• Nie Znaleziono Wyników

Malombra : powieść. T. 1

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Malombra : powieść. T. 1"

Copied!
168
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

BIBLIOTEKA DZIEŁ WYBOROWYCH

WYCHODZI CO TYDZIEŃ

w o b ję to śc i je d n e g o tom u.

— * —

W A R U N K I P R E N U M E R A T Y

w WARSZAWIE: Z przesyłką pocztową:

Pocznie . . (52 łomy) rs. 10 ) pocznie . . (52 tomy) rs. 12 Półrocznie (26 tomów) „ 5 / p ó ł r o c z n i e (26 tomou>) „ 6

Kwartalnie (13 tom.») „ 2 k«p. M ; 3

Z a o d n o s z e n ie d o d o m u 15 k o p . k w . \ *

Cena każdego 25 kop., w oprawie 40 kop.

DOPŁATA ZA OPRAWĘ: R o c z n ie , (za 52 to m y ) . rs . 6 k o p . — P ó łr o c z n ie , (z a 26 to m ó w ) . „ 3 „ — K w a r ta ln ie (z a 13 to m ó w ) . . . „ ł „ ** Z a z m ia n ę a d r e s u n a p ro w in c y i d o p ła c a się 20 k o p R E D A K T O R I W Y D A W C A

Frano. Jui. Gronowski.

---Redakcja i Administracya: Warszawa, Nowy-Świat 47.—Teletonu 1670 we Lwowie Plao Maryacki 1. 4.

(3)

BIBLIOTEKA DZIEL WYBOROWYCH.

J\s 1 6 5 .

MALOMBRA.

POW IEŚĆ

A N T O N I E G O E O G A Z Z A R O tłomacEona z włoskiego p rz e z SZ ET . z p r z e d m o w ą W . M A R R E X E - M O R Z K O W S K IE J . a____________ © T O M I. <r ^ ®

Cena 40 kop.

W pren. 3 0 '/, kop

WARSZAWA.

I^edakcya i A ciministrący a

4 7 . N o w y - Ś w i a t 4 7 . l y o i .

(4)

■J'X ? V,;T ;. V ( V ' f V = . jj. _ ..j* -~v tl -- ■”. ‘ ^ • 01 laaS 'i ’i ¿V: ? 4 :} s :îic s ¡^ñ^'ii^üóíii Ł3ir:q « T S 'i l Ö r s? a m b ® » " «3 2

„3»HEÄcW OSSjIOK 1 &X3$i3AS2 .W

4 _____—»

.1 MOT

s : ; ; :r

(5)
(6)
(7)

ANTONI FOGAZZARO.

3Kalom6ra.

P O W IE Ś Ć T Ł Ó M A C Z O N A Z W Ł O S K I E G O

przez S Z E T.

z p r z e d m o w ą W . M a r r e n e - M o r z k o w s k i e j . S ») T o m I. 5 e W A R S Z A W A . D R U K A R N IA A. X. J e z i e r s k i e g o 4 7. N o w y -Ś w ia t 47

(8)

^OBBOJieno lleiisypoK).

(9)

^ n t o n i s ) - 5 S a ? ? a r o .

Pom iędzy pow ieściopisarzam i w łoskim i obecnej doby Fogazzaro zajm uje odrębne stanow isko. Nie n a ­ leży ani do w erystów , którzy w poezyi szczególniej dochodzili do najw yższej przesady, lubując się jedynie w rzeczach ohydnych, przesadzając tony B audelaire’a i Richepina, ani do rom antyków , którzy ja k Cavalotti

i Giacosa szli śladem W iktora Hugo. Nie je s t też

w cale spóźnionym epigonem M anzoni’ego. Fogazzaro

może śm iało do siebie przystosow ać wiersz M ussefa, iż chociaż m a zakres m ały, je s t przynajm niej jego w łasny, i on go się w iernie trzym a.

Poeta i pow ieściopisarz, nikogo nie naśladuje, ale pragnie w ypow iedzieć w łasne uczucia, w łasne m yśl i to w łaśnie stanow i jego zasługę.

Ja k w ielu bardzo poetów w łoskich rozpoczął

swój zawód od poezyi. U rodzony r. 1842 w Vienzy,

ukończył nauki w T urynie bardzo młodo, bo m ając lat

dziew iętnaście. Zaczął je d n a k pisać znacznie później,

bo pierw szy jego utw ór, pow ieść w ierszem „M iranda”,

(10)

ukazała się w r. 1874, a w krótce później zbiór poe-

zyi pod tytułem „V alsolda.” Nie były one jed n ak

w tonie z krańcow ym nastrojem Włoch ów czesnych. W śród ścierających się gw ałtow nych prądów , pośród hym nów do szatana C arducci’ego i poem atów ja k L u­ cyfer R ajn sa rd i’ego proste, w dzięczne, spokojne poe- zye F ogazzara, były zagłuszone i p rzeszły zrazu bez w rażenia.

Nad lite ra tu rą w łoską rozpościerał się urzędow nie

pogodny duch Manzoni’ego, ale ten starzec pełen

chw ały, jakkolw iek żyjący jeszcze, n a leża ł ju ż do

przeszłości, był relikw ią, m istrzem , pierw szym powie-

ściopisarzem swojego kraju, ale nie m iał ju ż nic

wspólnego z c a łą falan g ą m łodych autorów , którzy pożądali czegoś nowego. W praw dzie stanow ił on oso­ bny przedm iot w ykładu we w szystkich szkołach, od pierw szej do ostatniej klasy, ale pomimo to Carducci przeciw staw ił jego „Hymnom re lig ijn y m ” swoje „Ody b a rb a rz y ń sk ie ” i w alczył z jego tradycyam i z za p a ­ łem naczelnika nowej szkoły, utrzym ując nie bez p e ­ w nej słuszności, że Manzoni tam uje rozwój lite ratu ry

w łoskiej. Fogazzaro nie należał ani do tej szkoły,

ani do żadnej innej. Nie dziw więc, iż przez la t

w iele w iedziało o nim tylko grono autorów i p rz y ja ­ ciół, ignorow ał go ogół publiczności tem bardziej, że sam

nigdy nie szukał rozgłosu. W r. 1881 w ydał znów

zbiór poezyi, praco w ał tak ż e nad lite ra tu rą ludow ą. Z apalony folklorysta przełożył na języ k w łoski pieśni fińskie.

Przecież tak w w iązanej, ja k niew iązanej mowie, w ypow iada zaw sze jed n ak ie pojęcia, uczucia, zasady.

(11)

W idać w nich całą zacną duszę autora, ale powieść

stokroć lepiej odpow iada rodzajow i jego talentu. B y­

s try obserw ator, m aluje w ybornie ludzi i rzeczy. Roz­ kochany w naturze, a szczególniej w owej p rz e śli­ cznej Valsoldzie, w któ rej osiadł, zna jej każdy z a ­ k ą tek i w niej um ieszcza chętnie swoich bohaterów . P ogląd jeg o na ludzi je s t p e łe n subtelności i filozofi­ cznego spokoju, zna sw oich bliźnich n a wylot, widzi ich takim i, jakim i są, nie oszukają go udanem i cno­ tam i, ale też patrzy na nich bez pesym istycznych

uprzedzeń. P rzeciw nie, odszukuje chętnie, naw et

w najm niej dla siebie sym patycznych typach, p rzy ­ miotów głęboko ukrytych. Wie, iż m ało je s t na św ię­ cie ludzi zupełnie złych, ta k sam o ja k doskonałych. Nie lubuje się w czarnych barw ach, nie forsuje tonu, ja k to często czynią niektórzy, ale z przyjem nością odkryw a nieraz p e rły w śm ietnikach.

Wobec w yszukanych aż do w y n aturzenia postaci nowej szkoły, wobec fantastycznych scen, dźw ięcznej frazeologii, chorobliw ych przyw idzeń, szalonego bo­ gactw a słow a, a w reszcie szalonego rów nież gonienia za efektem , Fogazzaro zachow uje zaw sze w łaściw ą m iarę, nie idzie za prądam i chw ili, ale p racu je w y­ trw ale w edle swej m yśli i w ykończa staran n ie każdy utw ór, nie o glądając się n a to, co i ja k ro b ią inni.

W e W łoszech, ta k m ało dziś religijnych, stan o ­ w ił on zaw sze w yjątek, tak samo ja k w pism ach dusza jego je s t naw skroś p rzejęta w iarą, a w iara nie stanow i oderw anej doktryny, ale w ciela się w czyn

(12)

bardzo w idoczny zw łaszcza w niektórych now elach

i powieściach. W „D aw nym św ia tk u ” u m ierająca ko­

bieta widzi w yraźnie list zaw ierający testam en t dziad- ka-bohatera, św iadczący, że mu niepraw nie w ydarto m ajątek, chociaż ten list je s t głęboko u k ry ty i nikt z otoczenia jej nie wie o jego istnieniu, a list ten stanow i w ęzeł położenia i widzi w czyjem ręk u zo­

staje. N aw et w pow ieści, której dajem y tłóm aczenie,

rękopis znaleziony w sposób nadprzyrodzony w sk ry t­

ce stareg o biurka, w pływ a na losy bohaterki. Tych

rzeczy tajem niczych Fogazzaro dotyka lek k ą ręką,

z niezm ierną zręcznością, jak b y lę k a ł się zrazić czy­ teln ik a nieuznającego podobnych zjaw isk; przecież nie trudno zrozum ieć, że w nie w ierzy, że może sam czegoś podobnego dośw iadczył, bo czuć oddźw ięk p rz e ­ konań w sposobie, w ja k i o nich mówi.

Zapytany o zdanie, czy postęp daje szczę­

ście ludzkości, Fogazzaro dowodzi zgodnie z opty­

m izm em , który go cechuje, że w szystkie zarzuty, czy­ nione w zrastającej ciągle sum ie w iedzy ludzkiej, k tó ­ ra jak o b y nie zapobiega żadnym klęskom , są tylko

pozorne. N aw et śm ierć, to czarne widmo, tow arzy­

szące nam od kolebki, nie p rze strasza go w cale.

Śmierć, w edług niego, je s t tylko przetw orzeniem , k ro ­ kiem na drodze do doskonałości, a zrozum iana w ten sposób, traci ona sw ą okropność.

Ja k widzimy, F ogazzaro zrów now ażony, pogo­

dny, p ełen ukojenia, stanow i pouczający w yjątek

w obecnej lite ra tu rz e i już z tego powodu pow ieści

(13)

je s t je d n ą z najoryginalniejszych, tem bardziej, że z a ­ znacza się w niej owe w spółdziałanie sił tajem niczych,

ow a łączność istot zaśw iatow ych z żyjącem i, która

zdaje się stanow ić zasadniczą w iarę autora i zapew ne odejm uje w jego oczach śm ierci całą jej grozę.

li). ]Yiarręne*]YlorHkoiU5Ka.

i

!

(14)
(15)

C Z Ę Ś Ć P I E R W S Z A

I .

W nieznanym świecie.

Z trzaskiem zam knięto drzwi wagonów. Loko­

m otyw a w ydała gwizd przeciągły i pociąg zaczął iść leniw ie pod oszklonem sklepieniem ; p rzeszed ł z ja r z ą ­ cego św iatła ulic w ciem ność nocy, z gw aru m iej­ skiego w ciszę bezgraniczną uśpionej okolicy w iej­

skiej. Ja k w ąż olbrzym i w yciągnął się na szynach,

a ziejąc kłębam i dymu i snopam i iskier, biegł coraz szybciej w dal.

W p rzedziale pierw szej klasy sam otny podróżny nie zw raca ł w cale uw agi na m knący po b o k ad i k ra j­

obraz. Może badał znaczenie hieroglifów , którem i

ozdobiona była jego torba podróżna, leżąca naprzeciw

niego? Oczy jego były w ciąż w nią utkwione, a lek ­

ko zm arszczone brwi lub w zruszenie ram ionam i od czasu do czasu, zdaw ały się św iadczyć, że nie czuł się na siłach do rozw iązania zagadki.

Przejechano już k ilka stacyi, gdy pow tórzone głośno nazw isko zbudziło go z zadumy, a zarazem p rąd św ie­ żego pow ietrza otrzeźw ił go; pociąg stał, drzw iczki

(16)

przedziału były otw arte, podróżny z pośpiechem z a ­ czął wychodzić.

— Panie — odezw ał się ktoś ochrypłym gło­ sem — czy to pan przybyw a do pań stw a z pałacu?

P y ta n ie to zadane mu było bez bliższych obja­ śnień przez człow ieka stojącego przed nim z biczem w jed n ej ręce, a z kapeluszem w drugiej.

— Ależ...

— Per B a c c o ! — zaw ołał ów człowiek, drapiąc się w głowę. — Któż to w takim razie?

^ — Ależ, ja k ż e się nazyw ają ci państw o z p a ­ łac u ?

— Tu mówi się poprostu „państw o z p a ła c u ”, i o dziesięć mil wokoło w szyscy w iedzą, o kim mowa. Dla pana, przybyw ającego z M edyolanu, jestto niezro-

zum iałem . W szystko to głupstw a jed n ak ; wiem do­

skonale ich nazwisko, ale my, biedacy, ta k mało m a­ my pamięci!

— Czyżby to był?...

— P roszę, nie mów pan, bo mi się w szystko

pom iesza i pomyli. Hej! tam , latarnia!

Zbliżył się wolno posługacz, kołysząc la ta rn ią przy ziemi.

— Nie tłu ść sobie spodni oliwą — przem ów ił człow iek o krótkiej pam ięci — bo ci now ych nie k u ­ pię, lecz użycz mi lepiej latarni.

U jął j ą i przy ło ży ł praw ie do tw arzy podró­ żnego.

— To on! to on! Tak, ja k mi go opisano. Mło­ dy człow iek, brunet, z czarnem i oczyma, śniady. Do­ skonale!

— Ależ któż ci to w szystko pow iedział?

— Kto? Nasz pan, hrabia.

— A do dyabła! — po m y ślał podróżny — czło­ w iek, którego nigdy nie w idziałem i który pisze, że m nie nie zna!

(17)

ziem ię i szukając w kieszeni — dopraw dy, je ste m b y ­ dlę; hrabia mi dał przecież znak. Mam go tu, oto je st... Był to bilet w izytow y, p rzesiąk n ięty zapachem tytoniu i śniedzią m iedziaków , na którym w ybite w i­ dniało nazw isko:

Cezar d' Ormengo.

I

— Chodźmy — rz e k ł podróżny.

O dkryty pojazd sta ł przed stacyą, zaprzężony w jednego konia, który przyw iązany do płotu, ze sp u ­ szczoną głow ą i rezy g n acy ą oczekiw ał swego losu.

— Niech się pan ja k najw ygodniej pomieści, niezbyt tu m iękko, ale trze b a pam iętać, że jesteśm y

na wsi! Wio-ho!

Zręczny w oźnica chw ycił za lejce, skoczył na kozioł i poganiając konia, skierow ał się w ciem ną i w ązką drogę ta k spokojnie, jak b y to było w jasn y dzień.

— N iech się pan nie obaw ia — w yrzekł. — Choćby było tak ciem no, ja k w podziem iach, ja i mój

koń znam y doskonale drogę. W io ! Zeszłej nocy

w iozłem dwóch panów z M edyolanu rów nież. Ja k i to

zacny człow iek ten hrabia! — dodał, zw racając się ku podróżnem u i w ziąw szy bicz pod pachę. — Jak i z a ­ cny człow iek, m a p rzyjaciół we w szystkich częściach

św iata. Dziś przyjeżdża jed en , jutro inny, a w szy st­

ko sam a śm ietanka: wielcy panowie, uczeni, albo ja

tam wiem! P an zresztą m usi o tern w iedzieć.

— Ja? ja przybyw am tu po raz pierw szy.

— Doprawdy? Ale pan zna hrabiego?

— W cale nie.

— Doprawdy! doprawdy! — rz e k ł woźnica m o­ cno zdziwiony. — To bardzo dobry człow iek, mogę

zaręczyć. Je stem jego przyjacielem — dodał, nie

ok reślając, czy zaliczał siebie do rzędu uczonych, czy też do wielkich panów . — Byw ałem nieraz n a jego

usługi. W czoraj je szcze poczęstow ał mnie winem , nie

(18)

— Czy m a rodzinę? — Nie panie, jed n ak że...

W tejże chwili praw e koła wózka w jechały na kupę kam ieni.

— Nie rozpraw iaj, lecz raczej uw ażaj, gdzie je - dziesz — w trą c ił podróżny.

W oźnica za k lą ł i z a c z ą ł okładać biedną szka­ pę batem ; pom knęła też galopem .

P rzejechano rzeczkę. Most był ośw ietlony. Na

praw o ja śn ia ły białe kam ienie, tw orząc linię, ginącą

w k rajo b razie bezbrzeżnym . W prost i n a lewo wzno­

siły się pagórki niższe i wyższe, a po za niem i z a ry ­ sow yw ały się o stre szczyty gór na tle szarego nieba. Słychać było tylko m iarow e uderzenia kopyt

końskich, zgrzytanie kół, toczących się po żwirze,

i szczekanie psów od czasu do czasu. Koń, woźnica

i podróżny posuwali się jednocześnie, w strząsan i ró-

żnem i odrębnem i w rażeniam i, do jednego celu. Mi­

ja li głośno ciche, ciem ne i uśpione wsie, w ille ozdo­

bne i ogrody. Po dłuższej podróży na płaszczyźnie

droga sta ła się górzystą, a w krótce w jechali w w ą ­ wóz, zacieśniony z obu stron lasam i, pokryw ającem i

w ysokie góry. W ózek w toczył się w reszcie w las,

koń zw olnił biegu, w oźnica zeskoczył z kozła, a m ia ­ row e uderzenia konia batem św iadczyły, że kres p o ­ dróży je szcze dość daleki.

— A więc — odezw ał się podróżny, z ap alając cygaro — posiada rodzinę?

— Rozumie się, mój panie, że m am rodzinę! S tarą żonę, brzydką, a z łą ja k sam dyabeł.

— Nie o ciebie mi chodzi, pytam o hrabiego.

— A! hrabia? Kto to może w iedzieć? O p a ­

nach nigdy się nic nie wie! H rabia przebyw ał s a ­

m otnie czas długi. Obecnie je s t przy nim m łoda p a ­

n ien k a . Jed n i m ówią, że to jego córka, inni, że sio­

strzenica, a najpew niej to przyjaciółka. Chłopi tw ie r­

dzą, że brzydka. Z resztą pan to sam osądzi.

(19)

ciąg rozmowy. Dobiwszy do szczytu w zgórka, zatrzy ­ m a ł się sam dla w ytchnięcia. Tu zm ieniała się oko­ lica: strom e góry w znosiły się po obu stronach drogi, zaciem niając j ą jeszcze bardziej.

W oźnica pow rócił n a sw e m iejsce i kłusem p rz ejeżd żał w śród czarnych wąwozów; od czasu do czasu spotykano szerokie luki, przez które ukazyw ały się w ielkie p rz e strz e n ie winnic.

Na drodze zam igotało św iatło i zbliżało się ku pojazdow i.

— No i cóż? — sp y ta ł głos,

— A, to on! to on! — rz e k ł woźnica, zesk ak u ­

ją c na ziem ię. — Je steśm y na m iejscu. A to n a p i­

wek! Nie mogę inaczej pow iedzieć ja k tylko, że pan

je s t zacnym człow iekiem . Stokrotnie dziękuję. Hej

tam , bierz w alizę pana! Dobrej nocy! Wio-ho!

— Pan Silla? — sp y ta ł człow iek z latarn ią, w y­ g ląd ający na służącego.

— J a sam. — S ługa uniżony.

W m ilczeniu prow adził podróżnego przodem , trz y ­

m ając w jednej ręce walizę, w drugiej latarn ię.

W szedł na w ązk ą ścieżynę, okoloną z jed n ej strony czerw onym m urem , na k tó ry św iatło la ta rn i rzucało

niepew ne blaski. N apróżno pan Silla u siłow ał zajrzeć

po za m ur; nie m ógł dojrzeć nic więcej nad niew y- \ raźn e zary sy drzew , o długich i szerokich konarach. Odgłos dzw onka p rz e ją ł go dreszczem ; przew odnik sta ł przed żelazn ą bram ą.

Ktoś otw orzył j ą pośpiesznie; ścieżka, m ur, w e j­ ście samo, w szystko utonęło w cieniach nocy; teraz prom ienie la ta rn i padały na drobny żw ir drogi i na

ciem ne klom by krzew ów o nieprzebitej gęstw inie. Po

żw irze i piasku zaczęła się tra w a i w reszcie n iew y­ ra ź n a drożyna, w ijąca się wężowato w śród gęstych zarośli; w końcu czarne i szerokie schody, trochę nad­

w yrężone. Nie w idać było ich początku, ni końca,

(20)

schodził ostrożnie po tych chw iejnych schodach, w y­ dających m etaliczny odgłos.

Teraz la ta rn ia o św ietlała olbrzym ie ja k ie ś p o są ­ gi, w m iarow ych odstępach stojące po obu stronach

schodów. W reszcie gruby różow aw y żw ir zastąp ił

schody, a łagodny szm er fontanny p rzerw ał nocną

ciszę. Przew odnik skręc ił na lewo, obszedł wysoki

ja k iś gm ach i w stępując na dw a wschody, uprzejm ie w prow adził now oprzybyłego przez oszklone drzwi.

W przedpokoju rzęsiście ośw ietlonym oczekiw ał na gościa m ężczyzna od stóp do głów czarno ubrany, który w yszedł na jego spotkanie, k łan iając się k ilk a ­ krotnie i ścisn ął mu ręk ę z całej siły.

— W itam pana, bardzo mi przyjem nie; pan h r a ­ bia ud ał się już na spoczynek, bo, jak b y to pow ie­

dzieć... godzina je s t trochę późna, Polecił mi p rz e ­

prosić pana. Mam zaszczyt być jego sek retarzem .

Proszę, rozgość się pan w ygodnie, m usi pan być zm ęczonym .

U przejm y sek retarz prow adził go w spaniałem i

schodam i n a pierw sze piętro. Tam w ym ógł na nim

obietnicę zejścia się na w ieczerzy, i pozostaw iając służącego na jego usługi, udał się do m ałej salki, gdzie były przygotow ane n akrycia dla dwóch osób. Gość nie dał długo na siebie czekać, pilno mu było dowiedzieć się czegokolwiek.

S ek retarz zdaw ał się mieć la t około pięćdziesię-

* ciu. Małe, niebieskie oczy błyszczały na pom arszczo­

nej i żółtaw ej tw arzy, ujętej w ram ę w łosów niezbyt

ju ż płowych, a jeszcze niezupełnie siwych. Zarost

pozostał rudym . W łosy, tw arz, sztyw ność ruchów,

w reszcie akcent mowy św iadczyły w yraźnie o pocho­

dzeniu germ ańskiem . Starośw iecki krój ubrania, a z a ­

razem n ieskalana jego czystość, sztyw ny kołnierz, gors nieposzlakow anej białości, c h arak tery zo w ały zarówno

gieim anina, ja k i gentelm ana. Ale gentelm an kończył

się razem z rękaw em ubrania. Ręce były grube, w iel­ kie, o p a k n e ; sk ó ra tw a rd a św iadczyła o długich

(21)

go-dżinach ciężkiej p racy n a słońcu i m rozie. W yraz tw arz y był niezw yczajny: brzydki a w esoły, śm ieszny a genialny, try sk a ją c y życiem . S iatka drobnych z m ar­ szczek o taczała m ałe, ja sn e oczy, bardzo ruchliw e

i bystre. Tw arz m ien iła się za każdem w rażeniem ,

rum ieńce w ystępow ały n a policzki, uw y d atn iając żółte

plam y wokoło czerw onego i lśniącego nosa. Cała

dusza se k re ta rz a w idniała na jego tw arzy: cierpiała, ra d o w ała się, d rżała i drgała, ja k b y płom yk p o ru sz a ­ ny w iatrem po za p rz e jrz y stą gazą.

Głos jego b y ł szczery, donośny, często zabaw ny

w skutek złej wymowy, je d n ak że sym patyczny. W ie­

czora tego rozm aw iał dużo, kosztując zaledw ie potraw , ale w zam ian dolew ając sobie bezustannie w kieliszek. U przejm ym b y ł niezm iernie dla gościa, ale ten odpo­

w iadał chłodem . E ozpoczął w ięc rozm owę banalną,

opow iadał dużo o W łoszech, podróżow ał bowiem w iele

i posiadał w ielk ą znajom ość ludzi i rzeczy. P oglądy

m iał oryginalne, sąd tra fn y a niezw yczajny, pozba­ wiony jed n a k sceptycyzm u tych ludzi, którzy sądzą, że w iedzą w szystko; gość m usiał mu być bardzo sym patycznym , skoro p rzy k ład a ł tyle starania, by go zająć i zabawić, ten jed n a k pozostaw ał w ciąż w swej

chłodnej, n aw et trochę w yniosłej postaw ie. Sekretarz

mimo-to nie tra c ił hum oru, z a p ra sz ał gościa do je d z e ­ nia, podw ajał uprzejm ość, byleby podróżnego w yrw ać z ponurego n astroju.

— A cóż słychać w Medyolanie? — zap y tał n a ­ raz, opierając się o poręcz k rze sła. — Co m ów ią o O ttonie W ielkim ?

Zdziwienie, m alu jące się n a tw arzy gościa, było ta k w ielkie, że se k re ta rz nie m ógł się pow strzym ać od śm iechu.

— Chcę m ówić o B ism arcku — dodał, w ym a­ w iając całem gard łem to nazw isko, jak b y z ulgą, że do tego dźw ięku nie potrzebuje nak rę cać języka, ja k do mowy w łoskiej.

(22)

H rabia B ism arck w roku 1864 d alek im był je szc ze od późniejszej chw ały, niem niej je d n a k jego ziom ek w y rażał się o nim z podziw em pom ieszanym z nienaw iścią i trw ogą.

— W E uropie — zakończył — m ają go za sza­

leń ca, ale na Boga! W ir haben sechs und dreissig

H erren. Proszę jesz cze kaw ałeczek p strąg a . Tak, m am y trzy d zie stu sześciu w ładców , p rzek o n a się pan

o tem za lat dziesięć! Czy piłeś pan kiedy Jo h an n is­

berg? To w styd dopraw dy dla tego człow ieka, by

n ajlep sze wino w św iecie było w y rab ian e w N iem ­

czech, a nie n ależało do ich m onarchy! Nie ścierpi

on tego długo. Ach! — zaw ołał gadatliw y sek retarz,

rw ą c sobie rę k ą w łosy w zapale — ach! ten J o h a n ­ nisberg!

I m ru g a ł przytem oczym a, ja k b y ciesząc się sm akiem ulubionegp n ek taru .

— W całym pokoju rozchodzi się zapach w ina.

ja k tylko butelkę otworzyć! P ro szę, pij pan, k ieli­

szeczek jeszcze; to w praw dzie tylko Sassella, i nie m a żadnego bukietu, ale ja k n a wino w łoskie, niezłe. W ybacz pan mojej szczerości: we W łoszech, co p ra w ­ da, nie um ieją ani robić, ani pić wina.

— Ani pić?

— Tak. W łosi albo się upijają, albo też p iją

wodę. A wino to nieskończona młodość! Póki żyć

będę, chcę m ieć la t dw adzieścia co dzień, p rz y n a j­ m niej przez godzin kilka.

I wino S a ssella lało się z b u telek do szklanki se k re ta rz a, którego barki uw alniały się stopniowo od ciężaru lat. P ły n ą ł p rz e jrz y sty napój, a se k re ta rz sta w a ł się m łodym , p ełnym uniesień gw ałtow nych,

serdecznym i przyjacielskim . O brócił się z w ycią

gniętem i ram ionam i do ponurego gościa, u ją ł go za obie ręc e i w s trz ą s n ą ł niem i serdecznie a silnie.

— P er Bacęo! Piliśm y i je d liśm y w spólnie,

a nie zam ieniliśm y sw ych nazw isk. H rabia w p ra w ­

(23)

— K onrad Silla — pow iedział gość.

— Silla. A, Silla! Mam w szelką nadzieję, że

pan nie um ieści nigdy m iędzy sw ym i nieprzyjaciółm i A ndrzeja Gottholda Steinegge z N assau, wydalonego ze szkół za nadużycie wina, z rodziny za zbytnią skłonność do kobiet, z k raju za m iłow anie wolności! K ochany panie Silla, gdyby nie to, byłbym dziś K am - m erra th em w N assau, rów nie ja k ongi mój ojciec, lub pułkow nikiem , ja k k an alia mój brat; ale wolność,

die Freiheit, w yraz te n pieści ucho ja k n ajp ięk n iejsza

m uzyka; nie znaczy nic, a je d n a k u p a ja ludzi. Otóż

w idzisz, m łodzieńcze, je ste m stary , ubogi, mogę um rzeć sam otnie, ja k pies przy drodze, ale gdym się dziś sp y ta ł siebie: „Steinegge, alter Kerl, czy chcesz jutro służyć reakcyi, być k am m errath em w N assau, p o w ró ­ cić do rodzinnego gniazda, ucałow ać córkę niew idzia­

n ą od lat dw u n astu ?...” Ja , stary , biedny szaleniec,

odpow iedziałbym : „Nie, Przebóg! Niech żyje w ol­

n ość!”

Silnie u d erzy ł pięścią w stół, drżąc i dysząc w zruszony.

— Brawo! — k rzy k n ął Silla, m im ow olnie p ocią­ gnięty. — Chciałbym, dopraw dy, być takim starym , ja k pan, szaleńcem !

— O nie, nie! Nie pragnij pan tego! Nie mów

o tern przy wieczerzy! Gdyby kto w iedział, ile k o ­

sztuje ten w ykrzyk: „N iech żyje w olność!” i ile to

w arte? A, nie m ów m y o tern lepiej.

P rzez chw ilę zapanow ało m ilczenie.

- Pochodzisz pan z N assau? — zap y tał Silla.

— Tak, ale dajm y tem u pokój. Są to sm utne

w spom nienia; nie chcę p rzy k ry ch m yśli; obecnie j e ­ stem w esół, naw et bardzo w esół, bo mi się pan p o ­ dobasz n iezm iernie, tak!

K iw ał głow ą, isk ry w esołości try sk a ły mu z oczu, — Pan ju tro nie w yjedzie? — zapytał.

— Owszem, pragnąłbym . A! hrab ia paną nie puści!

(24)

— Dlaczego?

— Bo sądzę, że je ste ś mu pan bardzo sym pa­ tycznym .

— Więc zna mnie? — sp y tał Silla.

— R ozm aw iał dziś ze m n ą o panu przeszło go­ dzinę.

— I cóż mówił?

— A — o drzekł sek retarz, w zru szając ram io n a­

mi. — Jeszcześm y nie doszli do tego. Między pań-

skiem pytaniem a m oją odpow iedzią je s t/je s z c z e du­ żo m iejsca na Sassellę.

U jął dwie butelki, zdaw ał się je~ w ażyć w ręku,

w strz ą sn ą ł niem i i postaw ił na stole. Były próżne.

— Niem a już p rz y ja ź n i— zaw ołał, w zdychając—

ani szczerości, ni serca. L epiej udać się na spo­

czynek.

Mimo, że w k latce schodowej zegar w ybijał w pół do p ierw szej, Silla nie był sennym , w chodząc

do przeznaczonego mu pokoju. Stojąc, nieruchom y

w p atry w ał się w płom yk św iecy, jak b y to ja sn e św ia­ tło mogło rozproszyć ciem ności jego m yśli. O trząsn ął się w reszcie z zadum y i rozpoczął m iejscow y p rz e ­ gląd.

Pokój był obszerny, w ysoki, czw orograniasty. W ielkie ło że rzeźbione stało przy ścianie; naprzeciw niego, m iędzy dwoma szerokiem i oknami, kom oda p o ­ k ry ta białym m arm urem , nad kom odą ze złoconych ra m w y g ląd ała w zw ierciadle odbita postać n a pół ośw ietlona, ze stoczkiem w ręce, tryum fująca. Biurko, k ilk a w ielkich foteli, oto co głów nie w padało w oko

w tej w ielkiej kom nacie. Nad głow am i łó żk a w isiała

p rześliczn a głów ka rozm odlonego aniołka, m alow ana

na sposób G uerchin’a. W uchylonych nieco ustach,

w błagalnem spojrzeniu, czytało się ca łą żarliw ość

prośby. P łom yk św iecy, trzym anej przez gościa, zd a­

w a ł się być oczarow any tym obrazem . O dsuw ał się

rap to w n ie od niego, to znów pow racał, o g arniając go

(25)

woli i rozpoczął kolejno tęż sam ą po kom nacie w ę ­

drów kę. Ale ja k a ś zm iana zaszła w tej krótkiej p o ­

dróży. K iedy św iatło doszło do złoconych ram nad

kom odą, u k a z a ła się w nich w praw dzie postać na- w pół ośw ietlona, ale tw arz jej nie w y ra ż a ła już, ja k przed chw ilą, ciekaw ości, tylko zdum ienie i w zru sze­

nie. Gdyby to zw ierciadło m iało moc odtw arzania

dawno m inionych scen, to m iędzy innem i, ukazałaby się w niem sm ętna, m elancholijna głow a kobiety i j a ­

sna, u śm iechnięta tw arzyczka dziecinna, obie n ie­

zm iernie do siebie podobne.

Silla odw rócił się, drżąc, podszedł do łóżka, p a ­ trz y ł na nie długo; postaw ił św iecę na podłodze, zło ­ żył rę c e ja k do m odlitw y i całow ał z nabożeństw em zim ne, lśn iące drzewo. W reszcie pow stał i jednym sk o ­ kiem praw ie znalazł się na schodach. Instynkt, przeczucie

pchały go do hrabiego. Ale cisza i ciem ność p an o ­

w ały wokoło, tylko cykanie zeg a ra odzywało się na schodach.

P an S teinegge j m u siał ju ż spać, a zresztą có ż mu m ógł powiedzieć? Silla pow rócił cicho do pokoju. Od drzw i łoże czyniło w rażenie w ielkiego czarnego

piedestału. Gdyby ktoś w niem leżał, to m ógł być

w yraźnie w idzianym ; w yobraźnia Silli m ogła więc tam położyć osobę, k tó ra w niem ju ż spoczyw ała, a naw et uprzytom nić sobie je j tw arz bladą, schorow aną, d rz e ­

m iącą może, ale je d n a k zaw sze żywą. Na palcach

zbliżył się do łóżka i rzu cił się na nie z rozw artem i ram ionam i.

U kochana jego m atka sp a ła gdzieindziej, w cia- śniejszym pokoju, n a zim niejszem łożu; ale on zdaw ał się j ą czuć i w idzieć tu. Całe jego dzieciństwo, m ło­ dość sta n ę ły mu w pam ięci z drobiazgam i szczegółów:

zapach szkatułki z sandałow ego drzew a, ulubiony

sp rzęt m atki, obojętne je j rozmowy z domownikami,

w yraz jej tw arzy zm ienny, zależnie od w rażeń. K ie­

(26)

żliw em , że odrazu nie poznał obrazu, k rzeseł, zw ier­ ciadła, w szystkich ta k mu drogich sprzętów .

Ale jakim że sposobem te sp rzęty z pokoju jego m atki znajdow ały się tu, w nieznanym mu domu, u obcego człow ieka, którego tw arzy nie w idział, ani

nazw iska nie sły szał? P raw da, że nieruchom ości

w szystkie sprzedano jeszcze k ilk a la t p rzed śm iercią m atki i hrabia d ’Ormengo m ógł je nabyć przypadkiem .

Przypadkiem ?... Nie, to niepodobna.

U siadł przed biurkiem , w y jął z p ugilaresu list na dużym arkuszu papieru, czytał go i odczytyw ał

z natężoną uw agą. L ist ten b rzm iał w te słowa:

„Szanow ny Panie! „Nie w idzieliśm y się nigdy i pew nie pan nie sły szał naw et mego nazw iska, mimo, że należy ono do jed n ej z n ajstarszy ch rodzin w łoskich, która je za­ w sze nosiła godnie, w k raju i za granicą, w domu

i na koniu. K oniecznem je s t dla m nie i dla pana,

abyśm y się w idzieli; poniew aż j a mam la t pięćdzie­ siąt, panu więc w ypada przybyć do mnie.

„P ojutrze znajdzie pan pojazd, oczekujący go na stacyi X... w ieczorem na drodze M edyolan-C am erlata, i gościnność, ja k ą darzę najlep szy ch m ych przyjaciół:

ci z całą uprzejm ością s z a n u ją m oje m anie. Pozwo

lę sobie uprzedzić pana, że m iędzy innem i m am zw y ­ czaj o tw ierania okna, gdy który z pieców dymi u mnie, drzw i—je ś li to człow iek...

„O czekuję p an a zatem w sw ej pustelni. R... 10 kw iecień 1864.

Cezar cV Ormengo. ”

To w szystko. L ist te n um iał już na pam ięć,

badał w yrazy, s ta ra ł się w nich znaleźć ja k ą ś m yśl

ukrytą, znaczenie podw ójne. A tu nic.

Je stż e to przyjaciel, czy w róg, ten człow iek,

co m ilcząc, rzuca mu w tw arz pam ięć m atki, w sp o ­ m nienia la t szczęśliw ych?

(27)

W rogiem nie je st. P isze z otw artością starego

dziw aka-gentlem ana. Szczerość zdaw ała się w yglądać

z w ysokich pochyłych lite r, pisanych w pośpiechu.

Co praw da, gościnność w spom niana nie k ręp o w ała się bynajm niej; gospodarz bowiem nie u k azał się w cale. T rzeba w ięc było w dobrej w ierze p rzyjąć serdeczne

ośw iadczenia listu. O ryginał, ale uczciw y.

Z ja k ic h pobudek zgrom adził on te sp rzęty

u siebie i dlaczego w zyw ał go dopiero dziś? Nigdy,

nigdy S illa nie sły sza ł jego nazw iska z u st m atki, o j­ ca, ani kogokolw iek. W ypuścił list i zak ry ł tw arz r ę ­

kam i. Myśl b ły sn ę ła m u w głow ie. Ruchom ości te

sprzedano n azaju trz po klęsce m ajątkow ej; S illa p rz y ­ pom niał sobie niew yraźnie, że ja c y ś ludzie zjaw iali się do niego na w łasny lub też w ierzycieli rachunek; że sprzęty, obrazy, rzeczy w artościow e zostały sp rz e ­ dane, praw ie w y d arte za m ałe pieniądze, naw pół d a r­ mo w ogólnym rabunku. H rabia d ’Orm engo m ógł być jed n y m z w ierzycieli i skorzystać rów nież z p raw

przez swoich agentów . O becnie p rag n ie może z a ła ­

tw ić rachunki w edług sum ienia? A może ktoś mu do­ niósł, że S illa teraz zn ajduje się bez posady, w cięż-

kiem położeniu? Zapew ne dlatego m ów ił w swym

liście „o konieczności zobaczenia s ię ”, a przeznaczył mu ten pokój dla w ejścia w stosunek p rzed osobistem w yjaśnieniem .

Odgłos kroków nad głow ą Silli zbudził go z z a ­ dumy. P o słu ch a ł i zdało mu się, że rozpoznaje skrzyp

otw ierającego się okna. Pokój jego m iał ich dwa;

po m y ślał chw ilę i rów nież jedno z nich otw orzył.

Zdum iony sta ł z rę k ą na fram udze. Niebo było

czyste, ja k kryształ. Blady sierp k siężyca wznosił

się nad w ysokiem i góram i i lekko o św ietlał w ielki front szarego pałacu; cały dół gm achu oblany był n ie ­ zm ierzoną p rzestrzen ią wody jasn ej i cichej; szm ery niew idzialnych liści dolatyw ały jego uszu, łagodny po­

w iew w ichru przeb ieg ał po spokojnej pow ierzchni

(28)

— Hę — odezw ał się głos z wyższego piętra, trochę na praw o od S illa —ja k i m iły w ietrzyk.

Był to głos sek retarza, który w sparty o fram ugę

okna, p uszczał kłęby dymu. H rabia spoczyw ał b a r­

dzo daleko, to też S teinegge pozw alał sobie mówić ta k głośno, mimo ciszy nocnej i donośnego echa nad

jezio rem . Z aczął opowiadać Silli, że był na galerach

w K onstantynopolu za spraw y polityczne i że straż

tu re c k a budziła go co dwie godziny m onotonnym

okrzykiem : „A llah-il-A llah!” Od tych p rzeklętych

czasów pozostał m u zwyczaj budzenia się co dwie

godziny w nocy. P odchodził do okna i palił; strach,

gdyby hrabia o tern wiedział! D aw niej, kiedy był k a ­ pitanem w au stry ack ich huzarach, p rzed rokiem 1848, zdarzało m u się palić aż do dziesięciu cygar dziennie. B yw ały dnie, że nie jad ł, nie pił, ale bez tytoniu obejść się nie m ógł. L ekarz hrabiego doprow adzał go poprostu do rozpaczy, b urzył mu nerw y.

— Pow iedz mi p a n — odezw ał się Silla, p rz e ry ­ w ając tę p a p lan in ę— czy wiesz, dlaczego h rab ia spro­ w adził m nie tu?

— N iech pow rócę do tureckich ciężkich robót,

je ś li wiem cośkolw iek. W iem tylko, że hrab ia zna

pana, po zatem nic. Silla zam ilkł.

— Aaah! aaah!— w zdychał z lubością Steinegge, p uszczając k łęb y dymu.

— Co to za jezioro? —sp y ta ł znów Silla.

— P a n nie wie? nie zna go pan? Dużo W ło­

chów, pokazuje się, nie wie o istnieniu tego jezio ra. To ciekaw e, że ich muszę o tern objaśniać.

— Więc? — A do dyabła!

Silne uderzenie w iatru w yw ołało ten okrzyk

u se k retarza, który, rzuciw szy cygaro, zam k n ął spie­

sznie okno. P alące się cygaro zatoczyło św ietlane

półkole przed oczym a Silli, szyby zadzw oniły w oknach,

(29)

w ystraszony, że napuścił dymu do pokoju, pow rócił do łóżka śnić, że po wyzw oleniu z ciężkich robót padyszach ofiarow ał mu sw ą cesa rsk ą fajkę, napełnio­ ną sm yrneńskim tytoniem .

Silla pozostał długo jeszcze przy oknie. Cisza

nocy, pow iew w iatru, zapach z gór u spokajały go,

w raca ły mu rów now agę m yśli i serca. Nie zdaw ał

sobie spraw y z m ijających godzin; śledził fuw ażnie

igraszki w iatru po jeziorze, w słuchiw ał się w szum

drzew , szm er liści, w p atryw ał się w pow olną podróż

bladego księżyca. Gdzieś z dali dzwon ja k iś w ybijał

godziny, sły sza ł uderzenia, ale nie m ógł ich zracho-

wać. Dwa, trzy, cztery? nie był pew ien. P oruszył

się 'wreszcie, w estch n ął i zam knął okno. N ależało

się położyć, w ypocząć, aby m ieć um ysł jasn y , by stry p rzy ju trzejszej rozm owie z hrabią.

Ale sen nie przychodził. Pow tórnie zap alił św ie­ cę i zaczął się przechadzać po pokoju, chciał zm ienić

bieg m yśli, zwrócić je w inną stronę. U siadł przy

biurku i po długim nam yśle n a p isał list następujący, p rzery w ając po każdym w ierszu:

„Do Cecylii. „Mojej to k siążce „ S e n ” zaw dzięczam zaszczyt

pierw szego pani listu. O dpisując pani, śniłem , a sen

mój był o w iele lepszym i wznioślejszym , niż w k siąż­

ce. Czyż m am go określać? Nie, uśm iechnęłabyś się

pani, a pseudonim , położony na czele mej książki, ja k rów nież u zakończenia tego listu , pokryw a duszę h a r ­

dą i dum ną. N astępny list pani rozw iał mój sen,

ta k ja k i inne złudzenia m łodości; dziś życie w ydaje mi się m ęczarnią, pustem i sm utnem bez końca. Z ro­ zum ieć się nie m ożemy, a więc pożegnam y się: pani u k ry ta pod w ytw ornem dom inem Cecylii, j a zasłonięty im ieniem Lorenza, które uw ażasz pani za tryw ialne, a które mi je s t m iłe i drogie, bo było przez kilka 'd n i używ anem , pięćdziesiąt la t tem u, przez ukochane­

(30)

tn ą ciekaw ością popychany, nie będę nigdy sta ra ł się odkryć praw dziw ego nazw iska pani; będę jej n ie sk o ń ­ czenie w dzięcznym , je ś li pani zaniecha rów nież b ad a­ n ia mojego.

„K iedyś pani p isa ła do mnie, p y tają c o mój p o ­

gląd n a ideę wolności ludzkiej i na w ielorakość

istn ien ia dusz n a ziemi, sądziłem , że tylko kobieta w ielkiego serca m ogła poruszać tem aty tak w zniosłe. Zdaw ało mi się, że chwilowy kaprys niczem nie z a ję ­ tego um ysłu, m iędzy je d n ą a drugą ro zry w k ą — może m iędzy dw iem a m iłostkam i— nie sta ra się badać i w n i­ kać w przedm iot ta k pow ażny i głęboki. D om yślałem się, że skutkiem jak ich ś p rzejść życiow ych nosi pani w sercu niejakie przeczucie tych tajem nic, o których zdanie m nie pytałaś.

„O dpow iedziałem też pani z całym zapałem , w y­ znaję, z c a łą naiw nością w yrażeń, które w ydać się m u siały bardzo złego sm aku w próżnym św iecie p a ­ ni — w ybacz pan i szczerość m aski, która bynajm niej obrazić cię nie p ragnie — w św iecie pustym i obłu­ dnym, gdzie kobiety u k ry w ają swe zm arszczki, a m ęż­ czyźni swe lata.

„Tak, byłem bardzo naiw nym . W ówczas rz u c i­

ła ś mi pani w tw arz cały swój sp ry t i dowcip, ten

dowcip, pochodzący jed y n ie z inteligencyi. Cenię go,

ale go nie lubię, szczególnie je ś li byw a ta k bardzo

sceptycznym i fałszyw ym , ja k twój, pani. Sarkazm y

pani nie dotknęły m nie. W idziałem kobiety zakocha­

ne — trochę w brew w oli— broniące się w te n sposób, podobne ptakom , co zam knięte w klatce, w alczą bez­ skutecznie dziobem: dopraw dy, zw ykły flirt na balu m askow ym nie pociągał mnie; ale pociągnęła m nie ta pow ażna, serdeczna korespondencya z duszą traw ioną tem iż sam em i m yślam i, zagadnieniam i, co mój um ysł. P ostanow iłem nie pisać do pan i już w ięcej; ten list przypisz w ięc pani nocy bezsennej, podczas której pragnę zająć, oderw ać m yśli m e, przepełnione przy-

(31)

śm y się kiedy spotkali na jakiej innej planecie; nie wiem, ja k a arysto k raty czn a gw iazda będzie godną p rz y ­ ją ć panią, kiedy opuścisz ten ta k m arny świat, niego­ dny, aby bogini p rzeb y w ała na nim , a le ...”

Może św ieca zgasła nagle, m oże sen w reszcie opanow ał piszącego, dosyć, że w schodzące słońce z a ­ stało p. Sillę pogrążonego w śnie i że na niedokoń­ czonej kartce w idniało dziw nie ostro tajem nicze: ale...

II. P a ł a c .

— Tędy proszę — m ówił służący, prow adzący p a n a S illa.— P an h rab ia czeka w bibliotece.

O tw orzył drzw i i oznajm ił: — P an Silla.

Ten w szedł mocno w zruszony.

U czeni i m iłośnicy książek w L om bardyi z n ają doskonale tę bibliotekę: obszerny czw orokątny pokój, ośw ietlony dwom a oknam i, w ychodzącem i na północ, z w idokiem na jezioro i oszklonem i dużem i drzw iam i,

łączącem i taras ponad jego w ybrzeżem . Olbrzymi,

czarny, m arm urow y kom inek, ozdobiony rzeźbam i

i stiukam i, zajm uje praw ie c ałą ścianę naprzeciw ko okien; duży żyrandol bronzowy zw iesza się od sufitu

nad stołem , zarzuconym pism am i i broszuram i. N a j­

ciekaw szym sprzętem w całej kom nacie b y ł zegar

z XVIII-go wieku, zaw ieszony m iędzy oknam i. R ze­

źby u szafki w yobrażały alegoryczne sceny czterech pór roku; cyferblat, zasiany pow iew nem i tancerkam i, w skazującem i godziny, a ponad nim unosi się sk rz y ­ d lata postać, pod której nogą m ieści się jako d e­ wiza:

(32)

Nie w iem czy rodzina p o siad ająca obecnie p a ­ łac nie zm ieniła urządzenia tej kom naty, ale wówczas

olbrzym ie książkow e szafy otaczały ściany. D zieła

i książki, znajdujące się na półkach, zebrane były przez k ilk a pokoleń, a treść ich św iadczyła o różno­ rodności gustu zbieraczy.

H rabia Cezar o podłużnej, chudej i czarnej tw a­

rzy, siedział przy stole. P o w sta ł za w ejściem Silli

i odezw ał się do niego akcentem w yraźnie z d rad zają­ cym Piem ontczyka:

— P an je s te ś Silla? — Tak, panie.

— Bardzo panu dziękuję.

W yrzekł te słow a głosem poważnym a ła g o ­

dnym, przyczem serdecznie u ścisn ął obie ręce m ło d e­ go człow ieka.

— Musisz pan być zdziwionym, żeś m nie wczo­ raj nie w idział?

— Nie, raczej z innego w zględu... — p rz e rw a ł Silla, ale h ra b ia nie dał m u dokończyć.

— A, dobrze, dobrze! S ekretarz mój m usiał p a ­ na uprzedzić, że zaw sze udaję się n a spoczynek przed

dziesiątą. W ydaje się to panu dziw acznem ? I r z e ­

czyw iście, zwyczaj niezw ykły, bo go upraw iam od

dw udziestu pięciu lat. A ja k ż e pan a dowiózł ten ło tr

woźnica?

— Doskonale.

H rabia w sk azał Silli krzesło, sam usiadł tak że i rzekł:

— A te ra z p rag n ąłb y ś pan pew nie dow iedzieć się, gdzie p an a przyw iózł?

— N aturalnie.

— O! pojm uję zupełnie p ań sk ą ciekaw ość, ale pozwoli pan, że pomówimy o tern dopiero w ieczorem , Tym czasem będziesz mi pan tylko gościem i p rz y ja ­ cielem , pośw ięcającym mi swój czas, lub czytelnikiem ,

chcącym korzystać z mego księgozbioru. Do dyabłal

(33)

ro co przybyłym ! W ieczorem porozm aw iam y. Mam nadzieję, że będzie się pan cznł o ty le dobrze tu, że zechcesz p ozostać czas jak iś...

— P rzep raszam — odrzekł Silla gw ałto w n ie—p o ­ w inien pan pow iedzieć m i...

— O niespodziance, ja k ą ś p an tu znalazł? Tak,

pow inienem , być m oże, ale odwołuję się do up rzejm o ­ ści p ańskiej, prosząc, abyśm y spraw ę odłożyli do w ie­

czora. P rzejdźm y się, pokażę panu mój „ p a ła c ” , ja k

go n a z y w a ją okoliczni chłopi, n adając m ałym rzeczom

w ielkie im iona. Mój dom je s t poprostu m uszlą, sk o ­

ru p ą, w której rodziły się ślim aki odm iennych u sp o ­ sobień. P ierw szy m u siał być dum ny i próżny, bo, ja k p an w idzisz, stw orzył sobie m ieszkanie w spaniałe; nie było tu żadnego widocznie z usposobieniem epikurej-

skiem , bo skorupa ta straszn ie niew ygodna. Co do

m nie, je ste m stary m m izantropem , to też z dniem każdym skorupa m oja staje się bardziej czarną i p o ­

n u rą...

S illa nie śm iał ju ż nalegać, czuł się niejako za-

hypnotyzow anym . H rabia C ezar wysoki, nad m iarę

chudy, z b y strem i, surow em i oczam i n a kościstej tw a ­ rzy , w ygolonej, śniadej, w yw ierał dziwny w pływ na

niego. Znać było w jego głosie basow ym niew yczer­

pane sk arb y czułości; głos ten g ią ł się dziwnie, przy najzw yczajniejszych rzeczach p rz y b ierał brzm ienia n a ­

m iętne, d rg a ł życiem , zm ieniał się co chwila. W y­

chodził ja k b y z głębi serca, p ełen ciepła i czułości. U brany b y ł w czarny surdut, długi aż do kolan;

z rękaw ów , trochę zadługich, ukazyw ały się ręce

białe, rza d k ie j piękności. W ysoki, czarny k raw at po­

k ry w a ł p raw ie w zupełności biały kołnierzyk.

— P rz e d ew sz y stk iem — zaczął, w skazując na p ó ł­ ki z k siążk am i — pozwól pan przedstaw ić sobie to w a­ rzystw o, z jak iem w iększą część czasu m ego sp ę­

dzam. S k ład a się ono z ludzi uczciwych, głupich

i jeszc ze głupszych; tych, jako dobry chrześcianin,

(34)

to poeci, pow ieściopisarze i literaci; dużo również je s t

teologów tam w górze. Co do m ych przyjaciół, mam

n adzieję, że się pan także z nim i zapoznasz. W szy­

scy są tu niżej, mogę ich dosięgnąć rę k ą . A teraz

przejdziem y tam , je śli pan pozwoli.

P a ła c położony był nad szeroką zatoką, gdzie

m ałe jezioro B... k ry je się w śród lesistych gór. Zbu­

dowany w sty lu osiem nastego w ieku, sk ład a się

z dwóch skrzydeł, połączonych z sobą u pierw szego p ię tra logią, w znoszącą się nad ogrom ną nadw odną

sk ałą. Skałę tę, sztucznie użyźnioną, pok ry w ają p e ­

tunie, w erw e ry i am arantusy. P raw e skrzydło, w któ-

rem m ieści się biblioteka, odbija się w wodzie. N a­

przeciw ko, n a ja k ie sto kroków n ajd alej, rozciąga się sam otne w ybrzeże, pokryte św ierkam i i orzecham i; na praw o zielona dolinka, w której ginie jezioro: c y p ry ­ sy, w innice odbijają się w zielonkaw ej wodzie, tak p rz e jrz y ste j, że w lecie przy pełnem słońcu w idać doskonale porosty poruszane n a dnie jezio ra i m knące ry b k i w śród żółtaw ych kam ieni.

P rzed lew em skrzydłem rozciąga się całe je z io ­ ro, otoczone w dali polankam i i zielonem i łąk am i, na

których sterczą gdzieniegdzie topole. W ysoki p rz y lą ­

dek i potężna czerw onaw a sk a ła p rzecin ają ja s n ą p ły ­

tę wód. J e s t to jeziorko, m ałe obszarem , ale pyszne

sw ą górzystą koroną, zm ienne, gw ałtow ne; to fioleto­ w e, to zielone, znów p rzybiera ciem ną barw ę ołowiu

lub blady b łęk it nieba od strony doliny. Tam u śm ie ­

cha się, tu barw i ognisto pujrpurowemi chm uram i

w zachodzącem słońcu. W szędzie z resztą szm aragdo­

w a zieloność gór roztacza się wokoło, gdzieniegdzie

tylko p rzerw a n a odłam em szarej skały. W dolince

bieli się w iejski kościółek, a dalej dzw onnica w y g lą ­ da z po za drzew.

Po za pałacem , owoc m ozolnej pracy, o sk a rd a ­

mi w sk ałach w ykuty półkolisto w odospad szumi

£#tt0f/H<3rokich liści arumu i gynereum. Na m urze,

(35)

ciąga ram iona: słabe to, kochające je ste stw a , w szędzie szukające podpory, a znalazłszy, przez wdzięczność p okryw ają ją kw ieciem .

Środek m uru, w znoszącego się naprzeciw ko lo ­

gii, p rzecin ają w ielkie schody, ozdobione posągam i

i cypryuami; niektóre z nich są uszkodzone od p io ru ­ na, inne pozostały w spaniałe, mimo późnej starości. W yglądają ja k olbrzym ie cyklopy, pow ażnie schodzą­ ce do kąpieli, a w yw ołują ukazaniem się sw ojem m il­ czenie i podziw.

D w anaście zaledw ie pozostało posągów w cało ­ ści na sw j ch podstaw ach; postacie ich p rzysłonięte oponą bluszczów, w y ciąg ają rozpaczliw ie ręce, n a po­ dobieństw o oszalałych sybilli albo nim f skam ieniałych w ja k ie jś niepojętej m etam orfozie.

U sam ej góry schodów ogrom ny wodozbiór

w sp iera się o piękny szary m ur, ozdobiony m ozaiką czarną, różow ą i białą; tw orzy on pięć ark ad i tyleż nisz, z których każdą zdobi m arm urow a urna. W śro d ­ kowej stoi nim fa śm iejąca się i nogą odpychająca urnę, z której szybkiem i strum ieniam i płynie woda, a u k ry ­ te ru ry prow adzą ją na dziedziniec, gdzie w śród kw ia­ tów szem rze ona cicho i łagodnie"

Z drugiej strony p ałacu ciężki m urow any p a r­ k an biegnie w zdłuż skał, w znoszących się nad wodą, obok niego w ije się droga, otoczona kw iatam i i p ro ­ w adząca do cieplarni. Na końcu tej drogi m ur niknie w śród św ierków , tw orzących jak b y czarn ą w stęgę na

tle gór. U w ejścia stoi dom ek ogrodnika, a ztąd

m a ła ścieżyna, ju ż nam znajom a, prow adzi do bitego gościńca.

W tern otoczeniu cyprysów , winnic, ciemnej

w stęgi św ierków , z jeziorem u sw ych stóp, p ałac tw o rzy łb y śliczny obraz do odfotografow ania, gdyby sztuka now oczesna zdolna b y ła odbić barw y p rz e ró ­ żnej zieloności, przejrzy sto ść i ruch wody, a w reszcie

ośw ietlen ie słoneczne na stary ch jego m urach. Mimo

(36)

sm utną, bo zielen iejące drzew a oliwne w zdłuż w y­

brzeża m ów ią o łagodnej zim ie. P ałac nad c ałą p u ­

stą okolicą góruje w sp an iałą w ielkością; jego w łaści­ ciel może się czuć panem w szystkiego, co widzi w o­ koło; m oże sobie w yobrażać, że je s t m onarchą, k tó ­ rego tronu chronią góry, a u stóp jego k ła d ą się fale. — U trzym ują, że w idok z tej strony nie b rzy d ­ ki — m ówił hrabia, w chodząc do logii z p. Silla —

m nie w ydaje się zupełnie znośnym . P rzeczytaj pan

to — w yrzekł, pokazując mu grobow y kam ień, w m uro­ w any w ścianę.

Silla czytał:

E M A N U E L D 'O R M EN G O

T ribunatu M ilitari apud Sabaudos Functus M aterno In Agro

Domum

Magno A quarum Atque Montium Silentio C ircum fusam

A edificavit U t se F essum Bello

P otentium In g ratitu d in e Laborantem Hue

V esp erascen te V ita R eciperet Atque N epotes In Isa ri F ortuna

P ari Oblisione F ru e re n tu r. M D CCV IIJ).

*) Edm und d ’O rm engo, p u łkow nik w o jsk Sabaudzkich, na m acierzyńskim gruncie dom , w ielk iem za ciszem w ó d i gór o to ­ c z o n y , w y s ta w ił, aby z n u ż o n y w o jn ą , n ie w d z ię c z n o śc ią m ożn ych r o z g o r y c z o n y , tu na za ch o d zie ż y c ia się schronił, i a żeb y p o ­ to m k o w ie je g o w podobnej d o li i w podobnem zapom nieniu z s ie ­ d z ib y tej k o rzy sta li. 1707 roku.

(37)

— E!— zaw o łał hrabia, stojąc za S illą z rękam i założonem i w ty ł— mój poczciw y dziadek n ab rał w s trę ­

tu do m ożnych, ja k pan widzi! D ę te g o też ja nigdy

nie chciałem się do nich zbliżać: zdaje mi się, że nie

m ógłbym im służyć. To był żelazny człowiek! Jak

m ogli tak ieao złam ać? Co p an o tem m yśli?

— Je ste m oddany królow i— odrzekł Silla z p rz e ­ ję c ie m — biłem się w jego szeregach za W łochy.

— Ah! za W łochy! doskonale! ale odpow iada mi pan szczegółem , a j a m ówię o rzeczach ogólnych! Otóż m am se k re ta rz a dem okratę, i bardzo go lubię,

bo to najpoczciw sze stw orzenie pod słońcem . Z re­

sztą, je śli pan m a ideały, nie chcę ich panu psuć, jak iekolw iekby były, bo bez ideału życie nic nie w arte.

— A pański id eał?— sp y ta ł Silla.

— Mój? Spojrzyj pan...

H rabia o p arł się o m ur nad jeziorem .

— P an widzi, gdzie obrałem sobie siedzibę?

w śród najw spanialszych zjaw isk przyrody, wśród ary- stokracyi cudownej, nie bogatej, ale potężnej, która widzi bardzo daleko, broni dolin, a czerpie sw ą siłę w życiu przem ysłow em , i w ytw arza atm osferę czysta, ożywczą: nic z tych dobrodziejstw ona nie zachow uje dla siebie, nic, nic, prócz sw ej w yższości i wielkości! Nie wiem , czy pojm uje nan teraz mój id eał polityczny i dlaczego żyję zdała od św iata; respublica mea non

est de lioc mundo. Chodźmy.

H rabia b y ł drobiazgow ym przew odnikiem , p oka­ zyw ał p. Silli najd ro b n iejsze rzeczy, m ogące go zająć, tłó m aczy ł mu idee owego żelaznego dziada, który zbu­ dow ał pałac; stary żołnierz u rz ąd ził w szystko po p a ń ­

sku. Dom zimowy, dom letni, każdy po trz y p iętra.

Kuchnie, spiżarnie, składy w poddom iach; w spaniałe schody w skrzydle w schodniem ; w ielkie sale uro czy ­ stościowe n a pierw szych p iętrach, m alow ane dl fresco bardzo fantastycznie przez nieznanego m alarza, któ ry

(38)

w ym yślił arc h ite k tu rę rom antyczną, loggie, ta ra sy , ró ­

żne obeliski. W śród tego poum ieszczał różne sceny

w ojenne, bitw y, niezbyt praw idłow ego rysunku, ale p ełn e życia i ru ch u .

— W iem — objaśniał hrabia, pokazując to S illi— że te m alow idła są okropne, ta k tw ierd zą moi p rz y ­ jaciele. J a się na tern nie znam, ale ra d jeste m z t e ­ go, bo nie cierpię artystów .

I praw da; nie lubił ich i nie rozum iał. P o sia ­

dał bardzo w iele obrazów, niektóre doskonałe, z e b ra ­

n e przez m atkę, m iłośniczkę m alarstw a. On nie m iał

w yobrażenia o niem i n ieraz g orszył poprostu znajo­ m ych i przyjaciół, w y g łaszając niem ożliw e zdania. B yłby z zadow oleniem odw rócił do ściany B afaela lub zak ry ł Tycyana, gdyż p a trz y ł na ich obrazy z rów na obo­

jętnością, ja k na k aw ałek jakiego szarego płótna,

a m y śli swej nie u k ry łb y za żadne skarb y św iata. Ale nie chciał się znów w yzbyw ać ulubionych o b ra ­ zów m atki, tylko je pozaw ieszał w długim kory tarzu od północy na trzeciem piętrze, gdzie w iatr i św iatło p suły ich złocone ram y.

Gdy przechodził przez jedno z dwóch w ejść w tym korytarzu, w ydało się p. Silli, że ktoś drugiem spiesznie uciekał; u jrz a ł błyskaw icę gniew u we w zro ­

ku przew odnika. T rzy okna w k o ry tarzu sta ły otw o­

rem , ale rozchodzący się zapach ja k b y perfum new

moon-hay nie m ógł pochodzić ze dworu. Jeden ze starośw ieckich foteli, stojących w zdłuż ściany, p o d su ­ nięty był pod środkow e okno naprzeciw p rześliczn e­ go C arnalletta; na fram udze le ż a ła otw arta, zm ięta książka.

— P a trz pan — rz e k ł hrabia, zam ykając najspo* kojniej pierw sze okno i w skazując na obrazy — mam tu zadziw iające rzeczy: m am drzew a, góry, łąk i, r z e ­ ki, je z io ra ”i naw et m orze.

— Ależ to są skarby!— zaw o łał Silla. — Nie, płótno je s t złego gatunku.

(39)

Mówiąc to, hrab ia p o staw ił fotel na w łaściw e m iejsce.

— Jak to płótno? N aprzykład ta scena wenecka!

— Nie lubię W enecyi.

W ziął książkę, z am k n ął ją , p rzec zy tał tytuł,

i ja k b y czynił coś zupełnie naturalnego, w yrzucił ją

n a podw órze, poczem zam knął okno. S łychać było

odgłos upadku k siążki n a bruk i dźw ięk zbitej szyby. H rabia zw rócił się do Silli, kończąc najspokojniej zdanie:

— Nigdy nie lubiłem W enecyi, brudnej, cu ch n ą­ cej, z której opada szm atam i płaszcz starej k u rty z a ­ ny, o dsłaniając p o szarp an ą bieliznę i w strętn e ciało.

B ierze m nie pan za barbarzyńca, niepraw daż? Otóż,

proszę w iedzieć, że je ste m zapalonym w ielbicielem daw niejszej W enecyi, że mam krew nych w W enecyi, że pew nie p ły n ie w m ych żyłach k rew w enecka— i to

nie n ajgorsza. Cóż robić! Je ste m zupełnie nowem

zw ierzęciem we W łoszech, gdzie jed n ak że by d ląt nie

brak! Pokaż mi pani W łocha jak o tako w y k ształco ­

nego, któryby się ta k o sztuce w y rażał, ja k ja. W ię­ ksza część ludzi nie m a najm niejszego o niej pojęcia,

tylko nie przyznaje się do tego. Ciekaw em je s t p a ­

trz e ć na tych głupieli hypokrytów , co zad ają sobie w p ro st to rtu ry , chcąc w sobie wzbudzić zachw yt.

Z atrzym ał się przy trzeciem oknie i zaw ołał: — Rico!

Głos praw ie dziecinny, w ychodzący z kuchni, od­ pow iedział:

— Jestem , zaraz idę!

H rabia p o czek ał chw ilę i krzyknął:

— P rzy n ieś mi k siąż k ę!— i zam k n ął okno. Silla nie m ógł oczu oderw ać od obrazów. — Spędziłbym tu cały d zień — w yrzekł. — P an rów nież?...

Również! W ięc był ktoś jeszcze prócz niego.

Może ta m łoda pani, o której w spom niał woźnica?

(40)

św iadczyły o jej tu obecności. Te drzw i zam knięte śpiesznie, błyskaw ica gniew u w oczach hrabiego! Sil- la w idział w pałacu dotychczas tylko hrabiego, pana Steinegge i służących. Ci nie w spom inali mu o nikim w ięcej.

W k ilka godzin później, po w ędrów ce po całej posiadłości, S illa u d a ł się na chw ilę do swego poko­ ju , nie spotkaw szy nikogo, ale w chodząc do sali j a ­ dalnej w tow arzystw ie hrabiego i jego sek retarza, z a u ­ w ażył cztery nak ry cia przygotow ane na stole. T rzech biesiadników zajęło sw e m iejsca, czw arty nie u kazał

się. H rabia w yszedł na dziesięć m inut, a w róciwszy,

k aza ł sp rz ą tn ą ć czw arte n akrycie.

— Sądziłem , że będę m ógł panu przedstaw ić sw ą siostrzenicę — zw rócił się do Silli — ale ona nie czuje się dziś dobrze.

Silla w yraził żal z tego powodu. Steinegge, po ­

w ażniejszy niż zw ykle, z a c z ą ł je ś ć z utkw ionym w t a ­

lerz w zrokiem , h rab ia w y daw ał się zakłopotanym ,

a usługujący k am erd y n er p rz y b ra ł tajem niczy w yraz

tw arzy. Podczas całego praw ie obiadu w ciem nej

i chłodnej ja d a ln i słychać było tylko przytłum ione kroki służącego, oraz brzęk ta le rz y i szkła, pow tarza­

ne przez echo wysokiego sklepienia. P rzez na pół

otw arte okna widać było w innice, ozłocone p ro m ien ia­ mi słońca, i traw ę, k o ły san ą pow iew em w iatru; tam z e ­ w nątrz w eselej było, niż w tej kom nacie.

nr. '

Widma przeszłości.

Słońce już zaszło, ćw ierkanie koników polnych

(41)

niebo kładło gorące b ły sk i na liście m agnolii i na kam yczki tara su . Przez otw arte drzwi biblioteki w cho­ dziło św ieże pow ietrze z doliny i odgłos śpiew u p li­ szek, u k ład ający ch się do snu w czarnych cyprysach.

H rabia siedział przy stole n a tem że sam em m iej­ scu co rano, z tw arzą u k ry tą w dłoniach.

Silla naprzeciw ko niego i oczekiw ał, aż przerw ie

m ilczenie. Ale zdaw ało się, że h rab ia skam ieniał,

nie ru sz a ł się, nie mówił; chw ilam i tylko palce z a c i­

sk ały się kurczow ym ruchem . Silla w p atry w ał się

w ruchom y cień n ieto p e rza na posadzce, w padł on, p rzyciągnięty św iatłem , i u d erza ł co chw ila o książki, o sufit, u siłu jąc bezskutecznie odzyskać wolność.

Na czole starego, surow ego ary sto k raty m alow a­ ły się w yrazy, z których w ygłoszeniem w alczył.

Po chw ili h rab ia podniósł głow ę i w yrzekł: — P anie Silla.

Z atrzym ał się znów i c ią g n ą ł powoli:

— K iedyś pan p rzec zy tał mój list, czy podpis b y ł ci nieznanym ?

— N ajzupełniej.

— Czy żadne dalek ie w spom nienie nie łączy p a ­ n a z tern nazw iskiem ?

— Żadne.

— Ludzie, z którym i przebyw ałeś, nie mówili p anu nigdy o osobie, bez w ym ieniania jej, któraby ci m ogła p rzy jść z pom ocą w trudnych okolicznościach życia?

— Nigdy. Ktoby m ógł mi o tern mówić?

H rabia zaw ahał się chw ilę i dodał przyciszonym głosem :

— Osoby, z którem i pan żyłeś, obcow ałeś. — Nigdy.

— Czy nie przypom ina pan sobie przynajm niej, żeś ju ż k ied y ś tw arz m oją w idział?

Silla był zdum iony ta k ą indagacyą. — Ależ n ie — odrzekł.

(42)

tem u, pewnego dnia byłeś pan ukaranym za zbicie k ry ­ ształow ego wazonu; w ychodząc z ciem nej kom órki, gdzie ojciec zam k n ął cię na dwie godziny, oczy tw oje spotkały się z moim p ortretem .

Silla skoczył na nogi, hrahia pow stał rów nież i po chw ili m ilczenia sta n ą ł przed sw ym słuchaczem w pół zm roku pokoju.

— A w ięc?— zagadnął.

Silla sta ł zdumiony; p o rtretu nie przypom inał sobie w praw dzie, ale doskonale pam iętał, że rozbił kryształow y w azon i że ukaran y przez ojca, schronił się n astępnie do pokoju m atki.

— Widzisz pan, że znam cię oddawna. A je śli

m i pan niedow ierzasz, to pow iem w szystko, co wiem 0 twej osobie.

H rabia zaczął chodzić w zdłuż i w szerz pokoju; głos jego cichł i podnosił się zależnie od ruchu, a dzi­ w aczna tw arz zm ieniała w yraz co chw ila.

— U rodziłeś się w M edyolanie w r. 1834, na

ulicy Monte di P ieta. M atka k a rm iła cię sw em m le ­

kiem , ojciec obdarzył cię sre b rn ą k o leb k ą i p rz y ją ł ci bonę F rancuzkę. Ta kobieta u m arła zaraz po odejściu

z waszego domu. N iecierp iałeś jej pan, niepraw daż?

— Nie przypom inam sobie tego. M atka mi to

często pow tarzała.

— Dobrze. T eraz przypom nę panu najdalsze

zdarzenie jego la t dziecięcych. M iałeś pięć lat; p e ­

w nego dnia w domu w aszym ruch służby był niezw y­ kły, zjaw ili się różni rzem ieślnicy, posłańcy p rzy n o ­

sili stosy kw iatów i cukrów . Położono p a n a w cze­

śniej, niż zw ykle, w nocy zbudził cię odgłos muzyki,

w k ró tce potem otw orzyły się drzw i tw ego pokoju

1 m atka ucałow ała cię, płacząc.

— P an ie!— zaw ołał Silla w zburzony.— Jakim sp o ­ sobem w iesz o tem w szystkiem !

— W k ilk a la t p ó źn iej— m ów ił dalej hrabia, nie zw ażając na p y ta n ie — kiedy m iałeś lat trzynaście, z a ­ szły u was w ażne zmiany.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Nic dziwnego, że Bóg dostarczył pokarmu również dzikim zwierzętom. Byli przecież filozofowie, którzy mówili, iż zwierzęta te istnieją dla ćwi- czenia sił istoty rozumnej

— Łatwo rzec: nie burz się, przemagaj, spokój chowaj... — Drewnu taki przy- kaz dawać, kamieniom, lodowcom. - Jakże? Dziewkęm sobie na żonę upatrzył, jak..

Gdy sędzia przyszedł doń z prośbą o paszport dla córki, przyjął go bardzo uprzejmie, zauważył, że Kazia dobrze robi, wydalając się- z kraju na czas jakiś, że

Jest prawdą niezaprzeczoną, że Ryszard nudził się w Mantino, i jak się zdaje, dostatecznie- śmy tego czytelnikowi dowiedli; ale jest także prawdopo- dobnem, że

Zwykle przez „perceptron” rozumie się teraz jeden neuron z wieloma wejściami (bez jednostek S, bo tu nie ma adaptacji)..

Z Rzymu wyjechał Mickiewicz do ślicznego miasta Neapolu, leżącego nad morzem i zwie­ dzał ową górę ogniem ziejącą, znaną pod nazwą Wezuwiuszu. powrócił do

Zdaje mi się, że to najwłaściwsza forma, bo daje obraz rozwoju uczuć, rozumu, natchnienia, różnostronnych poglądów poety, a że i w aforyzmach echowo odbijają

Za przebyciem progów kresowych, na pierwszym w dzi­ kich polach noclegu Ordy, przystępowały wszystkie zgro­ madzone zagony do przepisanego prawem podziału łupów,