E M I L Z O L
DOKTOR PASCAL
P O W I E Ś Ć .
CZĘŚĆ I.
W AESZAW A. VI j d i w 11 с I « o P r z e g l ą d a T y g o d n i o w e g o .1895
.
Дозволено Це н з у р о ю.
Варшава 12 Іюня 1894 года,
Dla pow strzym ania skw aru lipcow ego, zam knięto szczelnie okiennice sali, k tóra, zabezpieczona w ten sposób od południow ego gorąca, nęcący zapew niała spokój. Od trzech okien przem ykały zaledw ie cienkie smugi św iatła, filtrującego się przez szpary zestarzałych desek; w pośród pom roki rozproszone łagodne pro m ienie ośw ietlały przedm ioty w sposób niew yraźny i miły. Stosunkow o w sali było chłodno, na dworze bowiem panow ało przygniatające gorąco a żar sło n e czny ro zp alił frontow e mury dom ostwa.
P rzed szafą, naprzeciw okien, sta ł doktór Pascal Rougon i szu k ał n otatki, po k tórą tu przyszedł. N a roz- eież o tw arta olbrzym ia, dębowa, rzeźbiona szafa, zdo bna w piękne i mocne okucia a wiekiem swym s ię g a ją c a zeszłego stulecia, okazyw ała teraz w g łęboko ściach sw ego w nętrza zadziw iające stosy i pęki p a p ie rów, nagrom adzonych jedne na drugich, osuw ających się i bezładne tw orzących kupy i zaw ały. Od lat trzy dziestu do k tó r rzu cał tu w szystko co nap isał, p o czą wszy od najdrobniejszej notatki, aż do dzieł całych, w chodzących w cykl jego pracy o dziedziczności. O d naleźć p ap ier potrzebny, niezaw sze było łatw o. C
ier-p liw y z natury, szukał i uśm iechnął się, znalazłszy w reszcie, czego potrzebow ał.
Przez chw ilę pozostał jeszcze przy szafie, o dczytu ją c notatkę pod prom ienno-złotą sm ugą św iatła, p ły nącą ze środkow ego okna. W tym św ietlanym b rz a sku w y ła n ia ła się postać jego o śnieżno-białej brodzie i w łosach, krzepka, silna, chociaż do szóstego d o b ie g a ł krzy ży k a. Tw arz m iał św ieżą, rysy regularne, oczy o szczerości dziecka; op ięty w orzechowe, a k s a m itne ubranie, czynił w rażenie m łodzieńca z ubieloną pudrem czupryną.
— K lotyldo— w yrzekł w reszcie—przepiszesz tę n o ta tk ę, bo Kamond nigdyby nie zd o łał odczytać mojej przeklętej bazgraniny.
I podszedł położyć p a p ier przy młodej dziew czynie, k tó ra p racow ała, stojąc przed wysokim stolikiem w fram udze praw ego okna sali.
— Dobrze, mistrzu! — odpow iedziała.
Nie odw róciła się naw et, ta k b y ła zajętą cieniow a niem pastelu . P rzed nią k w itła w wazonie gałąź m al wy, dziwnej, fioletowej barw y, żółto żebrow anej. O krą g ła g łó w k a i profil dziew czyny u w y d atn iały się w y raźnie, ja k rów nież ja sn e , k ró tk o ostrzyżone jej w ło sy. Profil m iała śliczny i poważny, czoło proste, n atę żoną uw agą nieco ściągnięte, oczy błękitno-niebieskie> nos cienko narysow any, brodę znam ionującą stan o w czość. K arczek teraz nieco pochylony tch n ą ł czarem m łodości, w ieńczące go pukle złotych włosów uw yda tn ia ły mleczną jego białość i świeżość. M iała na sobie d łu g ą, czarną bluzę, w yd aw ała się w niej wyższą
i szczuplejszą. P ie rś jej drobna, ciało w iotkie, przypo
minało w ysm ukłością sw ą cudne rzeźby z e p o
ki Odrodzenia. W rzeczyw istości m iała la t dw adzieścia pięć, lecz w y g ląd ała zaledw ie na osiem naście.
— U porządkujesz trochę w szafie — dorzucił d o któr. — Nic znaleźć tam nie można.
— Dobrze, m istrzu — po w tó rzy ła, nie podnosząc głow y — za cbw ilkę.
P ascal w rócił, by zasiąść napow rót przed swojem biurkiem , stojącem w drugim ro g u sali, pod lewem oknem. Biurem je g o b y ł w ielki, pro sty , czarny stół, zawalony papieram i i broszuram i w szelkiego rodzaju. Cisza znów zap ad ła, cisza tem głębsza w panującym półcieniu, iż żar u p ału przeczuw ać się d aw ał z z e wnątrz. Obszerna kom nata m iała około dziesięciu m e trów długości a sześciu szerokości, głów ne sprzęty, prócz szafy, były to ustaw ione w sk rz y d ła p ó łk i biblioteki, przepełnionej książkam i. Starośw ieckie k rz e sła i fotele porozstaw iane w szędzie po trochu; ścia ny oklejon6 papierem w gw iazdy, w stylu pierw szego cesarstw a, zdobne b y ły jedynie w rozliczne pastele przytw ierdzone gwoździami; w idniały na nich dzi- WDych kształtów i kolorów kw iaty, rzadko dziś sp o tykane. T roje drzw i podw ójnych, pierw sze, prow a dzące do sieni, d rugie do pokoju doktora, trzecie, po przeciwnej stronie salij do pokoju K lotyldy, m iały fu tro w ania z czasów L udw ikaX V -go, z tejże rów nież epoki pochodził gzym s, okalający zakopcony sufit.
Godzina tak u p ły n ę ła w ciszy zu p ełn ej. W tem P a scal, mimowolnym praw ie ruchem wśród p ra c y sw ej,
rozerw ał opaskę leżącego na biurku dziennika; b y ł to „le T em p s“ i nagle z lekkiem zadziwieniem zawołał:
— W yobraź sobie, że twój ojciec został m ianow a ny dyrektorem „Г Epoque*, dziennika re p u b lik a ń sk ie go, w ielkie m ającego powodzenie, g dzie będą d ru k o w ane p ap iery , odnoszące się do Tuileries!
D októr nie musiał się spodziew ać podobnej nowiny, bo śm iał się teraz szczerze, na w pół z zadow olnieniem a na w pół ze sm utkiem i przyciszonym głosem cią g n ą ł :
— Słow o daję, g d y b y kto w ym yśleć chciał, to je - szczeby rzeczyw istości nie sp ro sta ł... Życie zadziw ia ją c o sk ła d a się czasam i... J e s t tu arty k u ł bardzo cie kaw y.
K lotylda nie odpow iadała nic, ja k b y o sto mil była od w ątku słów w uja. On też zam ilkł, w ziął nożyczki i, przeczytaw szy arty k u ł, w yciął, n ak leił na arkusz p ap ieru i n ak reślił n o tatk ę w ielkiem i, nieregularnem i literam i. N astępnie zw rócił się do szafy, by w niej zło żyć nowy dokum ent. Pomimo w ysokiego w zrostu, mu s ia ł wziąść krzesło, by podług klasyfikacyi złożyć p a p ie r na najwyższej półce.
N a tej wysokości w idniały pod sznur ułożone o lb rzy m ie pęki papierów , porządnie, system atycznie rozkla- syfikow anycb. B yły tam dokum enty najróżnorodniej sze, arkusze zapisane, z pieczęciam i urzędowem i, a rty k u ły w ycięte z dzienników a w szystko pozbierane w tek i z grubego, niebieskiego papieru, z których k a żda opatrzona b y ła nazw iskiem , w ypisanem wielkiemi literam i. W yraźnie d o k tó r zajm ow ał się temi d o k u
mentami z w yjątkow ą pieczołow itością, m usiał je prze g ląd ać często i starannie u k ła d a ć , bo w szafie w tym tylko kącie panow ał ła d i porządek.
Stojąc na krześle, P ascal w y ciąg n ął najgrubiej na- pch an ą papieram i tekę, opatrzoną nazw iskiem „S ac- c a rd “, dołożył do niej w ycięty świeżo a rty k u ł i położył tekę na miejsce p o d łu g w łaściw ej lite ry alfabetu. Chw ilkę jeszcze stał, ja k b y w zadum aniu i p o p ra w ił starannie osuw ający się nieco jeden ze stosów. W re szcie zeskoczył z krzesła, mówiąc:
— Pam iętaj, K lotyldo, byś nigdy nie tk n ęła p a p ie rów na najw yższej półce, gdy porządkow ać będziesz w szafie.
— D obrze, m istrzul — odpow iedziała łagodnie, po raz trzeci z kolei temi samemi słowam i.
D októr, śm iejąc się w esołym swym z natury śm ie chem, dodał:
— W zbronione je st ritfzać. — W iem o tem, misjlrzul
Z am knął teraz szafę na mocny sp u st i klucz rzucił do szuflady sto łu , przed którym p racow ał. K lotylda dostatecznie była obezuana z pracam i doktora, by um iejętnie módz ułożyć rozrzucone je g o papiery; ch ę tnie przyzyw ał ją do pomocy, kazał je j przepisyw ać n o ta tk i w razie, gdy ktoś z p rzy jació ł, lub kolegów , ja k doktór Ramond, prosili go o udzielenie ja k ie g o dokum entu. Uczoną w szakże nie b y ła, doktór zab ra n iał jej czytać rzeczy, które u w ażał za zbyteczne.
W idząc j ą teraz zatopioną w pracy w ięcej, niż z a zw yczaj, z a p y ta ł г zadziwieniem:
— Со ci je st, że ust dziś nie otw ierasz? Czyż k o piow anie kw iatów do tego stopnia cię zajmuje?
Często jej pow ierzał tego rodzaju robotę. R ysunki, akw arele, przez nią robione, służyły do ilustrow ania napisanego przez niego tekstu. Od pięciu la t zajmo w ał się między innemi ciekaw em i dośw iadczeniam i nad całą kolekcyą malw, p o sia d a ł już serye całe o nie znanych d o tąd barw ach a otrzym anych d rogą sztucz - nego zapładniania. K lotylda k o p io w ała tego rodzaju okazy z w ielką dokładnością rysunku i kolorytu; d o któr zachw ycał się tą subtelną d o k ład n o ścią, mówiąc jej,[j „że ma w dobrej i okrągłej swej łep ety n ie ład i p o rząd ek 1*.
Tym razem w szakże, zbliżyw szy się, by spojrzeć po za jej plecam i na robotę, zaw o łał, kom icznie w y b u chając:
— Masz do lichal P ojechałaś b łąk ać się po n ie znanych ci krainachl Podrzej mi to natychm iast!
D ziew czyna się w yprostow ała, policzki jej z a p a ła ły , oczy iskry rzucać poczęły w obronie swej pracy i w reszcie, spuściw szy oczy na paluszki, zasm arowane czerw oną i n iebieską farbą, rzek ła tylko:
— Ohl mistrzu!
Lecz w tem słow ie „m istrzu*, k tóre w ypow iadała zawsze z czułością i pieszczotliw em poddaniem się, którego używ ała zam iast mówić w uju, lub ojcze, bo ją i do chrztu trzym ał, teraz po raz pierw szy zabrzm iała n u ta stanow czego oporu, jakby zw iastunka buntu isto ty, pragnącej w reszcie sam odzielność odzyskać.
czego kopiow ania stojącej przed nią m alw y i rzu cała na papier całe w iązki kw iatów fantastycznych, k w ia tów w ym arzonych, niepraw dopodobnych, lecz w spa niale pięknych. Czasami o g arn ia ła ją ta k a żądza tw o rzenia dziw acznych kształtów , w chw ili w łaśnie, g d y zajętą b y ła wiernem oddaniem wzoru. W tedy zada-
walniała natychm iast ow ą żądzę, m alując śm iało
i z poryw em kw iaty nadzw yczajne a obdarzona w ielką fantazyą, tw orzyła wciąż nowości, róże z zakrw aw io- nemi sercam i, zroszone jak b y łzam i siarki, lilie ja k b y urny z kry ształu , w reszcie kw iaty o k ształtach nie znanych, g w iaźd zisty ch , o p ła tk a c h pow iew nych jak chm urki.
Dziś leżał przed nią arkusz, zarysow any ostrem i cięciam i czarnego ołów ka, tw orzącem i ja k b y deszcz gw iaździsty, ja k b y potoki płatków o bladych i m ię- kich tonach; w rogu arkusza, w dole, w y k w itał kwie- ciany pęczek, cały zasuty roztw ierającą się zaledw ie osłonką.
— Przybijesz go tutaj! — pow iedział doktór, p o k a zując m iejsce na ścianie, licznie już zawieszonej tego sam ego rodzaju dziwnemi pracam i K lotyldy. — Lecz pow iedz mi, co to ma przedstaw iać?
D ziew czyna spow ażniała, odsunęła się nieco od sto lik a, by lepiej spojrzeć na swo dzieło.
— Sam a nie wiem, lecz uważam to za piękne. W tej w łaśnie chw ili w eszła do sali M arcyna, je d y na służąca, lecz zarazem rzeczyw ista pani domu, s k u t kiem trzy d ziesto letn iej swej służby u d o k to ra. M arcy na ma obecnie przeszło lat sześdziesiąt, lecz w y g ląd a
znacznie m łodziej, czynną jest i cich ą a czarna w iecz nie na niej su k n ia i biały czepiec na głow ie czynią ją podobną do zakonnicy, d o p ełn ia zaś tego podobień stw a blada, choć wy w czasow ana jej tw arz, wśród k tó rej oczy w ygasłe n ab rały barw y w ystygłego popiołu. N ic nie rzekłszy, M arcyna u siad ła na ziemi przed jednym z foteli, by zreparow ać dziurę p o k ry cia i p o
w strzym ać przedostaw anie się w łósia. W yd o b y ła z kieszeni ig łę, nici i z ab rała się do roboty; od trzech dni korciła ją ta dziura a chw ili czasu nie m ogła upa- trzeć, by złemu zaradzić.
— No, moja M arcyno, kiedy tu jesteś, to trzeba skorzystać z okazyi — zaczął mówić żartobliw ie d o któr, biorąc w obie ręce głow ę zbuntow anej K lo ty l d y —proszę, zeszyj mi tę łepetynę, bo przez szpary ro zum um yka.
M arcyna podniosła b lade, p ełn e bezgranicznego przyw iązania oczy na sw ego pana.
— D laczego mi pan to mówi?
— Bo, moja poczciw a kobieto, zdaje mi się, że to ty w pakow ałaś niepotrzebnie w tę dobrą, o k rąg łą łe petynę, w ładzie i porządku będącą, naleciałości p rz e różne a w bigoteryi tw ojej zaczerpnięte.
K obiety zam ieniły z sobą spojrzenie w zajem ne go porozum ienia.
— O panie, relig ia nigdy nikom u nie zaszkodziła... Lecz gdy się poglądy nasze nie zgadzają, to lepiej za niech ać rozm ow y o tym przedm iocie.
Z apanow ało niem iłe milczenie. B y ła to jed y n a przy czyna nieporozum ienia, od czasu do czasu w y b uchające
go pom iędzy temi trzem a kocbającem i się i zżytemi z sobą istotam i.
M arcyna m iała la t dw adzieścia dziew ięć, to je st o rok b y ła sta rsz ą od doktora Pascala, gdy objęła u niego obow iązki służącej, w chw ili, gdy rozpoczy nając k ary erę d o k to rsk ą w m iasteczku Plassans, w y n a ją ł sch lu d n y , jasn y domek, w nowo wzniesionej czę ści m iasta. W trzynaście la t później, Saccard, b rat P a s cala, ow dow iaw szy, p rz y sła ł mu z P aryża siedm io letnią sw ą c ó rk ę , Kloty Id ę, c h c ia ł bowiem ożenić się pow tórnie. M arcyna w ychow yw ała dziew czynkę, pro w ad zała z sobą do kościoła, udzielając jej przy - tem sw ego zap ału religijnego. D októr, posiadając um ysł w ielki i liberalny, dozw alał rozw ijać się wierze dw óch kobiet, nie roszcząc sobie p raw a do p rzeszk a dzania im w szczęściu, jak ieg o mogą doznaw ać w ie rzący. O graniczył się n a pokierow aniu w ykształceniem K lotyldy, d ając jej ścisłe i trzeźw e pog ląd y . Od lat szesnastu ż y ją ta k we troje, w dom u, leżącym na p rzed m ieściu zwanem Souleiade, o kw adrans drogi od k a te dry Św . S aturnina. Życie biegnie im szczęśliw ie. D o któr oddany je st cały p racy i je d y n e niezadow olnienie jego w y p ły w a z utarczek, ja k ie staczać musi coraz częściej i coraz gw ałtow niejsze skutkiem różniących się ich przekonań.
P ascal p rzech ad zał się po sali nagle zasępiony. W reszcie, jak człow iek, nielubiący ukryw ać p raw dy, w ybuchnął:
— W idzisz, moja d roga, c a ła ta fantasm agorya t a jem nicza pop su ła ci zdrow y’? twój um ysł. Twój Pan
Bóg zupełnie cię nie potrzebow ał i powinien b y ł za chow ać cię całkow icie dla mnie, o wiele lepiej by ci a tem by ło .
K lotylda, drżąca ze w zruszenia, p atrząc mu stanow czo w oczy, rz e k ła :
— T o tobie, m istrzu, byłoby lepiej, gdyś ch cia ł pa trzeć nietylko oczami tw ego ciała. Po za ciałem istn ie je jeszcze coś innego, dlaczego nie chcesz tego w i dzieć?
M arcyna p rzybyła K lotyldzie z pomocą.
— To praw da, panie, że ta k i św ięty człow iek, ja k pan, o czem wszystkim zaw sze rozpow iadam , powi- nienby z nami chodzić do kościoła. Pew na jestem , że Bóg pana zbaw i. Lecz na sam ą m yśl, że mógłby pan nie trafić prosto do raju, dreszcze mnie przejm ują.
Z atrzym ał się przed niemi i p a trzał na te dw ie ko chające i posłuszne k o b iety , podbite jeg o dobrocią i w esołością a dziś zbuntow ane. Już c h ciał usta otw o rzyć, by zgrom ić je ostro, g d y zastanow iw szy się nad bezużytecznością wszelkiej z niem idyskusyi, po w strzy m ał się i w yrzekł ty lk o :
— D ajcie mi św ięty spokój. Pójdę lepiej pracow ać do siebie... Proszę tylko, by mi n ik t nie p rzeszkadzał.
Szybkim krokiem sk iero w ał się do sw ego pokoju, w którym m ieściło się jeg o laboratoryum . Gdy się tam zam knął, nie wolno było mu przeszkadzać. 0 p racach , któ re tam w ykonyw ał, nie m ów ił nigdy nikomu. P r a wie natychm iast kobiety p o sły sz ały regularny stu k tłu cz k a o moździerz.
— Ju ż rozpoczął d y ab e lsk ą sw ą kuchnię, ja k mówi babka.
R zekłszy to, K lotylda zaczęła kopiow ać uważnie stojącą przed nią malwę.
M łoda dziew czyna sta ra ła się teraz rysow ać z m ate m atyczną ścisłością, odnalazła w łaściw y odcień p ła t ków fioletowych, żółto żebrow anych, zachow ując n a j d elikatniejsze przem iany rozpływ ających się tonów .
— Ah! — szepnęła po chw ili M arcyna, siedząca znów n a ziemi i re p a ru ją c a dziurę fotelow ego p o k ry - eia — co za nieszczęście, że tak i św ięty człow iek d o brow olnie duszę sw ą zatraca!... Bo przeczyć nie m o żna, iż od trzydziestu lat, ja k go znam, nikomu najlżej szej naw et nie uczynił przykrości. Z łote serce, od ust- by sobie odjął, aby się podzielić z drugim i... A g rze czny przytem , zaw sze zdrów i w esoły, błogosław iony człowiek!... N ieszczęście praw dziw e, że z Bogiem nie chce się pojednać. Ale my go do tego zmusimy, w szak praw da, p an ien k o ?
K lotylda, zadziw iona tym niezw ykłym potokiem słów ze strony M arcyny, odpow iedziała z p o w ag ą:
— Z pew nością, M arcyno, że go zmusimy. W szak p rzy sięg ły śm y sobie, że ta k będzie.
N astało m ilczenie, w krótce przerw ane odgłosem dzw onka p rzy drzw iach w chodow ych na dole. D zw o nek tam um ieszczony, obw ieszczał mieszkańeom, n a j częściej rozproszonym po obszernem domostwie, p rz y bycie obcego. Służąca zadziw iła się i poczęła m ru czeć:
— K tóżby to m ógł p rzyjść w tak straszne gorąco? P odniosła się z ziemi, otw orzyła drzw i i przechyli-ła s ię przez poręcz schodów , by dojrzeć przybysza, p o - czem cofnęła się do pokoju, m ów iąc:
— To pani Felicya.
Z żyw ością w eszła s ta ra pani R ougon. Mimo sw ych osiem dziesięciu lat, przebiegła schody z m łodzieńczą lekkością; chuda, h ałaśliw a, p rzypom inała zawsze po w ierzchow nością sw oją ciem nego, polnego konika. U brana w ytw ornie w czarną je d w a b n ą suknię, u w yda tniającą szczu p łą jej kibić, m ogła być wziętą za mło dą, nam iętnością ku schadzce pędzoną kobietę. T w arz m iała zasuszoną, oczy tylko zach o w ały daw ny p ło mień i uśm iech m iała m iły, g d y chciała.
— To babcia!— zaw o łała K lotylda, podchodząc na pow itanie. — Ależ' to upiec się dziś można na słońcu!
F e licy a pocałow ała ją w czoło i śm iać się poczęła. — S łońce, to mój przyjaciel!
D robnem i, szybkiem i krokam i p o d eszła ku oknu i poczęła roztw ierać zasuw kę okiennicy.
— Choć troszkę św iatła trzeba w puścić!... Zbyt smutno żyć w takiej ciem ności... U siebie pozwalam słońcu gospodarow ać dowolnie.
Przez uchyloną okiennicę w padło ja sk ra w e św iatło, ja k b y rozżarzony snop m igotliw y. Z abłysło niebo, po wleczone łu n ą fioletowo-niebieską, zaw isłe nad obsza rem spalonej ziemi, uśpionej, czy m artw ej, skutkiem pad ająceg o na nią żaru; na praw o, ponad różowemi d acham i, w znosiła się dzw onnica k ościelna Ś go Sa- tu rn in a, ca ła ja k b y złota, szkielet je j tylko zarysow y w ał się olśniew ającą białością kości.
— T a k — m ów iła dalej F e lic y a — w ybieram się za raz do T u lettes, chciałam się przekonać, czy K arola niem a u was, bo zabrałabym go z sobą... Ale widzę, że go tu niem a. Innym razem go wezmę.
Pudezas gdy w yjaśniała pow ód sw ego przybycia, oczy jej przetrząsały w szystko w około. Porzuciw szy przedm iot rozmowy i nieczekając odpow iedzi, zaczęła mówić o swym synu, P ascalu, słysząc rytm iczny sztuk tłuczka, bezustannie dochodzący z sąsiedniego po koju.
— Ahl on zawsze zajęty sw oją d y ab elsk ą kuchnią! N ie uprzedzajcie go o mojem przyjściu, nic nie mam mu do pow iedzenia.
M arcyna, rep a ru jąc dalej fotel, potrząsnęła znaczą co g ło w ą, ja k b y d la zapew nienia, że nie widzi n a j mniejszej racyi, aby pana sw ego uiepokoić. W śród tego chw ilow ego m ilczenia sły ch ać było drobne s tą panie F e lic y i, obiegającej salę ja k b y w poszukiw aniu czego, K lotylda zaś w ycierała o g a łg a n ek poplam ione farbam i palce.
Od lat dw óch blizko pani Rougon b y ła w dow ą. Mąż jej, który ro zty ł się tak dalece, że nie m ógł się ruszać sw obodnie, zm arł z niestraw ności 3 w rześnia 1870 r., skutkiem w rażenia, jak ie ua k ilk a godzin przed śm ier cią w yw arła na nim w ieść pogrom u i k a tastro fy pod Sedanem. Chętnie się uw ażał za jednego z założycieli cesarstw a, w ieść przeto o u p a d k u rząd u piorunem go raziła. F elicy a siliła się, by w ykazać, że przestała się zajm ować p o lity k ą i że obecnie żyła, ja k królow a pozbaw iona tronu. W szyscy dobrze wiedzieli, że w ro k u 1851, dzięki tylko rodzinie R ougonów , nie było z a burzenia na ulicach m iasta P lassans, bo zd o łali oni opinię publiczną utrzym ać w karności wobec zamachu stanu 2 g ru d n ia a w k ilk a la t później ujarzm ili tak d a
lece um ysły, że z w yjątkiem kandydatów re p u b lik a ń skich i legitym istów , g łosy p ad ły na rzec* posła bo- n ap arty sty . Aż do wojny 1870 r. cesarstw o w szechpotę żnie zaw ładnęło opinią m ieszkańców Plassans a w cza sie plebiscytu olbrzym ią już zyskało przew agę. Od czasu pogrom u miasto nabierało przekonań republi - kańskich; dzielnica, o k ala jąc a k ościół Ś -g o S aturni- na, w rzała intrygam i rojalistycznem i; sta re zaś i n o we m iasto w ybrało do Izby człow ieka liberalnego, lek ko zabarw ionego orleanizmem, lecz skłonnego stanąć po stronie R zeczypospolitej, jeżeli try u m f jej z a p e wnionym zostanie. D latego to F elicy a, ja k o kobieta, wielkim obdarzona sprytem , odsunęła się od polityki
i zgodziła się na rolę zdetronizow anej królow ej
świeżo upadłej form y rządu.
W y so k a to jeszcze b y ła pozycya, otoczona pełną m elancholii poezyą w ielkości przebrzm iałej, panującej ongi w szechw ładnie przez la t osiemnaście. Legenda dw óch salonów pani F elicyi: salonu żółtego, w k tó rym d o jrz a ła myśl zam achu stanu 2 gru d n ia i salonu zielonego, gdzie dokonane zostało ostateczne za w ła
d n ięcie um ysłam i m ieszkańców m iasta Plassaus,
w zm agała się pięknem epoki daw no przebytej i na z a wsze utraconej. Felicya w ład ała zawsze pozostałym je j wielkim m ajątkiem . P otrafiła zachow ać wiele g o dności mimo sw ego up ad k u , nie sk a rż y ła się i jak b y niczego nie żało w ała a osiem dziesięcioletnia jej postać uosabiać się zd aw ała tak długi szereg żądz nam ię tnych, w strętnych nadużyć i olbrzym ich zadowolnień. że potężną i szanow ną być się w y d aw ała. Radość je j
stanow iło obecnie spokojne używ anie bogactw p o s ia danych, oraz w spom nienia daw nej swej w ładzy; jedną już tylko m iała żądzę: strzedz i pilnow ać, by do hi* storyi jej rodu nie p rzy lg n ęły zakaźne pierw iastki, m ogące rzucić nań plamy w przyszłości. Duma jej zw arła się ca ła w pościgu tego dw oistego celu, w ido cznego dla w szystkich; u3ilność swą w ytężała, by p o zostały w całości św ietne i jasn e tylko w spom nienia tej legendy, k tó rą oprom ieniona, odbierała h o łd y c a łego m iasta, ja k przystało zrzuconej z tronu monar- chini.
F elicya p o deszła ku drzwiom pokoju, nasłuchując odgłosy moździerza, nieustannie się odzyw ające. P o tem, zafrasow ana, zw róciła się do K lotyldy:
— Co on tam przyrządza, Boże kochany 1 Czy wiesz, że on bardzo szkodzi sobie tym nowym lekiem . Opo w iadano mi, że temi dniam i o mało nie uśm iercił j e dnego ze sw oich chorych.
— Ach, babciu! — zaw o łała żałośnie m łoda dziew czyna. Lecz F elicy ę trudno już było pow strzym ać.
— T ak, upewniam cię! stare b aby gorsze jeszcze roznoszą o nim plotki... Idź i rozpytaj się na p rz e d m ieściach. Pow iedzą ci tam , że Pascal tłucze w swym m oździerzu kości zm arłych, polew ając krw ią n o w o n a rodzonych niemowląt!
Tym razem i M arcyna przeczyć zaczęła a K lotylda sta ła gniew na, d o tk n ięta do żyw ego rzuconą potw arzą.
— Oh! babciu, nie pow tarzaj sik a ra d z ie ń stw t a kich... M istrz ta k w spaniałom yślne ma serce, ta k my ślą o szczęściu drugich przepełnione!
W idząc, że oburzyła i jed n ą i d rugą, F e lic y a zmiar fcowała się w słow ach i przym ilać się poczęła:
— Ależ, koteczko moja, to nie j a wym yśliłam te potw arze. Pow tarzam ci ty lk o obiegające miasto głupstw a, abyś w iedziała, że P a sc a l źle czyni, nie licząc się z opinią publiczną. Przypuszcza, że znalazł nowy środek leczniczy, tem lepiej! P ierw sza chcę w ie rzyć, że w szystkich uzdrowi ta k , jak się tego sam spo dziew a. T y lk o dlaczego o tacza się tajem nicą, dlacze go nie mówi głośno o tem, co robi, dlaczego, zam iast leczyć i próby robić na pospólstw ie starego m iasta, lub w iosek okolicznych, nie spróbuje uzdrow ić kogoś, m ającego stanow isko, dlaczego nie przedsiębierze po staw ić na nogi tak ich chorych, którzy, przyszedłszy do zdrow ia, sław y b y mu przysporzyć mogli? Nie, w i dzisz, kochaneczko moja, ten twój m istrz nigdy nie m ógł nic robić tak , ja k inni, tylko zaw sze po swojemu.
W ym aw iając te słow a, F elicy a p rzy b rała minę nie- zadow olnioną i przyciszyła głos, ja k b y niechętnie o d słaniając u kryw aną starannie ranę serdeczną.
— C hw ała B ogu, nie brak nam ludzi znakom itych w naszej rodzinie, drudzy synow ie niem ałą stanow ią d la mnie pociechę. W szak przeczyć tem u nie można? Tw ój w uj, E ugeniusz, przez dw anaście la t b y ł m ini strem — cesarzem praw ie! A tw ój ojciec jakiem iż milio nam i obracał! B rał u dział we w szystkich ro b o tach , które postać P ary ża zm ieniły! Nie m ów iąc już o tw o im bracie, M aksym ie, ta k bogatym i w ykw intnym , ani o twoim kuzynie, Oktaw ie M ouret, przekształcającym tory now oczesnego handlu, ani o naszym drogim
i św iętym księdzu M ouretL . No, pow iedz mi, dlaczego w ięc P ascal, zam iast iść śladem ich w szystkich, upie ra się tkw ić w sw ojej norze, ja k stary o ry g in ał i p ó ł głów ek?
K lotylda burzyć się znów poczynała, co w idząc F e licy a, zam knęła je j usta czułym ruchem ręki.
— Nie, nie! Pozw ól mi skończyć... W iem dobrze, że P ascal nie je s t g łu p i i że prace jego znakom ity zyska ły rozgłos w A kadem ii m edycznej, czyniąc go sław nym w śród uczonych... Lecz cóż to znaczy wobec rojeń, j a kie dla niego snułam ? T aki obiecyw ałam sobie, że /zdobędzie całą b o g atą klientelę m iasta i zbierze w ielki m ajątek, order legii honorow ej a w śla d za tem idące zaszczyty p o staw iłyby go narów ni z innymi czło n k a mi, godnie rodzinę naszą w św iecie rep rezen tu jący mi. Ab! tak , kochaneczko moja, tem j a się smucę n a j więcej, że P ascal dobrow olnie od łącza się od rodziny i ta k postępuje, ja k b y nigdy do niej nie należał. Sło wo daję, jeszcze małem b y ł dzieckiem , gdy często m a wiałam mu m ów ić: „Zkąd się ty w ziąłeś? T y nie nasz
ch y b a je s te ś l" . J a pośw ięcałam zawsze wszystko dla dobra rodziny naszej, posiekać dałabym się ch ętn ie, gdyby to fam ilii sław y przysporzyć mogło!
F e lic y a p ro sto w ała się i ro sła, w ym aw iając słow a, oddające w iernie w ytyczną myśl jej i je d y n ą ju ż d z iś żą dzę używ ania owoców, chciw ą am bicyą całożyciow ą zdobytych. Zaczęła znów k rążyć po sali, gdy naraz spostrzegła z niepokojem leżący na ziemi numer „T em psa1*, rzucony przez d o k to ra po w ycięcia arty k u łu i dołączeniu go do teki, opatrzonej nazwiskiem
„ S ac card 0; na w idok lu k i w pośrodku arkusza, osunę ła się na krzesło, ja k b y nagle uśw iadom iona o tem, cze go p ra g n ę ła się dow iedzieć, przybyw ając w te progi. — Ojciec twój został m ianow any dy rek to rem dzien nika „l’E poque“ ?!— zagadnęła z gw ałtow nością.
— T a k — odpow iedziała spokojnie K lo ty ld a— mistrz mi to mówił, wiemy z dziennika.
Z uw agą i niepokojem śledziła teraz F e lic y a wnuczkę, objęte bowiem przez S acca rd a stanow isko św iadczyło o je g o złączeniu się z nowym rządem , z R zeczpospo litą, co w um yśle F elicyi p rzy b ierało doniosłość n ie pomiernej w agi. Po upadku cesarstw a, S accard nie z a w ah a ł się w rócić do F rancyi, mimo ciążącego na nim w yroku sądow ego, po słynnem i kolosalnych ro z miarów bankructw ie „B anku w szechśw iatow ego8, k tó rego b y ł dyrektorem na parę lat przed wojną. N owe u rządu w pływ y, ja k ie ś nadzwyczaj zręczne in try g i, zd o łały go widocznie po staw ić na nogi. N ietylko z o s ta ł u łask aw io n y , lecz zarazem i dopuszczony do za czerpnięcia w zbiorow isku olbrzym ich interesów , p o staw iony bowiem n a czele w ielkiego dziennika, m iał sposobność pobierania należnych łap ó w ek . W mgle wspomnień F elicy i m ajaczyły nieporozum ienia, wie cznie daw niej w ybuchające pom iędzy braćmi: n ieje d n okrotnie S accard kom prom itow ał piastującego tekę m inistra, b ra ta sw ego, Eugeniusza R ougona, teraz, iro- nicznem zrządzeniem losu, protegow ać on może d a wnego m inistra, dziś zw yczajnego deputow anego, z uporem i zaciętością broniącego spadłego z tronu cesarza, tak ja k ich m atka bronić z w y k ła dobra ro d zi
ny. F elicy a u le g a ła posłusznie w oli najstarszego s y na, naw et gdy orzeł pow strzym any zo stał w swym lo cie; lecz Saccard, mimo to w szystko, najbliższym b y ł jej serca, ta k dalece łą c z y ła ich w spólna żądza p o w o dzenia; dumną b y ła z M aksym a, b rata K lotyldy, k tó ry po w ojnie o siad ł n a nowo w pałacu swym przy Ave- nue du Bois de B oulogne i z jad ał spokojnie p o z o sta wioną mu przez żonę fortunę, ostrożny był i w strze mięźliwy, ja k przystało na człow ieka chcącego żyd, pomimo nurtującej go choroby, grożącej paraliżem .
— Je st dyrektorem „ E p o k i" — p o w tarzała F elicy a— czy wiesz, że zdobyta przez tw ego ojca pozycya ró w na się nieledwie w ładzy m inistra... Zapom niałam ci powiedzieć, że napisałam do tw ego brata, n a m a w ia jąc, by nas odw iedził. Rozerwie się trochę, co na do • bre mu w yjdzie. W reszcie, je s t tu je g o dziecko— bie dny K aroli...
F e licy a nie zatrzym ała się n a tem dłużej, b y ła to bowiem je d n a z ran, dumie je j zadanych; K arol był synem siedem nastoletniego w ów czas M aksym a i s łu żebnej dziew czyny, teraz m iał lat piętnaście, niedołę żny um ysłowo w a łę sa ł się w PJassans. przebyw ając u jednych lub drugich członków rodziny. Przez chw ilę F elicya w yczek iw ała odpowiedzi K lotyldy, p rz y p u szczając możność przerzucenia się następnie ku żywo interesującej j ą spraw ie. W idząc wszakże zupełny s p o kój K lotyldy, w milczeniu skład a jąc ej papiery n a sto lika, p o sta n o w iła w prost p rzy stąp ić do rzecry i rzuci ła tylko okiem ku M arcynie, rep aru jącej wciąż m achi nalnie fotel, ja k b y g łu c h ą b y ła i niemą.
— W ięc wuj twój w yciął a rty k u ł z „T em psa"? K lotylda się uśm iechnęła.
— T a k , m istrz p rz y łą czy ł go do papierów w te kach. Iluż on tam zagrzebuje papierów l A kta urodzin, śm ierci, uajdrobniejsze w ydarzenia codziennego życia, w szystko w tekach w spólnie spoczyw a. Je st tam ró wnież drzew o genealogiczne, wiesz b abciu, sław ne drzew o genealogiczne naszej rodziny, uw ażnie w w ła ściw ym czasie dopełniane!
Oczy starej pani Rougon płom iennie błyszczeć p o częły. W p iła je w K lotyldę.
— Czy znasz te papiery?
— O nie! Mistrz nigdy mi o nich nie mówi a ruszać nie pozw ala.
F elicy a nie w ierzyła.
— Przyznaj się, masz je pod ręk ą, m usiałaś coś k ie d y przeczytać.
Z p rostotą, nacechow aną uczciw ością, K lotylda o d pow iedziała z uśmiechem:
— N ie czytałam . Gdy m istrz zak azuje mi czego kolw iek, znaczy to, że ma ku tem u słuszną racyę, s ł u cham więc bez w ahania.
— Moje dziecko! — zaw ołała z wybuchem F elicya, ulegając wreszcie nurtującej ją oddaw na myśli — P a s cal kocha cię bardzo, może cię posłucha, w yproś o niego, by sp a lił te szkaradne p apiery, bo widzisz, gdy b y on um arł i papiery w p ad ły w obce ręce, w szy scy szw ank na honorze poniesiemy!
Ah! obm ierzłe te papiery! M ęczyły one Felicyę pod czas bezsennych nocy; m ajacząc, w idziała je całe z a
pisane h isto ry ą praw dziw ą rodziny, ognistem i z g ło sk a mi św ieciły i straszy ły ją zestaw ieniem czynów w strę tnych, w ad fizyologicznych, na członkach Rougonó w c ią żących, w y jaw iały one o dw rotną stronę sław y, w szy stko to, co F elicy a ukryćby ch cia ła przed światem na zaw sze, zagrzebać głęboko w grobow cach pradziadów ! W ied ziała, że syn je j P ascal zbiera skrzętnie n ajd ro bniejsze dokum enty, do swej fam ilii odnoszące się i to od chw ili, gdy pow ziął myśl skierow ania sw ych b a dań naukow ych na dziedziczność skłonności przyro dzonych, zauw ażył bowiem, iż w łasna jeg o rodzina d o starcza mu typow ych okazów, dobitnie św iadczących na korzyść odkrytych przez niego p raw n aturalnych. D la czego nie miał skorzystać z g runtu, tuż pod rę k ą bę dącego i który znał w najdrobniejszych szczegółach? Dla d obra nauki d o k tó r uznaw ał, że w ahać się naw et nie godzi, od la t więc trzydziestu zb ierał n a jd ro b n iej sze szczegóły o członkach swej fam ilii, u k ła d a ł i k la syfikow ał dokum enty, ułożył drzew o genealogiczna rodziny Rougon-M acąuartów a teki, w yładow ane p a pieram i, zaw ierały i stanow iły drzew a tego kom entarze, p o p arte dowodam i.
— Ah! ta k — mówiła dalej pani Rougon z zapałem — w ogień, w ogień te szp arg ały , m ogące oczernić пае w szystkich I
M arcyna, sły szą c, ja k i obrót bierze rozmowa, po w stała z ziemi i c h cia ła się usunąć, lecz F elicy a
za
trzym ała ją żywo.— N ie, nie! zostań z nami, Marcyno! nic przed to b ą nie mamy sk ry teg o , uważamy cię już teraz za członka naszej rodziny.
Zatrzym aw szy M arcynę, głosem , pałającym niena w iścią, mówiła:
— Bo czemże są te szp arg ały , ja k nie zbiorowi skiem fałszu, kłam stw a, potw arzy, rz u can y eh [n a'n as przez zaw istnych naszemu pow odzeniu nieprzyjaciół, przyw iedzionych tryum fem naszym do w ściekłości! Pom yśl nad tem, moje dziecko. P ap iery te zaw ierają same okropności o twoim ojcu, o tw ojej matce, twoim bracie, o mnie wreszcie!...
— O kropności, pow iadasz,^babciu, lecz zkąd i ja k wiedzieć o tem możesz?
F elicy a zm ięszała się na chwilę.
— Oh! dom yślam się tegol Bo czy je s t jakakolw iek fam ilia, którejby niepow odzenie nie zostało zaraz na złe przez ludzi w ytłom aczone? Oto n ap rzy k ład m atka nas w szystkich, ta droga i czcigodna ciotka Dida a tw oja prababka, czyż nie m usiała być zam kniętą przed dw udziestu jeden laty w domu zdrow ia w T u - lettes? Bóg dozw olił je j w łasce swej wielkiej dożyć do la t stu czterech, lecz srodze j ą d o tk n ął, odejmując je j rozum. N aturalnie, w stydzić się tego nieszczęścia nie potrzebujem y, tylko przeraża mnie przypuszczenie, ja k ie inni uczynić mogą, że choroba um ysłow a po spolitą je s t w naszej rodzinie i temu zapobiedz trze ba... No, a stary M aequart, czego też ludzie na niego nie w ym yślili! M aequart p o p ełn ił niejeden błąd, bro nić go nie będę. Lecz dziś, czy nie siedzi sobie spokoj nie w domu swym w T ulettes, o dw a k ro k i od zakładu leczniczego, by czuw ać nad m atką, ja k na dobrego syna przystało? W reszcie, weźmy jeszcze jeden przy
kład. Twój b ra t Maksym w ielką popełni! niedorzecz ność, zaw iązując rom ans z p ro stą dziew czyną, tem więcej, że biedny Karol pozostanie smutnym niedołęgą um ysłowym . Lecz m niejsza o to, powiedz mi tylko, czy przyjem nieby ci b y ło , g dybyś na każdym kroku sły szała, że siostrzeniec twój je s t ciekawym okazem zw yrodnienia, w czw artem pokoleniu bowiem odziedzi czył w łaściw ości um ysłow e p rababki, drogiej naszej ciotki D idy, przy której K arol tak chętnie lubi prze bywać? Nie, związki rodzinne stają się w prost niemo- żebnemi, jeżeli m ają służyć za pole badań m uskułów jednego a nerwów drugiego. Życie obrzydnąć może w tak ich w arunkach!
K lo ty ld a słu ch ała je j uw ażnie, stojąc przed nią w długiej swej czarnej bluzie. Twarz m iała poważną, ręce zw isie i oczy w ziemię utkw ione. Zapanow ało milczenie, w reszcie odrzekła powoli:
— Moja babciu, nauka i w iedza muszą mieć swoje praw a.
— N auka!—zakrzyknęła F elicy a, drepcząc n ie c ie r p liw ie—ła d n a rzecz, ta ich nauka, burząca w szystko, co je st najśw iętszego na świecie! Gdy zniszczą porzą dek istn iejący , cóż zyskają!... Z ab ijają poczucie sz a cunku, zabijają miłość rodzinną, zab ijają św iętość B oga...
— O! nie wym awiaj pani słów takich! — przerw ała z boleścią w gło sie M arcyna, d o tk n ięta do żywego w swej pobożności. N iech pani nie mówi, że nasz pan z ab ija św iętość Boga!
Powiem więcej, zbrodnią je s t z religijnego punktu wi dzenia, dozw alać doktorow i, by zgubę w iekuistą sam dobrow olnie na siebie śc ią g a ł. Nie kochacie go c h y b a, słowo daję! nie, nie k ochacie go, wy obie jesteście wierzące a nic, zgoła nic nie czynicie, by go na dobrą sprow adzić drogę... Oho! j a na waszem miejscu siekie r ą porąbałabym tę szafę, ogieńbym pod nią podłożyła, by spłonęły bluźnierstw a przeciw Bogu, w niej za- w artel
F e lic y a stanęła, ja k w ryta, przed olbrzym ią szafą, m ierząc ją pałającem okiem, ja k b y ch ciała zdobyć tw ierdzę i na zag ład ę j ą skazać. Po chw ili z ironicz nym rachem dodała:
— I gdyby jeszcze Pascal, dzięki swej wiedzy, mógł w szystko w iedzieć i zbadaćl
K lo ty ld a stała wciąż zadum ana, z błędnem i oczyma. P ółgłosem , ja k b y sam a do siebie, rzekła:
— P raw d a, nie może on wiedzieć i zbadać w szyst kiego. Zawsze pozostaną rzeczy nieprzystępne, w yż sze... N iejednokrotnie poróżniliśm y się z tego powodu; nie mogę tajem nic wiary na bok usunąć, tak jak on to uczynił; męczy mnie to niewym ownie... Pozaśw iatow e istnienie nęci mnie tajem nicam i swem i, siły nieznane, niezbadane...
G łos jej coraz bardziej sta w a ł się stłum iony pow ol niejszy, w reszcie s ta ł się niezrozum iałym ju ż tylko szmerem.
W tedy M arcyna, chm urna coraz bardziej, odezw ała się z k o le i:
pan zatratę duszy sobie gotuje, grom adząc papierzy- skaobm ierzłe!... Pow iedz, p anienko,czyż godzi się nam patrzeć na to obojętnie?... G dyby mi pan k azał rzucić się z d achu, zam knęłabym oczy i rzu ciła się n a ty c h m iast, bo wiem, że m iałby racy ę ja k ą ś słuszną, w yda ją c mi ta k i rozkaz. Lecz gdy idzie o jeg o zbaw ienie,
to, gdybym m ogła dopomódz mu ku tem u, mimo jeg o woli, w szystkich sposobów chw yciłabym się z o c h o tą T ak, niezaw odnie, gdyż zb y t srogi ból spraw ia rai myśl, iż w niebie razem z nim nie będziemy.
— S łusznie mówisz, moja M arcyno — potw ierdziła Felicya. — W idzę, że rozum iesz, ja k należy ci koch tw ojego pana.
K lotylda je d n a między niemi w ahać się jeszcze zda w ała. U niej bowiem w iara nie stosow ała się ściśle z przepisam i dogm atycznem i, uczucia religijne Klo tyldy nie b y ły ujęte w pow szednią, m ateryalną fo r m ułkę z nadzieją raju w przyszłości, raju pobytu ro z koszy w otoczeniu tych, których ukochaliśm y na zie mi. K lotylda czuła raczej potrzebę w ierzenia w siły niezbadane i pozaśw iatow e, przekonana, iż po za d o czesnością je s t coś innego, z czem liczyć trzeba się koniecznie. Lecz sta ra jej babka, oraz w ierna, przy w iązana słu g a, w strząsnęły nią teraz i obudziły obaw ę o w uja. Może k o ch ały go więcej, trzeźw iej, p raw d zi- wiej o nim sąd ziły , p rag n ąc tak gorąco, by w yzuł się z narow ów nabranych i s ta ł się godnym stan ąć pośród w ybranych? P rzychodziły jej na myśl oderw ane zda nia, w pobożnych wyczytane k siążk ach , o bezustan nej walce, którą z szatanem toczyć należy, o cbw ale,
sp ływ ającej z naw rócenia zatw ard ziały ch grzeszni ków . Możś w arto, może trzeba, by stan ęła i ona do w a lk i w św iętej spraw ie zbaw ienia go, mimo jego ch ę c i i woli! U niesienie ogarniać poczęło dziew czynę, z a grzew ając je j um ysł chciw y nadzw yczajności.
— N iezaw odnie— rzek ła w reszcie— szczęśliw ą b y łabym bardzo, gdyby mniej p raco w ał um ysłow o w obranym kierunku, gdyby p rz e sta ł w ycinać i zbie rać papierki a natom iast, by zaczął chodzić wraz z n a mi do kościoła.
P an i Rougon, widząc, że K lo ty ld a mniej ju ż je st oporna, zachęcać ją poczęła do czynu, w czem do p o m ag ała jej M arcyna, silny w pływ na dziew czynę m a ją c a . Zbiły się teraz w grom adkę i głosem cichym , ja k b y k nując spisek, przekonyw ać poczęły K lotyldę o cudow nych sk u tk ach i dobrodziejstw ach jej w pływ u n a w uja, o rajskiej rozkoszy, k tó ra dom cały napełni, gdy naw rócenie dokonane zostanie. Cóżby to za try u m f b y ł niezrów nany, gdyby się dało P ascala z Bogiem p o jednać! Jak ąż rad o ścią niebiańską stałoby się życie ich w spólne, gdyby dusze ich jed n o cz y ł ten sam b ło g o sła wiony zdrój wiary!
— Cóż w ięc mam czynić?—z a p y ta ła K lotylda, zwy ciężona, p o d b ita słow am i niew iast.
Lecz w tejże chw ili rozległ się w ciszy donośniej - szy, niż poprzednio, stuk tłuczka, rytmem m onoton nym, nieustającym .
F e licy a tw arz sw ą, prom ieniejącą odniesionem zw y- cięztwem, zw róciła z niepokojem ku drzwiom, w io d ą cym do gabinetu doktora. P o p a trz a ła chw ilę i rzekła p ó łg ło sem :
— Czy wiesz, gdzie je s t klucz od szafy? « K lotylda nie odpow iedziała, ty lk o mimowolnym ru chem w zdrygnęła się c a ła na myśl dokonania zdrady względem swego m istrza.
—r Dziecinna jesteś! przysięgam ci, że nic nie z a biorę, nic naw et nie poruszę... T y lk o poniew aż je ste ś my same a P ascal nigdy przed obiadem z pokoju sw e go nie w ychodzi, w arto byłoby przekonać się, co też się mieści w szafie. Słow o ci daję, że okiem tylko p ra gnę rzucić!...
K lotylda sta ła uparcie m ilcząca i oporna.
— A może m ylę się — d odała F elicy a — może nic niema takiego, o czem mówiłam.
S ło w a ostatnie zdecydow ały K lotyldę, pobiegła do szuflady biurka, w zięła klucz i na rozcież szafę r o z w arła.
— P atrz, babciu, p ap iery rodzinne leżą na n a jw y ż szej półce.
M arcyna, milcząc, stanęła p rzy drzw iach pokoju doktora, nasłu ch u jąc uważnie odgłosu tłuczka, p o d czas gdy F e lic y a stała, ze wzruszeniem p atrząc na osław ione p apiery. Nareszcie! oto one, te straszne dokum enty, jak zm ora tru jąc a, nad życiem jej ciążące! W idziała je teraz, m ogła ich dotknąć, unieść! P ro sto w ała się na drobnych nóżkach, podsadzana żądzą w gó rę ku papierom .
— Za wysoko le ż ą — w y rzek ła.— Pomóż mi, k o c h a neczko, podaj.
— Co to, to nie, babciu!... W eź sobie krzesełko. F elicy a u jęła krzesło i lekko nań w stąp iła. Lecz
jeszcze b y ła zam ała. W ytężyw szy c a łą sw ą siłę, w ycią g n ęła się, by choć końcam i paznogci dotknąć g ru bego, niebieskiego p apieru, z którego te k i były zro bione a przesuw ając palcam i po nich, k u rczy ła je, ja k szpony drapieżne. N agle z w ielkim hałasem coś s p a dło; b y ł to kaw ał m armuru, ja k a ś próbka geologiczna, leżąca na niższej półce.
W tejże chw ili odgłos tłuczka u c ic h ł a M arcyna stłum ionym głosem zaw ołała:
— Strzeżcie się, doktór idzie!
F e lic y a , uniesiona żądzą posiad an ia papierów , nic nie sły szała i nie w idziała, gdy P ascal żywo w biegł do sali. M yślał, że w ypadek ja k i się zd arzy ł, że ktoś u p ad ł, lecz w szedłszy, sta n ą ł oniem iały na w idok, ja k i go uderzył: m atka je g o sta ła w yprężona na krze śle, z rękom a w górę wzniesionem i. K lotylda zaś opo dal, blada, ze spuszczonem i oczami. Gdy w szystko o d g ad ł, sam zb lad ł ja k chusta. G niew straszny wrzeć w nim począł.
S ta ra pani Rougon nie w zruszyła się bynajm niej. W idząc, że na ten raz w szystko przepadło, zeskoczy ł a z k rzesła i nie czyniąc naw et aluzyi do uczynku, na którym syn ją sch w y tał, rz e k ła :
— To ty?... nie chciałam ci przeszkadzać. P rz y szłam , by uścisnąć K lotyldę; lecz widzę, że blizko dw ie godziny zasiedziałam się u was, uciekam n a ty c h m iast. Muszą się niepokoić o mnie w domu... Do w i dzenia, do n ie d zie li!
Sw obodna, uśmiechem pożegnała syna i w y szła,ao n s ta ł jeszcze niemy i mimo w szystko, z szacunkiem
przed m atką. O ddaw na milczeniem i szacunkiem m at k ę sw ą otaczał, wym ógłszy to na sobie dla uniknięcia objaśnień, które m ogły być bolesne, b a ł się ich Pascal i starannie unikał. Znał m atkę sw ą dobrze, w szystko jej przebaczał, dzięki swej to lerancyi człow ieka w ie dzy, uw zględniającego p raw a dziedziczności, w pływ y otoczenia i okoliczności. W reszcie m atką b y ła jego i to w ystarczało; mimo bowiem strasznych odkryć, j a kie poczynił, b a d ając szczegóły życia członków swej rodziny, z d o łał zachow ać dla nich wiele serdecznego ciepła.
Po w yjściu m atki, gniew P ascala sp a d ł cały na K lotyldę. O dw róciw szy oczy od M arcyny, u tk w ił j e w dziewczynie, k tó ra śm iało p a trz a ła na niego, jak b y mężnie c h ciała przyjąć na siebie całe brzemię zaszłych okoliczności.
— Ty! ty! — w yrzekł wreszcie.
C hw ycił ją silnie za rękę, sp raw iają c jej ból w ielki, lecz K lotylda uparcie p a trz y ła mu prosto w oczy, n ie u g ięta w swej woli, zam knięta w swej myśli przew o dniej. Z achw ycająco p ięk n ą była w ysm ukła, szczupła postać dziew czyny w czarnej, długiej sw ej bluzie; j a snow łosa jej m łodzieńczość, g ład k ie czoło i cienkich k ształtów nos, p e łn a stanow czości broda, wszystko p rzy b rało w dzięk ja k iś wojowniczy, niesforny.
— T y, k tó rą w ychow ałem , w ykształciłem , ty , moja przyjaciółka i sio stra mej m yśli, ty , w k tó rą starałem się przelać serce i mózg mój w łasny! Ah, tak! zbłądzi łem tem, żem cię całkow icie dla siebie nie z a g a rn ą ł, że dozw oliłem , byś część najlepszą swem u Bogu od dała!
— Oh. panie! przestań bluźnić, błagam , przestań bluźnić! — zaw ołała M arcyna, zbliżyw szy już poprze dnio, by część gniew u doktora przyjąć na siebie.
Lecz P asca l dostrzegać się je j naw et nie zd aw ał. K lo ty ld a je d n a teraz dla niego istn iała . Zmienił się pod naw ałą ogarniającego nim całym w zruszenia, m i mo białych włosów i brody, piękna tw arz doktora biła łu n ą m łodości, przyw iedzionej do szału pod srogiem i
pociskam i, w najdroższe uczucia godzącem i. Chwilę
jeszcze stali tak, o g arn iając się wzrokiem wzajemnie, nie u stępując sobie, p atrząc oko w oko.
— Ty! ty! — powtórzył jeszcze wzburzenia pełnym głosem .
— T ak , ja!... Dlaczegóż, m istrzu, nie m iałabym c ie bie kochać tak, jak ty m eie kochasz? I dlaczegóż, w ie rząc w grożące ci niebezpieczeństw o, nie mam się s ta rać o potrzebny tobie ratunek? Dlaczego trw ożysz się nad myślami mojemi i chcesz mnie skłonić, bym m y śla ła podług twojej chęci?
N igdy jeszcze K lotylda tak jaw n ie nie w ystąpiła do buntu.
— Ależ ty dziecko jeszcze jesteś, dziewczyno, ty n ic nie wiesz i nie znasz!
— Mylisz się w swej zarozum iałości, bo mam duszę, o której rów nie, ja k ja, sam wiedzieć nic nie możesz!
P a s c a l puścił rękę K lotyldy, zatoczył ruch wielki ku niebu i n a stą p iła zadziw iająca w swym rodzaju ci- sza, bo pełna słów pow ażnych i bezużytecznych, czczych zdań, utarczek, których doktór starannie uni kał. G w ałtow nem szarpnięciem otw orzył okiennicę
środkow ego okna, słońce chyliło się ju ż ku zach o d o w i i w sali zmrok zapadać poczynał. N astępnie w rócił na miejsce poprzednio zajmowane.
Lecz K lotylda zap ragnęła pow ietrza, przestrzen i i podeszła ku otw artem u oknu. Ognisty deszcz słone czny u stą p ił teraz ostatnim blaskom rozpalonego, lecz blednąć ju ż poczynającego nieba; ziemia żarem jeszcze p łonęła, zionąc gorącem , ja k b y sp rag n io n a oddechu
w ieczornego. *
W dołe ta ra su w idniały szyny kolei żelaznej, zabu dow ania dw orca i przystani; dalej, sznur drzew snuł się przez rozległą, w yschłą płaszczyznę, znacząc bieg rzeczułki la Viorne, po za nią w znosiły się pagórki Sainte-M arthe, ziem ia ich czerw ona u sian ą b y ła drze wami oliwnemi, liczne m ury pow strzym yw ały ob su w anie się g ru n tu i ciągnęły gradusam i w zdłuż w ysoko ści ścian o szczytach, p o k ry ty ch ciemnym borem so snowym; zataczał się tu widok w am fiteatr obszerny,
słońcem oblany, ceglastą sw ą barw ą odbijający
o ciemną koronę lasów, zieloną frendzlą odcinających się na niebie. Na lewo rozw ierały się wąw ozy de la S eille; olbrzym ie łom y żółtych głazów stoczyły się na g ru n t krw aw ej barw y, wyżej sterczały sk a ły , tuż je dna za d rugą, ja k b y mur forteczny, lub g ro b la olbrzy mów; na praw o, u skraju doliny rzeczki V iorny, roz siadło się miasteczko Plassans, coraz wyżej piętrząc różowe w yblakłe dachy, ściśnięte na wzór starych grodów , gdzieniegdzie tylko strzelało w śród domostw w ysokie drzew o a nad wszystkiem panow ała w yniosła w ieża Ś go S aturnina, sam otna i pogodna, zanurzona ca ła w przezroczyste blaski zachodzącego słońca.
— Mój Bożel ja k ż e strasznie trz e b a być zarozum ia łym — rzek ła pow oli K lo ty ld a—by wierzyć, że w szyst ko ująć można w rękę, w szystko zbadać i poznać I...
P a sc a l wszedł w łaśnie na krzesło, by przekonać się bliżej, czy żadnej nie b rak u je teki. N astępnie podniósł szczątki rozkruszonego upadkiem m arm uru i położył n a półce a g d y szafę zam k n ął energicznym ruchem , tym razem klucz w łożył do kieszeni.
— T ak , trzeba się sta rać jak n aj więcej zbadać, lecz przedew szystkiem należy pam iętać o tem, by nie za p rzątać sobie głow y niepotrzebnie rzeczami, k tó ry ch nigdy znać się dokładnie nie będzie.
M arcyna znów zbliżyła się ku K lotyldzie, ja k b y w chęci u trw alen ia jej w walce i d odania otuchy, że we dwie bronią w spólnej spraw y.
P ascal teraz dopiero ją sp o strzeg ł i poczuł, że obie złączyły się w celach podboju. Po la ta c h całych ci chych zabiegów , tłum ionych napaści, wojna w ypow ie dzianą w ięc zo steła otw arcie, n a stą p iła sro g a chwila, w której mąż nauki widzi najbliższe dla siebie istoty przeciw sobie zwrócone. N iem a gorszej m ęczarni, ja k czuć w około siebie zdradę, być podpatryw anym , w y właszczonym, unicestw ionym przez tych, których się koch a i którzy kochają!
N agle m yśl ta jasno się zary so w ała w um yśle P a s cala.
— S jed n ak , wy mnie koch acie, więc czemu?... Oczy k o b iet zaszły łzami, posm utniał doktór, mimo uroku kończącego się dnia pogodnego. W esołość i d o broć P a sc a la try sk a ły n atu raln ie w raz z nam iętną m i ło śc ią d la życia.
— M oja d roga K lotyldo i ty , poczciw a M arcyno, postępujecie tak dla mego dobra? W szak praw da? Ale niestety, jak że nieszczęśliw ym i będziem y wszyscy 1
N azajutrz, K lotylda zbudziła się przed szóstą zrana. U dała się n a spoczynek pogniew aw szy się z Pascalem , i u n ik ając się nawzajem . O budziła się tera z pod niemiłem wrażeniem , dokuczało je j głuche zm artw ie nie, ro d ziła się w niej przeto chęć natychm iastow ego pogodzenia się, by co prędzej zwalić ciężar, tłoczący jej serce.
Żywo w y sk o czy ła z łóżka i po b ieg ła odem knąć okiennice u dw óch okien sw ego pokoju.
Słońce ju ż było w ysoko i wdarło się teraz dwoma złotemi pasami. P okój, ja k b y zbudzony z uśpienia, w ionął cały tchnieniem m łodości a ja sn y poranek p rzyniósł doń w esoły, orzeźw iający chłodem pow iew ; dziew czyna w róciła od okna i sia d ła w zam yśleniu na brzegu łóżka, w ązka koszula, o p in ająca ciało, w iotszą j ą jeszcze czyniła, obnażając sm ukłe nogi, uw ydatnia ją c zręczną kibić o piersiach o k rą g ły ch , o szyi, r a m ionach, rękach drobnych i jak b y utoczonych; ciało m iała prześliczne, białe, ja k m leko, jedw abiste, g ła d kie nieskończenie delikatne. W epoce, zwanej wie kiem niew dzięcznym , u K lotyldy trw ającym od la t dw unastu do osiem nastu, w ydaw ała się zbyt w ysoką, niezgrabną w ruchach, lu b iła w tedy, ja k chłopiec, drapać się na drzew a. Potem , z tego stw orzenia o p łci nieokreślonej, w yłoniła się kobieta, p ełn a m iłosnego czaru.
Dom , który zam ieszkiw ała z doktorem , nosił
•w swej budow ie piętno zeszłego stu lecia, m usiał być w szakże na nowo um eblow any za pierw szego ce sarstw a, gdyż ściany pokoju K lotyldy pokryte były płóciennem obiciem, malowanem w głow y sfinksów, w ychylające się z g irlan d zielonych liści dębow ych. T ło obicia było kiedyś czerw one, teraz spełzło na ko
lo r różow y, w padający nieco w żółtaw y. T akież same firanki o taczały okna i łóżko, przez pranie wszakże p o b lak ły jeszcze w idoczniej. W y p ło w iała b arw a p u r p u ro w a obicia odblaskiem ju trz e n k i być się zdaw ała, zlew ając się w tony miękie, delik atn e. Łóżko było n ieg d y ś do obicia dopasow ane, lecz tak się latam i zu żyło, że dziś K lotylda sy p ia ła na innem, z sąsiedniego pokoju pożyczonem, lecz i to nosiło na sobie piętno epoki pierw szego cesarstw a, nizkie i szerokie, z m a honiu, z ozdobami mosiężnemi, na czterech sw ych ro gach unosiło głow y sfinksów, podobne do tych, ja k ie b y ły na obiciu. R eszta um eblow ania również b y ła d o brana; w ielk a szafa z filarkam i, kom oda z białym m ar m urowym blatem , okrążony m g a le ry jk ą , wysokie lu stro, m onum entalnych nieom al rozm iarów , kuszetka o w ydłużonych, sztyw nych nóżkach, krzesła o grzbie ta c h prostych, w form ie liny. K ołdra tylko, rzucona w nogach łóżka, rozw eselała m ajestatyczność um eblo w ania barw n ą sw ą k w iecistą m atery ą jed w ab n ą, p o chodzącą niezaw odnie z jak ie j starej spódnicy z cza sów L udw ika X V -go; łóżko stało pod ścianą, n a p rz e ciw okien; stosy poduszek, rozrzuconych po kuszetce, do d aw ały jej miękości; s ta ły jeszcze dw ie etażerki
i stolik, przybrany w w zorzystą, starośw iecką, je d w a bną m ateryę, w ypadkiem odnalezioną gdzieś na spo dzie szafy.
K lotylda w ciągnęła w reszcie pończochy i zarzuciła b iały pikow y szlafroczek; końcem nóg znalazłszy sza re płócienne pantofelki, o z u ła je m achinalnie i p o b ie g ła do przyległej um yw alni, m ieszczącej się w pokoju z oknam i wychodzącem i na d ru g ą stronę o /ro d u . G u stem K lotyldy w ybrane obicie z dym ki szarej w nie bieskie paski, p rzy k ry w ało ściany, gotow alnia, dw ie szafy, k rzesełk a były z p ro steg o sosnow ego drzew a. Mimo swej prostoty, pokoik tc h n ą ł wdziękiem, wymo w nie św iadcząc o wrodzonej kok ietery i niewieściej tej, k tó ra go urządziła. P o ciąg do zalotności rozw inął się w K lotyldzie rów nocześnie z pięknością. Pozostało w niej jeszcze coś z dawnej sam owoli chłopięcej, lecz coraz w yraźniej b ra ła przew agę czułość kobieca, p ra g n ąca uczucia wzniecać i podzielać. K lotylda, w śród nieograniczonej niczem sw obody, system atycznie n au czyła się tylko czytać i pisać, reszta zaś obszernych w iadom ości nagrom adziła się w je g o głow ie po trochu sam a, w m iarę pom agania wujow i. W ychow aniu K lo tyldy nie przew odniczył żaden plan z góry pow zięty, P ascal bynajm niej nie m iał zam iaru przeładow yw ania jej um ysłu w iedzą, sam a zaś z chciw ością tylko g a r n ęła się do h isto ry i naturalnej, co jej dozw oliło p o znać d o k ład n ie fizyologię cia ła ludzkiego. N ieskazi telność dziew iczą zachow ała, ja k owoc, żadnem do tknięciem niepokalany a stało się to dzięki bojaźliw e- mu, religijnem u oczekiw aniu m iłości, uczuciu, w łaści
wem u każdej kobiecie, by uchroniony d a r całego sw e go je ste stw a złożyć w ofierze mężczyznie, którego ukocha.
W ysoko w łosy zapiąw szy, K lotylda ca ła w w odzie się w y p lu sk ała; następnie, niecierpliw ością pow odo w ana, otw orzyła cichutko drzwi od sw ego pokoju i ua p alcach , bez szmeru, pu ściła się przez salę, w której zw ykle p raco w ała e Pascalem . Okiennice były jeszcze zam knięte, lecz św ia tła w nikało dosyć, by m ogła ro zeznać i nie p o trą cić o rozstaw ione meble. P rz e b y w szy salę, stan ęła pod drzw iam i pokoju doktora, po ch y liła się i słu ch ała, dech w piersi zatrzym ując. Czy w sta ł ju ż ? Co też robić m ógł teraz? W yraźnie p o s ły szała drobne jego stąp an ie, pew nie się u bierał. K lo ty ld a nigdy nie w chodziła do jego pokoju, doktór m iał zwyczaj zam ykania tam niek tó ry ch prac sw oich, uetronność jeg o z a k ą tk a szanowano w domu, jak św ią tynię. P oczęła dziew czynę ogarn iać obaw a, by doktór nie roztw orzył drzw i nagle i nie z a sta ł ją po za niemi; di.m a jej na sam ą myśl bun to w ała się a w ażąc się z uczuciem pokory i pojednania, ja k ie ją tu p rzyw io d ły , K lotylda czuła się coraz trw ożniejszą. Przez chw i lę , chęć corychlejszego pojednania się z Pascalem tak żyw o nią o w ładnęła, że ledw ie pow strzym ać się zdo ła ła , by nie zapukać do drzw i. Lecz kroki doktora po częły zbliżać się w jej kierunku, p ierzchła przeto z s z a lonym pośpiechem .
Do godziny ósmej K lotylda w rzała coraz żyw szą niecierpliw ością. Co chw ila sp o g lą d a ła na zegar, sto ją c y na kom inku. Z egar rów nież był z epoki pierw
sze-go cesarstw a, cały ze złoconesze-go bronzu, unosił na wierzchu Amorlca, w spartego o słu p ek i z uśmiechem sp o glądającego na postać uśpionego S atu rn a. 0 g o dzinie ósmej byw ało zw ykle pierw sze śniadanie, które ja d a ła w stołowym pokoju z Pascalem . W oczekiw a niu zaczęła się ubierać z drobiazgow ą starannością, uczesała się, zm ieniła obuw ie, w łożyła białą, p e rk alo - wą, w czerw one g ro ch y suknię. K w adrans czasu w ol nego jeszcze je j pozostał, przypom niała sobie odda- w na pow zięty zam iar obszycia swej czarnej bluzki k o ronką naokoło szyi, by nadać nieeo strojności tem u zbyt dla niej męzkiemu ubraniu. Skoro ty lk o ósma w ybiła, rzu ciła coprędzej robotę i żywo z pokoju w y biegła.
— P anienka sam a dziś będzie jeść śniadanie — po w iedziała je j spokojnie M arcyna, k rz ątająca się w sto łowym pokoju.
— Dlaczego?
— A tak; pan mnie zaw ołał, bym p o d ała mu śn ia danie i w ziął je przez uchylone drzw i sw ego pokoju. Znów za ją ł się swoim moździerzem i filtrami. Nie zo baczymy go przed południem .
K lotylda zd rętw iała i pobladła. W y p iła mleko s to ją c i w ziąw szy bułeczkę, poszła za M arcyną do ku chni. K uchnia i pokój stołow y zajm ow ały dolną część domu, prócz tego, b y ł tam jeszcze opuszczony dziś s a lon, słu żący obecnie za sk ła d przew ażnie kartofli. Za la t daw niejszych, gdy P ascal tru d n ił się więcej p r a k tyką doktorską, chorych w nim przyjm ow ał; lecz obec nie meble naw et w szystkie przeniesiono gdzieindziej.
Z kuchni w chodziło się jeszcze do pokoju M arcyny, gdzie wszystko lśniło czystością, tak komoda z o rz e chow ego drzew a, ja k zasłane z klasztorną surow ością łóżko, o białych firankach.
— Myślisz, że do k tó r w ziął się do przyrządzania sw ego płynu? — z a p y ta ła K lotylda.
— Nic innego. P a n ien k a wie dobrze, że gdy pana ogarnie ochota fab ry k o w an ia sw oich leków , to jużby nie sp a ł i nie ja d ł a robił.
M arkotność w ielka zaw ład n ęła K lotyldą i cichutko, d la ulgi, szepnęła:
— Ah Boże, mój Bożel
M arcyna p oszła na górę sp rzątać pokoje a K lotyl da, nie w iedząc, co z sobą począć do południa, zroz paczona, zdjęła z k o lk a w sieni parasolkę i wyszła zjeść bułkę w ogrodzie.
O gród i dom d o k to ra P asc a la znany był w okolicy pod nazw ą la Souleiade, blizko siedem naście lat temu, ja k P ascal zak u p ił tę m iejscow ość za dw adzieścia ty sięcy franków , poczem n aty ch m iast się w prow adził, opuszczając domek swój m iejski, w nowej dzielnicy P lassans położony. K upił la S ouleiade po części, by zadow olnić w łasne upodobanie sam otności a po części jeszcze, by dać małej Klotyldzie, k tó rą mu b ia t z P a
ryża p rzy sła ł w opiekę, potrzebną dziecku w iejską sw obodę. Souleiada leżała na w zgórku, tuż po za b ra mami m iasta. R oztaczał się ztąd szeroki w idnokrąg na c a łą dolinę. Kiedyś, la S ouleiade stanow iła w ielką ziem ską posiadłość; g ru n ta, częściowo odprzedaw ane, znikły w reszcie zupełnie; o statn ia część pola zajętą
została pod budynki kolei żelaznej; dziś, pozostał ty l ko dom, otoczony dw uhektarow ym parkiem . N aw et stary dom istn ia ł w jednej już tylko połow ie, pożar zniszczył d rugą. P ozostałe skrzydło stanow iło czworo bok o pięciu oknach frontow ych i czerwoną dachów ką
pokrytym szczycie. D októr k u p ił dom w raz z m ebla mi, nie zm ienił w nim nic, mur tylko, p ark okalający, kazał napraw ić i uzupełnić, by spokojnie módz za m knąć się u siebie. K lotylda rozkochana b y ła w tym za k ątk u , stanow iącym ja k b y królestw o oddzielne; ma łe ono, w dziesięć m inut obejść je można było, m iej scami jednak nosiło ślady minionej swej św ietności.
D zisiejszego ran k a naw et piękność p arku nie przy niosła u lgi Klotyldzie. W pierwszej chw ili p rzeszła się po ta ra sie przed domem. Po dwu przeciw ległych jego krańcach wznosiły się w iekow e cyprysy, ja k o l brzym ie pochodnie, w idzialne d la oka na trzy mile w promieniu. S padzistość w zgórza ciąg n ęła się aż do toru kolei żelaznej; gdzieniegdzie mur, z polnych k a mieni sk lecoay, podtrzym yw ał czerw oną glebę p a g ó r ka; na utw orzonych w ten sposób olbrzym ich stopniach krzaki winne zm arniały a długie szeregi drzew o li wnych i m igdałow ych nędzną i n ik łą m iały postać.
Nużące już było gorąco a ja sz c z u rk i, w ygrzew ające się na słońcu, rozpierzchały się w szczeliny za zbliże niem K lotyldy. W reszcie, ja k b y zmęczona rozległością horyzontu, dziew czyna przebyła sad i ogród w arzy wny, pielęgnow any przez s ta rą M arcynę, która, mimo la t sw ych podeszłych, ledw ie dw a razy na tydzień w ynajm ow ała pom ocnika do cięższej roboty; K lotylda