelsbriicke, całą dolinę R eussu aż do jeziora Czterech Kantonów wraz z dolinami na- p oprzek do niej idącemi, — więc z Meyen i z Issi; d a le j: — rozdół Szwycu, płaskow zgórze Einsiedeln z przełęczą Etzel, dolinę Sihlu i Zurich. Uderzam y na nieprzyjaciela ze w szystkich stron, m am y w yprzeć go ze w szystkich stanow isk, porozcinać go na g ru p y , ro ­ zerwać ich łączność — i wygnać, — zanim tamci n ad­ ciągną. T liurreau uderzy na brygadę Straucha w do­ linie Valíais, m y w stąpim y na Grim sel, w yrzucim y nieprzyjaciela z pozycyi u źródeł Rodanu i weźmiemy go we dwa ognie, ażeby zm uszony był uchodzić na w łoską stro n ę, którędy m u się żywnie podoba. To uczyniwszy, zajm iem y przejście F u rk a, dolinę U rseren

(22)

— 14 —

U rnerloch, Teufelsbriicke i dolinę Reussu... W iadomo — mówił, ożyw iając się i gw ałtow nym i ruchy w skazując na mapę, — że rozstaliśm y się w In terk irch en z ge­ nerałem Loison i że ten dzielny człowiek poprow adził swe dwa bataliony i trz y kom panie w dolinę Gadmen, skąd m a w stąpić nad Steinen, w ysadzić nieprzyjaciela z pom iędzy lodów i zejść przez Meyen-Thal do Waa- sen. Daum as idzie z E ngelbergu, ażeby przez Surenen wejść do wąwozu R eussu. Z czoła, od Fluelen uderzy na A ustryaków sam Lecourb. Chciejcież zważyć, że los operacyi od nas zależy! Jeżeli odbierzem y Grimsel, to zadajem y cios nieprzyjacielow i w samo serce, bo zdobyw am y czworobok, k tó ry tu oznaczyłem czer­ w oną linią. Czworobok ten idzie: z In te rk irch en do W aasen, z W aasen do Teufelsbriicke, stam tąd do F u rk a i G rim sel a z G rim sel do Interkirchen. Dopóki nie- , przyjaciel m a Grim sel i U rseren, — niceśm y nie wy­

grali, może bowiem siedzieć w tych miejscach, jak w fortecy i mieć połączenie z doliną T essinu przez G otthard, a z C hur przez dolinę Renu. Tymczasem obyw atel Le G ras uważa w ypraw ę na zdobycie tej głównej pozycyi za coś tak błahego, że śm iał wobec połowy oficerów kolum ny, ba! wobec sierżanta — drw ić ze słów moich. G dyby nie to, że dziś idziemy, pow inienbym cię, obywatelu, natychm iast skazać na śmierć...

— O!... — m ru k n ął Le Gras, przym ykając swe piękne oczy.

— Tak! — zawołał Gudin, — niesubordynacya do­ sięgła takiego stopnia, że oficerowie drw ią z gene­ rałów, że prości żołnierze m ruczą, gdy się w ydaje rozkazy...

(23)

— Generale! — szepnął Le G r a s , — niesubordy- nacya idzie jeszcze dalej: żołnierze nietylko w yrze­ k a ją , ale naw et nie jedzą po całych dniach.

— J a im w tych górach obiadów nie stw o rzę!... — Oni też nie liczą na sztukę stw arzania i w spo­ sób idyliczny ra b u ją szw ajcarskie wsie i mieściny. P rzyszli z jednej i niepodzielnej rzeczypospolitej, mieli przynieść na o strzu bagnetów b raterstw o i inne p rz y ­ smaki, tym czasem wnieśli tu przem oc i gwałt, a zo­ staw iają, jako ślad swego pochodu, — ru in y i popioły. Cóż to uczyniliśm y z M eiringen, z In terk irch en ?

— Kogo śmiesz pytać, obyw atelu? — w rzasnął Gudin. — Generała, k tó ry ma praw o skazać mię na śm ierć i rozstrzelać. Jestem nieznanym oficerem, jestem tak dalece pozbawionym k o lig acy i, że nie mam nawet s tr y ja , k tó ry b y mię p ro teg o w ał... Istotnie! jestem z motłochu. W idziano mię w śród sankiulotów za dni wrześniowych. To też, kiedy generał b ry g ad y Cezar Karol Stefan Gudin de la Sablonniere zapytuje m ię ...

— Nie odpowiadam na podobne zaczepki! — rzekł dum nie generał, bokiem odw racając się do hardego kapitana i w ydym ając usta. — Nie stry j mię p ro te­ guje, lecz ja sam siebie! Byłem na San Domingo, w arm ii Ardenów pod F errandem , byłem w arm ii pół­ nocnej i w reńskiej, byłem w Niemczech pod Moreau, krw ią i ranam i zdobyłem szlify w dolinie K intzig...

— K apitan Le G ras pragnie złożyć plan operacyi, celem której je st zdobycie Grim sel — rzekł wolno i ozięble podpułkow nik L abruyere, mężczyzna o g ro ­ m nego w zrostu, z w ielką, wygoloną tw arzą, obwisłą dolną w argą i posępnie m ądrym w yrazem oczu. Mil­ czał on dotąd, jak gdyby sprzeczkę toczono w języku,

(24)

— 16 —

którego wcale nie rozum iał i z w yrazem absolutnej obojętności badał swe paznogcie.

— K apitan Le G ras? — rzekł generał, potężnym aktem woli tłum iąc w sobie rozszalałą pasyę i usiłu­ jąc zagasić blask nienawiści w spojrzeniu. — Słu­ c h a m ... co za plan?

— W czoraj nad wieczorem — zaczął mówić Le G ras — w racając z rekonesansu, po zbadaniu całej wyższej części doliny Hasli, za zbliżeniem się do wo­ dospadu Handeck, spostrzegłem chłopa, k tó ry na zbo­ czu góry kosił trawę. Dałem znak grenadyerom i zbli­ żyłem się na ich czele do podnóża tak ostrożnie, że szw ajcar nas nie dostrzegł. Zakom enderow ałem po- cichu, i czterech żołnierzy na cel go wzięło. Wówczas k rzyknąłem , rozkazując, żeby schodził do nas bez zwłoki. Chłop oniem iał z przerażenia. W prędce zsunął się po strom ej pochyłości i stanął przed nam i wylękły. Zacząłem go badać, skąd je st i co tam robił. J e s t to gospodarz stąd, z G utannen, nazywa się Fahner. Do­ wiedziawszy się, że idziem y z In terk irch e n w górę H asli, uciekł pospołu z innem i m ieszkańcam i tej wio­ ski z bydłem i dobytkiem — w nagie góry. Na zapy­ tanie, gdzie się obecnie ci m ieszkańcy zn ajd u ją , w ska­ zał mi ręk ą jakieś w ertepy pod szczytami. W istocie — odgłos dzwonków, k tóre pasterze tu tejsi przyw iązują do szyi krów i kóz, słyszałem niezm iernie wysoko. Począłem ściśle rozpytyw ać tego chłopa o ścieżki i drogi górskie, gdyż niepodobieństw em mi się w yda­ wało zdobycie przełęczy od f r o n tu , — jak to już raz zresztą miałem honor wczoraj zaznaczyć w twojej, obyw atelu generale, przytom ności.

(25)

ośw iadczenie, że stąd na G rim sel można przejść nie- tpdko dołem, nietylko - bezegiem Aaru, ja k tego żąda czerwona linia, ale także i g ó rą po szczytach. W ziąwszy tę okoliczność pod uwagę — mówił Le G ras — p rz y ­ szedłem do w niosku, że zam iast w dzierania się na przełęcz z dołu, po gładkich ścianach, w szacie, co praw da, geniuszu francuskiego, ale także w śród g rad u kul i zepchniętych urw isk, — może byłoby wygodniej przebyć łańcuch g ó rą , stam tąd, niby z ''doku, zwalić

się na nieprzyjaciela i wziąć szponam i jego obóz,

jak orlik bierze gniazdo trz n a d ló w ...

Gudin usiadł na krzesełku, przyw alony niezm iar- nym ciężarem tej wiadomości. W gardle m u tak za­ schło, że nie był w stanie słowa przemówić. Cierpiał nieznośnie, dostrzegając bez wzniesienia powieki, że Le G ras p atrzy na niego i że się od niechcenia z po­ błażliwością uśmiecha.

— Gdzież je st ów chłop? — zajpytał dowódca na­ reszcie.

— T rzym am go pod strażą w izbie, przeznaczonej na m oją kwaterę. Rozmawialiśmy z nim w nocy. W ła­ śnie po d p u łk o w n ik ...

— Czy istotnie zna ścieżkę, po której mogłoby

przejść pięć batalionów w ojska? *

— Mówi, że góra w pewnem m iejscu je st dostępną. J e s t to, rzecz naturalna, przepraw a ogrom nie trudna. T rzeba iść po lodow cu...

— Ach, więc t a k ... - rzekł Gudin, aby tylko coś powiedzieć.

— Stam tąd możemy odrazu w stąpić na F u rk ę, czy zejść w prost do U rseren. Chłop zgodził się p rz e p ro ­ wadzić nas aż do Grimsel. Kiedy go pytałem , jakiej by

(26)

— 18 —

za to żądał nagrody, w yraził życzenie. P rag n ąłb y otrzym ać na własność łąkę, leżącą z praw ej strony A aru u wejścia do ciasnego H asli. Nie wiem, czy po­ stąpiłem roztropnie: przyrzekłem m u ...

— Przew odnik zostanie sowicie w ynagrodzony, je ­ żeli zasłuży. To się zo b aczy ... Cokolwiekbądź i któ­ rędy kol wiek, — idziemy — rzekł generał, p rzy b ierając m inę tęgą. — W każdym razie prag n ąłb y m zobaczyć tego człowieka i sam z nim pomówić. Za chwilę będę panom służył. Chciejcie obwieścić pochód.

Obydwaj projektodaw cy opuścili m ieszkanie gene­ rała i w śród tłum u w ojska przeszli do obszernej chaty, stojącej w pobliżu protestanckiego kościółka. Tam w ła­ śnie pojm any F ah n e r siedział, strzeżony jak oko w gło­ wie przez kilku żołnierzy. Dwaj oficerowie jęli zada­ wać m u nowe pytania, na co F ah n er odpow iadał s tra ­ szliwą francuzczyzną. Nim zdołali pojąć to wszystko, co im prawił, i zakreślić na mapie miejscowości, które nazywał, dały się słyszeć grom kie okrzyki, zw iastu­ jące, że dowódca już wyszedł. P rzerw ano tedy ro z­ praw ę i F ah n er w otoczeniu żołnierzy, na czele któ­ ry ch szedł Le G r a s , w yprow adzony został z izby. P rzede drzw iam i hotelu na w ybrukow anem wzniesie­ niu stał Gudin. P ió ra i szerokie galony na jego trój- graniastym kapeluszu, haft na w ysokim odwiniętym kołnierzu i na szerokich klapach frak a — mimo pół­ cienia — błyszczały tak uderzająco, że F a h n er odrazu poznał wodza i zdjął kapelusz. Zdum iewała go tylko m łodość tego naczelnika. Gudin m iał lat dwadzieścia dziewięć.

Długie włosy, czarne jak krucze p ió ra , spadały pierścieniam i na jego ram iona. Piękne czarne oczy

(27)

uśm iechały się szczerze do wiarusów, pozdraw iających Francyę. Oficerowie tw orzyli szeregi, um ieszczając na drodze kom panie już gotowe do m arszu. Bataliony drugi, czw arty i piąty stały jeszcze w łąkach. Część pierw szego m yła się dopiero na brzegu Aaru. Żołnie­ rze czesali swe długie, zakurzone i skudłane włosy, wiązali je w tyle głowy jedni d rugim powrózkami w harcopfy, prali koszule i niew ysuszone kładli na się z pośpiechem , łatali trzew iki i czyścili karabiny,

t Dwa szeregi grenadyerów u branych wyciągnęły się

daleko w opłotki po jednej i po drugiej stronie m ia­ steczka. Czerwone pom pony i trójkolorow e kokardy na ogrom nych czarnych kapeluszach utw orzyły długi szlak barw ny; białe skórzane pasy od ładownic i pa­ łaszów, krzyżujące się na piersiach żołnierzy, odbijały w yraźnie od czarnych chustek i granatow ych m undu­ rów. Cała ta kolum na była obd arta i wynędzniała. P r a ­ wie wszyscy mieli chodaki dziurawe, kam asze bez gu­ zików a w ystrzępione, jak m okassiny, spodnie roz­ maitej barw y i pochodzenia. Z pod fraków , wyciętych

, na piersiach półokrągło tuż praw ie pod klapam i, wi­

dniały zam iast kam izelek b ru d n e koszule. N atom iast każdy m iał guziki na żabotach i w tyle fraka, spina­ jące zawinięte brzegi p ó ł, wyczyszczone cegłą na czysto.

Gudin w .towarzystwie kilku oficerów przeszedł wzdłuż szeregu, a później skierow ał się ku domostwu, we drzw iach którego stał Le G ras z Fahnerein.

£ — Oto je st przew odnik, generale — rzekł kapitan,

rozsuw ając żołnierzy.

Dowódzca zobaczył przed sobą mężczyznę wiel­ kiego w zrostu z rękom a i stopam i kolosalnych

(28)

— 20

-m iarów. Rudawy zaro st okryw ał policzki tego chłopa aż praw ie do sam ych p o w ie k , dawno niestrzyżone włosy sterczały na jego wielkiej głow ie, jak pęki trzciny. Duże, łagodne, siwe oczy spoglądały na do- wódzcę ciekawie, oczy potom ka Norm anów, którzy, według legendy, przyszli ze Skandynawii, osiedli w Has- lithal i zbudowali jej małe mieściny. F a h n er m iał na sobie p o d arty kusy spencerek, b ru d n ą koszulę i k ró ­ tkie zgrzebne spodnie. Na nogach m iał tre p y w y stru ­ gane z drzewa, bez przyszw y, podbite szeregiem ćwie­ ków z ogrom nym i łbam i, a przyw iązane do stopy sznurkam i.

— Czy je st d roga stąd na Griinsel, oprócz idącej w głębi doliny? — zapytał Gudin.

— D ro g a ? ... Nie, drogi n ie m a ...

— A wszakże mówiłeś, że przejść m ożna?

— P rzejść można — odpowiedział F ahner. — Tak, przejść można.

— Gdzież je st to przejście?

— T a m ... — rzekł chłop, w ysuw ając się naprzód i w skazując najbliższy szczyt po lewej ręce od Gu- tannen. Ażeby zobaczyć tę drogę, wszyscy m usieli za­ drzeć głowy.

— Czy sądzisz, że tam tędy może przejść cała na­ sza kolum na?

— Czy może? Cała kolum na? Dlaczegóżby nie mo­ gła przejść cała kolum na? Dobrze mówię: cała kolu­ m n a ... Tam przejdzie każdy, kto zna drogę. Kto nie zna i kto je st słaby — ten idzie dołem, a później obok jezior. Komu pilno do Realp, do H ospenthal, albo do A nderm att, taki idzie przez tę w ysoką drogę. Kto zna miejsce, bo k to 'je s t słaby w rękach, albo w nogach...

(29)

— A ty znasz ją , obywatelu?

— Czy ja znam tę drogę? No tak, ja ją znam, tę drogę. J a tam chodzę, jak każdy inny w H asli. Teraz śniegi już zeszły, lawiny w tem m iejscu się nie tra ­ fiają. Dlaczegóż? przejść można, kto zna drogę i kto je st siln y ... Od w odospadu pójdzie się na lewo do G elm ersee...

— Czy z Grim sel nie dostrzegą nas, gdybyśm y szli tam tędy?

— Z G rim sel? Czy dostrzegą? Jakże to można zo­ baczyć takiego, co idzie góram i? Nie, nie dostrzegą z G rim sel...

Generał zam yślił się i, nie spojrzaw szy już na Fah- nera, odszedł do swej kw atery. Niebawem kazał sobie podać konia.

Wówczas już oddziały w ojska tłoczyły się w opło­ tkach, zdążając na południe od G utannen w górę Aaru. Dwa bataliony szły w nieładzie z nad rzeki ku drodze w prost przez łąkę, w bijając w ziemię wyhodowane traw y i maleńkie działki żyta, k tóre dnia tego 14 sier­ pnia, stało jeszcze niedojrzałe. Na łąkach i na podcie­ niu górskiem leżał m rok głęboki, ale już granatow y. W yżej był rozkoszny, ciemny błękit, przez który prze­ bijały się odprysłe prom ienie i padały na ukos od szczytów niezm iernych krzesanic N agelisgratli aż do północnego końca szerokiej doliny. Te drżące, półja- sne sm ugi podobne były do stru n jakiejś niezm iernej liry. Same czuby tu rn i stały już w ogniu słonecznym. Lasy u podóża gór, ledwo w m roku widzialne, si­ klawy, jak białe nitki snujące się m iędzy skałami, dziwne barw y i szerokie pow ietrze zimnego poranka napełniały serca żołnierzy, oficerów i wodza szczytną

(30)

— 22 —

fantazyą. Kompanie szły, jak jeden człowiek, mocno, równo, sprężyście, zostawiając poza sobą spustoszoną wioseczkę o szarych dachach dom ostw i obór. Tuż za wsią kolum na weszła w las świerkowy. Z ciemnej jego gęstw iny powiał na idących chłód ostro przecią­ gający. Słychać też było huk donośny. W krótce koń Gudina zatrzym ał się na wzniesieniu, jak w ysoki sto­ pień leżącem w dolinie. W idać było stam tąd piany w odospadu, fruw ające m iędzy kosm atem i i czarnem i ja k noc ścianami świerków. Młody generał tk n ął ko­ nia o stro g ą i kłusem dojechał do brzegu rzeki. Stał n ap ro st głównegcr k o ry ta żółtaw o-burych wód Aaru, które tam zlatują nagle do jam y na siedem dziesiąt m etrów głębokiej. Z boku do tejsam ej przepaści ska­ cze z taką f u r y ą , jak b y był strzałem w ysadzony z ziemi, Aerlenbach, potok sreb rzy sty , ten, co »wody błękitnem i spada,« wylęgły w lodach i jeszcze nie zbrudzony m ułem ziemi. Z rykiem chw ytają się za bary te dwie rzeki w głębinie, zm agają tam , trzask a­ jąc łbam i o granit. Z czeluści, k tó ra wiekuiście w zdy­ cha, w ypadają chm urki wodnego pyłu, ogrom ne ba­ nie m gły ledwie widocznej, kołyszą się i błądzą nad dołem to tam , to sam, rozsiew ając naokół deszcz dro­ bny i spływ ając po głazach długiem i sm ugam i, jak łzy cienkiemi. Niżej w kipiących pianach siepią się potw orne kłęby, zupełnie jak nagie ciała, zdychające w kurczach boleści. Gudin mocno zdarł konia i p a­ trzał w dziw ną przepaść. Na widok boju tych pian w spaniałych m yśli jego porzuciły rzeczyw istość. W y­ dało m u się przez chwilę, że widzi tam , pośród pyłu wody znienaw idzoną aż do śm ierci, ch u d ą, bladą twarz, z długiem i kudłam i nieporządnej baby i oczami wilka,

(31)

kościstą tw arz B onapartego ze sztychu H u d g es’a, czy p o rtre tu G uerin’a. Znowu poczuł w sobie ciosy za­ zdrości i z a ch w y tu , nienawiści i uwielbienia. Sława czynów chudego K orsykanina nie dawała m u chwili spokoju. Każdy biuletyn wojny włoskiej zatruw ał mu pokarm i napój, niby kropla jadu. Kiedy Napoleon odpłynął do E g ip tu , Gudin w skrytości ducha i ze drżeniem serca oczekiwał wieści, że zginął t a m , że zarżnięty został ten ty g ry s, k tó ry poczynał już kłam i ' pazuram i szarpać świat strupieszały. Ale oto w po­ czątkach sierpnia tego, 1799 roku, doszła Gudina wia­ domość, że K orsykanin m a wracać. I zaraz ta po­ głoska przeleciała nad arm iam i, jak w rzask wojennej t r ąby ...

Siwy, piękny koń G u d in a , połechtany ostrogą, w podskokach w ybiegł z lasu na obszerną łąkę, nizko rozłożoną u stóp łańcuchów górskich i zupełnie po­ dobną do placu, na k tó ry m stoi G utannen. Tutaj koń­ czyła się szeroka dolina. W górę szedł stam tąd cia- sny wąwóz m iędzy strom em i skałam i, a na końcu jego widać było poprzeczne górskie siodło: Grimsel.

Bataliony w ojska stały już uszykow ane na tej łące i nieruchom o spoglądały n a w ylot szczeliny H asli i na otaczające turnie. Z praw ej strony widać było d ro ­ żynę, prow adzącą na przełęcz. Była to perć, w y b ru ­ kowana płaskim i głazami i dobrze ubita. Zbudowano ją w wieku XV, czasu krw aw ych walk między ber- neńczykam i a chłopstw em z doliny Rodanu, jakie wy­ nikały zazwyczaj z powodu »600 owiec i 20 koni.« D ro­ żyna odrazu szła w g ó rę , wysoko nad Aarem, który w ypadał z pom iędzy skał na łąkę, jak zziajane i śm ier­ telnie poranione zwierzę.

, /

(32)

24- —

F ahner, podążający szybko za generałem wskazy­ wał ciągle ręk ą na lewo, gdzie ze szczytu góry zlaty­ wał na samo dno doliny wodospad Gelmerbach. Ka­ pitan Le G ras zbliżył się do Gudina i szpadą w skazał m u kierunek pochodu, mówiąc:

— Zaszedłszy poza łańcuch tych szczytów znikniem y dla A ustryaków na całą dobę. U jrzą nas aż wtedy, gdy wyjdziem y z za ostatniego, który tam oto widać...

Twarz jego w yrażała niepokój. Bał się by generał na złość nie u p a rł się iść doliną Hasli.

— Dwie kom panie pierw szego batalionu — rzekł Gudin wyniośle — udadzą się natychm iast ścieżką w górę Hasli. Ukażą się dem onstracyjnie nieprzyja­ cielowi, stoczą z nim utarczkę, jeżeli to będzie mo- ż e b n e . . .

W oczach kapitana błysnęła radość i głęboka wdzię­ czność. Młody dowódzca wykonyw ał jego plan i roz­ wijał go trafnie.

— W pobliżu jezior je st na Aarze zerwany m ostek k a m ie n n y ... — szepnął jeszcze Le G ras nieśmiało.

— W łaśn ie... Dwie kom panie pierw szego batalionu zajm ą się ostentacyjnie napraw ianiem m o stk u ... — rzekł znowu Gudin z tak ą pow agą, jak gdyby bardzo dawno m yślał o zerw anym moście, którego reparacya, może służyć za w yborny sposób bałam ucenia A ustrya­ ków i m askow ania czynu istotnego. Po chwili obwie­ ścił zgrom adzonym oficerom, że sam uda się w towa­ rzystw ie dwóch kom panii doliną Aaru. W ypocząwszy, kolum na ma bez wielkiego pośpiechu wstępować na górę obok Gelm erbachu ścieżkami, k tó re wskaże chłop — przew odnik. Nad jeziorem Gelm ersee całe wojsko ma się zatrzym ać i czekać.

(33)

— Będziecie tam wypoczywali — mówił — dopóki nie przybędę. Mam nadzieję, że zdołam powrócić za­ nim w szyscy dojdziecie do owego jeziora.

Dwie kom panie uszykow ały się i dw ójkam i poczęły wstępować na ścieżkę. Gudin ze swym i adjutantam i w jechał m iędzy tłum żołnierzy i posuw ał się zwolna. W krótce półbatalion znikł w lesie świerkowym , w osta­ tnim lesie, za k tó ry m dalej gdzieniegdzie czepiały się tylko karłow ate olszyny i kosodrzew ina. Między szczy­ tam i N agelisgratli strzelały już prom ienie słońca na przeciwległe wyżyny. Wielkie, świetliste place blasku skoczyły na czarne pole granitów , na dzikie k rzesa­ nice, gdzie już tylko gdzieniegdzie żółty mech poły­ skuje. Zwolna to światło przybliżało się do rzeki, objęło las św ierkowy, wynalazło w nim i zatliło w szyst­ kie krople rosy, wypędziło barw y granatow e i rozpo­ starło inne, pełne odm ian i cieniów. Za lasem ukazała się w słońcu szybko m aszerująca kolum na, podobna z oddalenia do wielkiej piły, k tóra się w rzyna w bok góry. P ióra na kapeluszu G udina połyskiwały, i ka­ żdy ru ch jego głowy widać było doskonale. Le Gras, stojąc przed frontem swej kom panii tłum aczył żołnie­ rzom, w jaki sposób w ykonany będzie atak na Nie­ mców. S tarzy grenadyerow ie, którzy z niejednego już pieca chleli jedli, pojęli go natychm iast i dopytyw ali się o drobne szczegóły. Młodzi zasięgali inform acyi od wyjadaczów i z osłupieniem szukali oczyma swej drogi na gładkich ścianach górskiego łańcucha. Byli to ludzie z rozm aitych stro n F rancy i: z pod P irene­ jów i z pod Ardenów, Bretończycy i Normandowie, górale i chłopi z równin.

(34)

— 20 —

p y tał Le G ras dwóch żołnierzy, nadzwyczaj ciekawie przysłuchujących się temu, co mówił.

— Oui, je comprends... oui! — rzekł jeden z nich, w skazując ręk ą na góry. L ’ennemi là, — nous là! Après

nous Vennemi... z tyłu za łeb i kolanem go ścierwę! Vous comprenez? Cały szereg prędkich, gwałtownych

i plastycznych ruchów ilustrow ał doskonale odpowiedź starego żołnierza i zrozum iany został w ybornie przez w szystkich.

— To to, tak właśnie! — mówił kapitan ze śmiechem. — Ty ro z u m ie sz , co g a d a ł? ... — zwrócił się ten stary żołnierz do młodszego kolegi, z którym przed chwilą rozmawiał.

— Coś m iark u ję, ale jak to to m a być, tego nie m o g ę...

— Tak, widzisz, będzie. Twoje szwaby siedzą na tam tej górze, co stoi napoprzek — praw da?

— No juścić praw da.

— Jak b y my do nich szli dołem, toby nas przecie kam ieniam i zafrygały. Tak gadał L egra — i spraw ie­ dliwie. Tak, widzisz bracie, ten stary świcer z Guta- nowa, co go L egra wczoraj zajął, m a pokazać drogę niby tędy m iarkujesz?

— A i gdzież tu tędy przejdzie, ogłupieliście? — zaperzył się m łody. — To ta i wy rozumiecie, co ga­ dają! Jakże by to wlazł, na takie m u ry ?

— To już nie m oja głowa. Mówią, że wlezie. Jakeś stąd patrzał, to się widziało, że zeneral i te dwie kom ­ panie, co z nim poszły, że, m ówię, idą po gładkiej ścianie, jak m ucha po szybie, a ona tam przecie jest dróżka — i niezła. Wiesz tera?

(35)

— Oj, głupie, głupie ludzie, żeby w takich przecież górach siedzieć! słyszane rzeczy ...

— Czekaj, b ra cie, ja k cię jeszcze szwab wytnie w zęby kulką na takim koniuszeczku góry, to se do­ piero nam achasz kozłów, zanim się roztrzepiesz po kamieniach. Ale co tam!... Kira bien qui rira le dernier... Wiesz co znaczy taka gadka?

— Ij — co mi ta przyjdzie z waszej gadki? Ckliwo mi oto patrzeć na ta k ie ...

— Weźże i chlipnij tego czerwonego wińska. Za gorzałkę ono nie obstoi, to je st p ra w d a , ale zawsze człowieka coniebądź otrzeźw i...

Obadwaj pociągnęli z m anierki i zakąsili skibką uschniętego chleba. S tarszy żołnierz należał do kate- goryi w ytraw nych lisów. W idział świata niemało i w nie­ jednej wojnie łba nadstaw iał. Z Berlina, gdzie się zna­ lazł po ukończeniu pierw szej z tych wojen w jego ży­ ciu, poszedł z kilkom a kam ratam i do Francyi, zasły­ szawszy, że się tam tęgo biją i złudzony obietnicą, że tam więcej kam ratów znajdzie. Towarzysze ro zp ro ­ szyli się po drodze, on zaś sam dowlókł się do granic francuskich i, poszukując sw oich, zapisyw ał się do rozm aitych pułków z kolei. Tym czasem lata upływały na szukaniu darem nem . Języka się poduczył, nab rał przyw iązania do kapitana Le Gras, do kapralów i sier­ żantów swego batalionu, którzy m u na biwakach ró­ żne różności opow iadali, — został. O statnim i czasy, po rozpoczęciu w ojny z A u stry ą, zetknął się ze swo­ jakiem . Był nim jeniec, m łody piechur, wzięty w ku­ pie innych A ustryaków w potyczce pod Zurichem . Stary w iarus dołożył wszelkich starań, ażeby jeńca namówić do w stąpienia w szeregi francuskie, a władze do p rz y ­

(36)

— a s —

jęcia go na żołnierza. Gdy m u się to udało, rozpostarł nad przybłędą iście b ra te rsk ą opiekę. Uczył go ję ­ zyka, choć sam ledwo piąte przez dziesiąte mówił i ro ­ zumiał, czyścił m u k a ra b in , łatał uniform , zaplatał włosy, wyręczał we w szystldem i oddawał m u najle­ pszą część jadła i napitku. Za to w szystko gadał do n ie g o ... I m łody polubił w iarusa tak ą mocą przyw ią­ zania, jak a tylko na wojnie w yrasta. W ciągu sześciu miesięcy zrośli się ze so b ą , jak dwie połowy tej sa­ mej kości żyjącego ciała.

Ledwo żołnierze spożyli po krom ce chleba, już ka­ pitanowie wywoływali przed kom paniam i rozkaz w stę­ powania na górę. Rozmowy nagle ucichły i kolum na wolno ruszyła z miejsca, jak m onstrualny wąż, m iga­ jąc łu sk ą bagnetów i ładownic. Przew odnik, k tó ry po­ stępował na czele, w prow adził idący za nim pierw szy batalion na ścieżkę obok w odospadu Gelmerbach. Żoł­ nierze mieli ciągle przed oczyma białą pręgę wody, zlatującą na dolinę z wysokości stu m etrów z górą. Szyk wojskowy rozbił się wkrótce, gdy każdy gre- nad y er m usiał w łasnym przem ysłem odszukiw ać spo­ sób w dzierania się na górę. Ścieżka ginęła w śród zło­ mów strąconych kam ieni i drzew, a tylko kiedy nie­ kiedy spostrzedz ją było można w postaci głębokich, ślizkich i prostopadle zbiegających wyżłobień w glinie. Na tem zboczu łańcucha wciąż jeszcze leżały cienie. K roplista ro sa ja k śnieg bieliła się na świerkach i tra ­ wach. Mokre kosów ki wyciągały z gęstw iny swe dłu­ gie gałęzie i zagradzały drogę żołnierzom. Ludzie szli rzeźko, przejęci ciekawością, co też spostrzegą za k ra ­ wędzią, z której zlatywał w odospad; — z bezwiedną uciechą wciągali' w płuca pow ietrze czyste i rzadkie

(37)

i, ja k ogrom na kom pania wesołych turystów , skracali sobie d rogę, przecinając ścieżkę zygzakowatą. Cały las u podnóża rozciągnięty w rzał od gw aru, który, wzm agając się ciągle, zagłuszył w krótce jęk białej si­ klawy. S tarsi i m łodsi oficerowie nie pow strzym yw ali tego nieładu, sami uniesieni rozkoszą w dzierania się na stro m ą pochyłość o tak cudownym poranku. Sta­ nąw szy na wierzchołku pierw szej skały, postępujący na czele procesy i ze zdumieniem ujrzeli przed sobą jezioro, staw, nie większy od Czarnego pod Kościel­ cem w T atrach. Za tern jeziorem stała roztw arta do­ lina D iechterthal, pusta, raptow nie dźwigająca się do góry, pozbawiona już drzew, a pełna sm utnych wa­ łów, osypisk i b ry ł kam iennych, w śród których kipiał dziki potok. Z praw ej i lewej strony śm igały stam tąd w górę brunatne, szare i czarne tu rn ie o pow ierzch­ niach strom ych i g ła d k ic h , w ypolerowanych przez wody. Tu i owdzie widać było na nich rysy, żłoby i faliste linie, tajem nicze hieroglify lodowców, które stam tąd przed wiekami odeszły. Nizko na zrębach tycli skał wisisły kępy kosodrzew iny, podobne z odda­ lenia do mchu. W yżej kołysały się w przestw orze po­ gięte jej gałązki, nie gru b sze dla oka od ździebeł traw y.

W pewnem miejscu, w ychylając się daleko z po­ między dwóch krzesanic, wisiała nad otchłanią k ra ­ wędź lodowca. Ten gzems, niezm iernie rów no wykra- jan y i gładki, stał w płom ieniach słońca, i oślepia­ jąco czysta farb a lodu ciskała się w oczy nadchodzą­ cego wojska, raziła je i zdawała się być podobną do niezm iernego m iecza, który jakaś ręka podniesiony trzym a.

(38)

— 30 —

Kiedy całe w ojsko odbywało ten pierw szy etap swej drogi, Gudin szybkim m arszem dosięgną! końca Hasli i znalazł się p rzy zburzonym moście na Aarze. Nie tracąc ani chwili czasu, skoczył na koniu w rzekę i przebył ją szczęśliwie. Kiedy jednak siwy arab wy­ skoczył na brzeg, koło uszu generała świsnęły kule, a z za wału, zakryw ającego dwa jeziora grim selskie w ysunął się oddział żołnierzy w białych m undurach. Dwie kom panie Gudina przebyły rzekę i nagłym m a r­ szem rzuciły się na A ustryaków . Bermyce jeszcze raz dały ognia i cofnęły się w stronę gospody, przy je­ ziorach stojącej. Gudin nie poszedł za niemi. Odjechał jeszcze dalej na bok a w górę rzeki, tam się zatrzy­ m ał ze swym i oficeram i i począł rozpatryw ać m iejsco­ wość. Wówczas dopiero zrozum iał, co chciał uczynić, zam yślając zdobywać tę przełęcz. Dolina H asli tam się kończyła. Zam ykała ją poprzeczna góra, na tysiąc stóp wzniesiona ponad jezioram i, a łącząca dwa kolo­ salne łańcuchy górskie. Grobla ta miała kształt siodła, a boki jej, spadające raptow nie, tw orzyły am fiteatr, u stóp którego leżały dwa ciemnozielone jeziora. Była to granitow a pustynia, jam a z kamieni, miejsce, któ­ rego widok przejm ow ał dreszczem , jak m yśl o śmierci. Skały tam były nagie, ślizkie i tylko u dołu powle­ czone żółtaw o-rudym i mchami. W yżej bieliły się tu i owdzie szare plam y. Były to m iejsca puste po ta­ flach, które się urw ały. Naokół wyszczerzał swe zęby szereg N agelisgratli i piram idy F in ste raarh o rn u . Od stóp jego w ydzierał się z lodów b u ry Aar. Gudina po­ czął zaraz nękać dziwny hałas tej rzeki. W ody jej m onotonnie jęczały, dłu g ą , wciąż pow racającą gam ą okrutnego szum u, z a ą o ^ ty ic j^ ą ś sk a rg ę , zawodziły

(39)

jak ąś pieśń, złożoną z potw ornych melodyi. Zdawało się, że z głębi tych zim nych pieczar głosi epos na­ tu ra — o przedw iecznych pracach k ro p e l, o wiekui- stem zwycięstwie wód i um ieraniu kamienia, o wiel­ kich pochodach lodu, o nacisku, k tó ry cierpią skały 1 o cieple, rodzącem w alki...

Kupa żołnierzy austryackich, odepchnięta do schro­ niska, dała widocznie znać o przybyciu Francuzów , bo szczyt przejścia Grim sel ożył niejako. Na starej dróżce ukazyw ały się tłum nie białe figurki z wielkimi czarnym i łb a m i, nie większe od koników polnych, 1 zajmowały spraw nie każde załamanie się perci, idą­ cej po strom em zboczu nieregularnym i skrętam i i zę­ bami. Gudin wysłał swoje dwie kom panie pod samo schronisko i polecił im przez dzień cały ukazywać się, cofać, odbudowywać m ost, wspinać na skały i wogóle sprawować, jak aw angarda napastniczej kolum ny. Sam Przeleciał na koniu galopem cały ów wązki zakręt, dotarł do podnóża góry, w szystkiem u się p rzy jrzał 1 co koń wyskoczy wrócił do brodu. P rzebył rzekę — 1 w tow arzystw ie tylko dwóch subalternów oraz lu­ zaka, dozorującego konie, spiesznie wrócił na miejsce, skąd całe w ojsko poczęło iść na góry. Czarne ślady na rosie, zdeptane traw y i ułam ane krzew y w skazy­ wały m u kierunek pochodu. G enerał i dwaj oficerowie zsiedli z koni, zostawili je żołnierzowi, a sam i odrazu puścili się w drogę. Gudin biegł pod górę jak jeleń w sw ych w ęgierskich butach, za których ugalonowane, krótkie cholewy nalało m u się pełno wody podczas prze­ bywania rzeki. Z umęczenia i niepokoju wewnętrznego niebawem tchu m u zabrakło, więc odwiązał z bioder Szarfę, z szyi ch u stk ę, rozpiął frak, kamizelkę, koszulę

(40)

— 32 —

i tak z o d k ry tą piersią sadził na przełaj. Ośm naście kom panii g renadyerskich wypoczywało, siedząc pół­ kolem na brzegu jeziorka Gelmer, kiedy na zrębie skały zjawił się m łody generał, zm ordow any tak b a r­ dzo, że z każdego jego włosa pot kapał.

— Idziem y dalej w tę dolinę? zagadnął odrazu przew odnika, ukazując na D iechterthal.

— O, nie! — rzekł Faliner. — Ta dolina nie zapro­ wadziłaby nas w stronę Grim sel. My pójdziem y w prost na szczyty.

— K tórędy? spytali oficerowie, zdum ieni tem ośw iad­ czeniem, gdyż naokół widać było tylko ściany pionowe.

— Pójdziem y poza tą skałą. Innej drogi niema — rzekł Szwajcar obojętnie.

Zaraz też ujął swą siekierę na długiem toporzysku z obuchem okrągłym , niby jabłko, i szerokim i k ro ­ kam i poszedł brzegiem jeziora. Kompanie uszykow ały się i okrążyły jezioro. Ślad drogi wlókł się do podnóża w ydatnej skały, k tó ra czarnem i taflam i schodziła w prost do wód jeziorka. W ym inąw szy tę skałę, wojsko zoba­ czyło nareszcie swoją drogę. Dreszcz strachu i szept stłum iony przeleciał w skroś tłum u. W tem m iejscu m asa g r a n itu , tw orząca łańcuch cały, rozpękła się i jak b y rozsunęła w dwie strony. Między chropow atem i pow ierzchniam i tych ścian, wznosił się do góry wązki przesm yk, niby komin, od samego jeziorka aż do bia­ łych stogów lodowych. Z górnego krańca owego p rzej­ ścia wywalał się na dół lodowiec, zczerniały po wierzchu, a jasnozielony w swych pęknięciach i pieczarach. Ta szczelina od jeziora Gelm er do szczytu Thieralplistock, w spinająca się na p rzestrzeni 2000 metrów, wydała się żołnierzom G udina podobną do wielkiej trum ny,

(41)

na ich przyjęcie odwalone, zatrzaśnie się, skoro tylko tam w stąpią. Słońce, w zbijając się coraz wyżej, się­ gało już prom ieniam i i do tej czeluści, ale oświetlony był dopiero jej w ylot szczytowy. W tych punktach ogrzanych rodziły się seledynowe obłoczki, stały na m iejscu, biorąc na się przeróżne postacie, a potem wolno pełzły w górę kom inem ku jasnem u szafirowi nieba. Niżej lód szarzał w półzm roku, a z trupiej jego m asy tchnął na ludzi strach wielkooki, strach, co łe­ chce pod deką piersiow ą i ściska pięty żelaznemi kleszczami.

Przew odnik b rn ął zwolna po kostki w piasku ro z­ m y ty m , zm iękłym i pociętym przez m nóstw o s tr u ­ myków.

— Trzecia kom pania! — zawołał Le G ras i ze szpadą w ręce poprow adził swoich ludzi.

— Naprzód! — kom enderow ali dowódzcy innych oddziałów. Kolumna wcisnęła się m iędzy skały, prze­ była m okry w ysiąk lodowca i w stąpiła na pochyłość, zasłaną śniegiem lepkim i miękkim. Było tam tak sz e ro k o , że kilkunastu piechurów rzędem iść mogło. Już przodującym szeregom nogi dobrze w śniegu więzły, kiedy zaś bez m ała dwa tysiące ludzi przem ie- siło go obcasami, to kom pania, idąca w tyle, m usiała już b rn ąć przez tę zaspę, zarabiając się powyżej ko­ lan. Mimo to pod n ieustanną kom endą i zachętą oficer­ ską szeregi szły tęgim krokiem . N ikt nie p atrzał ani W gó rę, ani na dół. Każdy żołnierz m iał w zrok skie­ row any na tow arzysza, idącego przed nim, i widział tylko harcopf, okręcony powrózkiem , zgięte plecy, na k tórych nizko, pod łopatkam i, leżał płaski tornister,

(42)

— 34 —

i poły fraka, tak długie, że się niemal wlokły po śniegu. C hrzęst pod nogam i b ry łek lodowatych, szelest m ar­ szu całego w ojska, szczęk broni — zam knięte między dwiema ścianam i i ciągle się o nie tłukące — podsy­ cały energię ruchów. W szyscy zapomnieli o tem, że idą po raptow nie uciętem zboczu, i każdy całego sie­ bie kładł w chód tow arzyski, w konieczność dotrzy­ m ania kroku. Zw arta m asa tych ludzi zgiętych podawała się naprzód stale i równo, jak jedno ruchom e ciało.

W darłszy się o jakie trz y sta m etrów wyżej, spo­ strzeżono, że śnieg tw ardnieje, staje się suchym, sy­ pkim i że czuć pod nim w arstw ę nieruchom ą. I samo przejście zwężało się coraz bardziej. W pewnem m iej­ scu była tam jak b y platform a pochyła, na której mo­ gła zgrom adzić się i zmieścić cała kolum na. Pozwo­ lono nieopatrznie żołnierzom p rzy stan ąć i spojrzeć poza siebie. U jrzaw szy tę spadzistość gw ałtow ną bez żadnego czarnego punktu, na k tórym oko mogłoby się wesprzeć, tę białą, g ładką, ślizką równinę, a u po­ dnóża jej czarną szybę wody — żołnierze poczęli sia­ dać na śniegu, czepiać się rozpaczliwie rękam i za poły frakow e towarzyszów, odwracać się plecami i zam y­ kać oczy. Tu i ówdzie słychać było k rzy k bezm yślny, a w pewnym szeregu żołnierz blady jak tru p płakał głośno, trzęsąc się na całem ciele i sięgając rękom a do tej właśnie przepaści. Ażeby ratow ać się z przykrej sytuacyi oficerowie jęli przynaglać strw ożonych do w stępow ania wyżej, ale te ich zam iary pow strzym ał przewodnik.

— Tu m usim y chwilę odpocząć — wołał ze swego wyższego m iejsca — m usim y zebrać siły, bo teraz w stępujem y na lody.

(43)

zbijać się w kupę, tulić do skały i pchać jedni d ru ­ gich, jak zgłupiałe owce. G renadyer płaczący łkał co­ raz głośniej, pow tarzając nieustannie ja k ąś jedną sy­ labę i w ydzierając się z rą k kolegów. W kupie starych weteranów, którzy już niezliczone razy śm ierć napa­ stowali, którzy dobrze widzieli, jak a ona je st i jak zabija, — słychać było teraz pom ru k zuchwały.

— Ten chłop je st zdrajcą! — mówili niby to jeden do drugiego, ale tak, żeby ich sta rsi oficerowie sły­ szeli. — To je st wysłaniec pludrów ! Tędy n ikt nie przejdzie! W olimy zginąć w bitwie z karabinem w g a r­ ści, wolimy iść do bitwy! Nie chodźm y tędy! Nie pójdziem y!

L abruyere, Le G ras i inni oficerowie patrzyli z po- dełba na tych starych. Czuli oni, że kolum na tak znie­ chęcona nie przejdzie po białej smudze, zarzuconej nad ich głowami w prost, widziało się, na chm ury. Gu: din ze zwieszoną głow ą, nieruchom y siedział na w y­ stępie skały i obserwował swoje roztrzepane buty. Na­ gle, gdy gw ar w tłum ie zamieniał się na hałaśliwe po­ gróżki skierow ane do przew odnika, generał w stał po­ woli ze swego miejsca. Twarz jego była praw ie g ra ­ natowa, o k ry ta krw istem i plamami, po bokach jej wi­ siały pasm a przepoconych włosów. Oczy jego patrzały z dzikim spokojem z pod brwi zsuniętych.

— Żołnierze! Żołnierze! zawołał głosem nizkim,

a tak dziwnie donośnym , że ludzie umilkli, jak jeden. Zdawało im się, że ten szczupły oficer nagle się w oczach ich rozrósł. Zlękli się jego tw arzy i głosu. Gudin nie m ógł wymówić ani słowa więcej. W zniósł tylko szpadę ku górze potężnym gestem wodza.

(44)

— 36 —

Dziwna podnieta przeszyła wojsko. Żołnierze w po­ n u rem m ilczeniu zwrócili się tw arzam i do lodowca i, gdy przew odnik wstępować nań zaczął, ru szy li za śladem. Lód tam leżał niezm iernie g ru b ą w arstw ą, w ygięty ku skałom , ja k rynna. W pewnem m iejscu spadzistość była już niemożliwą do przebycia. Wów­ czas przew odnik zaczął swą siekierą rąbać w lodzie otw ory. W ybijał po trzy w rzędzie dla trzech żołnie­ rzy. B ryły odcinał tak zgrabnie, że m ógł je podawać do rą k żołnierzom, a ci rzucali je w szparę między skałą i pokładem lodu, aby zlatując, nie zraniły kogo w ostatnich szeregach. F ah n er staw ał obiema nogam i w stopai, a w tedy praw ą nogą w stępow ał w dopiero co opuszczoną przez niego żołnierz, tuż za nim idący.

Godziny, długie jak stulecia, m inęły zanim cała ko­ lum na na lód wpełzła. Gdy się to stało, — w tym po­ tró jn y m rzędzie zapanowało śm iertelne milczenie. Ka­ żdy g ren ad y er miał ręce w sparte na karabinie, któ­ rego kolbę um ieszczał obok nogi tow arzysza, idącego przed nim. Każdy miał nos przy pięcie swego poprze­ dnika. W szyscy obserwowali, jak to śm iałym żołnie­ rzom , a naw et buńczucznym oficerom drżą łydki, ile każdy ma łat na kam aszach i przyszczypków na trze­ wiku. Każdemu ciężył niewielki to rn iste r i przejm o­ wał bolesną obaw ą, niby wielki tłum ok, k tó ry może człowieka w tył przegiąć i zwalić z góry. N ikt nie wiedział, gdzie je st generał Gudin. W odzem i panem w ypraw y stał się cbłop niezgrabny. Jego wielka sie­ kiera dźwięczała w lodzie, ja k gdyby cięła sztuki że­ laza. Schyleni żołnierze słyszeli w głębinach lodu prze­ dziwne odgłosy jej uderzeń, stukające to tu, to tam, to wgórze, to nizko. Niekiedy wycięta b ryła lodu

(45)

odia-tywała z pod siekiery i piorunem sunęła po zboczu lodowca, w ydając przeraźliw y szelest — csuuu... W tedy zdawało się w szystkim , że lód wysoko trzaska, i że cała jego m asa leci. Praw ie wszyscy rachow ali stopnie, ale n ikt nie m ógł sobie zdać spraw y, jak długo już idą. Słońce wychyliło się z za czarnego szczytu i za­ lało przejście potopem gorąca. Zaraz też z góry są­ czyć się poczęły m aleńkie kaskady, zalewając stopaje, i jak złe pijaw ki szczypały nogi przechodniów zimnem śm iertelnem . Uczucie kostnienia w stopach jeszcze bardziej potęgowało ból pod kolanami.

— Co czynić, jeśli kto m a m dłości? — nagle za­ pytano z szeregów. O krzyk ten, pow tórzony przez kilku kapralów , sierżantów i oficerów doszedł do uszu przew odnika.

— Kogo nudzi, niechaj się zaraz kładzie piersiam i na lodzie i niech wziewa zimno.

Z apytania um ilkły, ale w net dały się słyszeć jęki, przekleństw a i gw ar niespokojny.

— Nie oglądać się, to nie będzie mdłości! - za­ wołał F ah n er głosem ochrypłym , rąb iąc bez przerw y z niesłabnącą energią. Zbliżał się już do skały, leżącej na środku tego przejścia. Był to głaz spiczasty. Czarna m asa kam ienia ściągała prom ienie słoneczne i odpa­ rzyła dokoła siebie głęboką kotlinę. Rozkruszone i na m iał rozm yte części tej bryły dosyć g ru b ą w arstw ą błota ściekały od jej stóp na dół po czystym lodzie, ja k ropa żywej rany. F a h n e r, dosięgnąw szy tego m iejsca, m usiał zgarnąć błoto, usuw ające się pod nogą, i naprzód ubijać g ru n t swym i trepam i, zanim tam stanął odważnie. Ale w tem oparzelisku, pochylonem tak bardzo, strach było stawać na zm urszałych ka­

(46)

- 38 —

mieniach, poszedł tedy na prawo, o parł się korpusem na granicie, a nogi wpuścił w szparę m iędzy macie­ rz y stą skałę i pokładem lodu. Każdy żołnierz m usiał wykonać to samo. Z anurzali się jeden po drugim w szczelinę i, nie dosięgając wcale jej dna nogami, łokciem praw ej ręki na ścianie, a ram ieniem lewej na lodzie oparci posuwali się żabimi rucham i daleko za ową przeszkodę, na śro d k u drogi sterczącą. Gdy pierw si w szeregu wydźwignęli się z jam y na po­ wierzchnię lodowca — weszli znowu w stopaje.

Rozpacz szarpała ich serca. W zniósłszy oczy do g óry znowu spostrzegali pasm o drogi, tuż nad k a r­ kiem wiszące, a nie odw racając głowy, głębią m ózgu widzieli obraz bezdennej przep aści, roztw artej pod piętami. Wówczas była to już sroga bitw a z tą górą. Zdawało się, że wysokość niem a końca, że z przeb y ­ tych garbów , k tóre się przedstaw iały jako szczyty, jako kres drogi — w y rastają w oczach nowe kikuty i kłęby tej h y d ry straszliw ej. Gdy nerw y dygotały w znużonych ciałach, gdy zdawało się, że człowieka spali ogniem własna jego skóra, należało cierpieć bez ruchu. Z dołu słychać było coraz głośniej sze westchnie­ nia i jęki. Go chwila wołano, że ktoś omdlewa i cucono go kłuciem bagnetu i w rzaskiem . W śród popłochu i obłąkania, k tóre od człowieka do człowieka przecho­ dziły i trzęsły każdego w żelaznych swoich pazurach, nagle rozległ się dziki, jak te góry, śpiew Fahnera:

A lli M a n n ę s t a n d e t y! D io v o ’r E m m ę . d ie v o ’r A a re S t a r k u n d f r e i i N o t u n d Gr’f a r e A lli M a n n ę s t a n d e t y !

(47)

Ta pieśń jodlera mocna, sw obodna i odważna miała w sobie coś z dźwięków siklawy spadaj ąaej w zlodo­ waciałe kłęby ś n ie g u , m iała coś z dalekiego echa i z przeraźliw ych krzyków orła, k tóre się rozlegają m iędzy skałam i. S kargi żołnierskie ucichły. Chłop przestał rąbać, odwrócił się, w sparł znużone ręce na toporzysku, rozprostow ał swe wielkie ram iona i znowu zaśpiewał:

M ir w e i f r e y i S c h w y c e r s y !

R iis t iis d ’s L a n d z u m S c h u tz a d ’G r e n z e L n e w ie d ’A u g e a l l ’n e g l a n z e

M ir w e i f r e y i S c liw y z e r s y !

Po chwili śpiewał znowu:

U se M u tz is c h g a r n d e r b y S t e l l e t n e a d ’S p it z i fiire S a p p e r m e n t e r s t i e r e t d i i r e . . . U se M u tz is c h g a r n d e r b y .

Skończywszy piosenkę, w yrzucił z piersi p rz e ra ­ źliwy krzyk, podobny do piania koguta i znowu wściekle rąb ać zaczął. Jeszcze kilkadziesiąt stopni — i przed oczyma pierw szego szeregu kolumny, ukazało się pole śnieżne, bardzo pochyłe, ale już nie strom e. Komin się urw ał. Oficerowie zakazali krzyków , to też wojsko w milczeniu oddawało się radości. Żołnierze wycho­ dzili na lodowce, ociekając w odą, u n urzani w błocie, spoceni i ogorzali od wiatru. Gudina ledwo można było poznać. Jego fra k był poszarpany, kapelusz zgnie­ ciony, jak stary pantofel, ręce pokrwawione, piękne włosy, jak w ygrabek siana. Gdy wszyscy dostali się na pochyłość, próbow ano sform ować bataliony, aby iść pod szczyt T hieralplistock, ale tru d n o było u trz y ­ mać porządek. Naokół roztaczał się widok tak dziwny,

(48)

— 40 —

że najenergiczniejszym oficerom opadły ręce i wyrazy zam arły na ustach. W szyscy próżno szukali oczym a — ziemi. Ja k daleko w zrok sięgał leżały kształty z p ań ­ stw a snu, czy m aligny. Dusze tych ludzi z równin, z zielonych płaszczyzn struchlały na widok oceanu przedziw nych grom ad lodu i granitu. O dkryły się przed nim i tajem nicze p ustynie Alp berneńskich, —

„alt fr y W eissland...“

Po drugiej stronie doliny H asli, k tó ra u stóp ich leżała, piętrzyły się g ó ry : Schreckhorn, W etterhorn, Eiger, Mönch, a dalej strzelały w górę dwa białe stogi Ju n g frau , łącząc się z niezm iernem i polam i W ielkiego A letsch’u. Były tam jakieś cielska, grzejące się na słońcu, strzaskane gm achy, potłuczone wieże, ogrom ne postacie, jak Mönch; albo tak dziwne, tak zagadkowe i przykuw ające do siebie w yobraźnię człowieka, jak F in steraarh o rn . Stały tam jakieś zjawienia z tam tego świata, zary sy do niczego na ziemi nie podobne, jakieś strachy i poczwary, jakieś wizye, w obłąkaniu poczęte. Trzy czyste barw y — niebieska, czarna i biała je ­ dynie tam widzialne, rzucały się do oczu i napełniały dusze niepokojem . Zw racając oczy w dolinę Aaru, żoł­ nierze widzieli jeszcze wioskę G utannen, podobną do stadka kuropatw zbitych w kupkę na szarej miedzy. Aar, rzeka kipiąca łańcuchem wodospadów, wydawała im się jak sm użka tw ardego śniegu. Buch wody zginął dla oczu, ry k jej daleko został w przepaści. Las, ostatni las za G utannen, czerniał, ja k kępa tarniny. Żołnierze z utęsknieniem spoglądali w stronę tego lasu, w ciemności w rażeń i przeczuć jedno pojm ując, że to, co ich otacza, ten widok bezduszny, skostniały

(49)

i obcy — to jakaś zła zapowiedź, to sprzym ierzeńcy

nieprzyjaciela.

Zwolna poszli w górę i przebyli zaklęsły, łagodnie nachylony Aelpligletscher. Kiedy wyminęli okrągły grzebień tego lodowca na wysokości 3390 m etrów , u ka­ zały się im w schodnie łańcuchy alpejskie, a u stóp, dolina U rseren. Schodząc niżej, znaleźli się na głównym placu lodowca Rodanu, w okolicy jego zwanej im Sumpf. To m iejsce zam knięte było z jednej strony przez szczyt Schneestock, Rhonestock, Galenstock, — z drugiej przez G elm erhorner. Pow ierzchnia lodowca ociekała wodą i, zdawało się, drżała w oparach. Małe stru m y k i z szu­ mem po niej leciały do pęknięć, do wązkich, zielonych szczelin i z m elodyjnem dzwonieniem spadały w p rze j­ ścia u k ry te. W m iejscach zaklęsłych szkliły się różno­ barw nie płytkie jeziorka. Po brzegach w ystaw ały nad lodowcem kam ienne szczyty, próchniejące i zasypane naokół wałami zw ietrzałych kam yków. Od skały do skały biegły przez całą szerokość w ygięte m artw e fale, niby krzyw e zagony. Cała ta m asa usiłowała wylać się przez każdy wyłom m iędzy szczytami, a w szystka, wi­ działo się, płynęła niby szeroka i w zburzona rzeka z m nóstw em dopływów. Z najw iększą jednak gwał­ townością tłoczyła się w nizinę m iędzy F u rk ą i spi­ czastym i szeregam i skał N agelisgratli. Tam zwężając i jak b y dusząc w ciasnem gardle, lody piętrzyły SIę spękane na tafle, wyszczerzały swe kły i waliły na dół m artw ym wodospadem.

Żołnierze byli głodni, jak stado wilków. W rządkiem pow ietrzu, po pracy w dzierania się na wyżynę — by- liby gryźli własne chodaki. Dowódca i oficerowie, sami zgłodniali, naglili do m arszu, żeby przed zapadnięciem

(50)

— 42 —

nocy stanąć nad karkiem nieprzyjaciela. Gdy kolum na zbliżyła się do szczytów N agelisgratli, już dzień się kończył. Słońce dosyć jeszcze wysoko stało nad h o ry ­ zontem, a na dolinę Rodanu, na zam knięty k ą t jej pod F u rk ą, k tó ry się w ojsku ukazał, m rok spadł nagły, przez zm ierzch niepoprzedzony, ciężki, ja k wieko. Całe góry, wielkie białe góry, stały przed tarczą słoneczną oblane p u rp u rą . P rzestrzen ie pól śnieżnych widać było, ja k na dłoni, a F in steraa rh o rn , niby ogrom na wrótnia, zam ykająca drogę do tam tego k raju , rzucał cień tak długi, jak całe pasm o górskie. Fioletowe chm ury wolno w ypływ ały z dolin berneńskich i cicho szły po niebie różowiej ącem.

F ah n er skręcił z lodowca na praw o i szedł w górę pod kam ienne szczyty. W ojsko podążyło za nim i sta­ nęło na m orenie, podobnej do fortecznego wału. Nie rosła tu ani jedna traw ka, ale było sucho. Gudin po­ szedł za przew odnikiem jeszcze wyżej, w darł się na skałę i dosięgną! przedziału m iędzy dwoma cyplami. P odtrzym yw any przez mocne łapy szw ajcara w ysunął głowę i spojrzał na d ru g ą stronę. Zaraz cofnął się i, chichocząc jak dziecko, zaczął wołać na oficerów:

— Chodźcie tutaj! Żywo! Patrzcie!

W szyscy zbliżyli się i spoglądali kolejno. Tuż za tem i skałam i było przejście G rim sel. Leżało o jakie pięćdziesiąt m etrów niżej, a o pół kilom etra było od­ dalone. Łańcuch N agelisgratli u ryw ał się o kilkadzie­ siąt kroków dalej i łagodna pochyłość od stóp ostatniej skały zbiegała ku środkow i tego przejścia, gdzie w za­ głębieniu stało posępne i złowieszcze jezioro — Tod- tensee.

(51)

O statnie już, niem al poziome prom ienie słońca śliz­ gały się na grzbietach jego fal, rozchw ianych przez łagodne podm uchy wieczorne.

W przepaści czerniały dwa spojone ze sobą jeziora grim selskie, które Gudin widział rano z oddali. Pło­ nęły tam ogniska i złotymi słupam i odbijały się w czar­ nej wodzie. Całe urw iste zbocze góry od stro n y H asli zajęte było przez oddziały w ojsk austryackich. Po d ru ­ giej stronie A aru płonęły również ogniska na wyso­ kości d ro g i do G utannen, rozpalone przez dwie kom ­ panie francuskie, które sum iennie tropiły nieprzyja­ ciela i udaw ały wielki oddział. Na szczycie Grim sel przy jeziorze Todtensee była tylko mała grom adka żoł­ nierzy i sporo starszyzny.

Gudin, objąw szy wzrokiem całą tę pozycyę, począł mówić szeptem :

— Co czynić? Czy napadam y?

W szyscy mimowoli zwrócili spojrzenia na La- b ru y era i Le G ras’a, właściwych kierowników wy­ praw y.

— Co do mnie — rzekł L a b ru y ere ze zw ykłą ozię­ błością — to sądzę, że nie należy dziś napadać dla dw u powodów. Po pierw sze d la te g o , że A ustryacy zn ajdują się teraz na stronie Hasli, więc, napadając, zepchniem y ich do jezior Grimsel. To nas zmusi do ścigania po nocy w tym kierunku, dokąd wcale iść nie mam y, bo m y przecie m usim y brać U rseren i zapewne pom agać T liurreau w Villais, w ypierając Austryalców stąd, z górnego końca doliny Rodanu. Pow tóre — nasz żołnierz upada, m usi odpocząć i zjeść. Nic nie jedli..

— Tern lepiej! P ójdą ochotnie jeść do obozu plu- drów. A my cóż im dam y?

Cytaty

Powiązane dokumenty

Sens początku staje się w pełni zrozumiały dla czasów późniejszych - z końca widać początek - a zarazem jego rozumienie jest ożywcze dla tych czasów - jest dla

cych się określić w trzech profilach po­.. litycznych : socjaldemokratyczny,

Wiersze, proza, to statyczna część twórczości pisarskiej, gdy tymczasem felieton jest rodzajem, który niejako wciąż się odnawia, polega na nieustannym witaniu

Rozwiązania należy oddać do piątku 29 listopada do godziny 15.10 koordynatorowi konkursu. panu Jarosławowi Szczepaniakowi lub przesłać na adres jareksz@interia.pl do soboty

 Utylizacja, recykling – wykorzystanie odpadów i śmieci jako surowców wtórnych do przetworzenia na odpady.. Pod wpływem mikroorganizmów rozkład substancji (np. ścieków )

Kura do niego zwraca się z nauką, Że jajka łatwo się tłuką, A ono powiada, że to bajka, Bo w wapnie trzyma się jajka!. Kura czule namawia: – Chodź, to

Na zestaw składa się jednokomorowy zlewozmywak 78 x 48 cm z szerokim ociekaczem, odwracalny, z przelewem, syfonem, wpuszczany w blat.. Producent daje na niego 15

2 Przyjmuję tę cezurę czasową za Marianem Buchowskim, Stachura.. Kłopoty, z jakimi borykał się autor Całej jaskrawości chcąc wystawić swoją mszę sprawiły, iż nie doszło