• Nie Znaleziono Wyników

Kurpie : powieść historyczna

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Kurpie : powieść historyczna"

Copied!
97
0
0

Pełen tekst

(1)

j , lik W is a>A

K a z i m i e r z W ł a d y s ł a w W ó y c i c k i

j ¥

K U R P I E

powieść historyczna

W ydanie now e

Stara piosenka, jak wino z Tokaja I serce zagrzewa i umysł upaja.

D. G. MAGNUSZEWSKI (konfederat).

193 8

NAKŁADEM BIBLIOTEKI DOBRYCH KSIĄŻEK

Ł O M Ż A

(2)

W Y C H O D Z I R A Z N A M I E S I Ą C

KIEROWNIK LITERACKI: A. L. SZYMAŃSKI

WARUNKI PRENUMERATY z przesyłką pocztową:

w broszurze kwartalnie . zł. 2.50 półrocznie . zł. 5.—

rocznie . . zł. 10.—

w oprawia zł. 4.—

zł. 8 .~

zł. 16.—

Cena pojedynczego tomu: zł. 1, — w oprawie zł. 1.60.

SKŁADY GŁÓWNE:

w Łomży — Biblioteka Dobrych Książek, Okrzei 13 w Warszawie — K. T. W. „Kronika Rodzinna", Podwale 4

Redakcja i Admin. B. D. K .: Łomża, Okrzei 13

t; ' 4 M f 0 H 5"

TOM XXXI Ł O M Ż A ________ ROK 3

19 Czcionkami Druk. Diec. w Łomży 38 , * *

n-> + a

PRZEDMOWA.

Autor powieści historycznej „Kurpie”, Kazi­

m ierz Władysław Wóycicki, należy do wielce zasłużonych pracowników na niwie piśmienni­

ctwa ojczystego.

Urodzony w r. 1807 w Warszawie, jako syn b. lekarza przybocznego króla Stanisława Au­

gusta, kształcił się w rodzinnym mieście, uczę­

szczając do szkó ł księży pijarów, a następnie do szkoły przygotowawczej do instytutu polite­

chnicznego na w ydział chemiczny, jednocześnie zaś słuchał wykładów prawa i literatury w uni­

wersytecie warszawskim. Studia teoretyczne uzu­

p ełn ia ł wycieczkami po kraju i ziemiach sło­

wiańskich pobratymców, zbierając pilnie skarby podań, przysłów i pieśni ludowych.

Działalność pisarską rozpoczął wcześnie, gdyż w r. 1826 jako dziewiętnastoletni młodzie­

niec, a w dwa lata później w r. 1828 został już stałym współpracownikiem „Dziennika Warsza­

wskiego".

W r. 1830 w ydał w trzech tomach owoc swo­

ich studiów młodzieńczych dzieło, które zwró­

ciło uwagę ogółu na swego autora „Przysłowia narodowe". Za nimi poszedł szereg innych zbio­

rów, które utrwaliły imię Wóycickiego, jako skrzętnego i zamiłowanego zbieracza i badacza twórczości ludowej oraz dziejów literatury.

Jak szeroki zakres obejmowały badania Wóy­

cickiego, to najlepiej wykazuje wyliczenie naj­

ważniejszych prac jego: „Pamiętniki Jana Kiliń­

skiego (1830), „Pieśni ojczyste (1830), „Guślarz

Gwardii Narodowej” (1830), „Kurpie" powieść

historyczna (1834), „Pieśni Białochrobutów, Ma-

(3)

żurów i Rusi z nad Bugu” (1836), „Klechdy sta ­ rożytne, podania i powieści ¡udu polskiego i Ru­

si" (1837), „Starożytne przypowieści z XV, X V I i XVII wieku" (1838), „Stare gawędy i obrazy"

(1840), „Teatr starożytny w Polsce (1840), „Za­

rysy domowe" (1842), „Biblioteka starożytnych pisarzy polskich" (1843-1844), „Obrazy staro­

dawne (1843), „Historia literatury polskiej w za ­ rysach” (1845), „Domowe powiastki i wizerunki”

(1846), „Statuta polskie króla Kazimierza w Wi­

ślicy ułożone" (1847), „Jan Stefan Wydżga i jego pamiętnik" (1852), „Życiorysy znakomi­

tych ludzi“ (1850), „Latopisiec albo kronika J o ­ achima Jer liczą" (1853), „Domowe powieści"

(1853), „Cmentarz Powązkowski" (1855-1857),

„Archiwum domowe” (1856), „Mazowieckie po­

wiastki" (1858), „Silva rerum, staropolskie po­

wieści" (1862), „Amerykanin", powieść (1869),.

„Szkice historyczne" (1869), „Niewiasta polska w początkach bieżącego stulecia (1875) Ud. itd.

Gdy do tego dodać, że K. Wł. Wóycicki b y ł od r. 1850 głównym redaktorem poważnego mie­

sięcznika literackiego „Biblioteka Warszawska"

i współredaktorem tygodnika „Kłosy”, że nadto w całym szeregu pism innych zamieścił mnóstwo studiów historycznych oraz obrazów z życia pol­

skiego lat minionych, to podziwiać należy nie­

zw ykłą pracowitość jego, którą słusznie uczczo­

no dnia 15 m aja 1876 r. uroczystym obchodem złotego jubileuszu działalności literackiej.

Z m a rł K. Wł. Wóycicki w r. 1879, a choć sześćdziesiąt prawie lat dzieli nas od chwili jego śmierci, to jednak działalność jego jako histo­

ryka literatury a również i autora do dziś dnia nie straciła na swej wartości, o czym się sami Czytelnicy przy czytaniu „Kurpiów" najlepief przekonają.

a n 7

ROZDZIAŁ 1.

Było to w styczniu 1708 roku. N a m ałym kom inku palił się ogień. P rzy nim w głębo­

kim, z w ielką poręczą fotelu siedział stary O rdon i nucił psalm y D aw ida, przełożone n a polski ję zy k przez Jana Kochanowskiego z Czarnegolasu.

Śpiew jego był cichy, głos drżący. Był to 65-letni starzec. T ow arzysz w ypraw Jana Sobieskiego, pam iętający jeszcze wiele i z cza­

sów Jana K azim ierza, bo w m łodym w ieku w h u sarsk iej chorągw i Stefana C zarn ieck ie­

go służył.

C hociaż w iekiem zm ęczony i siw izną o k ry ­ ty trzy m ał się jeszcze dobrze.

W długie, ciche w ieczory lubił siadyw ać p rz y kom inku w sw ojej sypialnej kom nacie.

Pokój był skrom nie urządzony. W rogu stało łoże nie puchem w ysłane. T w ard y m a­

te ra c p rzy k ry w ała skóra łosia, a na niej roz­

ciągnięta skóra niedźw iedzia. Pod głowę po­

d u szk a skórzana w ypch an a włosiem, a b u r­

k a do o krycia uzupełniała całość.

Nad łóżkiem w isiały zabytki ubioru hu­

(4)

sarskiego—k ord krzyw y, zbroja, hełm ozdob­

n y i skrzydło orle w srebro opraw ne. Pod tym w ielki k rzyż hebanow y z Chrystusem : U krzyżow anym i relikw iam i św. Bonifacego.

W przeciw nym rogu kom naty stała m ata szafeczka z cisowego drzew a sn ycerskiej r o ­ boty, gdzie ulubione księgi przechow yw ał O rdon. Tam w pergam in lub w skórę op raw ­ ne znajdow ały się: kroniki Bielskich, pisma

•Górnickiego, Stryjkow skiego, zielniki potrzeb­

ne do dom ow ej apteczki M arcina z U rzędo­

wa, przekład tragedii Seneki, zbiory poezji W espazjana Kochowskiego, pism a R eja z N a­

głowic i w iele innych.

N a stoliku leżały otw arte M etam orfozy O vidiusza w przekładzie C hrościńskiego. U lu­

bione dzieło O rdóna i dlatego, że żył w w iel­

kiej przyjaźni z tłum aczem , k tó ry był p rzy ­ bocznym sekretarzem Jana Sobieskiego i sław ­ nym w ówczas poetą. Przez niego został przed­

staw iony Sobieskiem u, k tó ry ceniąc w ielkie zasługi O rdona, ofiarow ał m u w ioseczkę Jaz- dów, gdzie spokojnie resztę życia przepędzał.

W ystaw ił sobie tu taj dw ór porządny, gdzie z kochaną m ałżonką M ałgosią i dziećm i żył szczęśliw ie i spokojnie.

D okończył w łaśnie śpiew u pobożnych pie­

śni, gdy do kom naty w eszła pani O rdonow a z córką, Zosią.

M atka zajęła się napraw ą rogówki, a Zo­

sia zam yślona przędła na kołow rotku.

Ciszę, k tó ra i tak ju ż długo trw ała, prze­

rw ała w reszcie pani O rdonow a, mówiąc:

— Cóżeś ta k a zam yślona, m oja Zosiu? Za Stasiem zapew ne tęsknisz?

Na w spom nienie Stasia Zosia zarum ieniła się i spuściła oczy.

— A byw ało daw niej — mówił O rd o n — toś m atce i ojcu pośpiew ała w ieczorem , za­

baw iła, a teraz siedzim y w szyscy ja k m ruki.

Zosia w odpow iedzi n a to zanuciła d aw n ą piosenkę, k tó rą je j m atka śpiew ała jeszcze za swoich m łodych lat:

„W niedzielą rano słoneczko wschodzi, Śliczna panienka w pole wychodzi

M łego v/yglqdając, z radością go czekając Rada by go ujrzała”...

Nie dośpiew ała jeszcze pierw szej zw rotki, gdy Pokurcz głośno Zaszczekał n a podw órzu.

Zosia zerw ała się z krzesła i podbiegła do okna, żeby zobńczyć, kto przyjechał, ale drzw i się otw orzyły i do k o m n aty w szedł daw no spodziew any gość.

Był to Stanisław Telem bski, dw orzanin p ani w ojew odziny raw skiej, młodzian dorodny.

P rzyw itał się z m atką i Zosią, k tó ra cała w ogniu stanęła i podszedł do ojca.

ja k żyjesz, mój Stasiu — rzekł stary O r­

don. podając mu d rżącą rękę na pow itanie.

Telem bski pocałow ał ją z uszanow aniem .

(5)

— Cóż nowego przyw ozisz? G dzie nasz k ró l N ajjaśniejszy?

— W szystko złe, m ój ojcze. Szwedzi znie­

śli w ojska saskie w Inflantach. Już są n ie­

daleko. Król A ugust opuścił W arszaw ę i ucho­

dzić musi.

— Jakto. Nie było nikogo, coby się oparł najeźdźcom i przy ta rł im dum ne rogi — za­

w ołał z uniesieniem O rdon i sięgnął ręką ja k ­ b y chciał szablę chw ycić.

— N ikt im się oprzeć nie zdołał! Karol X II zajm uje Polskę, zw ycięża. S ztandar Szw e­

dów pow iew a n a m u rach W arszaw y.

— O , tak, — rzek ł z ciężkim w estchnie­

niem O rdon — cała Polska czuje, że niem asz ju ż Jana III. Nie takie on zastęp y rozbijał sw oją dośw iadczoną szablą. A teraz przed garstką najeźdźców w szystko pierzcha i ucie­

ka...

— Z początku — m ów ił dalej T elem bski—

w szystko w Inflan tach szło pom yślnie. Szw e­

dów rozpraszano, zajm ow ano w arow ne tw ie r­

dze. Zdaw ało się, że w szystko sprzyja za­

m ierzonej w ypraw ie. Król duński, A ugust i Piotr W ielki z trzech stron nacisnęli Szw e­

da. Pokładano nadzieje, że m łody, niedo­

św iadczony, dziew iętnastoletni K arol XII nie potrafi staw ić oporu. B yły to je d n ak zwodne nadzieje. Karol pobił D uńczyków . M ając 7000 w ojska ro zb ił 80000 Moskali pod N ar­

w ą, teraz zw ycięża Sasów i chce nam z tro ­ nu A ugusta strącić.

— W ięc do te j zuchw ałości posuw a się najezdnik, że pozbaw ia ko ro n y tego, k tó re­

gośm y w olnym i głosami, w olną w ybrali elek­

cją? Cóż m a do tego za praw o? A może sam chce zostać królem ja k G ustaw . Ale G ustaw znalazł zdrajców , k tó rzy go popierali.

— Zapom niałeś, m ój ojcze, że i teraz ży ­ j ą zdrajcy. O ni nam ów ili A ugusta do ro z­

poczęcia tej nieszczęśliw ej w o jn y i do niej zachęcali K arola.

— A cóż było pow odem , że do tej w alki sk łaniano tak N ajm iłościw szego Pana?

— Mówią, ojcze, że S tany Inflanckie p rzy ­ słały 100000 talaró w zdrajcom za pomoc.

— Rozumiem. „Szlachetne p o b u d k i”. 1 bę­

dzie się przelew ała biedna, polska krew . O, nieszczęśliw a ziemio polsko! Kiedyż Bóg do­

brotliw y litośnym na cię spojrzy okiem.

O tarł łzy starzec.

— T a w ojna ze Szw edam i grozi nam zni­

szczeniem , a N ajjaśniejszem u Augustowi u tra ­ tą korony. Nie potrzebnie też było ją za­

czynać.

In flan ty , w szystkim wiadom o, ja k stra­

sznie cierpiały pod żelaznym jarzm em Szw e­

dów . Zubożeni podatkam i, gnębieni n iesp ra­

w iedliw ością w ysłali poselstw o do ojca dzi­

siejszego k róla szw edzkiego, K arola XI, z

prośbą, aby zechciał ulżyć ich doli. W ty m

(6)

poselstw ie odznacza! się Jan P aikul, Inflant- czyk, k tó ry śmiało i z godnością w szystkie nieszczęścia swojej ojczyzny przedstaw ił. K a­

rol nie rozgniew ał się, pochw alił go naw et:

„Mówiłeś dzielnie za sw oją ojczyzną, szanu­

ję cię za to. B roń sw ojej ziemi ja k możesz*k Ale skoro ty lko w yszli kazał uw ięzić w szystkich, skazano ich na śm ierć i ucięcie praw ej ręki. W yroku je d n ak nie w ykonano, bo król um arł. G dy n a tron w stąpił K arol XII ułaskaw ił w szystkich. P atkul, k tó ry już:

przed tym uciekł do Polski nie mógł k o rzy ­ stać z tej łaski i on to stale nam aw iał Naj- m iłościw szego A ugusta, żeby In flanty z pod ja rz m a Szw edów uw olnił. W ahał się długo A ugust, ale zdołali go przekonać...

— A teraz nikogo do obrony O jczyzny niem aszi’

— Żyjem y jeszcze i ta ręka w ładna — za­

w ołał z uniesieniem Telem bski. — N iedługo spotka Szwed potężny opór i chyba po n a ­ szych tru p ach , choć k ro k dalej pójdzie. W oj­

ska nasze grom adzą się zew sząd. S zlachta w sandom ierskim ogłosiła ko nfederację, a k a ż ­ dem u kto nieprzyjacielow i O jczyzny będzie pom agał śm ierć mu nasze k ordy zaniosą.

Z rozrzew nieniem przycisnął O rdon mło­

dzieńca do piersi.

— Mój synu, w idzę że p raw dziw a krew polska w tw oich żyłach płynie. Bij ta k w ro­

gów O jczyzny jak i m yśm y bili za ś. p. n a ­

szego, kochanego Jana, którem u niech Bóg udzieli św iatłość w iekuistą — i pochylił po­

bożnie głowę.

Tym czasem przygotow ano w ieczerzę. O r­

don w sparty n a ram ieniu Telembskiego w szedł do ja d aln ej k o m naty i usiadł przy sw ojej m ałżonce, a Zosia, siedząc p rzy u ko­

chanym , cały czas w p atrzona było w jego

piękne oblicze.

(7)

RO ZD ZIA Ł II.

W ieczerza dobiegała końca. Prom ienie za­

chodzącego słońca krw aw iły się n a szybach okien.

No, mój S tasiu — mówił sta ry O rdon do Telem bskiego — zapew ne zabaw isz z n a ­ mi k ilk a dni.

— Nie wiem, ojcze. R adbym , radb ym z całej duszy — spojrzał n a Zosię. — T ak mi tu słodko i przyjem nie odpoczyw ać po tru ­ dach.

Stasio ja k zechce, to zatrzym a się u nas dłużej. N a dw orze pani w ojew odziny zapew ne nie m a nic pilnego — rzekła pani O rdonow a.

M oja m atko w każd ej chw ili spo dzie­

w am się stam tąd listu. Nie w iadom o co się tam mogło w ydarzyć. Pani w ojew odzina nie je s t podobna do w szystkich kobiet.

Słyszałem o tym , że to dziw na biało­

głowa. Poluje ja k m ężczyzna, dzielnie k o r­

dem w łada...

I teraz go dobędzie—p rzery w ają c O r­

d o n o w i — zaw ołał w zapale T elem bski—-do- /

będzie w obronie praw i obrażonego M aje­

statu N ajjaśniejszego A ugusta. Jakbym sły­

szał, że ju ż odgłos trą b i kotłów na je j dw o­

rze zapow iada w ojnę, w ojnę k rw aw ą d la najezd n ikó w n aszej ziemi.

— O , przy jech ał ja k iś posłaniec — zaw o­

łała Zosia, stojąc p rzy oknie — w idać, że od znakom itej osoby, bo u słupa p rzy złotym k ó łku k o n ia przyw iązał.

B ył bow iem sta ry zw yczaj w Polsce, że n a podw órzu p rzed dom am i panów i znako­

m itej szlach ty stał w k o p an y słup w ysoki, przy którym znajdow ały się trzy k ó łk a że­

lazne, srebrne i złote, do p rzy w iązy w an ia k o ­ ni. Do żelaznego przyw iązyw ał lejce ty lk o w ieśniak, u srebrnego szlachcic, a u złotego posłaniec znakom itego pana.

Zw yczaj ten zachow ał u siebie i O rdon.

C hociaż kółko zam iast złotego było m osięż­

ne, lekko pozłacane, ale nazyw ano je złotym i dlatego Zosia pow iedziała, że posłaniec p rzy złotym k ó łk u k o nia uw iązał.

W krotce do izby w szedł Jan H uczko, pachołek Telem bskiego, szczególnie doń p rzy ­ w iązany, i z niskim ukłonem podał list.

— O d kogo? — zap y tał zaniepokojony Telem bski.

—- O d Jaśnie W ielmożnej Pani.

Telem bski oderw ał pieczęć i szybko za­

czął czytać:

„Po otrzym aniu tego listu, natychm iast

(8)

W aszm ość pospieszysz do M yszyńca drogą jak ą ci w skaże um yślny p o słan iec”.

— A cóż się tam nowego stało? — zapy­

ta ł pachołka.

— A Bóg wie, co się tam dzieje, W ielmoż­

n y Panie. N a dw orze jaśn ie W ielm ożnej P a­

ni mnóstw o ludu zbrojnego się zbiera. Po w siach uderzono n a gwałt. W la sac h w szę­

dzie pozaw alano drogi, nacięto drzew , poko­

pano row y i w ody w nich napuszczono, że­

by utru d n ić przejście Szwedom, bo słychać, że przez nasze lasy chcą przechodzić.

W ielu i z panów szlachty przyjechało na dw ór m ają czekać na jakiegoś w ielkiego p a ­ na, czy starostę.

— D obrze, m ój Janie. R uszym y prędko, okulbacz konie, niech w szystko będzie w po­

gotowiu.

H uczko z niskim ukłonem odszedł i po­

śpieszył do stajni.

— To i pan Stanisław od nas odjedzie — rzekła zasm ucona Zosia.

— Muszę. O bow iązek mnie w zyw a. — Tyle tylko pow iedział na swoje uspraw iedli­

wienie, ale łzy w oczach św iadczyły, że w ie­

le go kosztuje to rozstanie.

— H a, trudno. Komu w drogę temu czas — rzekł stary O rdon. Ja napiszę słów pnrę do W aszm ości B enefaktorki. Zawsze była łaskaw a dla O rdonów i Telem bskich, ja k i jej ś. p. m ałżonek. A wy, m oje k o ch a­

ne, zaopatrzcie S tasia n a podróż w p o trzeb ­ ny prow iant,

Podniósł się ze swego krzesła i przeszedł do sypialnej kom naty, żeby napisać list. P a­

ni O rdonow a poszła do spiżarni. Telem bski zaczął u sp ak aja ć Zosię, k tó ra z żalu łez nie mogła pow strzym ać.

— M oja Zosiu, nie płacz. W szystko je s t w ręk u Boga. Bóg dozw oli to w idzieć się jeszcze nieraz będziem y i żyć szczęśliw ie.

Ale po różow ych policzkach Zosi p ły n ęły łzy ja k groch.

— Nie płacz. Ja jestem tw ój i do ciebie pow rócę. — A n a potw ierdzenie swoich słów pocałow ał ją w rozchylone od szlochu usta.

W reszcie O rd o n przyw ołał go do siebie.

— Masz W aszm ość list do Jaśnie W iel­

m ożnej W ojewodziny. W ierzę, że łaskaw ym okiem przeczytać go raczy. Nie zapom nim y też o w as, k och an y Stasiu. Mój dom — w aszym domem...

1 elem bski z uszanow aniem ucałow ał rękę O rdona.

N adeszła i m ałżonka.

— No, ju ż cię zaprow iantow ałam . Masz d la siebie czw oro k u rc z ą t pieczonych, k aw a­

łe k szynki, chleb, ser, świeże masło i pie­

czeń h u sarsk ą, a dla p acho łk a dałam kilka półgąsków .

W yszli n a podw órze. H uczko w y prow a­

d ził ju ż konie ze stajni. T elem bski pożegnał

(9)

rodziców i przybiegł do Zosi, k tó ra znow u zalew ała się łzami.

— Bądź zdrow a, m oja droga, " m oja uko­

chana, Zosieńko.

N iech cię Bóg szczęśliw ie prow adzi, m ój Stasiu. A.le m am takie złe przeczucia, że się ju ż nie zobaczym y. W eź to ode mnie.

Może cię k iedy ś M atka B oska od złego w y­

p ad k u ustrzeże — i p o d a ła ! nau szklaplerz w łasnej roboty z M atką B oską C zęstocho­

w ską.

T elem bski ucałow ał Zosię, a nie chcąc pokazać, że i je m u n a płacz się zbiera, do­

siadł szybko rum aka, dał mu ostrogę i uch y ­ liw szy czapki, pogalopow ał.

Zosia, ocierając łzy, k tó re je j w idok uko­

chanego zasłaniały, stała długo w patrzo na w drogę, w ysadzoną lipam i, w k tó rej znikł. T e­

lem bski.

A O rdon z m ałżonką, żegnając go k rzy ­ żem świętym , błogosławili: „Niech go Bóg szczęśliw ie i zdrow o prow adzi".

ROZDZIAŁ III.

Telem bski zw olnił galopa, bo m u się bu- łan ek dobrze spienił. M yślam i b y ł jeszcze w dom u O rdonów. Jechali stępa.

P an Stanisław odw rócił się w reszcie do pachołka i zapytał:

— A cóż tam w ięcej u w as słychać?

— Nic w ięcej, w ielm ożny panie. Spodzie­

w am y się tylko, że ciężka będzie rozp raw a z tym i Szwedami. Na dw orze p an podsta- rości mówił, że je d n a k z B oską pom ocą d a ­ m y im radę. N asz król, co teraz u ciek ać m usi, pow róci, a w tenczas każdego hojnie n a ­ grodzi, o każdym pom yśli, co za jego sp ra­

w iedliw ą stroną trzym a. Mówią, że do n a ­ szej Pani niedługo i sam król w łaśnie przy- jedzie.

— A gdzie Pani W ojew odzina?

— Jaśnie W ielm ożna P ani we dw orze przyjm uje gości, a w ino ja k w oda się tam leje. K ucharz M aciej w iele się napocić m u ­ si, to też i bez k ija trudno do niego podejść.

— Przyw ieźli wiele prochu i ro zd ają go

Kurpie 2

(10)

strzelcom i Kurpiom, żeby sobie ładunków przygotowali. K ażdy, ja k mówią, teraz się stroi i zbroi.

Na N ow y Rok Pani wiele podarunków Tozdała. K asia mi mówiła, że dla Wielmoż­

nego P ana też m a Pani zachow any. Ale to sekret. Na miłość Boga przecież mnie pro­

sili, żebym nie mówił...

— N ie dotrzym ałeś, mój Janie, słow a 1—

rzek ł z uśm iechem Telem bski.

— Ale kiedy ja to nic nie mogę utaić przed W ielmożnym. Panem — odpow iedział z prostotą, skrobiąc się po głowie, ja k tylko co wiem, to nic nikom u nie gadam, ale panu m uszę pow iedzieć i w tedy dopiero lżej mi n a sercu.

— D ziękuję ci, mój Janie! Wiem, że jesteś do m nie przyw iązany—i podał mu rękę, któ­

rą H uczko ucałow ał.

— Ale żal mi było w ielki p an n y Zosi — odezw ał się po chwili. Biedny gołąbeczek, j a k to niebożątko płakało. W idać, że mego p a n a kocha. O, bardzo kocha. I stare p ań ­ stw o także bardzo kochają. D w orska służba m i mówiła, że p an a ja k za syna swego uw a­

żają.

T elem bski z rozrzew nieniem słuchał słów Jan a i m yślał o Zosi — „D ałby Bóg, żeby się spełniły ich życzenia".

— To ju ż do brą milę od Jazdow a ujecha­

k

I

I

liśm y — zaw ołał H uczko. W idać czerw oną karczm ę, a tam usłużny arendarz, trzebaby spocząć a konie siana trochę by zjadły.

— A ty b y ś się w ódki napił!

Jan uch ylił czapki z uśmiechem.

Stanęli przed karczm ą. Pachołek w pro­

w adził konie do stajni i kazał dać siana. W y­

chylił p ó łkw aterek „szum ów ki” w idać sm a­

cznej, bo aż splunął i w ąsa podkręcił.

Telem bski w szedł do izby napełnionej chłopstw em i żydami. Było też kilku szlach­

ciców , w racający ch z kierm aszu.

Przy w ielkim stole, zastaw ionym flaszami w ódki i miodu, siedział we środku szlachcic Zaręba, p rzy nim m łody Załyński z pod Ł u­

kow a, P uch ała z C zęstochow y zajęci w ażną rozmową.

W rogu siedział ro zp arty i kiw ał się nad k w aterk ą w ódki „pan m a jster“, — ja k go w szyscy nazyw ali, szew c z D enkow a, k tó ry z zapałem w ykrzykiw ał, pięściam i naw et chciał przekonyw ać innych, że je st n ajstarszym m aj­

strem , bo z dziada pradziada je st szewcem, a drudzy mogą dowieść, że tylko ojców szew ­ cam i mieli.

Resztę stołu obsiedli w ieśniacy ju ż dobrze podpici i kilku żydów, w racający ch z ja r ­ m arku.

1 elem bskiego z w ielkim uszanow aniem

i uprzejm ością p rzy ją ł arendarz, a żona jego

W ytarła ław ę przy kom inie fartuchem i grze­

(11)

20

cznie zapraszała do zajęcia m iejsca. U siadł i w M ilczeniu przysłuchiw ał się tem u gwarowi, karczem nem u.

— A w iesz co, w asan — rzek ł m łody Za- łyński do Z aręby—że to nie b ajk i. Ja prze­

cież niedaleko tam m ieszkam .

— Ja nie zaprzeczam tem u — odpow ie­

dział Z aręba — ale byłoby głośniej o tym, słychać.

— D aję, w asanu, rękę i przysiąc jestem gotów, że Szwedzi z B iałej chcieli n ap aść na kościół pauliński w Leśnie. Leśno to m ała w ioseczka o m ilę położona od Białej. Kla­

sztor w ielki, m urow any, organy ogromne, a piszczałki takie grube, że ja n aw et ja k w dzieję now y kożuch w każd ej bym się obrócił...

Słow a te bardzo zdziw iły w szystkich, a niejeden głową k ręcił niedow ierzając. N a­

w et „pan m a jster“ u m ilk li spluw ając co chw i­

la pow tarzał tylko uparcie: „to p raw da, to p ra w d a “. Z ałyński spostrzegł, że opow iada­

nie jego n a w szystkich zrobiło w rażenie z.

w iększym w ięc jeszcze zapałem zaczął mówić dalej.

— Bogactwo w tym klasztorze wielkie., Bo to pan, szlachcic czy chłop naw et, do­

znaw szy cudu składali kosztow ne w ota.

Szwedzi mieli w ielką ochotę to w szystko za­

grabić. O zm ierzchu ruszyli, żeby k laszto r obrabow ać. I ju ż byli niedaleko, aż tu n a

g ro bli zastępują im drogę rycerze, w szyscy u b ran i w białe żupany. Szwedzi spostrzegłszy ich uciekli.

Śmielsi z pośród nich przespali jed n ak n o c w lesie, rano w padli do k laszto ru i d a ­ lej rabow ać, co się tylko dało. Ale n a nic im się to nie zdało, bo niew idom a, ja k a ś za- ziem ska siła po jednem u pow yrzucała o k n a­

mi. N a pam iątkę tego w ypadku w ym alow a­

n o specjalne ob razy i k ażd y może je prze­

cież obejrzeć.

— A daw no to było? — zap y tał Puchała.

— Jeszcze k w artał nie m inął — odpow ie­

d ział Załyński. — P rzecież to niedaleko ode m nie, siedem mil drogi i nieraz tam n a od­

puście byw aliśm y.

— Nic dziwnego — rzek ł Zaręba po d k rę­

cając siwego w ąsa — toć przecież M atka Bo­

s k a za mego ojca odpędziła najprzód Szw e­

dów od C zęstochow y, a później i z całej Polski. Może i teraz będzie n aszą P atronką.

Bo co źle idzie, to źle. N asz k ró l musi ucie­

kać, W arszaw ę Szw edzi zajęli i n ik t się tej

„żelaznej głow ie” *) oprzeć nie zdoła.

— To kłamstwo! — zaw ołał z gniewem, siedzący dotąd w m ilczeniu, m łody szlach­

c ic.—N a „łeb żelazn y ” m am y kordy żelazne, m ężne serca i pew ne ręce! P an starosta

*) „Żelazną głową” nazywano króla szwedzkiego,

Karola XII.

(12)

Śmigielski pokazał, że m ożna bić i pobić Szwedów!

W szyscy spojrzeli n a niego. Był to mło­

dzieniec, m ający najw yżej ze dw adzieścia łat»

wysoki, silnej budow y, przystojny. U brany b y ł w granatow ą bekieszę, pod nią m iał kaftan łosi i tak i sam pas z dw om a pistoletam i, przy boku w isiała k rzyw a augustów ka. N a gło­

wie karm azynow a konfederatka obszyta czar­

nym barankiem .

Zwrócił rów nież uwagę Telembskiego, k tó ­ ry doń podszedł i zapytał.

— Mój bracie, zapew ne w iecie gdzie się pan S tarosta obraca?

— D la m ężnych i poczciw ych nie daleko, dla tchórzów i zdrajców za daleko.

T elem bski porw ał go za rękę i kilka słów pow iedział mu cicho. M łodzieniec ochłonął z zapała, uchylił czapki i wyszli razem z izby.

— Co to za ptaszek taki opryskliw y? — rzekł Zaręba. C zy go nie znacie?

— N ikt go tutaj nie zna — odpow iedział arendarz.

To praw da, to p raw d a—m ruknął, splu­

w ając pan M ajster.

— Może to szpieg szw edzki — zaw ołał Puchała.

Po praw da, to praw d a — m ruczał zno­

w u z k ąta pan M ajster.

Podejrzenie to ja k o ś w szystkim trafiło do

przekonania. Puchała, Załyóski i kilk u in ­ nych zerw ało się od stołu i pobiegli do stajni.

Zerw ał się żwawo i pan M ajster, ale nie mógł się na nogach u trzym ać i ja k prędko w stał tak jeszcze prędziej m usiał usiąść. Wy­

ją ł z kieszeni fajkę z krótkim cybuchem i p y ­ k ając z n iej, w ygram olił się z trudem na śro­

dek izby, a dla dodania sobie anim uszu za­

czął podśpiew yw ać:

„Nie wiecie chłopaki ja k dziewczyną dostać:

Skłonić sią matuli, po gorzałkę posłać"...

T u p n ął do tak tu nogą w podłogę, stracił rów now agę i potoczył się pod kom in, skąd w ystraszony przyglądał się w szystkim .

Tym czasem Z ałyóski i ci w szyscy, co w y­

biegli do stajni wrócili.

-— U ciekł nam ptaszek, uciekł — zaw ołał P uchała — w yślizgnął nam si^ z rąk.

— Cóż to za je d en ten drugi panicz, co m u tam po cichu tłum aczył do u ch a — za­

py tał aren d arza Załyóski.

— O, to szlachcic tak i dobry, ja k i pan.

O n je st n a dw orze u p an i w ojew odziny ra w ­ skiej.

— To T elem bski — dodał głaszcząc czup­

ry nę Zaręba. Znam y się od daw na, ale pa-

niczek shardział, ja k się n a dw ór dostał, bo

to pow iadają, że u dw ora nie popłaca cnota

i pokora.

(13)

— To praw da, to praw da — odezw ał się z pod kom ina ju ż zasy p iający pan M ajster.

— G ońm y ich—zaw ołał po chw ili Załyń- s k i—zaw sze się p raw d y jako ś dowiemy.

— D obrze, dobrze — zaw ołał Zaręba, Pu­

ch ała i kilk u innych i ruszyli w szyscy do

koni. t

— To praw da, to p raw d a — zaw ołał z n i­

m i P an M ajster i chciał razem biec, ale zw alił się pod ław ę i tam nareszcie spokoj­

n ie zasnął.

Słońce chow ało się ju ż za granatow ą ścia­

nę lasu. N a polach było cicho. N ikt d zi­

siaj w św iąteczny dzień przecież nie p raco ­ wał. G dzienigdzie tylko dało się spostrzec pasterzy, goniących bydło i owce do domu.

. Pelem bski z nieznajom ym m łodzieńcem je c h a li przodem za nim podążał Jan H uczko, którem u ju ż i sm utno się zrobiło, że n ik t nic nie mówił.

S korzystał w ięc z okazji i sam zaczął rozmowę.

O , w idać stąd jeszcze wieżę kościelną w jazdow ie.

Ale rozm ow y nie udało się zacząć. Te- lem bski spojrzał w stronę kościoła, w estchnął i opuścił głowę n a piersi. M yślał o sw ojej Zosi kochanej, k tó ra tam teraz pew nie modli się za nim przed obrazem N ajśw iętszej D zie­

wicy. <

M łody tow arzysz nie przeryw ał tej ciszy.

G dy nagle w rzasnął H uczko, ja k mógł ch y ­ ba najgłośniej.

W idzą panow ie. C h y ba z ośm iu szlach­

ciców pędzi za nami.

O b ejrzeli się z zaciekaw ieniem i spostrze­

gli ja k podsiw iały Zaręba sadził naprzód na gniadym stępaku, za nim Puchała, Załyński i inni.

Telem bski z tow arzyszem zatrzym ali konie.

— Stój, stójno, panie bracie — w ołał zda- lek a Zaręba.

— Stójcie, stójcie — krzyczeli inni i oto­

czyli ich w koło.

— Coś ty za jed en — sp ytał ostro Zaręba nieznajom ego m łodzieńca.

— T ylko zdała i nie ty k a j— odpow iedział zapytany.

— My m usim y w iedzieć, co w aszm ość za je d e n — rzek ł ju ż łagodniej Zaręba, w idząc, że w ręku przeciw nika b ły ska dobrze w y­

ostrzona szabla.

— Nie m acie żadnego p raw a o to mnie p y tać — zaw ołał rozgniew any, m łody n iezna­

jom y! A k to b y śm iał mi drogę zastępow ać albo zbliżać się zuchw ale to ta k ą mu p rzy ­ lepię pam iątkę, że ruski rok nie lekko p rze­

leży.

Telem bski u ją ł się za swoim tow arzyszem , d o b y ł augustów ki i groźnie zawołał:

— Precz mi z drogi! C zy to szlachta za­

stęp u je czy rozbójnicy!

(14)

H uczko niew iele się nam yślając d ał ko­

niow i ostrogę i uderzył w k onia P uch ały tak silnie, że ten spadł na ziemię. N ajeźdź­

cy się rozstąpili, a Telem bski z tow arzyszem i pachołkiem w yjechali spokojnie.

— N iech ich diabli porw ą. Było i poco jech ać - g rzekł Puchała, gdy go podnosili z ziemi.

— Mój bracie — odezw ał się jed en ze szlachty-— stare to przysłow ie: nie kładź p al­

ca m iędzy drzw i, to palca ci nie przytną.

ROZDZIAŁ iV.

Odgłos trąb i kotłów rozlegał się daleko po m azurskich lasach, zapow iadając zbliżanie się zw ycięskich oddziałów K arola XII.

P rzystanął sław ny w tych stronach m yśli­

wy, Borowy, nadstaw ił u ch a na te n ieznajo­

me dźw ięki i w skupieniu p rzysłuchiw ał się przeciągłym tonom , któ re w dal niosło echo.

— „D iabły czerw o n e” zaglądają w nasze strony. Ale nie jed en garniec krw i w ytoczą z siebie Kurpie, nim zaczną płonąć nasze chaty. D alej żywo — m ów ił sam do siebie—

trze b a dać znać do dw oru i naszych zaw ia­

domić.

Znikł szybko w gęsto podszytym lesie.

Niedługo* w ybiegł n a pole i skierow ał się w stronę dw oru, k tó ry zam ieszkiw ała w dow a po w ojew odzie raw skim , D ziałyńska.

D w ór by ł drew niany, niepozorny. Nic n ie mówiło o w ew nętrznym bogactw ie i p rzep y ­ chu. O taczał go duży ogród o p ięknych a pod linię posadzonych drzew ach i traw n ik ach ozdobnych bukszpanem .

W ew nątrz zabłądzić m ożna było w ty ch

(15)

kom natach, k tó ry ch ściany dekorow ały pięk ­ ne i gustow ne tu reck ie łub perskie dyw any.

Sala jadalna m iała n ad drzw iam i chór, skąd orkiestra n ad w o rn a u przyjem niała sm a­

kow ite obiady i wieczerze.

W rogu stała n a m ahoniow ych legarach spora beczka srebrna, napełniona w ęgrzynem z niej w czasie uczty k ażd y dowoli mógł so­

bie p u ch ary nalew ać.

N a ścianach w isiały p o rtrety rodzinne i królów polskich. M iędzy oknam i ta rc za szczerozłota, a na niej płaskorzeźba, p rzed ­ staw iająca Jana Sobieskiego rozbijającego nie­

zliczone zastęp y T urków i T atarów .

Inne kom naty cechow ała naprzem ian p ro ­ sto ta z przepychem , a w alkow ie tylko stał uw ażany za nadzw yczajną osobliw ość wielki zegar z kukaw ką.

Pani w ojew odzina siedziała sm utna w głę­

bokim fotelu. P rzy w ielkich drzw iach stał w m ilczeniu Telem bski, przy nim m łody nie­

znajom y, k tó ry bez proszenia przysu nął so­

bie krzesło i usiadł. W ojew odzina nie zw ró­

ciła n a to zupełnie uwagi, Telem bskiego b a r­

dzo to je d n ak zadziwiło.

Do kom naty w eszło w łaśnie kilk un astu szlachciców za którym i wbiegł Borowy.

— Jaśnie W ielmożna P ani—zaw ołał — ju ż są, ju ż są. P rzy „mogile upiora" ujrzałem

„czerw onych diabłów ”.

Jakby piorunem rażony porw ał się młody

29 nieznajom y. D ziałyńskiej zab ły sły ogniem czarne oczy.

— N a konie! Do broni! — w ołała z zapa­

łem — podajcie mi zbroję. T elem bski n a ­ przód! A w aszm ość — zw racając się do nie­

znajom ego m łodzieńca — w iesz ju ż swoje stanow isko. B orow y do pierw szych zasieków.

O toczyć w koło. Bronić się do upadłego!

— Posłaniec nie wrócił?

— Nie, Jaśnie W ielm ożna Pani, odpowie-, d ział je d e n z dw orzan.

— A w ięc w y b iła n asza godzina! M iejmy ufność w Bogu, a zw ycięstw o do nas będzie należało.

* *

*

*

K arol XII n a czele sw ojej zw ycięskiej arm ii w szedł w lasy m azow ieckie i zaledw ie z pięć mil uszedł staje przed nim p ro sty K urp.

— Czego on chce? — zap y tał król, o ta­

c z a ją c ą go szlachtę.

K urp zdjął kapelusz słom iany ozdobiony czerw oną w stążką i ta k pow iedział:

— Przyszedłem tu od swoich, pow iedzieć

Ci, królu, że jeżeli przyjm iesz te w aru n k i,

k tó re ci podam y, to cię p rzepuścim y przez

nasze lasy. Jeżeli ich nie przyjm iesz, to cię

nie przepuścim y, choćby i bić się przyszło,

(16)

Roześm iał się K aroi XII, gdy m u to prze­

tłum aczono.

— Co ja z tym i chłopam i bez butów p a k ­ ty mam zaw ierać? Precz mi z oczu! Po­

wiedz swoim, że p rzy łunie ich chat będzie­

m y się grzali, bo zimno teraz.

K urp spojrzał złym okiem w stronę K a­

ro la i znikł w nieprzejrzany m łesie.

Nie upłynęło w iele czasu od tej rozmowyj a ju ż idący w nieładzie regim ent piechoty szw edzkiej został ze w szystkich stron tak gęstym ogniem ostrzelany, że m usiał się cof­

nąć.

N iecierpliw y Karol każe m aszerow ać n a­

przód. Ale n a w ąsk iej drodze sił nie m ożna rozw inąć, Szw edzi odw ażnie idą do a ta k u i p raw ie w szyscy giną.

T rzęsły się stare, odw ieczne dęb y od h u ­ k u strzelb i w rzaw y w ojennej. P rzebudził się ze snu las. N iedźw iedź w ystraszony z legow iska uchodził z ponurym m rukiem , a dziki tur, p o trząsając grzyw ą, zapienił brodę z gniew u i w ściekłości, rzu cał się w gęstw i­

nie, a za każdym podskokiem chrzęst łam a­

nego drzew a i hu k strzelby nieraz zagłuszył.

W idząc ta k niespodziew any opór, Karol XII zsiadł z konia, idzie sam w pierw szym szeregu i odw agą sw oją zagrzew a żołnierzy.

Zdobyli je d en szaniec, zrobiony z pościna­

n y ch drzew , z za których K urpie celnym ogniem ich razili.

N iew ielkie to było zw ycięstw o. K urpie oddali jeden szaniec, ale niedaleko mieli ta ­ k i sam drugi przygotow any. Zdobycie tego pierw szego szańca pozw oliło K arolow i rozw i­

nąć swoje w ojsko — mógł teraz w alczyć i pie­

chotą i ja z d ą i mogły go w spierać działa.

Nie pomogły przew ażające siły szw edzkie.

K urpie bronili się dzielnie. Im groźniejszy atak , ty m zaciętszy opór. Pociski dział ła ­ m ały drzew a, szw edzka piechota atakow ała raz po r a z —w szystko bez skutku.

T ym czasem D ziałyńska w szędzie zdążyła, w idziano j ą zaw sze w najb ard ziej niebez­

piecznych m iejscach.

— Jeszcze trochę cierpliw ości — w ołała — a ani jed en Szwed żyw y nie ujdzie.

I oto za chwilę cały las zatrząsł się od groźnych okrzyków . Szwedzi zrozum ieli, że są otoczeni.

W tym czasie T elem bski uderza ze swoi­

mi ludźm i n a działa i po k ró tk iej w alce zdo­

byw a. C hciała je odbić niep rzy jacielsk a j a ­ zda, ale rozbita ucieczką ratow ać się m usiała.

Telem bski omal nie stracił tu taj życia. Za­

atak o w ało go dw óch nieprzyjacielskich jeźd ź­

ców i ten będący z tyłu ju ż m iał m u zadać śm iertelny cios szablą, gdy zw alił się na zie­

mię trafiony k u lą w pierś. Ten zbaw czy i celn y strzał b y ł z ręk i nieznajom ego m ło­

dzieńca.

Szwedzi naciskani ze w szystkich stron

(17)

bronili się rozpaczliw ie, ale bezskutecznie.

K arol XII raz poraź zachęcał żołnierzy do ataku, w reszcie sam ruszył, ale k oń ugodzo­

n y strzałem pad a pod nim, a z nim spadł na ziemię postrach tylu narodów .

Zw ycięstwo było zupełne. Cała praw ie arm ia sw edzka została w ybita.

Ale w tejże chw ili d ają znać W ojewodzi­

nie, że około ty siąca Szwedów opanow ało O strołękę i um acnia się n a cm entarzu koś­

cielnym.

D ziałyń ska zostaw ia n a m iejscu Telem b- skiego ja k o dow ódcę, a sam a w raz z n iezna­

jom ym m łodzieńcem pospiesza z m ałym od­

działem k u m iastu. N a czele K u rp ió w ma­

szerow ał Borowy.

Po dw um ilow ym m arszu zatrzym ano się n a odpoczynek. B yła ju ż północ, ro zp alo n a ogniska. D ziałyńska zm ęczona trudam i ca­

łego dnia odpoczyw ała pod rozłożystym dę­

bem.

N ieznajom y m łodzieniec usiadł przy n a j­

bliższym ognisku i pogrążył się w głębokiej zadumie.

C isza b y ła nadzw yczajna. Zm ęczony ja k ­ b y całodziennym hałasem w alki las chciał odpocząć.

Borowy, grzejąc się przy ognisku, ro zp ra­

w iał zaw zięcie o w czorajszej w alce, gdy n a pobliskim drzew ie ktoś głośno się roześm iał.

— W imię O jca i Syna! — zaw ołał prze­

rażony. Przeżegnał się krzyżem świętym , sp lu n ął trzy razy.

— A idź sw oją drogą diable i nie k u ś m ojej poczciw ej, k ato lick iej duszy.

Ale śm iech trw ał ciągle, a B orow y oba­

w iał się spojrzeć naw et w tam tą stronę.

Noc latem krótka. Zaczęło pow oli św itać.

W ojew odzina dała znak i ruszono dalej.

N arew przepłynął oddział n a specjalnie przygotow anych łodziach i zbliżono się pod sam ą O strołękę.

Szwedzi n a cm entarzu kościelnym mocno się obw arow ali. D rzw i pozaw alano. W ok n ach porozstaw iano dobrze strzelający ch strzelców finlandzkich. C ały cm entarz u b e z ­ pieczono gęstym i czatam i, które nie pozw a­

lały n a zaskoczenie. D ow odził nimi stary i dośw iadczony żołnierz płk. R ebinder.

D ziałyńska zorientow ała się w sy tu acji i doszła do w niosku, że w alkę tu ta j trze b a bę­

dzie stoczyć otw artą.

K urpie nie pozw olili je j się długo zasta­

naw iać, nie czekając n a rozkaz ru szy li n a ­ przód i od razu zbliżyli się pod same m u ry , k tó ry ch je d n a k łatw o sforsow ać nie mogli.

W idząc to D ziały ńsk a w y d ała rozkaz, aby w ynoszono słomę i zboże z sąsiednich sto­

dół i dopiero po ty ch ułożonych snopkach, ja k po drabinie, udało się im dostać na d ru ­ gą stronę.

Kurpie 3

(18)

Ale za nim zdobyli cm entarz wielu stra ­ cić m usieli sw oich i w ielu zginęło Szwedów.

Do drzw i kościelnych pierw szy dopadł B orow y i p aru silnym i uderzeniam i topora w yw arzy ł je. K urpie ze w szystkich stron w padli do kościoła. K tóry Szwed nie zginął, d ostał się do niewoli.

R ebinder potrafił ja k o ś z kościoła się w ym knąć i ju ż zaczął uciekać poza m uram i, a le spostrzegł go Borowy, dopędził, rozbroił i do W ojew odziny przyprow adził.

— Jaśnie W ielmożna Pani, przyprow adzi­

łem tu Szw eda, co się chciał w ym knąć ja k piskorz, ale go schw ytałem . W idać, że to j a ­ k iś starszy.

D ziałyń ska bardzo uprzejm ie przyjęła puł­

ko w n ik a, co niezm iernie zdziwiło Borowego, k tó ry m u po drodze nie żałow ał pięści.

— P anie pułkow niku — rzekła — rozum iem p a n a położenie, ale los w ojny zaw sze je st niepew ny. W czoraj to spraw dził na sobie K arol XII, dzisiaj dośw iadcza pan.

— Jakto — zapytał ze zdziw ieniem R ebin­

d er — więc mój król niezw yciężony...

— Zw yciężony został — dokończyła D zia- ły ń sk a. Jeśli nie w ierzysz, oto trofea — w sk a­

zała n a pięć zdobytych sztandarów szw edz­

k ich.

P oznał je Rebinder. Przybiegł i cału jąc j e ze łzam i w oczach pow tarzał: „Królu mój,

nieszczęśliw y k ró lu ”.

W ojewodzinę w zruszył ten płaczący nad swoimi sztandaram i pułkow nik.

— je steś Pan w olny, gdzie zechcesz każę cię bezpiecznie odprow adzić.

— C hcę być tam gdzie mój król. C hcę z nim w spólny los dzielić.

W asz kró l tam — odpow iedziała w skazu­

ją c na niebo. R ebinder zak ry ł rękam i oczy

i szlo«hał ja k m ałe dziecko.

(19)

ROZDZIAŁ V.

D opiero nadejście nocy pozwoliło p rzerw ać Telem bskiem u u ta rc zk i z niedobitkam i Szwe­

dów.

Karol XII sam przedzierał się przez gę­

stw inę leśną bez w ojska, m ając za tow arzy­

sza ad iu tan ta swego, bardzo doń p rzyw iąza­

nego w ęgierskiego szlachcica.

— Niegodziwa droga—pom rukiw ał Węgier i przeklinał zw yczajem swojego narodu.

W ydostali się n a małe pole. — K arol za­

trzym ał się, popraw ił swój pas baw oli, obej­

rz a ł pistolety i w skazał na praw o, gdzie b ły ­ szczało m ałe św iatełko.

— To świeci się u w ieśniaka. C zy Jego' W ysokość chce...

Karol odpow iedział, że nie pójdzie do chaty i k azał Węgrowi przynieść coś do zjedzenia.

Ten rzucił sw ą w yszyw aną k u rtk ę pod sosnę na k tó rej usiadł zm ordow any król i poszedł w k ieru n k u chaty.

— P rzeklęte zdarzenie — mówił sam do siebie K arol. Straciłem najlepsze p u łki i któż­

by przypuszczał, że ci K urpie, chłopi bez b u ­

tów , potrafią się tak dobrze bić i ta k celnie strzelać. Ale oddam im to w szystko z n a ­ kładem i krw aw o pom szczę tę klęskę.

Tym czasem W ęgier zbliżał się do chaty.

Zatrzym ał się chw ilę przed drzw iam i, o b a­

w iając się zastukać. Zdobył się w reszcie na odwagę i uderzył k ilk a razy rękojeścią p ała­

sza w odrzwia.

— W szelki duch P ana Boga chwali. Kto tam? — odezw ał się bojaźliw ie głos kobiecy.

— To jestem ja. N iech raczą otw orzyć d rzw i — odezw ał się łam aną polszczyzną

Węgier.

— Jaśku, Jaśku pode drzw iam i jak iś N ie­

m iec stoi.

ja sie k w y jrzał oknem , a zobaczyw szy W ę­

gra zapytał:

— A wielu w as tutaj?

— jestem jed en , paniczku.

Jasiek otw orzył drzw i i w puścił n ieznajo­

mego do izby.

Na kom inie palił się w ielki ogień. Pod oknam i stała ław a, przed nią duży stół n a k ry ­ ty białym płótnem i trz y misy. W rogu ścia­

n y O braz M atki Boskiej C zęstochow skiej p rzy b ran y kw iatam i i obraz M atki Boskiej G idelskiej, na którym w ieśniak w yoraw szy cudow ny w izerunek k lęk a wraz z wołami.

R esztę ściany zdobiły w izerunki rozm aitych

św iętych. Na przeciw nej ścianie w isiała na

(20)

kołkach strzelba, to rb a borsucza i k ordelas m yśliw ski.

— N iech będzie pochw alony Jezus C h ry ­ stus — odezw ał się Węgier, nisko się k ła ­ niając.

— Skąd Pan Bóg prow adzi?—zap y tał Jaśko.

— M yśmy służyli u Szwedów. Nas dzi­

siaj pobili i my uciekli. A teraz przyszliśm y prosić, czy czem nie pożyw ilibyście biednego człowieka.

— D obrze w am skórę w ytrzepaliśm y, niep raw d a — rzekł śm iejąc się Janek. — A w asz król dobrze zm ykał, ja k zając przed chartam i. Schow ał się gdzieś pew no i sobie śpiewa:

„S k ry ł się zając pod miedzą.

Myśliwi o nim nie wiedzą".

— Ale niedługo i jego złapiem y. No cóż robić? D ajcie no m atulu gorzałki. N ap ijecie się panie żołnierzu?

— N apije się, napiję, bo dziś w ielkie zimno.

M ałgorzata postaw iła na stolę flaszkę wódki. R ozw eseliła się tw arz Węgra. N alał k u b ek i w ychylił od razu. Siadł p rzy kom i­

nie i grzejąc ręce n ad ogniem, mówił:

— O, tu je st bardzo dobrze, ciepło, w iatr jiie wieje.

Jaśko tym czasem przyglądał się jego ubio­

row i, a k ażd y w nim szczegół uderzał go mocno.

*

Miał na sobie je d n ą k u rtk ę w dzianą na rękaw y, w y szy w aną w różne w zory czarnym sznurkiem . D ruga tak a sam a zw ieszała się mu z lewego ram ienia. Spodnie obcisłe, ta k ­ że w yszyw ane, b u ty kró tk ie ze srebrnym i frendzlam i na w ierzchu. Pas skórzany, dłu­

gi pistolet i prosty pałasz. N a guziku od k u rtk i w isiał w orek do tyto n iu z białej skó­

ry, haftow any w różne k w iaty jed w ab iem . Za cholew ą w ęgierska fajka z krótkim cy ­ buchem .

— Ale oni dobrze strzelają — rzek ł po>

chw ili Węgier.

— W szyscy Kurpie ta k um ieją strzelać i w asz król napew no zginąłby, gdyby z diab­

łem spraw y nie miał.

— Nasz król je st przecież dobry katolik..

— Co mi mówicie m a taki pas od diabła i dlatego go się kule nie im ają. Ale nasz Borow y w y starał się o srebrny guzik*), a tym nietylko Szw eda, ale i samego diabła zabije.

Przed chatą dały się słyszeć rozm aite gło­

sy. W ęgier zaniepokojony sięgnął się do p a­

sa po pistolety.

— O tóż idzie nasz ojciec i B orow y — za­

w ołał Jaśko.

Do izby w szedł najp ierw Stanisław B ąk,

*) Powszechny był wówczas przesąd między lu­

dem polskim, że diabła, sprowadzającego wielkie nie­

szczęście na ludzi, zabić można srebrnym guzikiem, ce­

lując ze strzelby od prawego oka.

(21)

ojciec Jaśka, a za nim olbrzym iego w zrostu Borow y.

U biór mieli n a sobie jednakow y. O k rąg ­ łe kapelusze na głow ach, spodnie opięte, kur- pie n a nogach, na ram ionach gunie kaw ow e­

go koloru, podobne do góralskich, na nich to rb y borsucze i strzelby. B orow y m iał przy

boku szeroki kordelas.

Zdziwiła ich obecność nieznajom ego.

— Co to za Niem iec, Jaśku—spytał suro­

wo Borow y.

— Jakieś poczciw e chłopisko, um ie n aw et trochę m ów ić po polsku. Służy teraz u Szw e­

dów , a m nie prosił o schronienie.

— T rzeb ab y je m u k ark u n akręcić ja k i tam tym . Ale o gościnność prosi w ięc je st bezpieczny, bo jak b y śm y się spotkali w in ­ n y ch w aru n k ach to nie m iałby czasu k rz y k ­ nąć — Jezus M aryja — a jużbym go zdusił.

G dzie w as je s t więcej?

— D ruh m ój się został w łesie.

— A dlaczego nie przyszedł?

— ja k zezwolicie to przyjdzie.

— No, ru szaj do niego i powiedz, niech przyjdzie. N iech się niczego nie lęka. W y­

strzelaliśm y dosyć Szwedów, sam kró l uciekł, a na takich biedakach ja k w y mścić się nie będziem y.

W ęgier skłonił się, nabił łajkę, zapalił i w yszedł, by sprow adzić do ciepłej izby K a­

ro la XII.

Stanisław Bąk zaw iesił n a kołku strzelbę i torbę, zrzucił gunię, i grzał się przy ogniu.

B orow y podobnie się rozgościł a dobyw szy z pochw y obosiecznego k o rd elasa pow ie­

dział:

— Patrzcie, Stasiu, jeszcze świeża krew po czerw onym diable*), bronił się tęgo, alem go zakłuł ja k w ieprza.

— A nasza pani ja k dzielnie dowodziła?

— Mało co Szw edów uszło. I dziwi mnie, że ci dw aj uciec mogli. C iekaw y jestem czy to nie ja c y ś ze starszyzny.

— Gdzie oni tam ze starszyzny — rzek ł Jaśko — gdyby on był starszy toby m nie nie n azyw ał paniczem .

— To nic nie znaczy. G łupi zam orzec um ie po polsku, a w strach u to i królem n a ­ zw ałby ciebie.

— B ójka była w czoraj nielada. C opraw - d a i naszy ch dużo poległo. A w idziałeś tego młodego n a koniu, co b y ł w szędzie n ajpier- w szy. Jakbym go w idział teraz — w ysoki, b lady, nos duży, oczy w ielkie. W szyscy

• m ów ili, że to sam król. S trzelali nasi i strze­

lali, ale go żaden nie trafił i ja nabiłem strzelbę sreb rn y m guzikiem , zm ierzyłem ...

— I zabiłeś go? — przerw ał B orow em u Jaśko.

— Wiem, że k o ń padł, ale on się zerw ał.

) Tak nazywano powszechnie Szwedów.

(22)

Nie w idziałem go potem. Żałuję, żem go w ziął za nisko, trzeb a było w yżej, pod lewe żebro, a b y łb y nie w stał.

— No, bez p racy niem a kołaczy. N apij­

my się w ódki — rzek ł Bąk. Kujawa*) prze­

ją ł m nie do kości.

— Ale w ogniu ciepło było. Tam czło­

wiek nie m iał czasu m yśłeć czy k u ja w a w ie­

je czy słońce praży.

N alał sobie po tej przem ow ie szklankę szu- mówki B orow y i w lał odrazu w ogromne gar­

dło.

M ałgorzata k rzątała się tym czasem koło w ieczerzy. W dużym garnku n astaw iła ta- tarczan ej kaszy, osobno kartofle, a w ry n c e sm arzyła kaw ał słoniny na omastę.

Jaśko w w ielkim dzbanie przyniósł piwa i postaw ił na stole.

— T rzeba coś przygotow ać dla tych go­

ści. Usmażcie Małgosiu kiełb asy — rzek ł B ąk a ty Jaśku przynieś słomy, żeby się mieli na czym przespać.

Jaśko poszedł do stodoły i przyniósł do izby dw a w ielkie pęki słomy, k tó re rozesłał na ziemi. M ałgorzata ju ż usm arzy ła k iełba­

sę i om aściła kaszę. Bąk położył na stół d u ży bochenek razow ego chleba, a B orow y ły k n ą ł sobie jeszcze je d n ą szklankę w ódki.

W szyscy czekali na spodziew anych gości.

*) Kujawa — zimny wiatr północno-zachodni.

ROZDZIAŁ VI.

Węgier pośpieszał do m iejsca w którym odpoczyw ał Karol XII. Co chw ila oglądał się niespokojnie poza siebie, czy go kto cza­

sem nie w ypatruje. Nie m iał naw et czasu w ypalić swojej ulubionej łajki.

Noc jeszcze była. Księżyc w pełni ośw ie­

cał las swoim bladym św iatłem . Nie długo stanął na miejscu.

— N ajjaśniejszy królu — rzekł zdejm ując swoją w ysoką czapkę. Fraliłem na pocz­

ciw ych w ieśniaków . Tam będziem y m usieli przenocow ać. G azda d o bry człowiek, prosił nas na nocleg.

Karol, nie m ów iąc ani słowa, w stał. Wę­

gier podniósł b u rkę rozesłaną na ziemi i szedł, w sk azu jąc drogę.

— Coś długo do diabła nie w idać naszych gości — rzekł Borowy, n alew ając sobie trze­

cią szklankę wódki.

W idocznie gdzieś daleko zostaw ił swego tow arzysza — odpow iedział Bąk.

— Ja zauw ażyłem , że ten zam orzec po­

szedł w kierunku „mogiły u p io r a ’.

(23)

— Św ięta Magdaleno — zaw ołała Małgo­

rz a ta —on stam tąd zdrowo nie wyjdzie. P rze­

cież to godzina o k tó rej upiór zw ykle z mo­

giły w yłazi — i odstąpiła bojaźliw ie od kom i­

na, oglądając się wokoło.

— Pan Bóg z tobą, m oja Małgosiu — po- pow iedział S tanisław — w chacie nie m acie się czego obaw iać. Przecież drzw i nie prze­

stąpi, bo na nich k rzyż k red ą św ięconą na­

p isany odstrasza przeklętych.

— U spokojona M ałgorzata w arząchw ią m ieszała kaszę om aszczoną słoniną. Podgar- nęła żarzących węgli pod rynkę, gdy u sły ­ szano poruszenie n a podw órzu.

O dskoczyła w ystraszona M ałgorzata, Jaś­

ko spojrzał bojaźliw ie na drzw i, podniósł się i Stanisław z ław y i ujrzeli w chodzącego do izby Węgra, a za nim drugiego nieznajom ego, którym był król szwedzki.

— Długośm y na w as czekali — rzekł S ta­

nisław Bąk — ale co odłożone to niestraeo- ne. Jeszcześiny w ieczerzy nie rozpoczęli.

K arol skłonił się głową, zdjął płaszcz i k a ­ pelusz. Borow y p rzy p atry w ał mu się uw aż­

nie. Miał on na sobie m undur granatow y z dużym i, m iedzianym i guzikam i, szeroki pas baw oli, spodnie łosie i ogromne buty. P ara pistoletów i długi pałasz składały się na ca­

łe uzbrojenie.

— No, Małgosiu, podajcie z kom ina dary Boże — i prosząc gości zasiadł Stanisław na

ław ce. Karol przy nim zajął m iejsce. Węgier, nie w iedząc gdzie usiąść, bał się p rzy królu*

żeby go nie rozgniew ać, stan ął w ięc z w iel­

kim uszanow aniem za nim. Karol to spo­

strzegł, spojrzał n a niego surowo, chw ycił za rękę i posadził przy sobie.

— M atulu, a nie żałujcie „szwedów" *) do k aszy — zaw ołał Jaśko n adstaw iając dużą misę.

Karol n a w yraz „szw ed” zm arszczył czo­

ło. Węgier się uśm iechnął.

— C zy Jego W ysok...— Król surowo spoj­

rzał w oczy W ęgrowi, który przerw ał w po­

łow ie zdanie i skończył ju ż w innym tonie.—

O ni na słoninę n azy w ają — „szw edy”.

— N ie słoninę, ale skw arki tak n azy w a­

my, bo w idzicie Szw edy nam dużo biedy na- skw arzyli i dlatego ta k się u nas mówi. Ale nie gniew ajcie się, mój Jaśko, dobry chłopak ty lko trochę głupi.

Jaśko ze śm iechem postaw ił na stolę misę g orącej k aszy, k ażd y zab rał się do niej z apetytem i K arol, nie n am y ślając się wiele, w ziął drew nian ą łyżkę i ja d ł ze sm akiem .

Borow y siedział naprzeciw ko k ró la i oka zeń nie spuszczał, uw ażając bacznie na k aż­

de jego poruszenie.

Po w ieczerzy skinął n a S tanisław a i w y ­ szli razem do kom ory.

*) Lud wówczas nazywał „Szwedami” skwarki ze

słoniny.

(24)

Mój S taśku — rzekł z w olna — w ydaje mi się, że to ten sam, co to b y w ał n a czele w ojsk szw edzkich i do którego strzeliłem srebrnym guzikiem. Może to król.

— I, zdaje się w am , kum ie, i ja go p rze­

cież w idziałem , ale ani k rzty niepodobny.

— G adacie, gadacie, mój kum ie. Pam ię­

tam ja go dobrze, ja k b y m go widział, jak się n a swoim koniu uw ijał i ja k go w ziąłem na cel i zw alił się n a ziemię. A przecież i pas nie taki szeroki, co gadają, że to od diabła. W idziałeś ja k ie na nim dziw aczne li­

te ry w ypisane. Że to je st sam król szyję d ałbym za to.

A choćby to był i król. To je st mój gość. Zaw ierzył nam, przyszedł n a noc, po­

silić się. N iech będzie i diabłem, włos mu z głowy spaść nie może.

— A ja m yślę, że w arto byłoby... — od­

pow iedział B orow y i nie skończył.

Stanisław Bąk, w ychodząc z kom ory, kiw ­ n ął głową:

— Będzie sobie spał spokojnie, bo je st w m ojej chacie. Jak będzie za domem ró b ­ cie sobie, co chcecie.

Na rozesłanej słomie położył się strudzo­

ny K aiol XII i zasnął tw ardo, nie ro zbierając się wcale. Stanisław Bąk z synem , z żoną i Borow ym spali obok w kom orze. W ęgier je d en czuw ał całą noc. Siedział na ławie przy pominie, drzem ał, łajk ę palił i p rzy k ła­

d ał coraz drew ka na gasnący ogień.

ROZDZIAŁ VIL

W obszernej kom nacie siedział zam yślony S zczuka, podkanclerzy litew ski. Na w ielkim kom inie palił się ogień, p rzy nim z założo­

nym i w ty ł rękom a grzał się podsiw iały O rdęga.

— To źle, to źle, panie bracie — rzekł S zczuka, p o d kręcając w ąsa—i ja k ż e to było?

— K rótko i w ęzłow ato. N ajjaśniejszy król szw edzki z T orunia poszedł z w ojskiem w lasy mazowieckie. Kurpie, na k tórych czele stanęła pani w ojew odzina, podali mu w arunki, k tó rych jeżeli nie przyjm ie — nie puszczą go dalej. Roześm iał się z tego Ka­

rol i poszedł przebojem , ale stracił w k rw a­

w ej w alce w ojsko w yborow e i sam, jed n i m ówią, że zginął, drudzy, że został ciężko ran n y .

— G dzież on teraz może się obracać? — mówił podkanclerzy. — A no fortuna kołem się toczy.

— F o rtu n a zw yczajnie ja k fortuna. To

je s t białogłow a, a n a je j stateczność nie licz

w aszm ość, Ś. p. rodzic mój zaw sze mawiał:

Cytaty

Powiązane dokumenty

Po drugiej stronie, na samym rogu gdzie się skręca w Narutowicza z [ulicy] Świerczewskiego, to z tego budynku bronili się Niemcy, na tym rogu walka szła. Myśmy stali

Zarząd Główny Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego przyj- mując temat przewodni X Ogólnopolskiego Zjazdu Pedagogicz- nego, stał na stanowisku, iż w warunkach toczących się zmian

Jednak to, co jest nawet interesujące w swojej obecnej postaci, nawet z uwzględnieniem pewnych przejaskrawień, może się stać — mechanicznie powielane — wygodnym kostiumem,

[r]

wał z ognisk popiołem i dymem, Borowy położył się na ziemi, a przy nim jego towarzysze. Dołmaszy rozwiesił na krzakach grubą burkę i zasiadł pod jej

a grzejąc się w tej chwili przy kominie, odwrócił się i więcej niechciał mówić.“.. „To dumę pana Radziejowskiego uraził,“

W związku z powyższym 20 października 2020 r. zwrócił się do Piotra K. o zwolnienie go z obowiązku zapłaty czynszu dzierżawnego za 2020 r., argumentując, że za ten

Henryk Sienkiewicz (pseudonim: … …..), powieściopisarz, nowelista, publicysta, krytyk literacki, działacz społeczny.. uczęszczał do gimnazjum