BIBLIOTEKA DZIEŁ WYBOROWYCH
WYCHODZI CO TYDZIEŃ
w o b ję to śc i je d n e g o tom u.
— * —W A R U N K I P R E N U M E R A T Y
w WARSZAWIE: Z przesyłką pocztową:
Pocznie . . (52 łomy) rs. 10 ) pocznie . . (52 tomy) rs. 12 Półrocznie (26 tomów) „ 5 / p ó ł r o c z n i e (26 tomou>) „ 6
Kwartalnie (13 tom.») „ 2 k«p. M ; 3
Z a o d n o s z e n ie d o d o m u 15 k o p . k w . \ *
Cena każdego 25 kop., w oprawie 40 kop.
DOPŁATA ZA OPRAWĘ: R o c z n ie , (za 52 to m y ) . rs . 6 k o p . — P ó łr o c z n ie , (z a 26 to m ó w ) . „ 3 „ — K w a r ta ln ie (z a 13 to m ó w ) . . . „ ł „ ** Z a z m ia n ę a d r e s u n a p ro w in c y i d o p ła c a się 20 k o p R E D A K T O R I W Y D A W C A
Frano. Jui. Gronowski.
---Redakcja i Administracya: Warszawa, Nowy-Świat 47.—Teletonu 1670 we Lwowie Plao Maryacki 1. 4.
BIBLIOTEKA DZIEL WYBOROWYCH.
J\s 1 6 5 .MALOMBRA.
POW IEŚĆ
A N T O N I E G O E O G A Z Z A R O tłomacEona z włoskiego p rz e z SZ ET . z p r z e d m o w ą W . M A R R E X E - M O R Z K O W S K IE J . a____________ © T O M I. <r ^ ®Cena 40 kop.
W pren. 3 0 '/, kop
WARSZAWA.I^edakcya i A ciministrący a
4 7 . N o w y - Ś w i a t 4 7 . l y o i .■J'X ? V,;T ;. V ( V ' f V = . jj. _ ..j* -~v tl -- ■”. ‘ ^ • 01 laaS 'i ’i ¿V: ? 4 :} s :îic s ¡^ñ^'ii^üóíii Ł3ir:q « T S 'i l Ö r s? a m b ® » " «3 2
„3»HEÄcW OSSjIOK 1 &X3$i3AS2 .W
4 _____—»
.1 MOT
s : ; ; :r
ANTONI FOGAZZARO.
3Kalom6ra.
P O W IE Ś Ć T Ł Ó M A C Z O N A Z W Ł O S K I E G Oprzez S Z E T.
z p r z e d m o w ą W . M a r r e n e - M o r z k o w s k i e j . S ») T o m I. 5 e W A R S Z A W A . D R U K A R N IA A. X. J e z i e r s k i e g o 4 7. N o w y -Ś w ia t 47^OBBOJieno lleiisypoK).
^ n t o n i s ) - 5 S a ? ? a r o .
Pom iędzy pow ieściopisarzam i w łoskim i obecnej doby Fogazzaro zajm uje odrębne stanow isko. Nie n a leży ani do w erystów , którzy w poezyi szczególniej dochodzili do najw yższej przesady, lubując się jedynie w rzeczach ohydnych, przesadzając tony B audelaire’a i Richepina, ani do rom antyków , którzy ja k Cavalotti
i Giacosa szli śladem W iktora Hugo. Nie je s t też
w cale spóźnionym epigonem M anzoni’ego. Fogazzaro
może śm iało do siebie przystosow ać wiersz M ussefa, iż chociaż m a zakres m ały, je s t przynajm niej jego w łasny, i on go się w iernie trzym a.
Poeta i pow ieściopisarz, nikogo nie naśladuje, ale pragnie w ypow iedzieć w łasne uczucia, w łasne m yśl i to w łaśnie stanow i jego zasługę.
Ja k w ielu bardzo poetów w łoskich rozpoczął
swój zawód od poezyi. U rodzony r. 1842 w Vienzy,
ukończył nauki w T urynie bardzo młodo, bo m ając lat
dziew iętnaście. Zaczął je d n a k pisać znacznie później,
bo pierw szy jego utw ór, pow ieść w ierszem „M iranda”,
ukazała się w r. 1874, a w krótce później zbiór poe-
zyi pod tytułem „V alsolda.” Nie były one jed n ak
w tonie z krańcow ym nastrojem Włoch ów czesnych. W śród ścierających się gw ałtow nych prądów , pośród hym nów do szatana C arducci’ego i poem atów ja k L u cyfer R ajn sa rd i’ego proste, w dzięczne, spokojne poe- zye F ogazzara, były zagłuszone i p rzeszły zrazu bez w rażenia.
Nad lite ra tu rą w łoską rozpościerał się urzędow nie
pogodny duch Manzoni’ego, ale ten starzec pełen
chw ały, jakkolw iek żyjący jeszcze, n a leża ł ju ż do
przeszłości, był relikw ią, m istrzem , pierw szym powie-
ściopisarzem swojego kraju, ale nie m iał ju ż nic
wspólnego z c a łą falan g ą m łodych autorów , którzy pożądali czegoś nowego. W praw dzie stanow ił on oso bny przedm iot w ykładu we w szystkich szkołach, od pierw szej do ostatniej klasy, ale pomimo to Carducci przeciw staw ił jego „Hymnom re lig ijn y m ” swoje „Ody b a rb a rz y ń sk ie ” i w alczył z jego tradycyam i z za p a łem naczelnika nowej szkoły, utrzym ując nie bez p e w nej słuszności, że Manzoni tam uje rozwój lite ratu ry
w łoskiej. Fogazzaro nie należał ani do tej szkoły,
ani do żadnej innej. Nie dziw więc, iż przez la t
w iele w iedziało o nim tylko grono autorów i p rz y ja ciół, ignorow ał go ogół publiczności tem bardziej, że sam
nigdy nie szukał rozgłosu. W r. 1881 w ydał znów
zbiór poezyi, praco w ał tak ż e nad lite ra tu rą ludow ą. Z apalony folklorysta przełożył na języ k w łoski pieśni fińskie.
Przecież tak w w iązanej, ja k niew iązanej mowie, w ypow iada zaw sze jed n ak ie pojęcia, uczucia, zasady.
W idać w nich całą zacną duszę autora, ale powieść
stokroć lepiej odpow iada rodzajow i jego talentu. B y
s try obserw ator, m aluje w ybornie ludzi i rzeczy. Roz kochany w naturze, a szczególniej w owej p rz e śli cznej Valsoldzie, w któ rej osiadł, zna jej każdy z a k ą tek i w niej um ieszcza chętnie swoich bohaterów . P ogląd jeg o na ludzi je s t p e łe n subtelności i filozofi cznego spokoju, zna sw oich bliźnich n a wylot, widzi ich takim i, jakim i są, nie oszukają go udanem i cno tam i, ale też patrzy na nich bez pesym istycznych
uprzedzeń. P rzeciw nie, odszukuje chętnie, naw et
w najm niej dla siebie sym patycznych typach, p rzy miotów głęboko ukrytych. Wie, iż m ało je s t na św ię cie ludzi zupełnie złych, ta k sam o ja k doskonałych. Nie lubuje się w czarnych barw ach, nie forsuje tonu, ja k to często czynią niektórzy, ale z przyjem nością odkryw a nieraz p e rły w śm ietnikach.
Wobec w yszukanych aż do w y n aturzenia postaci nowej szkoły, wobec fantastycznych scen, dźw ięcznej frazeologii, chorobliw ych przyw idzeń, szalonego bo gactw a słow a, a w reszcie szalonego rów nież gonienia za efektem , Fogazzaro zachow uje zaw sze w łaściw ą m iarę, nie idzie za prądam i chw ili, ale p racu je w y trw ale w edle swej m yśli i w ykończa staran n ie każdy utw ór, nie o glądając się n a to, co i ja k ro b ią inni.
W e W łoszech, ta k m ało dziś religijnych, stan o w ił on zaw sze w yjątek, tak samo ja k w pism ach dusza jego je s t naw skroś p rzejęta w iarą, a w iara nie stanow i oderw anej doktryny, ale w ciela się w czyn
bardzo w idoczny zw łaszcza w niektórych now elach
i powieściach. W „D aw nym św ia tk u ” u m ierająca ko
bieta widzi w yraźnie list zaw ierający testam en t dziad- ka-bohatera, św iadczący, że mu niepraw nie w ydarto m ajątek, chociaż ten list je s t głęboko u k ry ty i nikt z otoczenia jej nie wie o jego istnieniu, a list ten stanow i w ęzeł położenia i widzi w czyjem ręk u zo
staje. N aw et w pow ieści, której dajem y tłóm aczenie,
rękopis znaleziony w sposób nadprzyrodzony w sk ry t
ce stareg o biurka, w pływ a na losy bohaterki. Tych
rzeczy tajem niczych Fogazzaro dotyka lek k ą ręką,
z niezm ierną zręcznością, jak b y lę k a ł się zrazić czy teln ik a nieuznającego podobnych zjaw isk; przecież nie trudno zrozum ieć, że w nie w ierzy, że może sam czegoś podobnego dośw iadczył, bo czuć oddźw ięk p rz e konań w sposobie, w ja k i o nich mówi.
Zapytany o zdanie, czy postęp daje szczę
ście ludzkości, Fogazzaro dowodzi zgodnie z opty
m izm em , który go cechuje, że w szystkie zarzuty, czy nione w zrastającej ciągle sum ie w iedzy ludzkiej, k tó ra jak o b y nie zapobiega żadnym klęskom , są tylko
pozorne. N aw et śm ierć, to czarne widmo, tow arzy
szące nam od kolebki, nie p rze strasza go w cale.
Śmierć, w edług niego, je s t tylko przetw orzeniem , k ro kiem na drodze do doskonałości, a zrozum iana w ten sposób, traci ona sw ą okropność.
Ja k widzimy, F ogazzaro zrów now ażony, pogo
dny, p ełen ukojenia, stanow i pouczający w yjątek
w obecnej lite ra tu rz e i już z tego powodu pow ieści
je s t je d n ą z najoryginalniejszych, tem bardziej, że z a znacza się w niej owe w spółdziałanie sił tajem niczych,
ow a łączność istot zaśw iatow ych z żyjącem i, która
zdaje się stanow ić zasadniczą w iarę autora i zapew ne odejm uje w jego oczach śm ierci całą jej grozę.
li). ]Yiarręne*]YlorHkoiU5Ka.
i
!
C Z Ę Ś Ć P I E R W S Z A
I .
W nieznanym świecie.
Z trzaskiem zam knięto drzwi wagonów. Loko
m otyw a w ydała gwizd przeciągły i pociąg zaczął iść leniw ie pod oszklonem sklepieniem ; p rzeszed ł z ja r z ą cego św iatła ulic w ciem ność nocy, z gw aru m iej skiego w ciszę bezgraniczną uśpionej okolicy w iej
skiej. Ja k w ąż olbrzym i w yciągnął się na szynach,
a ziejąc kłębam i dymu i snopam i iskier, biegł coraz szybciej w dal.
W p rzedziale pierw szej klasy sam otny podróżny nie zw raca ł w cale uw agi na m knący po b o k ad i k ra j
obraz. Może badał znaczenie hieroglifów , którem i
ozdobiona była jego torba podróżna, leżąca naprzeciw
niego? Oczy jego były w ciąż w nią utkwione, a lek
ko zm arszczone brwi lub w zruszenie ram ionam i od czasu do czasu, zdaw ały się św iadczyć, że nie czuł się na siłach do rozw iązania zagadki.
Przejechano już k ilka stacyi, gdy pow tórzone głośno nazw isko zbudziło go z zadumy, a zarazem p rąd św ie żego pow ietrza otrzeźw ił go; pociąg stał, drzw iczki
przedziału były otw arte, podróżny z pośpiechem z a czął wychodzić.
— Panie — odezw ał się ktoś ochrypłym gło sem — czy to pan przybyw a do pań stw a z pałacu?
P y ta n ie to zadane mu było bez bliższych obja śnień przez człow ieka stojącego przed nim z biczem w jed n ej ręce, a z kapeluszem w drugiej.
— Ależ...
— Per B a c c o ! — zaw ołał ów człowiek, drapiąc się w głowę. — Któż to w takim razie?
^ — Ależ, ja k ż e się nazyw ają ci państw o z p a łac u ?
— Tu mówi się poprostu „państw o z p a ła c u ”, i o dziesięć mil wokoło w szyscy w iedzą, o kim mowa. Dla pana, przybyw ającego z M edyolanu, jestto niezro-
zum iałem . W szystko to głupstw a jed n ak ; wiem do
skonale ich nazwisko, ale my, biedacy, ta k mało m a my pamięci!
— Czyżby to był?...
— P roszę, nie mów pan, bo mi się w szystko
pom iesza i pomyli. Hej! tam , latarnia!
Zbliżył się wolno posługacz, kołysząc la ta rn ią przy ziemi.
— Nie tłu ść sobie spodni oliwą — przem ów ił człow iek o krótkiej pam ięci — bo ci now ych nie k u pię, lecz użycz mi lepiej latarni.
U jął j ą i przy ło ży ł praw ie do tw arzy podró żnego.
— To on! to on! Tak, ja k mi go opisano. Mło dy człow iek, brunet, z czarnem i oczyma, śniady. Do skonale!
— Ależ któż ci to w szystko pow iedział?
— Kto? Nasz pan, hrabia.
— A do dyabła! — po m y ślał podróżny — czło w iek, którego nigdy nie w idziałem i który pisze, że m nie nie zna!
ziem ię i szukając w kieszeni — dopraw dy, je ste m b y dlę; hrabia mi dał przecież znak. Mam go tu, oto je st... Był to bilet w izytow y, p rzesiąk n ięty zapachem tytoniu i śniedzią m iedziaków , na którym w ybite w i dniało nazw isko:
Cezar d' Ormengo.
I
— Chodźmy — rz e k ł podróżny.
O dkryty pojazd sta ł przed stacyą, zaprzężony w jednego konia, który przyw iązany do płotu, ze sp u szczoną głow ą i rezy g n acy ą oczekiw ał swego losu.
— Niech się pan ja k najw ygodniej pomieści, niezbyt tu m iękko, ale trze b a pam iętać, że jesteśm y
na wsi! Wio-ho!
Zręczny w oźnica chw ycił za lejce, skoczył na kozioł i poganiając konia, skierow ał się w ciem ną i w ązką drogę ta k spokojnie, jak b y to było w jasn y dzień.
— N iech się pan nie obaw ia — w yrzekł. — Choćby było tak ciem no, ja k w podziem iach, ja i mój
koń znam y doskonale drogę. W io ! Zeszłej nocy
w iozłem dwóch panów z M edyolanu rów nież. Ja k i to
zacny człow iek ten hrabia! — dodał, zw racając się ku podróżnem u i w ziąw szy bicz pod pachę. — Jak i z a cny człow iek, m a p rzyjaciół we w szystkich częściach
św iata. Dziś przyjeżdża jed en , jutro inny, a w szy st
ko sam a śm ietanka: wielcy panowie, uczeni, albo ja
tam wiem! P an zresztą m usi o tern w iedzieć.
— Ja? ja przybyw am tu po raz pierw szy.
— Doprawdy? Ale pan zna hrabiego?
— W cale nie.
— Doprawdy! doprawdy! — rz e k ł woźnica m o cno zdziwiony. — To bardzo dobry człow iek, mogę
zaręczyć. Je stem jego przyjacielem — dodał, nie
ok reślając, czy zaliczał siebie do rzędu uczonych, czy też do wielkich panów . — Byw ałem nieraz n a jego
usługi. W czoraj je szcze poczęstow ał mnie winem , nie
— Czy m a rodzinę? — Nie panie, jed n ak że...
W tejże chwili praw e koła wózka w jechały na kupę kam ieni.
— Nie rozpraw iaj, lecz raczej uw ażaj, gdzie je - dziesz — w trą c ił podróżny.
W oźnica za k lą ł i z a c z ą ł okładać biedną szka pę batem ; pom knęła też galopem .
P rzejechano rzeczkę. Most był ośw ietlony. Na
praw o ja śn ia ły białe kam ienie, tw orząc linię, ginącą
w k rajo b razie bezbrzeżnym . W prost i n a lewo wzno
siły się pagórki niższe i wyższe, a po za niem i z a ry sow yw ały się o stre szczyty gór na tle szarego nieba. Słychać było tylko m iarow e uderzenia kopyt
końskich, zgrzytanie kół, toczących się po żwirze,
i szczekanie psów od czasu do czasu. Koń, woźnica
i podróżny posuwali się jednocześnie, w strząsan i ró-
żnem i odrębnem i w rażeniam i, do jednego celu. Mi
ja li głośno ciche, ciem ne i uśpione wsie, w ille ozdo
bne i ogrody. Po dłuższej podróży na płaszczyźnie
droga sta ła się górzystą, a w krótce w jechali w w ą wóz, zacieśniony z obu stron lasam i, pokryw ającem i
w ysokie góry. W ózek w toczył się w reszcie w las,
koń zw olnił biegu, w oźnica zeskoczył z kozła, a m ia row e uderzenia konia batem św iadczyły, że kres p o dróży je szcze dość daleki.
— A więc — odezw ał się podróżny, z ap alając cygaro — posiada rodzinę?
— Rozumie się, mój panie, że m am rodzinę! S tarą żonę, brzydką, a z łą ja k sam dyabeł.
— Nie o ciebie mi chodzi, pytam o hrabiego.
— A! hrabia? Kto to może w iedzieć? O p a
nach nigdy się nic nie wie! H rabia przebyw ał s a
m otnie czas długi. Obecnie je s t przy nim m łoda p a
n ien k a . Jed n i m ówią, że to jego córka, inni, że sio
strzenica, a najpew niej to przyjaciółka. Chłopi tw ie r
dzą, że brzydka. Z resztą pan to sam osądzi.
ciąg rozmowy. Dobiwszy do szczytu w zgórka, zatrzy m a ł się sam dla w ytchnięcia. Tu zm ieniała się oko lica: strom e góry w znosiły się po obu stronach drogi, zaciem niając j ą jeszcze bardziej.
W oźnica pow rócił n a sw e m iejsce i kłusem p rz ejeżd żał w śród czarnych wąwozów; od czasu do czasu spotykano szerokie luki, przez które ukazyw ały się w ielkie p rz e strz e n ie winnic.
Na drodze zam igotało św iatło i zbliżało się ku pojazdow i.
— No i cóż? — sp y ta ł głos,
— A, to on! to on! — rz e k ł woźnica, zesk ak u
ją c na ziem ię. — Je steśm y na m iejscu. A to n a p i
wek! Nie mogę inaczej pow iedzieć ja k tylko, że pan
je s t zacnym człow iekiem . Stokrotnie dziękuję. Hej
tam , bierz w alizę pana! Dobrej nocy! Wio-ho!
— Pan Silla? — sp y ta ł człow iek z latarn ią, w y g ląd ający na służącego.
— J a sam. — S ługa uniżony.
W m ilczeniu prow adził podróżnego przodem , trz y
m ając w jednej ręce walizę, w drugiej latarn ię.
W szedł na w ązk ą ścieżynę, okoloną z jed n ej strony czerw onym m urem , na k tó ry św iatło la ta rn i rzucało
niepew ne blaski. N apróżno pan Silla u siłow ał zajrzeć
po za m ur; nie m ógł dojrzeć nic więcej nad niew y- \ raźn e zary sy drzew , o długich i szerokich konarach. Odgłos dzw onka p rz e ją ł go dreszczem ; przew odnik sta ł przed żelazn ą bram ą.
Ktoś otw orzył j ą pośpiesznie; ścieżka, m ur, w e j ście samo, w szystko utonęło w cieniach nocy; teraz prom ienie la ta rn i padały na drobny żw ir drogi i na
ciem ne klom by krzew ów o nieprzebitej gęstw inie. Po
żw irze i piasku zaczęła się tra w a i w reszcie n iew y ra ź n a drożyna, w ijąca się wężowato w śród gęstych zarośli; w końcu czarne i szerokie schody, trochę nad
w yrężone. Nie w idać było ich początku, ni końca,
schodził ostrożnie po tych chw iejnych schodach, w y dających m etaliczny odgłos.
Teraz la ta rn ia o św ietlała olbrzym ie ja k ie ś p o są gi, w m iarow ych odstępach stojące po obu stronach
schodów. W reszcie gruby różow aw y żw ir zastąp ił
schody, a łagodny szm er fontanny p rzerw ał nocną
ciszę. Przew odnik skręc ił na lewo, obszedł wysoki
ja k iś gm ach i w stępując na dw a wschody, uprzejm ie w prow adził now oprzybyłego przez oszklone drzwi.
W przedpokoju rzęsiście ośw ietlonym oczekiw ał na gościa m ężczyzna od stóp do głów czarno ubrany, który w yszedł na jego spotkanie, k łan iając się k ilk a krotnie i ścisn ął mu ręk ę z całej siły.
— W itam pana, bardzo mi przyjem nie; pan h r a bia ud ał się już na spoczynek, bo, jak b y to pow ie
dzieć... godzina je s t trochę późna, Polecił mi p rz e
prosić pana. Mam zaszczyt być jego sek retarzem .
Proszę, rozgość się pan w ygodnie, m usi pan być zm ęczonym .
U przejm y sek retarz prow adził go w spaniałem i
schodam i n a pierw sze piętro. Tam w ym ógł na nim
obietnicę zejścia się na w ieczerzy, i pozostaw iając służącego na jego usługi, udał się do m ałej salki, gdzie były przygotow ane n akrycia dla dwóch osób. Gość nie dał długo na siebie czekać, pilno mu było dowiedzieć się czegokolwiek.
S ek retarz zdaw ał się mieć la t około pięćdziesię-
* ciu. Małe, niebieskie oczy błyszczały na pom arszczo
nej i żółtaw ej tw arzy, ujętej w ram ę w łosów niezbyt
ju ż płowych, a jeszcze niezupełnie siwych. Zarost
pozostał rudym . W łosy, tw arz, sztyw ność ruchów,
w reszcie akcent mowy św iadczyły w yraźnie o pocho
dzeniu germ ańskiem . Starośw iecki krój ubrania, a z a
razem n ieskalana jego czystość, sztyw ny kołnierz, gors nieposzlakow anej białości, c h arak tery zo w ały zarówno
gieim anina, ja k i gentelm ana. Ale gentelm an kończył
się razem z rękaw em ubrania. Ręce były grube, w iel kie, o p a k n e ; sk ó ra tw a rd a św iadczyła o długich
go-dżinach ciężkiej p racy n a słońcu i m rozie. W yraz tw arz y był niezw yczajny: brzydki a w esoły, śm ieszny a genialny, try sk a ją c y życiem . S iatka drobnych z m ar szczek o taczała m ałe, ja sn e oczy, bardzo ruchliw e
i bystre. Tw arz m ien iła się za każdem w rażeniem ,
rum ieńce w ystępow ały n a policzki, uw y d atn iając żółte
plam y wokoło czerw onego i lśniącego nosa. Cała
dusza se k re ta rz a w idniała na jego tw arzy: cierpiała, ra d o w ała się, d rżała i drgała, ja k b y płom yk p o ru sz a ny w iatrem po za p rz e jrz y stą gazą.
Głos jego b y ł szczery, donośny, często zabaw ny
w skutek złej wymowy, je d n ak że sym patyczny. W ie
czora tego rozm aw iał dużo, kosztując zaledw ie potraw , ale w zam ian dolew ając sobie bezustannie w kieliszek. U przejm ym b y ł niezm iernie dla gościa, ale ten odpo
w iadał chłodem . E ozpoczął w ięc rozm owę banalną,
opow iadał dużo o W łoszech, podróżow ał bowiem w iele
i posiadał w ielk ą znajom ość ludzi i rzeczy. P oglądy
m iał oryginalne, sąd tra fn y a niezw yczajny, pozba wiony jed n a k sceptycyzm u tych ludzi, którzy sądzą, że w iedzą w szystko; gość m usiał mu być bardzo sym patycznym , skoro p rzy k ład a ł tyle starania, by go zająć i zabawić, ten jed n a k pozostaw ał w ciąż w swej
chłodnej, n aw et trochę w yniosłej postaw ie. Sekretarz
mimo-to nie tra c ił hum oru, z a p ra sz ał gościa do je d z e nia, podw ajał uprzejm ość, byleby podróżnego w yrw ać z ponurego n astroju.
— A cóż słychać w Medyolanie? — zap y tał n a raz, opierając się o poręcz k rze sła. — Co m ów ią o O ttonie W ielkim ?
Zdziwienie, m alu jące się n a tw arzy gościa, było ta k w ielkie, że se k re ta rz nie m ógł się pow strzym ać od śm iechu.
— Chcę m ówić o B ism arcku — dodał, w ym a w iając całem gard łem to nazw isko, jak b y z ulgą, że do tego dźw ięku nie potrzebuje nak rę cać języka, ja k do mowy w łoskiej.
H rabia B ism arck w roku 1864 d alek im był je szc ze od późniejszej chw ały, niem niej je d n a k jego ziom ek w y rażał się o nim z podziw em pom ieszanym z nienaw iścią i trw ogą.
— W E uropie — zakończył — m ają go za sza
leń ca, ale na Boga! W ir haben sechs und dreissig
H erren. Proszę jesz cze kaw ałeczek p strąg a . Tak, m am y trzy d zie stu sześciu w ładców , p rzek o n a się pan
o tem za lat dziesięć! Czy piłeś pan kiedy Jo h an n is
berg? To w styd dopraw dy dla tego człow ieka, by
n ajlep sze wino w św iecie było w y rab ian e w N iem
czech, a nie n ależało do ich m onarchy! Nie ścierpi
on tego długo. Ach! — zaw ołał gadatliw y sek retarz,
rw ą c sobie rę k ą w łosy w zapale — ach! ten J o h a n nisberg!
I m ru g a ł przytem oczym a, ja k b y ciesząc się sm akiem ulubionegp n ek taru .
— W całym pokoju rozchodzi się zapach w ina.
ja k tylko butelkę otworzyć! P ro szę, pij pan, k ieli
szeczek jeszcze; to w praw dzie tylko Sassella, i nie m a żadnego bukietu, ale ja k n a wino w łoskie, niezłe. W ybacz pan mojej szczerości: we W łoszech, co p ra w da, nie um ieją ani robić, ani pić wina.
— Ani pić?
— Tak. W łosi albo się upijają, albo też p iją
wodę. A wino to nieskończona młodość! Póki żyć
będę, chcę m ieć la t dw adzieścia co dzień, p rz y n a j m niej przez godzin kilka.
I wino S a ssella lało się z b u telek do szklanki se k re ta rz a, którego barki uw alniały się stopniowo od ciężaru lat. P ły n ą ł p rz e jrz y sty napój, a se k re ta rz sta w a ł się m łodym , p ełnym uniesień gw ałtow nych,
serdecznym i przyjacielskim . O brócił się z w ycią
gniętem i ram ionam i do ponurego gościa, u ją ł go za obie ręc e i w s trz ą s n ą ł niem i serdecznie a silnie.
— P er Bacęo! Piliśm y i je d liśm y w spólnie,
a nie zam ieniliśm y sw ych nazw isk. H rabia w p ra w
— K onrad Silla — pow iedział gość.
— Silla. A, Silla! Mam w szelką nadzieję, że
pan nie um ieści nigdy m iędzy sw ym i nieprzyjaciółm i A ndrzeja Gottholda Steinegge z N assau, wydalonego ze szkół za nadużycie wina, z rodziny za zbytnią skłonność do kobiet, z k raju za m iłow anie wolności! K ochany panie Silla, gdyby nie to, byłbym dziś K am - m erra th em w N assau, rów nie ja k ongi mój ojciec, lub pułkow nikiem , ja k k an alia mój brat; ale wolność,
die Freiheit, w yraz te n pieści ucho ja k n ajp ięk n iejsza
m uzyka; nie znaczy nic, a je d n a k u p a ja ludzi. Otóż
w idzisz, m łodzieńcze, je ste m stary , ubogi, mogę um rzeć sam otnie, ja k pies przy drodze, ale gdym się dziś sp y ta ł siebie: „Steinegge, alter Kerl, czy chcesz jutro służyć reakcyi, być k am m errath em w N assau, p o w ró cić do rodzinnego gniazda, ucałow ać córkę niew idzia
n ą od lat dw u n astu ?...” Ja , stary , biedny szaleniec,
odpow iedziałbym : „Nie, Przebóg! Niech żyje w ol
n ość!”
Silnie u d erzy ł pięścią w stół, drżąc i dysząc w zruszony.
— Brawo! — k rzy k n ął Silla, m im ow olnie p ocią gnięty. — Chciałbym, dopraw dy, być takim starym , ja k pan, szaleńcem !
— O nie, nie! Nie pragnij pan tego! Nie mów
o tern przy wieczerzy! Gdyby kto w iedział, ile k o
sztuje ten w ykrzyk: „N iech żyje w olność!” i ile to
w arte? A, nie m ów m y o tern lepiej.
P rzez chw ilę zapanow ało m ilczenie.
- Pochodzisz pan z N assau? — zap y tał Silla.
— Tak, ale dajm y tem u pokój. Są to sm utne
w spom nienia; nie chcę p rzy k ry ch m yśli; obecnie j e stem w esół, naw et bardzo w esół, bo mi się pan p o dobasz n iezm iernie, tak!
K iw ał głow ą, isk ry w esołości try sk a ły mu z oczu, — Pan ju tro nie w yjedzie? — zapytał.
— Owszem, pragnąłbym . A! hrab ia paną nie puści!
— Dlaczego?
— Bo sądzę, że je ste ś mu pan bardzo sym pa tycznym .
— Więc zna mnie? — sp y tał Silla.
— R ozm aw iał dziś ze m n ą o panu przeszło go dzinę.
— I cóż mówił?
— A — o drzekł sek retarz, w zru szając ram io n a
mi. — Jeszcześm y nie doszli do tego. Między pań-
skiem pytaniem a m oją odpow iedzią je s t/je s z c z e du żo m iejsca na Sassellę.
U jął dwie butelki, zdaw ał się je~ w ażyć w ręku,
w strz ą sn ą ł niem i i postaw ił na stole. Były próżne.
— Niem a już p rz y ja ź n i— zaw ołał, w zdychając—
ani szczerości, ni serca. L epiej udać się na spo
czynek.
Mimo, że w k latce schodowej zegar w ybijał w pół do p ierw szej, Silla nie był sennym , w chodząc
do przeznaczonego mu pokoju. Stojąc, nieruchom y
w p atry w ał się w płom yk św iecy, jak b y to ja sn e św ia tło mogło rozproszyć ciem ności jego m yśli. O trząsn ął się w reszcie z zadum y i rozpoczął m iejscow y p rz e gląd.
Pokój był obszerny, w ysoki, czw orograniasty. W ielkie ło że rzeźbione stało przy ścianie; naprzeciw niego, m iędzy dwoma szerokiem i oknami, kom oda p o k ry ta białym m arm urem , nad kom odą ze złoconych ra m w y g ląd ała w zw ierciadle odbita postać n a pół ośw ietlona, ze stoczkiem w ręce, tryum fująca. Biurko, k ilk a w ielkich foteli, oto co głów nie w padało w oko
w tej w ielkiej kom nacie. Nad głow am i łó żk a w isiała
p rześliczn a głów ka rozm odlonego aniołka, m alow ana
na sposób G uerchin’a. W uchylonych nieco ustach,
w błagalnem spojrzeniu, czytało się ca łą żarliw ość
prośby. P łom yk św iecy, trzym anej przez gościa, zd a
w a ł się być oczarow any tym obrazem . O dsuw ał się
rap to w n ie od niego, to znów pow racał, o g arniając go
woli i rozpoczął kolejno tęż sam ą po kom nacie w ę
drów kę. Ale ja k a ś zm iana zaszła w tej krótkiej p o
dróży. K iedy św iatło doszło do złoconych ram nad
kom odą, u k a z a ła się w nich w praw dzie postać na- w pół ośw ietlona, ale tw arz jej nie w y ra ż a ła już, ja k przed chw ilą, ciekaw ości, tylko zdum ienie i w zru sze
nie. Gdyby to zw ierciadło m iało moc odtw arzania
dawno m inionych scen, to m iędzy innem i, ukazałaby się w niem sm ętna, m elancholijna głow a kobiety i j a
sna, u śm iechnięta tw arzyczka dziecinna, obie n ie
zm iernie do siebie podobne.
Silla odw rócił się, drżąc, podszedł do łóżka, p a trz y ł na nie długo; postaw ił św iecę na podłodze, zło żył rę c e ja k do m odlitw y i całow ał z nabożeństw em zim ne, lśn iące drzewo. W reszcie pow stał i jednym sk o kiem praw ie znalazł się na schodach. Instynkt, przeczucie
pchały go do hrabiego. Ale cisza i ciem ność p an o
w ały wokoło, tylko cykanie zeg a ra odzywało się na schodach.
P an S teinegge j m u siał ju ż spać, a zresztą có ż mu m ógł powiedzieć? Silla pow rócił cicho do pokoju. Od drzw i łoże czyniło w rażenie w ielkiego czarnego
piedestału. Gdyby ktoś w niem leżał, to m ógł być
w yraźnie w idzianym ; w yobraźnia Silli m ogła więc tam położyć osobę, k tó ra w niem ju ż spoczyw ała, a naw et uprzytom nić sobie je j tw arz bladą, schorow aną, d rz e
m iącą może, ale je d n a k zaw sze żywą. Na palcach
zbliżył się do łóżka i rzu cił się na nie z rozw artem i ram ionam i.
U kochana jego m atka sp a ła gdzieindziej, w cia- śniejszym pokoju, n a zim niejszem łożu; ale on zdaw ał się j ą czuć i w idzieć tu. Całe jego dzieciństwo, m ło dość sta n ę ły mu w pam ięci z drobiazgam i szczegółów:
zapach szkatułki z sandałow ego drzew a, ulubiony
sp rzęt m atki, obojętne je j rozmowy z domownikami,
w yraz jej tw arzy zm ienny, zależnie od w rażeń. K ie
żliw em , że odrazu nie poznał obrazu, k rzeseł, zw ier ciadła, w szystkich ta k mu drogich sprzętów .
Ale jakim że sposobem te sp rzęty z pokoju jego m atki znajdow ały się tu, w nieznanym mu domu, u obcego człow ieka, którego tw arzy nie w idział, ani
nazw iska nie sły szał? P raw da, że nieruchom ości
w szystkie sprzedano jeszcze k ilk a la t p rzed śm iercią m atki i hrabia d ’Ormengo m ógł je nabyć przypadkiem .
Przypadkiem ?... Nie, to niepodobna.
U siadł przed biurkiem , w y jął z p ugilaresu list na dużym arkuszu papieru, czytał go i odczytyw ał
z natężoną uw agą. L ist ten b rzm iał w te słowa:
„Szanow ny Panie! „Nie w idzieliśm y się nigdy i pew nie pan nie sły szał naw et mego nazw iska, mimo, że należy ono do jed n ej z n ajstarszy ch rodzin w łoskich, która je za w sze nosiła godnie, w k raju i za granicą, w domu
i na koniu. K oniecznem je s t dla m nie i dla pana,
abyśm y się w idzieli; poniew aż j a mam la t pięćdzie siąt, panu więc w ypada przybyć do mnie.
„P ojutrze znajdzie pan pojazd, oczekujący go na stacyi X... w ieczorem na drodze M edyolan-C am erlata, i gościnność, ja k ą darzę najlep szy ch m ych przyjaciół:
ci z całą uprzejm ością s z a n u ją m oje m anie. Pozwo
lę sobie uprzedzić pana, że m iędzy innem i m am zw y czaj o tw ierania okna, gdy który z pieców dymi u mnie, drzw i—je ś li to człow iek...
„O czekuję p an a zatem w sw ej pustelni. R... 10 kw iecień 1864.
Cezar cV Ormengo. ”
To w szystko. L ist te n um iał już na pam ięć,
badał w yrazy, s ta ra ł się w nich znaleźć ja k ą ś m yśl
ukrytą, znaczenie podw ójne. A tu nic.
Je stż e to przyjaciel, czy w róg, ten człow iek,
co m ilcząc, rzuca mu w tw arz pam ięć m atki, w sp o m nienia la t szczęśliw ych?
W rogiem nie je st. P isze z otw artością starego
dziw aka-gentlem ana. Szczerość zdaw ała się w yglądać
z w ysokich pochyłych lite r, pisanych w pośpiechu.
Co praw da, gościnność w spom niana nie k ręp o w ała się bynajm niej; gospodarz bowiem nie u k azał się w cale. T rzeba w ięc było w dobrej w ierze p rzyjąć serdeczne
ośw iadczenia listu. O ryginał, ale uczciw y.
Z ja k ic h pobudek zgrom adził on te sp rzęty
u siebie i dlaczego w zyw ał go dopiero dziś? Nigdy,
nigdy S illa nie sły sza ł jego nazw iska z u st m atki, o j ca, ani kogokolw iek. W ypuścił list i zak ry ł tw arz r ę
kam i. Myśl b ły sn ę ła m u w głow ie. Ruchom ości te
sprzedano n azaju trz po klęsce m ajątkow ej; S illa p rz y pom niał sobie niew yraźnie, że ja c y ś ludzie zjaw iali się do niego na w łasny lub też w ierzycieli rachunek; że sprzęty, obrazy, rzeczy w artościow e zostały sp rz e dane, praw ie w y d arte za m ałe pieniądze, naw pół d a r mo w ogólnym rabunku. H rabia d ’Orm engo m ógł być jed n y m z w ierzycieli i skorzystać rów nież z p raw
przez swoich agentów . O becnie p rag n ie może z a ła
tw ić rachunki w edług sum ienia? A może ktoś mu do niósł, że S illa teraz zn ajduje się bez posady, w cięż-
kiem położeniu? Zapew ne dlatego m ów ił w swym
liście „o konieczności zobaczenia s ię ”, a przeznaczył mu ten pokój dla w ejścia w stosunek p rzed osobistem w yjaśnieniem .
Odgłos kroków nad głow ą Silli zbudził go z z a dumy. P o słu ch a ł i zdało mu się, że rozpoznaje skrzyp
otw ierającego się okna. Pokój jego m iał ich dwa;
po m y ślał chw ilę i rów nież jedno z nich otw orzył.
Zdum iony sta ł z rę k ą na fram udze. Niebo było
czyste, ja k kryształ. Blady sierp k siężyca wznosił
się nad w ysokiem i góram i i lekko o św ietlał w ielki front szarego pałacu; cały dół gm achu oblany był n ie zm ierzoną p rzestrzen ią wody jasn ej i cichej; szm ery niew idzialnych liści dolatyw ały jego uszu, łagodny po
w iew w ichru przeb ieg ał po spokojnej pow ierzchni
— Hę — odezw ał się głos z wyższego piętra, trochę na praw o od S illa —ja k i m iły w ietrzyk.
Był to głos sek retarza, który w sparty o fram ugę
okna, p uszczał kłęby dymu. H rabia spoczyw ał b a r
dzo daleko, to też S teinegge pozw alał sobie mówić ta k głośno, mimo ciszy nocnej i donośnego echa nad
jezio rem . Z aczął opowiadać Silli, że był na galerach
w K onstantynopolu za spraw y polityczne i że straż
tu re c k a budziła go co dwie godziny m onotonnym
okrzykiem : „A llah-il-A llah!” Od tych p rzeklętych
czasów pozostał m u zwyczaj budzenia się co dwie
godziny w nocy. P odchodził do okna i palił; strach,
gdyby hrabia o tern wiedział! D aw niej, kiedy był k a pitanem w au stry ack ich huzarach, p rzed rokiem 1848, zdarzało m u się palić aż do dziesięciu cygar dziennie. B yw ały dnie, że nie jad ł, nie pił, ale bez tytoniu obejść się nie m ógł. L ekarz hrabiego doprow adzał go poprostu do rozpaczy, b urzył mu nerw y.
— Pow iedz mi p a n — odezw ał się Silla, p rz e ry w ając tę p a p lan in ę— czy wiesz, dlaczego h rab ia spro w adził m nie tu?
— N iech pow rócę do tureckich ciężkich robót,
je ś li wiem cośkolw iek. W iem tylko, że hrab ia zna
pana, po zatem nic. Silla zam ilkł.
— Aaah! aaah!— w zdychał z lubością Steinegge, p uszczając k łęb y dymu.
— Co to za jezioro? —sp y ta ł znów Silla.
— P a n nie wie? nie zna go pan? Dużo W ło
chów, pokazuje się, nie wie o istnieniu tego jezio ra. To ciekaw e, że ich muszę o tern objaśniać.
— Więc? — A do dyabła!
Silne uderzenie w iatru w yw ołało ten okrzyk
u se k retarza, który, rzuciw szy cygaro, zam k n ął spie
sznie okno. P alące się cygaro zatoczyło św ietlane
półkole przed oczym a Silli, szyby zadzw oniły w oknach,
w ystraszony, że napuścił dymu do pokoju, pow rócił do łóżka śnić, że po wyzw oleniu z ciężkich robót padyszach ofiarow ał mu sw ą cesa rsk ą fajkę, napełnio ną sm yrneńskim tytoniem .
Silla pozostał długo jeszcze przy oknie. Cisza
nocy, pow iew w iatru, zapach z gór u spokajały go,
w raca ły mu rów now agę m yśli i serca. Nie zdaw ał
sobie spraw y z m ijających godzin; śledził fuw ażnie
igraszki w iatru po jeziorze, w słuchiw ał się w szum
drzew , szm er liści, w p atryw ał się w pow olną podróż
bladego księżyca. Gdzieś z dali dzwon ja k iś w ybijał
godziny, sły sza ł uderzenia, ale nie m ógł ich zracho-
wać. Dwa, trzy, cztery? nie był pew ien. P oruszył
się 'wreszcie, w estch n ął i zam knął okno. N ależało
się położyć, w ypocząć, aby m ieć um ysł jasn y , by stry p rzy ju trzejszej rozm owie z hrabią.
Ale sen nie przychodził. Pow tórnie zap alił św ie cę i zaczął się przechadzać po pokoju, chciał zm ienić
bieg m yśli, zwrócić je w inną stronę. U siadł przy
biurku i po długim nam yśle n a p isał list następujący, p rzery w ając po każdym w ierszu:
„Do Cecylii. „Mojej to k siążce „ S e n ” zaw dzięczam zaszczyt
pierw szego pani listu. O dpisując pani, śniłem , a sen
mój był o w iele lepszym i wznioślejszym , niż w k siąż
ce. Czyż m am go określać? Nie, uśm iechnęłabyś się
pani, a pseudonim , położony na czele mej książki, ja k rów nież u zakończenia tego listu , pokryw a duszę h a r
dą i dum ną. N astępny list pani rozw iał mój sen,
ta k ja k i inne złudzenia m łodości; dziś życie w ydaje mi się m ęczarnią, pustem i sm utnem bez końca. Z ro zum ieć się nie m ożemy, a więc pożegnam y się: pani u k ry ta pod w ytw ornem dom inem Cecylii, j a zasłonięty im ieniem Lorenza, które uw ażasz pani za tryw ialne, a które mi je s t m iłe i drogie, bo było przez kilka 'd n i używ anem , pięćdziesiąt la t tem u, przez ukochane
tn ą ciekaw ością popychany, nie będę nigdy sta ra ł się odkryć praw dziw ego nazw iska pani; będę jej n ie sk o ń czenie w dzięcznym , je ś li pani zaniecha rów nież b ad a n ia mojego.
„K iedyś pani p isa ła do mnie, p y tają c o mój p o
gląd n a ideę wolności ludzkiej i na w ielorakość
istn ien ia dusz n a ziemi, sądziłem , że tylko kobieta w ielkiego serca m ogła poruszać tem aty tak w zniosłe. Zdaw ało mi się, że chwilowy kaprys niczem nie z a ję tego um ysłu, m iędzy je d n ą a drugą ro zry w k ą — może m iędzy dw iem a m iłostkam i— nie sta ra się badać i w n i kać w przedm iot ta k pow ażny i głęboki. D om yślałem się, że skutkiem jak ich ś p rzejść życiow ych nosi pani w sercu niejakie przeczucie tych tajem nic, o których zdanie m nie pytałaś.
„O dpow iedziałem też pani z całym zapałem , w y znaję, z c a łą naiw nością w yrażeń, które w ydać się m u siały bardzo złego sm aku w próżnym św iecie p a ni — w ybacz pan i szczerość m aski, która bynajm niej obrazić cię nie p ragnie — w św iecie pustym i obłu dnym, gdzie kobiety u k ry w ają swe zm arszczki, a m ęż czyźni swe lata.
„Tak, byłem bardzo naiw nym . W ówczas rz u c i
ła ś mi pani w tw arz cały swój sp ry t i dowcip, ten
dowcip, pochodzący jed y n ie z inteligencyi. Cenię go,
ale go nie lubię, szczególnie je ś li byw a ta k bardzo
sceptycznym i fałszyw ym , ja k twój, pani. Sarkazm y
pani nie dotknęły m nie. W idziałem kobiety zakocha
ne — trochę w brew w oli— broniące się w te n sposób, podobne ptakom , co zam knięte w klatce, w alczą bez skutecznie dziobem: dopraw dy, zw ykły flirt na balu m askow ym nie pociągał mnie; ale pociągnęła m nie ta pow ażna, serdeczna korespondencya z duszą traw ioną tem iż sam em i m yślam i, zagadnieniam i, co mój um ysł. P ostanow iłem nie pisać do pan i już w ięcej; ten list przypisz w ięc pani nocy bezsennej, podczas której pragnę zająć, oderw ać m yśli m e, przepełnione przy-
śm y się kiedy spotkali na jakiej innej planecie; nie wiem, ja k a arysto k raty czn a gw iazda będzie godną p rz y ją ć panią, kiedy opuścisz ten ta k m arny świat, niego dny, aby bogini p rzeb y w ała na nim , a le ...”
Może św ieca zgasła nagle, m oże sen w reszcie opanow ał piszącego, dosyć, że w schodzące słońce z a stało p. Sillę pogrążonego w śnie i że na niedokoń czonej kartce w idniało dziw nie ostro tajem nicze: ale...
II. P a ł a c .
— Tędy proszę — m ówił służący, prow adzący p a n a S illa.— P an h rab ia czeka w bibliotece.
O tw orzył drzw i i oznajm ił: — P an Silla.
Ten w szedł mocno w zruszony.
U czeni i m iłośnicy książek w L om bardyi z n ają doskonale tę bibliotekę: obszerny czw orokątny pokój, ośw ietlony dwom a oknam i, w ychodzącem i na północ, z w idokiem na jezioro i oszklonem i dużem i drzw iam i,
łączącem i taras ponad jego w ybrzeżem . Olbrzymi,
czarny, m arm urow y kom inek, ozdobiony rzeźbam i
i stiukam i, zajm uje praw ie c ałą ścianę naprzeciw ko okien; duży żyrandol bronzowy zw iesza się od sufitu
nad stołem , zarzuconym pism am i i broszuram i. N a j
ciekaw szym sprzętem w całej kom nacie b y ł zegar
z XVIII-go wieku, zaw ieszony m iędzy oknam i. R ze
źby u szafki w yobrażały alegoryczne sceny czterech pór roku; cyferblat, zasiany pow iew nem i tancerkam i, w skazującem i godziny, a ponad nim unosi się sk rz y d lata postać, pod której nogą m ieści się jako d e wiza:
Nie w iem czy rodzina p o siad ająca obecnie p a łac nie zm ieniła urządzenia tej kom naty, ale wówczas
olbrzym ie książkow e szafy otaczały ściany. D zieła
i książki, znajdujące się na półkach, zebrane były przez k ilk a pokoleń, a treść ich św iadczyła o różno rodności gustu zbieraczy.
H rabia Cezar o podłużnej, chudej i czarnej tw a
rzy, siedział przy stole. P o w sta ł za w ejściem Silli
i odezw ał się do niego akcentem w yraźnie z d rad zają cym Piem ontczyka:
— P an je s te ś Silla? — Tak, panie.
— Bardzo panu dziękuję.
W yrzekł te słow a głosem poważnym a ła g o
dnym, przyczem serdecznie u ścisn ął obie ręce m ło d e go człow ieka.
— Musisz pan być zdziwionym, żeś m nie wczo raj nie w idział?
— Nie, raczej z innego w zględu... — p rz e rw a ł Silla, ale h ra b ia nie dał m u dokończyć.
— A, dobrze, dobrze! S ekretarz mój m usiał p a na uprzedzić, że zaw sze udaję się n a spoczynek przed
dziesiątą. W ydaje się to panu dziw acznem ? I r z e
czyw iście, zwyczaj niezw ykły, bo go upraw iam od
dw udziestu pięciu lat. A ja k ż e pan a dowiózł ten ło tr
woźnica?
— Doskonale.
H rabia w sk azał Silli krzesło, sam usiadł tak że i rzekł:
— A te ra z p rag n ąłb y ś pan pew nie dow iedzieć się, gdzie p an a przyw iózł?
— N aturalnie.
— O! pojm uję zupełnie p ań sk ą ciekaw ość, ale pozwoli pan, że pomówimy o tern dopiero w ieczorem , Tym czasem będziesz mi pan tylko gościem i p rz y ja cielem , pośw ięcającym mi swój czas, lub czytelnikiem ,
chcącym korzystać z mego księgozbioru. Do dyabłal
ro co przybyłym ! W ieczorem porozm aw iam y. Mam nadzieję, że będzie się pan cznł o ty le dobrze tu, że zechcesz p ozostać czas jak iś...
— P rzep raszam — odrzekł Silla gw ałto w n ie—p o w inien pan pow iedzieć m i...
— O niespodziance, ja k ą ś p an tu znalazł? Tak,
pow inienem , być m oże, ale odwołuję się do up rzejm o ści p ańskiej, prosząc, abyśm y spraw ę odłożyli do w ie
czora. P rzejdźm y się, pokażę panu mój „ p a ła c ” , ja k
go n a z y w a ją okoliczni chłopi, n adając m ałym rzeczom
w ielkie im iona. Mój dom je s t poprostu m uszlą, sk o
ru p ą, w której rodziły się ślim aki odm iennych u sp o sobień. P ierw szy m u siał być dum ny i próżny, bo, ja k p an w idzisz, stw orzył sobie m ieszkanie w spaniałe; nie było tu żadnego widocznie z usposobieniem epikurej-
skiem , bo skorupa ta straszn ie niew ygodna. Co do
m nie, je ste m stary m m izantropem , to też z dniem każdym skorupa m oja staje się bardziej czarną i p o
n u rą...
S illa nie śm iał ju ż nalegać, czuł się niejako za-
hypnotyzow anym . H rabia C ezar wysoki, nad m iarę
chudy, z b y strem i, surow em i oczam i n a kościstej tw a rzy , w ygolonej, śniadej, w yw ierał dziwny w pływ na
niego. Znać było w jego głosie basow ym niew yczer
pane sk arb y czułości; głos ten g ią ł się dziwnie, przy najzw yczajniejszych rzeczach p rz y b ierał brzm ienia n a
m iętne, d rg a ł życiem , zm ieniał się co chwila. W y
chodził ja k b y z głębi serca, p ełen ciepła i czułości. U brany b y ł w czarny surdut, długi aż do kolan;
z rękaw ów , trochę zadługich, ukazyw ały się ręce
białe, rza d k ie j piękności. W ysoki, czarny k raw at po
k ry w a ł p raw ie w zupełności biały kołnierzyk.
— P rz e d ew sz y stk iem — zaczął, w skazując na p ó ł ki z k siążk am i — pozwól pan przedstaw ić sobie to w a rzystw o, z jak iem w iększą część czasu m ego sp ę
dzam. S k ład a się ono z ludzi uczciwych, głupich
i jeszc ze głupszych; tych, jako dobry chrześcianin,
to poeci, pow ieściopisarze i literaci; dużo również je s t
teologów tam w górze. Co do m ych przyjaciół, mam
n adzieję, że się pan także z nim i zapoznasz. W szy
scy są tu niżej, mogę ich dosięgnąć rę k ą . A teraz
przejdziem y tam , je śli pan pozwoli.
P a ła c położony był nad szeroką zatoką, gdzie
m ałe jezioro B... k ry je się w śród lesistych gór. Zbu
dowany w sty lu osiem nastego w ieku, sk ład a się
z dwóch skrzydeł, połączonych z sobą u pierw szego p ię tra logią, w znoszącą się nad ogrom ną nadw odną
sk ałą. Skałę tę, sztucznie użyźnioną, pok ry w ają p e
tunie, w erw e ry i am arantusy. P raw e skrzydło, w któ-
rem m ieści się biblioteka, odbija się w wodzie. N a
przeciw ko, n a ja k ie sto kroków n ajd alej, rozciąga się sam otne w ybrzeże, pokryte św ierkam i i orzecham i; na praw o zielona dolinka, w której ginie jezioro: c y p ry sy, w innice odbijają się w zielonkaw ej wodzie, tak p rz e jrz y ste j, że w lecie przy pełnem słońcu w idać doskonale porosty poruszane n a dnie jezio ra i m knące ry b k i w śród żółtaw ych kam ieni.
P rzed lew em skrzydłem rozciąga się całe je z io ro, otoczone w dali polankam i i zielonem i łąk am i, na
których sterczą gdzieniegdzie topole. W ysoki p rz y lą
dek i potężna czerw onaw a sk a ła p rzecin ają ja s n ą p ły
tę wód. J e s t to jeziorko, m ałe obszarem , ale pyszne
sw ą górzystą koroną, zm ienne, gw ałtow ne; to fioleto w e, to zielone, znów p rzybiera ciem ną barw ę ołowiu
lub blady b łęk it nieba od strony doliny. Tam u śm ie
cha się, tu barw i ognisto pujrpurowemi chm uram i
w zachodzącem słońcu. W szędzie z resztą szm aragdo
w a zieloność gór roztacza się wokoło, gdzieniegdzie
tylko p rzerw a n a odłam em szarej skały. W dolince
bieli się w iejski kościółek, a dalej dzw onnica w y g lą da z po za drzew.
Po za pałacem , owoc m ozolnej pracy, o sk a rd a
mi w sk ałach w ykuty półkolisto w odospad szumi
£#tt0f/H<3rokich liści arumu i gynereum. Na m urze,
ciąga ram iona: słabe to, kochające je ste stw a , w szędzie szukające podpory, a znalazłszy, przez wdzięczność p okryw ają ją kw ieciem .
Środek m uru, w znoszącego się naprzeciw ko lo
gii, p rzecin ają w ielkie schody, ozdobione posągam i
i cypryuami; niektóre z nich są uszkodzone od p io ru na, inne pozostały w spaniałe, mimo późnej starości. W yglądają ja k olbrzym ie cyklopy, pow ażnie schodzą ce do kąpieli, a w yw ołują ukazaniem się sw ojem m il czenie i podziw.
D w anaście zaledw ie pozostało posągów w cało ści na sw j ch podstaw ach; postacie ich p rzysłonięte oponą bluszczów, w y ciąg ają rozpaczliw ie ręce, n a po dobieństw o oszalałych sybilli albo nim f skam ieniałych w ja k ie jś niepojętej m etam orfozie.
U sam ej góry schodów ogrom ny wodozbiór
w sp iera się o piękny szary m ur, ozdobiony m ozaiką czarną, różow ą i białą; tw orzy on pięć ark ad i tyleż nisz, z których każdą zdobi m arm urow a urna. W śro d kowej stoi nim fa śm iejąca się i nogą odpychająca urnę, z której szybkiem i strum ieniam i płynie woda, a u k ry te ru ry prow adzą ją na dziedziniec, gdzie w śród kw ia tów szem rze ona cicho i łagodnie"
Z drugiej strony p ałacu ciężki m urow any p a r k an biegnie w zdłuż skał, w znoszących się nad wodą, obok niego w ije się droga, otoczona kw iatam i i p ro w adząca do cieplarni. Na końcu tej drogi m ur niknie w śród św ierków , tw orzących jak b y czarn ą w stęgę na
tle gór. U w ejścia stoi dom ek ogrodnika, a ztąd
m a ła ścieżyna, ju ż nam znajom a, prow adzi do bitego gościńca.
W tern otoczeniu cyprysów , winnic, ciemnej
w stęgi św ierków , z jeziorem u sw ych stóp, p ałac tw o rzy łb y śliczny obraz do odfotografow ania, gdyby sztuka now oczesna zdolna b y ła odbić barw y p rz e ró żnej zieloności, przejrzy sto ść i ruch wody, a w reszcie
ośw ietlen ie słoneczne na stary ch jego m urach. Mimo
sm utną, bo zielen iejące drzew a oliwne w zdłuż w y
brzeża m ów ią o łagodnej zim ie. P ałac nad c ałą p u
stą okolicą góruje w sp an iałą w ielkością; jego w łaści ciel może się czuć panem w szystkiego, co widzi w o koło; m oże sobie w yobrażać, że je s t m onarchą, k tó rego tronu chronią góry, a u stóp jego k ła d ą się fale. — U trzym ują, że w idok z tej strony nie b rzy d ki — m ówił hrabia, w chodząc do logii z p. Silla —
m nie w ydaje się zupełnie znośnym . P rzeczytaj pan
to — w yrzekł, pokazując mu grobow y kam ień, w m uro w any w ścianę.
Silla czytał:
E M A N U E L D 'O R M EN G O
T ribunatu M ilitari apud Sabaudos Functus M aterno In Agro
Domum
Magno A quarum Atque Montium Silentio C ircum fusam
A edificavit U t se F essum Bello
P otentium In g ratitu d in e Laborantem Hue
V esp erascen te V ita R eciperet Atque N epotes In Isa ri F ortuna
P ari Oblisione F ru e re n tu r. M D CCV IIJ).
*) Edm und d ’O rm engo, p u łkow nik w o jsk Sabaudzkich, na m acierzyńskim gruncie dom , w ielk iem za ciszem w ó d i gór o to c z o n y , w y s ta w ił, aby z n u ż o n y w o jn ą , n ie w d z ię c z n o śc ią m ożn ych r o z g o r y c z o n y , tu na za ch o d zie ż y c ia się schronił, i a żeb y p o to m k o w ie je g o w podobnej d o li i w podobnem zapom nieniu z s ie d z ib y tej k o rzy sta li. 1707 roku.
— E!— zaw o łał hrabia, stojąc za S illą z rękam i założonem i w ty ł— mój poczciw y dziadek n ab rał w s trę
tu do m ożnych, ja k pan widzi! D ę te g o też ja nigdy
nie chciałem się do nich zbliżać: zdaje mi się, że nie
m ógłbym im służyć. To był żelazny człowiek! Jak
m ogli tak ieao złam ać? Co p an o tem m yśli?
— Je ste m oddany królow i— odrzekł Silla z p rz e ję c ie m — biłem się w jego szeregach za W łochy.
— Ah! za W łochy! doskonale! ale odpow iada mi pan szczegółem , a j a m ówię o rzeczach ogólnych! Otóż m am se k re ta rz a dem okratę, i bardzo go lubię,
bo to najpoczciw sze stw orzenie pod słońcem . Z re
sztą, je śli pan m a ideały, nie chcę ich panu psuć, jak iekolw iekby były, bo bez ideału życie nic nie w arte.
— A pański id eał?— sp y ta ł Silla.
— Mój? Spojrzyj pan...
H rabia o p arł się o m ur nad jeziorem .
— P an widzi, gdzie obrałem sobie siedzibę?
w śród najw spanialszych zjaw isk przyrody, wśród ary- stokracyi cudownej, nie bogatej, ale potężnej, która widzi bardzo daleko, broni dolin, a czerpie sw ą siłę w życiu przem ysłow em , i w ytw arza atm osferę czysta, ożywczą: nic z tych dobrodziejstw ona nie zachow uje dla siebie, nic, nic, prócz sw ej w yższości i wielkości! Nie wiem , czy pojm uje nan teraz mój id eał polityczny i dlaczego żyję zdała od św iata; respublica mea non
est de lioc mundo. Chodźmy.
H rabia b y ł drobiazgow ym przew odnikiem , p oka zyw ał p. Silli najd ro b n iejsze rzeczy, m ogące go zająć, tłó m aczy ł mu idee owego żelaznego dziada, który zbu dow ał pałac; stary żołnierz u rz ąd ził w szystko po p a ń
sku. Dom zimowy, dom letni, każdy po trz y p iętra.
Kuchnie, spiżarnie, składy w poddom iach; w spaniałe schody w skrzydle w schodniem ; w ielkie sale uro czy stościowe n a pierw szych p iętrach, m alow ane dl fresco bardzo fantastycznie przez nieznanego m alarza, któ ry
w ym yślił arc h ite k tu rę rom antyczną, loggie, ta ra sy , ró
żne obeliski. W śród tego poum ieszczał różne sceny
w ojenne, bitw y, niezbyt praw idłow ego rysunku, ale p ełn e życia i ru ch u .
— W iem — objaśniał hrabia, pokazując to S illi— że te m alow idła są okropne, ta k tw ierd zą moi p rz y jaciele. J a się na tern nie znam, ale ra d jeste m z t e go, bo nie cierpię artystów .
I praw da; nie lubił ich i nie rozum iał. P o sia
dał bardzo w iele obrazów, niektóre doskonałe, z e b ra
n e przez m atkę, m iłośniczkę m alarstw a. On nie m iał
w yobrażenia o niem i n ieraz g orszył poprostu znajo m ych i przyjaciół, w y g łaszając niem ożliw e zdania. B yłby z zadow oleniem odw rócił do ściany B afaela lub zak ry ł Tycyana, gdyż p a trz y ł na ich obrazy z rów na obo
jętnością, ja k na k aw ałek jakiego szarego płótna,
a m y śli swej nie u k ry łb y za żadne skarb y św iata. Ale nie chciał się znów w yzbyw ać ulubionych o b ra zów m atki, tylko je pozaw ieszał w długim kory tarzu od północy na trzeciem piętrze, gdzie w iatr i św iatło p suły ich złocone ram y.
Gdy przechodził przez jedno z dwóch w ejść w tym korytarzu, w ydało się p. Silli, że ktoś drugiem spiesznie uciekał; u jrz a ł błyskaw icę gniew u we w zro
ku przew odnika. T rzy okna w k o ry tarzu sta ły otw o
rem , ale rozchodzący się zapach ja k b y perfum new
moon-hay nie m ógł pochodzić ze dworu. Jeden ze starośw ieckich foteli, stojących w zdłuż ściany, p o d su nięty był pod środkow e okno naprzeciw p rześliczn e go C arnalletta; na fram udze le ż a ła otw arta, zm ięta książka.
— P a trz pan — rz e k ł hrabia, zam ykając najspo* kojniej pierw sze okno i w skazując na obrazy — mam tu zadziw iające rzeczy: m am drzew a, góry, łąk i, r z e ki, je z io ra ”i naw et m orze.
— Ależ to są skarby!— zaw o łał Silla. — Nie, płótno je s t złego gatunku.
Mówiąc to, hrab ia p o staw ił fotel na w łaściw e m iejsce.
— Jak to płótno? N aprzykład ta scena wenecka!
— Nie lubię W enecyi.
W ziął książkę, z am k n ął ją , p rzec zy tał tytuł,
i ja k b y czynił coś zupełnie naturalnego, w yrzucił ją
n a podw órze, poczem zam knął okno. S łychać było
odgłos upadku k siążki n a bruk i dźw ięk zbitej szyby. H rabia zw rócił się do Silli, kończąc najspokojniej zdanie:
— Nigdy nie lubiłem W enecyi, brudnej, cu ch n ą cej, z której opada szm atam i płaszcz starej k u rty z a ny, o dsłaniając p o szarp an ą bieliznę i w strętn e ciało.
B ierze m nie pan za barbarzyńca, niepraw daż? Otóż,
proszę w iedzieć, że je ste m zapalonym w ielbicielem daw niejszej W enecyi, że mam krew nych w W enecyi, że pew nie p ły n ie w m ych żyłach k rew w enecka— i to
nie n ajgorsza. Cóż robić! Je ste m zupełnie nowem
zw ierzęciem we W łoszech, gdzie jed n ak że by d ląt nie
brak! Pokaż mi pani W łocha jak o tako w y k ształco
nego, któryby się ta k o sztuce w y rażał, ja k ja. W ię ksza część ludzi nie m a najm niejszego o niej pojęcia,
tylko nie przyznaje się do tego. Ciekaw em je s t p a
trz e ć na tych głupieli hypokrytów , co zad ają sobie w p ro st to rtu ry , chcąc w sobie wzbudzić zachw yt.
Z atrzym ał się przy trzeciem oknie i zaw ołał: — Rico!
Głos praw ie dziecinny, w ychodzący z kuchni, od pow iedział:
— Jestem , zaraz idę!
H rabia p o czek ał chw ilę i krzyknął:
— P rzy n ieś mi k siąż k ę!— i zam k n ął okno. Silla nie m ógł oczu oderw ać od obrazów. — Spędziłbym tu cały d zień — w yrzekł. — P an rów nież?...
Również! W ięc był ktoś jeszcze prócz niego.
Może ta m łoda pani, o której w spom niał woźnica?
św iadczyły o jej tu obecności. Te drzw i zam knięte śpiesznie, błyskaw ica gniew u w oczach hrabiego! Sil- la w idział w pałacu dotychczas tylko hrabiego, pana Steinegge i służących. Ci nie w spom inali mu o nikim w ięcej.
W k ilka godzin później, po w ędrów ce po całej posiadłości, S illa u d a ł się na chw ilę do swego poko ju , nie spotkaw szy nikogo, ale w chodząc do sali j a dalnej w tow arzystw ie hrabiego i jego sek retarza, z a u w ażył cztery nak ry cia przygotow ane na stole. T rzech biesiadników zajęło sw e m iejsca, czw arty nie u kazał
się. H rabia w yszedł na dziesięć m inut, a w róciwszy,
k aza ł sp rz ą tn ą ć czw arte n akrycie.
— Sądziłem , że będę m ógł panu przedstaw ić sw ą siostrzenicę — zw rócił się do Silli — ale ona nie czuje się dziś dobrze.
Silla w yraził żal z tego powodu. Steinegge, po
w ażniejszy niż zw ykle, z a c z ą ł je ś ć z utkw ionym w t a
lerz w zrokiem , h rab ia w y daw ał się zakłopotanym ,
a usługujący k am erd y n er p rz y b ra ł tajem niczy w yraz
tw arzy. Podczas całego praw ie obiadu w ciem nej
i chłodnej ja d a ln i słychać było tylko przytłum ione kroki służącego, oraz brzęk ta le rz y i szkła, pow tarza
ne przez echo wysokiego sklepienia. P rzez na pół
otw arte okna widać było w innice, ozłocone p ro m ien ia mi słońca, i traw ę, k o ły san ą pow iew em w iatru; tam z e w nątrz w eselej było, niż w tej kom nacie.
nr. '
Widma przeszłości.Słońce już zaszło, ćw ierkanie koników polnych
niebo kładło gorące b ły sk i na liście m agnolii i na kam yczki tara su . Przez otw arte drzwi biblioteki w cho dziło św ieże pow ietrze z doliny i odgłos śpiew u p li szek, u k ład ający ch się do snu w czarnych cyprysach.
H rabia siedział przy stole n a tem że sam em m iej scu co rano, z tw arzą u k ry tą w dłoniach.
Silla naprzeciw ko niego i oczekiw ał, aż przerw ie
m ilczenie. Ale zdaw ało się, że h rab ia skam ieniał,
nie ru sz a ł się, nie mówił; chw ilam i tylko palce z a c i
sk ały się kurczow ym ruchem . Silla w p atry w ał się
w ruchom y cień n ieto p e rza na posadzce, w padł on, p rzyciągnięty św iatłem , i u d erza ł co chw ila o książki, o sufit, u siłu jąc bezskutecznie odzyskać wolność.
Na czole starego, surow ego ary sto k raty m alow a ły się w yrazy, z których w ygłoszeniem w alczył.
Po chw ili h rab ia podniósł głow ę i w yrzekł: — P anie Silla.
Z atrzym ał się znów i c ią g n ą ł powoli:
— K iedyś pan p rzec zy tał mój list, czy podpis b y ł ci nieznanym ?
— N ajzupełniej.
— Czy żadne dalek ie w spom nienie nie łączy p a n a z tern nazw iskiem ?
— Żadne.
— Ludzie, z którym i przebyw ałeś, nie mówili p anu nigdy o osobie, bez w ym ieniania jej, któraby ci m ogła p rzy jść z pom ocą w trudnych okolicznościach życia?
— Nigdy. Ktoby m ógł mi o tern mówić?
H rabia zaw ahał się chw ilę i dodał przyciszonym głosem :
— Osoby, z którem i pan żyłeś, obcow ałeś. — Nigdy.
— Czy nie przypom ina pan sobie przynajm niej, żeś ju ż k ied y ś tw arz m oją w idział?
Silla był zdum iony ta k ą indagacyą. — Ależ n ie — odrzekł.
tem u, pewnego dnia byłeś pan ukaranym za zbicie k ry ształow ego wazonu; w ychodząc z ciem nej kom órki, gdzie ojciec zam k n ął cię na dwie godziny, oczy tw oje spotkały się z moim p ortretem .
Silla skoczył na nogi, hrahia pow stał rów nież i po chw ili m ilczenia sta n ą ł przed sw ym słuchaczem w pół zm roku pokoju.
— A w ięc?— zagadnął.
Silla sta ł zdumiony; p o rtretu nie przypom inał sobie w praw dzie, ale doskonale pam iętał, że rozbił kryształow y w azon i że ukaran y przez ojca, schronił się n astępnie do pokoju m atki.
— Widzisz pan, że znam cię oddawna. A je śli
m i pan niedow ierzasz, to pow iem w szystko, co wiem 0 twej osobie.
H rabia zaczął chodzić w zdłuż i w szerz pokoju; głos jego cichł i podnosił się zależnie od ruchu, a dzi w aczna tw arz zm ieniała w yraz co chw ila.
— U rodziłeś się w M edyolanie w r. 1834, na
ulicy Monte di P ieta. M atka k a rm iła cię sw em m le
kiem , ojciec obdarzył cię sre b rn ą k o leb k ą i p rz y ją ł ci bonę F rancuzkę. Ta kobieta u m arła zaraz po odejściu
z waszego domu. N iecierp iałeś jej pan, niepraw daż?
— Nie przypom inam sobie tego. M atka mi to
często pow tarzała.
— Dobrze. T eraz przypom nę panu najdalsze
zdarzenie jego la t dziecięcych. M iałeś pięć lat; p e
w nego dnia w domu w aszym ruch służby był niezw y kły, zjaw ili się różni rzem ieślnicy, posłańcy p rzy n o
sili stosy kw iatów i cukrów . Położono p a n a w cze
śniej, niż zw ykle, w nocy zbudził cię odgłos muzyki,
w k ró tce potem otw orzyły się drzw i tw ego pokoju
1 m atka ucałow ała cię, płacząc.
— P an ie!— zaw ołał Silla w zburzony.— Jakim sp o sobem w iesz o tem w szystkiem !
— W k ilk a la t p ó źn iej— m ów ił dalej hrabia, nie zw ażając na p y ta n ie — kiedy m iałeś lat trzynaście, z a szły u was w ażne zmiany.