j i j C H
«
S
Y
Z
Y
F
.
T a n i e w y d a w n i c t w o d z i e ł
T o m IX.
SYZYF
OBRAZY Z ŻYCIA WIEJSKIEGO.
W A R S Z A W A .
N a k ł a d e m r o d z i n y .
SKŁAD GŁ Ó WN Y
w księgarni St. J. Zaleskiego i S-ki, Szpitalna 5. 1 8 9 9.
^osBOJieiio U,eii3ypoio
Bapuiaßa, ÂBrycTa 19 AHa 1898 ro^a.
f i Od samego ran a organista K ąkolski z dziadem Ł ukaszem i dw om a chłopcam i w iejskim i, pracow ał nad przyozdobieniem kościółka w Bosej W oli. D okładał wszel kich starań, aby w nętrze tego u b o ż u c h n e go, drew nianego p rzy b y tk u w yglądało w spa
niale i gustow nie.
P o d łog a była zam ieciona i posypana św ieżym tatarak iem ; ołtarz wielki p rzy b ra n y kw iatam i i m nóstw em świec, um ajo ny m łodem i św ierkam i i brzeziną. N a stopniach ołtarza rozłożono ogrom ny dyw an, sta ry .ja k św iat, spłow iały i łata n y m iejscam i, ale dyw an. W presbite ry u m podłogę p rzy k ry to
suknem czerwonem .
Łukasz, po drabinie się w spinając, dę bow e w ieńce n a filarach zawieszał; chłopcy osadzali świece w ogrom ne lichtarze, a sam
T. W. tom IX. 1
2 Syzyf.
pan K ąkolski, m ały, p ę k a ty i k u lejący nie co człowieczek, roboty doglądał, dyspozy- cye w ydaw ał, popraw iał, co m u się złem w ydało. Co chw ila cofał się n a środek ko
ścioła, odchodził aż do sam ych drzwi i p a trzy ł zdaleka, ja k i efe k t spraw iać będzie
ta moc zieleni i św iatła.
— J u ż niech pan K ąkolski aby nie w ydziw ia — m ówił Ł ukasz, — w spaniałości większej tu n ig dy nie byw ało i nie będzie. N a Św iętą Annę, kiedy u nas ta k i znaczny je s t odpust i n arodu ty le się zjeżdża, lepiej nie było. Dwie fury św ierków i brzeziny wyszło... nie rach ując ty c h oto kw iatków p achnących...
— M oźnaby jeszcze...
— Ju ż nie wiem co... Chodby m iał sam biskup przyj echad, lepiej nie potrafię i nie m am też z czego. L ich tarzy , ile ty lk o je s t, w szystkie pozwłóczyłem , co do je d n e go. W dwóch pająkach obsadziłem świece, a ja k ty le św iatłości zajaśnieje, to będzie dopiero pięknie, aż oczy od p atrzen ia roz- bolą! Nie wie też p an K ąkolski, o któ rej m ają przyjechać?
— Mówili, że o siódm ej.
— N ajlepsza pora*, a k u ra t o szóstej, przy ponurym dniu, m rok się robi, a o sió dmej całkiem j uż ciem no.
' Klemens Junosza. 3 — I cóż z tego, że ciemno?
— Św iatło się wyda, panie. Nie pier w szyzna mi, znam się n a tem . Trzydzieści la t je ste m tu w obowiązku, to wiem. P a n K ąkolski tego pam iętad nie może, bo nie daw no u nas.
— Niedawno? ośm lat.
— Co to znaczy! P am iętam j a różne wspaniałości. Biskup by ł dw a razy, hrabia z K opiny ślub brał, w rok później m atk ę jeg o chowali. W te d y okna b y ły h e t za k ry te czarnem i szm atam i; k atafalek na
dziew ięd stopni, z oranżeryi b ad y la pach n ą cego naw ieźli furam i, a świec! porachow ad nie m ogłem , bo mi się aż w głow ie pom ą- ciło. Co zliczę dwa sta, to m i się pom yli, i znów liczę, i znów pom ylenie. T ed y da łem pokój. Było, panie, w ted y, było... pań stw a, dziedziców" i n arodu różnego... K tó ra teraz godzina?
— Blizko piąta.
— Tod jeszcze czas. K sięży d o ty c h czas nie widać, a m a ich podobno k ilk u przyjechać.
— Tak. K anonik z Dzięgielewa mowę m a m ieć. W szystko to jedno przecie.
— Ja k to ?
— A czy po pańsku z paradą, czy bez http://dlibra.ujk.edu.pl
4 Syzyf.
p a ra d y po chłopsku, jed n o i to samo, a b y błogosław ieństw o Boże. Co pan K ąkolski ta k pokaszluje? może w edług tego, że n a
słotę się ma.
— A le gdzie tam . G ardła próbuję, czy będę m ógł śpiewać.
— Ola Boga! a czy to pan kied y nie może! W trzeciej wsi słychać, ja k pan K ą kolski głosu dobędzie. Nie pochlebiając, ale takiego organistego, ja k pan, daleko szukad w świecie.
— B ajkiby to były, ale organy sta re. M iechy łatam , ja k mogę, dudom nie poradzę. M ajstrów na to trzeba. Insza d u da nie odpowiada, i rób, co chcesz! D ziś próbowałem tego m arsza, co Ł uk asz wie.
— I co?
— A no p ięk n y , ale parę tonów będzie brak.
— Zaw żdy, ja m yślę, że się ludzie po znają. B yw a człow iek bez ręki, może b y ć i m arsz bez tonu, a choćby i bez dwóch.
Kąkolski ręce rozstaw ił.
— R ady na to nie m am — rzekł. — Za gram , ja k m ożna, i m yślę, że zagram pięknie.
— Spodziewać się—rzekł dziad—h u k u będzie dość.
Klemens Junosza.
K ościółek stał na wzgórzu, k tó re nad okolicą panowało; okolica b y ła sm utna, a le ładna; łąki, pola, m ałe pagórki, gaje, b y stra rzeczułka, dokoła lasy. W śród pól i łąk wioski, folwarczki, parę w ysokich, czerw onych kom inów fabrycznych, m ły n n a d rzeczką, k ilk a w iatraków na w zgó rzach.
Bosa W ola znajdow ała się na n a jw y ż szym pu nkcie okolicy. Można było z tego p u n k tu obejm ow ać w zrokiem cały h o ry zont, widzieć wozy i bryczki, toczące się po drogach, ludzi na polach, bydło na p a stw iskach.
M rok zapadał szybko, j a k zw ykle na jesien i. O bejm ow ał ziemię, rozścielał się na płaszczyźnie, k ry ł w sobie drzewa, do m y, w iatraki, szarzał coraz bardziej, czer niał aż wreszcie wrszystko ogarnął, prócz błyszczących w oknach siedzib ludzkich św iatełek. Było ciem no i cicho, drew niana w ieży czk a kościoła u k ry ła się w cieniach nocy, ani je d n a gw iazda nie przyśw iecała n a niebie.
Ł ukasz m iał racyę, przepow iadając słotę, bo chm ury zasłoniły całe niebo. N a gle od stro n y lasu zajaśniało.
Blask był czerw ony od smolnej pocho http://dlibra.ujk.edu.pl
dni, k tó rą trz y m ał człowiek, ja d ą c y na k o niu; za tą pochodnią ukazała się druga, trzecia czw arta; dalej kilka powozów z la tarniam i, bryczki i znów pochodnie. W św ie tle tern w idać było pędzące w yciągniętym kłusem konie, sy lw etk i ludzi na bryczkach, od czasu do czasu rozległ się trzask długich biczów i naw oływ anie woźniców.
Łukasz, ujrzaw szy tę św iatła, co p rę dzej do kościoła pobiegł i świece zaczął za palać. Kąkolski z szafy dobyw ał n a jb o gatszą kapę, z plebanii kilku księży n a deszło.
W nętrze kościółka przy ośw ietleniu isto tn ie bardzo ładnie w yglądało; napełniał je zapach św ierkow ych gałęzi, k tó ry c h cienie w fan tasty czn y ch zarysach k ład ły się na ścianach, ołtarzach i posągach. N a w et w ypłow iały dy w an bogato się przy ośw ietleniu w ydaw ał.
N iebaw em przed bram ą ogrodzenia k o ścielnego zadudniły koła, w przedsionku dał się słyszeć odgłos kroków i szelest su k ien kobiecych.
W n et też z pod g ru b y ch palców K ąkol- skiego, k tó ry po bohatersku zaatak o w ał klaw iatu rę i w szystkie pedały, rozległy się dźwięki im ponującego m arsza. W irtuoz
Klemens Junosza. 7
z Bosej W oli zdobył się n a zn ak om ity p o mysł: zam iast dwóch b rak u jący ch tonów potrzebnych, dał trz y niepotrzebne, i w y w ołał effekt nieopisany.
Orszak z przedsionka zbliżał się do oł tarza.
N aprzód szli panow ie starsi, czarno u bran i i panie, w jed w a b n y ch sukniach, m łodzież w yfraczona i panienki w powie w nych tarlatan ach : w szyscy ugrupow ali się na stopniach ołłarza, pozostaw iając wol ne m iejsce. G rom adka ciekaw ych w ieśnia ków cisnęła się także.
Po niejakiej chwili, ukazała się m łoda osoba w białej sukni, z m yrto w y m w ień cem n a głowie, z długim , przezroczystym welonem, osłaniającym je j prześliczne ra m iona. Szła śmiało, prom ieniejąca rado ścią, szczęściem i niezw ykłą urodą. O parta n a ram ionach dwóch braci, zbliżała się do ołtarza pew nym krokiem , a doszedłszy do stopni, u k lęk ła i podniosła w górę duże, czarne oczy, ja k g d y b y tem spojrzeniem Bogu podziękow ań pragnęła, że spełnia je j m arzenia.
Za nią dwie panienki, również biało ubran e, w iodły m łodego człow ieka, k tó ry spoglądał tak , jak b y , co najm niej, św iat zdobył i niesłychane trudności pokonał.
8 Syzyf.
Zapew ne, że jakieś przeszkody byc m u siały, bo siw y pan, ojciec pięknej oblubie nicy, ze zm arszczonem czołem i, ja k b y nie chętnie, do ołtarza się zbliżał, a m atk a p a
na m łodego m iała pełne oczy łez.
Po k ró tk iem przem ówieniu, ksiądz za intonow ał „Yeni C reator”, K ąkolski p o tę żnym basem w tórow ał m u z chóru, poczem młodzi przysięgli sobie miłośó aż do śmierci.
W racano od ołtarza przy dźw iękach m arsza, państw o młodzi prow adzili się pod ręce, praw dziw ie młodzi, silni, rw ący się do życia, szczęśliwi.
Z daje się, że dokoła siebie nie w idzieli nic, nie słyszeli życzeń, jak ie im składano. Co ich to obchodziło? co dla nich istniało, prócz szczęścia?
Stanow ili urodziw ą parę, pobrali się z czystej, bezinteresow nej miłości, p a trzy li w przyszłośó śmiało, ufni w swe siły, w moc ducha. On byłby gotów , nie- ty lk o los przeciw ny, ale całe piekło wy- zwad do w alki; ona, o parta na jeg o ram ie
niu, poszłaby wśród niebezpieczeństw n a j w iększych, bodaj na kraj św iata, pew na, że je j się nic złego nie stanie.
Ufali sobie naw zajem , w ierzyli w siły w łasne. Nie istn iały dla nich niebezpie czeństw a, ani przeszkody.
Klemens Junosza. 9 On m iał lat dw adzieścia sześć, ona dzie w iętn aście—dopiero im słońce życia w scho dziło. W schód te n b y ł pogodny, b og aty cudow nem i blaski. Z alew ał ich potokam 1 zło ta i p urpu ry. W św ietle jeg o prom ieni’ w szystko w ydaw ało się barw nem , wspania- łem , uroczem . U pajali się pięknością tego wschodu; nie straszył ich m ożliw y żar po łudnia, nie trwożył}’- burze, nie lęk ali się szarego, posępnego zachodu.
Nie m yśleli o nim w cale.
Z nali się dziećmi jeszcze. Bawili się kw iatam i, gonili w spólnie m otyle, rośli i miłość rosła razem z nimi, aby później dziecięcą przy jaźń i sym p aty ę zastąpić.
Gdy po k ilku lata ch rozłączenia, po d czas któ ry ch on n au kę swą uzupełniał, spo tk a li się znowuż w Jaw orów ce, byli bardzo onieśm ieleni. Nie w iedzieli, ja k mówić do siebie: Ja siu i M aniu, ja k daw niej? czy też: panie i pani? W ybrali drugie, ale ten pan i ta pani z trudn o ścią przechodziły im przez u sta i b y ły nieznośnym dodatkiem . T o le ro w ali go je d n a k przez rok cały — aż raz, w alei lipow ej, tam , gdzie ogród się kończy, a łąka zaczyna, przyszli do przekonania, że to niepotrzebne, że, kochając się, m ożna sobie naw zajem mówić po im ieniu.
K ochając się-, więc się kochali. Bezwą- tpienia! Dowiedzieli się o tem przypadkiem . On wziął je j rączkę i do u st rozpalonych przycisnął; ona czuła, że ręk a jej drży, bez żadnej widocznej przyczyny. Jem u b yło bez niej sm utno, a gd y on nie pokazał się przez trz y dni w Jaw orów ce, M arynia m ie j sca sobie znaleźć nie m ogła. Przyszli do przekonania, że jed n o bez drugiego żyd nie może — i uw ierzyli w to święcie. Ojciec jej nie podzielał tego zdania i nie chciał n a
m ałżeństw o zezwolid.
— Jesteście oboje nie bogaci — m ó wił, — co was czeka?
— Szczęście — szepnęła córka. — Bieda — odrzekł ojciec.
I w długiej, długiej rozmowie persw a dował pięknej M aryni, prosił, nam aw iał, błagał wreszcie, żeby sobie tę miłośd z gło w y w ybiła.
— Dla was obojga lepiej to będzie — tłóm aczył: — ty znajdziesz człowieka; k tó ry cię pokocha i dostatk am i otoczy; on również spotka panienkę, k tó ra lepszą, niż ty , będzie p a rty ą dla niego. P ięk n o ść w ię
dnie, a miłośd przem ija, m oje dziecko... O burzyła się n a to, powiedziała, ze uczucie uczuciu nie równe, a to, k tó re w jej
Klemens Junosza. 11
sercu m ieszka, niew zruszone i niezm ienne je s t, że ta k jeszcze nik t nigdy nie kochał
i kochać nie będzie.
Ojciec persw azyj i próśb nie zaprzestał, owszem, jeszcze je częstszem i uczynił; ale gdy, zam iast uległości, znalazł łzy, g d y Ma ry n ia m izernieć i blednąc zaczęła, g d y p o w iedziała w yraźnie, że nie przeżyje rozłą czenia, m achnął ręk ą i rzekł:
— N iechże się J a ś oświadczy, skoro szczęście swoje w tem widzisz.
I oto J a ś oświadczył się, odbyw szy po przednio dysputę z m atk ą swoją, która, m niej więcej takie same, jak ojciec M aryni, m iała poglądy. J a ś m atki nie straszył, nie w ojow ał z nią łzami, lecz jed n em z a p y ta niem j ą pobił.
— Czyś nigdy nie kochała, m ateczko? Czy ona nig d y nie kochała? a ojciec J a n k a , jej mąż, te n niegdyś ta k piękny, dzielny, waleczny! P ięć la t ty lk o z nim żyła, bo zginął n a wojnie, ale te la ta b y ły najpiękn iejszą epoką jej życia i pozostały sk arbnicą w spom nień na długi czas w do w ieństw a i osam otnienia.
Czy ona kochała? przecież tej miłości grób n aw et nie przerw ał, pozostała je j w ier ną, aż do siw ych włosów, przechow yw ała
jej w spom nienie ze czcią religijną prawie. B yła m łodą i piękną, ubiegano się o je j rę kę — ale napróżno, — nie zdjęła ju ż nig dy czarnej sukni, odrzuciła pokusy wszelkie, 0 cieniu ukochanym m yśląc.
I syn je j pyta: czy ona kochała?! — N iech cię ta k M arynia kocha — od rzekła, — ja k j a tw ego ojca.
Nie oponow ała ju ż więcej, lecz podwo iła pracę, urządzała m ieszkanko dla dzieci.
Ojciec p ann y liczył, że czas sprzym ie rzeńcem m u będzie, że może się to m ałżeń stw o odwlecze i rozchw ieje. Dom otw orzył, gości spraszał, m łodzi ludzie w Jaw orów ce bywali, lecz kom binacye ojcow skie nie przy d ały się na nic. M arynia baw iła się ch ę tnie, tańce jej przyjem ność spraw iały, ale J a n e k n a każdej zabaw ie być m usiał — 1 skończyło się n a tam , że K ąkolski m arsza w eselnego na zdezelow anych organach ode grał.
O statnie to n y tej kulaw ej m elo dy i u ci chły, św iatła dziad pogasił, kościółek w m ro kach nocnych stan ął — a n a drodze z a ja śniały pochodnie, z a tu rk o ta ły bryczki i p o wozy i potoczyły się przez las ku Ja w o ró wce. Czerwone blaski św iateł k ład ły się n a k o n arach sosen, ośw ietlały krzaki le
szczyny i paproci, p tactw o budziło się na gałęziach i uciekało spłoszone.
P ań stw o młodzi razem w jed ny m po wozie siedzieli. T y le m yśli cisnęło im się do głowy, ty le m ieli do pow iedzenia sobie, i... słów im brakło. On ujął ją za rękę, ona oparła głów kę na jego ram ieniu, i tak , m il cząc, przebyw ali drogę pełną cieni, św iateł, fan tasty czn ą niezw ykłe.
Dokąd ich ona zaprowadzi?
Do Jaw o rów k i na wesele, później do dom u Ja n k a , do Staw isk, a dalej w p rzy szłość nieznaną, w odm ęt życia...
Chlebem i solą p rzyjęto ich na progu. Ojciec M aryni, choć przeciw m ałżeństw u oponował, jed n a k , ju ż po fakcie spełnio nym , pogodził się z losem . Zresztą, zięciowi nie m ógł mieć nic do zarzucenia, prócz nie- św ietnego stan u m atery aln eg o . Nie zb ro dnia to przecież.
U całow ał go i pobłogosław ił. — Kochaj j ą — rzekł — i szanuj. W esele odbyło się po w iejsku, bez n ad zw yczajnej w ystaw ności, ale ze szczerą ochotą,- do białego dnia tańczono. N aw et starsi panowie, ukończyw szy pulkę, przy pom nieli sobie daw ne czasy i puścili się w pląsy.
Klemens Junosza. IB
14 Syzyf.
N a drugi dzień państw o m łodzi odje chali do Staw isk; m atk a J a n k a w yprzedziła ich o kilka godzin, aby synow ę na progu starego dw orku przyw itać.
J e s t dom, w k tó ry m osobliwego nic nie ma. D rew niany, poczerniały od staro ści, nizki; podw aliny w ziemię, zda się, wro sły, na dachu m ech się pokazuje, w szybach okien ty le la t przyglądało się słońce, że przepaliły się i w yglądają, j a k spłow iałe,— są je d n a k ludzie, któ rzy pow iadają, że te n dom je s t piękny.
W ew nątrz nie*zdobi ścian jeg o ani m a low anie, ani bogate tap ety , pokoje są nizkie, podłogi z p rostych desek sosnow ych, tu i owdzie łatan e, piece ze starośw ieckich k a
fli zielonkow atej barw y, kom inek ceglany; nie masz nic takiego, coby zapew niało kom fort, żadnego przedm iotu zb y tku . M eble starośw ieckiego fasonu, Włosienicą k ry te, k ilk a portretów , nam alow anych nieudolną
ręką, białe firanki w oknach, troch a k w ia tów ,—a je d n a k są ludzie, k tó rzy pow iadają, że ten dom je s t najw ygodniejszy.
G dyby tę chałupę rozebrać i sprzedać n a drzewo i cegłę, to może ja k i chłop dałby za nią sto rubli z w ielkim targiem , a m oże i nie, — a je d n a k są ludzie, którzy u trz y m ują, że ten dom je s t najdroższy, że każda w nim belka, każdy gwóźdź, każdy g ra t nie m a ceny...
Dla czego? Cóż w nim jest?
Może ruchom ości? Może ten kantorek gdański z czarnego drzew a z m nóstw em szufladek i sk ry tek , może zegar szafkowy, k tó ry cały k ą t sobą w ypełnia, może w ielka ław a dębow a i stół ogromny, może te por tre ty nam alow ane niezdarnie, płasko, z w a dam i ry sunku i ko lo rytu ? może nareszcie poczerniały w izerunek M atki Bożej, co od dw ustu la t podobno wisi na ścianie?
Alboż j a wiem!
Szafy odwieczne, g ra ty stare, fotel skó rą obity, ciężki, z ogrom nie Wysokiem opar ciem, dyw an tu reck i, trochę sreber, p ap ie rów zbutw iałych.
Nie oddaliby tego za żadne skarby, ta k im to drogie było.
Klemens Junosza. 17 G dyby zapytać m atki Jan ka, powie działaby, że w ty m dom u nie m a nic, prócz pam iątek, że o te ściany odbijały się okrzy ki radości i ję k i sm utku, że tu dziadkow ie i dziadkow ie dziadkówr rodzili się, żyli i um ierali, a przez to właśnie dom ek nie m a ceny.
B yw ają i takie uprzedzenia.
Ogród, k tó ry się za dom em rozciąga, tak że m a m nóstw o pam iątek. P o d cieniem jeg o sta ry c h lip ig rała dziatw a, szeptali narzeczeni, opowiadali daw ne dzieje starcy. Co rok w y ra sta ły nowe liście, ale pień i k o n a ry b y ły te same. Toż i z dom em ; pokolenia m ijały , a on stał. Tulił w sw ych ścianach dziadów i wnuków , widział kole bki i tru m n y .
W ogrodzie do każdej gruszy, do ja b ło ni każdej b y ła przyw iązana ja k a ś legenda, a g d y b y m ogły przem ów ić te ław ki z cio sowego kam ienia, te altanki, w zw ojach dzikiego wina i pow oju tonące!... te św ierki, k lony, graby i dęby!
Gdy wdosna przyszła, gdy się te d rze w a zielonością po kryły, g d y zapachniały bzy — prześlicznie tu było. Dom to nął w zieleni, słońce z trudn o ścią przeciskało
T. W. tom IX. 2
18 Syzyf.
prom ienie swe przez gałęzie, słowiki przy śpiew yw ały w gęstw inie...
Do tego to starego dom u w eszła młoda para, i, zdaw ało je j się, że drzwi raju otw o rzy ły się przed nią. M atka p rzy jęła ich po całunk am i i błogosław ieństw em , służba do brem słowem i życzeniem .
Nie odbyw ali podróży poślubnej, nie dążyli do pięk n ych krain, by się zachw ycać w spaniałem i w idokam i gór, lub morza; w głow ach im to naw et nie postało. N a co? Szare niebo jesien ne wydaw ało i m s i ę j a - snem , płaski krajobraz m alow niczym , ni- zki dom ek zaczarow anym pałacem . K o c h ali się.
Jej ta k było ładnie w skrom nej sukien ce, w fartuszku gosposi, z kluczykam i u pa sa. O bjęła odrazu zarząd dom em , a m atk a cofnęła się d y sk retn ie n a plan drugi.
Młoda gosposia niecierpliw ie oczekuje na męża, k tó ry do gospodarstw a pójść mu siał. Nieznośne stodoły i obory! nieznośne szare zagony na polach, k rad n ą chw ile szczęścia. K radnie je też ekonom , sta ry nudziarz, k tó ry co m om ent z ja k ą ś wiado m ością przychodzi, k rad ną parobcy, fornale, gajow i, żydzi, k tó rzy za kupnem zboża
19 przyjeżdżają*, w szyscy ja k b y zmówili się na to 7 żeby przeryw ać chw ile szczęścia.
Lecz trudno, trzeba się z losem pogo dzić, jesteśm y na dorobku i m am y zbierać. M łoda gosposia postanovvńła to sobie; prze kona ojca, że się m ylił, że nie m iał wcale słuszności. Czy im dziś co brakuje?
J e s t jesień, stodoły pełne, ste rty na polu, m łocarnia po całych dniach warczy, w stajniach, w oborach za drabinam i pełno, a na polu ślicznie się zieleni m łodziutka ru ń ży ta i pszenicy.
Gosposia wie o tem , bo mąż zabrał ją z sobą i obwoził po całem dziedzictw ie, po kazyw ał granice, a przytem opowiadał b ar dzo zajm ujące dzieje swego m ają tk u . Miał tę szczególną własność, że się zm niejszał i zm ieniał figurę. Za dziadka było sto włók z górą, w tem ogrom ny las; za ojca sześć dziesiąt i bardzo duży las; teraz, za syna, trzydzieści i las przetrzebiony, — ale za to w szystko w jed n y m kaw ałku, dogodnej figurze.
J a n e k powiada, że na m ałem gospoda rować łatw iej; m a p rzytem na m yśli ro zm aite ulepszenia: w yszlam uje sadzawki, znalazł m argiel, nawiezie nim pola, osuszy m okre łąki, a na n ieu ż y tk ac h zasieje las.
,20
T rzeb a na to, naturalnie, czasu i k apitału . Pierw szy ta k ja k b y ju ż był, — o drugi n ale ży się p o starać—n a to są przew idyw ane d o chody. Mówi o swoich projek tach , a m ło dziutka żona słucha tego opow iadania, ja k najciekaw szego rom ansu. J a d ą sami, bez stan g reta, okoliczność ta pozw ala im się k ied y niekiedy pocałować, co n iesły ch an ie u przy jem nia dysk u rs o gospodarstw ie.
— W idzisz, M aryniu, — mówi, pokazu ją c n a pola,— tu je s t pusto; nie m a nic i nic być nie może. N iegdyś, w tem m iejscu las rósł, ale go wycięto, przez k ilk a lat potem obsiewano zbożem z lichym rezu ltatem , boć to piasek. My na tem m ieiscu zasieje m y las. Będą tu drzew a rosł;y, może nie dla nas, ale dla dzieci, dla w nuków .
— Śliczna myśl! ty je ste ś genialny , mój J a n k u , — kocham cię!
On dalej p ro jek ta rozw ijał.
— Sadzaw ki w yszlam uję — m ówił, — m argle pow ydobyw am , inw entarza doku pię, zobaczysz, co się z naszego folw arczku zrobi. Będzie zboże, dochody, a dalej, d a lej... stanie gorzelnia, opasy...
— O, nie sądź tylko, że j a z założonemi rękom a siedzieć będę — wezm ę się także do roboty. Czego jeszcze nie um iem , tego
Klemens Junosza. 21 m nie m ateczka tw o ja nauczy. Je ste m z d ro w a i silna...
— T y silna!—rzekł biorąc ją za rę k ę — a cóż ty zrobisz ta k ą kocią łapką7 delik atną, m ięciutką?
— Nie kształt o sile stanow i. Ileż w y p raco w ała m atk a tw oja, chociaż m a rękę nie większą od mojej! Sam mi opowiadałeś, że um iała byó ona panią i sługą. J a chcę w stępow ać w je j ślady. Jesteśm y niebogaci, d orabiać się m usim y — m y dw oje, a raczej m y jed n o , bo j a nie w yobrażam sobie sie bie bez ciebie, a ciebie bez siebie. N ieraz mi dziw aczna m yśl przychodzi do głow y... o to w yobrażam sobie, że Bóg dał nam oboj gu je d n ą duszę. M iędzy nam i nie może być nig d y nieporozum ień i niezgody.
— A jed n ak , niedalej jak wczoraj, za- dąsałaś się na m nie...
— Boś by ł niedobry, nie widziałam cię od ran a aż do samego południa. P rzy zn aj, że ciężko je s t rozłączać się na ta k długo... Mówisz, że dąsałam się na ciebie*, mogło to ta k w yglądać, ale w grun cie rzeczy, było zupełnie co innego, — j a byłam ty lk o sm u tn a , bom się stęskniła za tobą... D ąsy k ró t ko trw ały ; pierw sza w yciągnęłam rękę do ciebie...
22 Syzyf.
Szybko upływ ał czas m ieszkańcom nie* pokaźnego dom u. Zim a b yła ostra i m ro źna, ale pod poczerniałym dachem rozkosz nie i ciepło. G dy w ieczór przyszedł, a pan J a n załatw ił się z ludźm i i dyspozycye n a dzień n astęp n y w ydał, grom adzono się w najw iększym pokoju, przy kom inku, na k tó ry m ogień płonął. Rozm awiano, c z y ta no książki i gazety; czasem gość zajrzały w m iłej pogawędce chw ile szybko biegły. O jciec pani Janow ej dość często p rz y je żdżał i cieszył się szczęściem córki; czasem znów państw o Ja n o w ie z m atk ą sąsiadów odwiedzali. Dni m ijały, niezakłócone ni- czem, szczęśliwe. Było cicho, zgodnie, sp o kojnie; m atk a J a n k a przy lg n ęła do m łodej synow ej całem sercem... nazyw ała ją n a j droższą córką, pieściła... A niech-no k tó rego dnia M arynia w yglądała trochę gorzej, niż zw ykle, niech-no jej buzia p o b lad ła,— ju ż niepokój był w ielki i przerażenie. S ta ruszka z pośpiechem w y d ob y w ała z szafy różne ziółka własnego zbioru, w y p ró b o w a ne, niezaw odne, skuteczne.
K ilka razy naw et, nie dow ierzając u m ie jętn o śc i swej, po doktora posłała.
Klemens Junosza. 28 Ditto, zabaw na figura, trochę dziwak, ale bardzo dobry i szczęśliwy p rak ty k .
Pow ierzchow ność jego nie była z a chw ycająca. Mały, p ęk aty , na k ró tk ich nóżkach, m iał ogrom ną głowę, całkiem ły są, tw arz w ygoloną, nos wielki, gruby, oczy m ałe, zerkające bystro z po za szkieł w zło to opraw nych.
U bierał się z przesadną elegancyą, n o sił kam izelki w k w iaty, obwieszony był brelokam i i łańcuszkam i, na palcach dźw i g ał k ilk a kosztow nych pierścieni, pudrow ał się i m iał o sobie przekonanie, że w y g ląd a j a k Apollo...
Gdy pierwszy raz przyjechał do S ta wisk, znalazł oboje pań stw a i m atkę przy stole, a po przyw itaniu zapytał:
— K tóż tu je s t chory w tem zgrom a dzeniu zdrow ych?
— A ch, panie d o k torze—odezw ała się m a tk a ,—M arynia pom izerniała, w nocy j ą dręczył kaszel, i, zdaje mi się, że m iała g o rączkę.
— O... o, zaraz kaszel... zaraz gorączka! Proszę mi rękę podad. Jestem zachw ycony. P u ls ja k zagarek, możesz pani być dum ną z takiego pulsu. K to tu opowiadał o g o rączce? Śm iać się z tego. Nie u d aje mi
2 4 Syzyf.
się mieć pani za pacyentkę. Czy pam iętasz, pani, jeszcze za panieńskich czasów, tem u z pół roku, na zabaw ie w dom u ojca pani, żartow ała pani ze mnie.
— Nie śm iałabym .
— P a n i nie śm iała, a ja pam iętam . G niew ałem się n a panią i pragnąłem zem sty. O, m yślałem sobie, poczekaj, piękna panno, przyjdziesz na m oje podwórko. Czy będzie potrzeba, czy nie, zaordynuję bańki cięte, synapizm a, w ezykatorye, pijaw ki, że by pani popam iętała doktora...
— Ma pan teraz sposobność — rzekł pan Jan.
— K iedy m nie ju ż gniew om inął i, p ra w dopodobnie, nic nie przepiszę.
— J e d n a k j a jeste m pewna, że M ary nia je s t chora — w trąciła m atka.
— Pow oli, pani dobrodziejko, powoli; choćby była chora, m am y jeszcze czas. Z a ręczam , że to nie je s t ani apopleksya, an i paraliż, ani...
— W iesz, M aryniu — odzwał się p a n J a n — nim ci doktór co przepisze, uprzedź go i zaordynuj m u śniadanie.
— D oskonały jesteś, panie Ja n ie , do konsultacyi; sam H ipokrates nie zd o b y łb y się na lepszą dla m nie receptę.
Klemens Junosza. 2 5 P an ie w yszły, a doktór, zniżając głos, rzekł:
— Szczęśliw y człowiek z ciebie... por w ałeś n ajpiękniejszą pannę w okolicy... chociaż właściwie okolica niew iele n a tem stra c iła.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — rzekł pan J a n brwi marszcząc.
— A, chcę to powiedzieć, że okolica m a dziś najpiękniejszą m ężatkę.
R zekłszy to, doktór roześm iał się, p o kazując dw a rzędy ogrom nych, zdrow ych,
białych zębów.
— Zrobiłeś św ietny w ybór — m ów ił dalej, — każd y ci zazdrości, panie Jan ie.
P anie pow róciły do pokoju, w n et stół n a k ry to i doktór zabrał się do śniadania. J a d ł dużo, opow iadał p rzytem różne n o winki, śm iał się, rozw eselił w szystkich. N aw et ta, dla której go sprow adzono, oży
w iła się i dostała rum ieńców .
— Pow iedz je d n a k , d o k to rz e — zap y ta ł pan J a n , — co w łaściw ie m ojej żonie je st?
— Nie wiem, ja k b y to w yłożyć... W y obraźcie sobie państw o naprzy k ład m łodego lekarza, któ ry , na widok chorego, dostaje nerw owego drżenia-, nie m oże ani jeść, ani
spać, m yśli ciągle o swoim pacyencie; g d y by się nie w stydził, odw iedzałby go dzie sięć rązy na dzień. Później, w m iarę n a bytego doświadczenia, tra k tu je zadanie swoje o wuele chłodniej, spokojniej, a j e szcze później, b o i to się zdarza, zaniedbuje po p ro stu swoje obowiązki, lekcew aży je...
— Cóż to za związek ma?
— A przepraszam . Pozw ólcie mi p a ń stw o przyjść do słowa; dam wam in n y przykład, albo nie, powiem bez p rzy k ła dów, wprost, a powiem to, co wiem z d łu goletniego dośw iadczenia i p rak ty k i. Gdy je ste śm y w szczęściu, gd y nam nic nie bra kuje, wówczas troszczym y się o swoje zdrowie, lub o zdrow ie ukoch an ych , a pó źniej, w m iarę przyb y w an ia innych trosk, niepokojów , kłopotów , kw esty a zdrow ia schodzi na plan drugi, trzeci, dziesiąty, ostatni. Je st to charaktery sty czn e. W pier w szym okresie robim y alarm i w zyw am y lekarza w w ypadkach, na które w ybornie pom aga ru m ia n ek , lub k w iat lipow y—a da- lej, gd y nas życie brzem ieniem przygniecie, ciężkie nieraz cierpienia leczym y kw iatem lip o w y m —a właściwie, nie leczym y ich w ca le. Je st to ch ara k te ry sty c z n e , ale i n a tu ralne, w m oich oczach uspraw iedliw ione
Klemens Junosza. 27 zupełnie. Zaobserw owałem , że im więcej kto m a obowiązków, tern m niej m yśli o so bie i dochodzi z czasem do tego, że zupeł nie o w łasnem j a zapom ina.
M atka w estchnęła.
— Z nałem — m ówił doktór — ojców rodzin, k tó ry m trzeba było m iesięcy odpo czy nk u i system atycznej kuracyi, znałem m atk i zagrożone zupełną u tra tą zdrow ia — py tałem — dla czego nie ratujecie się? O d powiadali mi jednakow o, ja k b y pow tarzając w yuczoną rolę:— Owszem, doktorze, po m y ślim y o tern, ty lk o niechno wpierw Michaś szkoły skończy, niech M undzia za mąż w y j dzie etc... W reszcie stało się, o czem m a rzyli. Michaś przyw iózł p aten t, Mundzia włożyła czepeczek. No, cóż teraz będzie? — p y tałem , — a, dok tork u kochany, jeszcze m usim y się w strzym ać... ale niechno Berka zapłacę. P o B erku przyszedł Icek, po Ick u Szmul, potem M ichaś się żenił, więc trzeba było dla niego zbierać, a ci biedacy sk rzy pieli, cherlali i leczyli się... kw iatem lipo w ym . W ierzcie mi, moi młodzi państw o, żem widział setki takich przykładów , a prze cież nie powiem , żeby sfera moich obser- w acyj b y ła bardzo duża; kręcę się w cia- snem stosunkow o kółku, p rak ty k u ję w p ro
m ieniu trzech do czterech mil. G dybym b y ł poetą, napisałbym epopeję o rum ianku.
M arynia roześm iała się.
— Niech pani to bierze zupełnie n a seryo — rzekł doktór, — m ówię szczerze: poświęcenie, ofiara, zaparcie się siebie nie- ty lk o w poem atach istnieją. W życiu je s t ich m nóstw o; ty lk o trzeb a je um ieó w i dzieć, a j a m am do tego stokroć więcej spo sobności, niż kto inny.
— Nie wiedziałem , że jeste ś poetą, do ktorze — rzekł pan Jan.
— — Chyba poetą od pisania... recept, ale swoją drogą j a poezyę rozum iem i czu ję , a widzę j ą najczęściej tam , gdzieby n ik t nie dom yślił się je j istnienia, widzę j ą w n a j- pow szedniejszej prozie życia. Może to opa czne w idzenie, ale ja tak ie m am i ju ż się nie przerobię. Mnie się zdaje, że m atk a w yrobnica, k tó ra zastaw ia ostatn ią podu szkę z pod głowy, aby chore dziecko r a to wać; że drwal, pracu jący dw anaście godzin na mrozie, ażeby kupić chieba rodzinie, to poem aty piękniejsze daleko i wznioślejsze, aniżeli owe rom anse salonowe przy dźw ię kach m uzyki, w rytm iczn y ch ta k ta c h w al ca... Pierw sze poruszają we m nie serce, drugie spraw iają ból głow y i rozstrojenie
nerw ów . Nie narzucani nikom u mego zda nia, ale też od niego nie odstąpię.
— Do pew nego stopnia masz pan słu szność — rzekł pan Jan .
D októr się roześm iał.
— W sam ej rzeczy — odpow iedział,— m am słuszność aż do stopnia... bezw zglę dnej słuszności.
— J a wiem, że pan jeste ś pesym istą i m izantropem — w trąciła m łoda m ężatka.
— A ni jedno, ani drugie, ty lk o nie kiedy byw am sm utny. Życie m nie n a tak ą n u tę nastraja; ale po cóż ja to mówię? w y brałem bardzo nieodpow iednich słuchaczów . W y , moi państw o, pow inniście być weseli, o wesołych rzeczach m yslec, wesołej mo wy ty lk o słuchać. U żyw ajcie, póki jesteście
młodzi, ty le waszego.
— M ożnaby z tego wnosić, że pan do k tó r przepow iada nam sm u tn ą pizyszłosc, a ja w to nie wierzę, mój Janeczk u.
— I ślicznie pani dobrodziejka robi, tern więcej, że ja nic nie przepow iadam , nie m am się za proroka, mogę miec ty lk o zdanie o tem , co widzę, a widzę przed sobą śliczny poem acik, k tó ry tym czasem je s t sam w sobie skończoną zw rotką, piosenką, m oże w stępem do dalszych, dłuższych
pie-Klemens Junosza. ^
U
ki
fc
30 Syzyf.
śni. W idzę dw oje m łodych ludzi w najpię kniejszej dobie życia. W idzę młodość, zdro wie, siłę i wdzięk, łączy was miłość, koch a cie się oboje szalenie.
— A to p anu kto powiedział? — zapy tała M arynia z przekąsem .
— Pow iedziały mi to wasze oczy i uśm iechy. Zresztą, zakochani m ają ta je m nicę swoją w ypisaną na czołach; ty lk o trzeba um ieć czytać te niepochw ytne i nie- u jęte w kształty literki. J a się znam na t a kim alfabecie, chociaż do m nie w ten spo sób nie pisano nigdy.
R zekłszy to, w stał od stołu.
— Czas na m nie — rzekł. — P an i m am a dobrodziejka niech się nie trw oży, pani Ma- ry a zdrowa, nic jej nie j e s t — zm ęczenie chwilow e, przejdzie bez leków , na co ap te karzow i kieszenie nabijać?
— Serdecznie panu dziękuję, żeś m nie uspokoił, a byłam w takiej obawie. Zostań pan jeszcze! dokąd ta k pilno?
— Spieszę się do katarów , zapaleń, Su chot, tyfusów ... a wieczorem gości m am mieć. M oja pani siostra zaprosiła parę osób... m ają urządzić m ały koncert.
Klemens Junosza. 31 — 0 tak . J e s t to stara panna. Los obszedł się z nią po m acoszem u, poniew aż nie dał je j ani urody, ani m ajątk u . Te dwa m inusy skazały ją na sam otność... Nie m a ją c kogo kochać, pokochała muzykę-, gra też rzeczyw iście dobrze, a że m am y w m ia
steczku am atora-skrzypka i wiolonczelistę, więc urządzają we troje koncerta.
— J a k imię pańskiej siostry? — W łaściw ie pow inno być Ironia... — Ależ takiego nie m a w kalendarzu! — J a wiem, to też mówię, że powinno być, rzeczyw iście siostrze mojej dano imię G racya... przy jej powierzchowności je s t to istotnie ironia.
— O bm awia doktór [siostrę—rzekł pan Ja n , bo ja przecież znam pannę G racyę z w i
dzenia-, bardzo sym patyczna osoba.
— I to prawda. Sym p aty czna ona jest, a na bliższem poznaniu dużo zyskuje. S e r ce złote, c h a ra k te r praw y, dusza zacna. Dziwaczka trochę, ja k sta ra panna..
— P a n ie d oktorze,—rzekła M arynia,— niech pan kiedy siostrę do nas przywiezie; m am nadzieję, że zaprzyjaźnim y się prędko.
— O na praw ie nigdzie nie bywa... http://dlibra.ujk.edu.pl
i — Może dla nas zechce zrobić w y ją te k j a przepadam za m uzyką... fortepian jest w domu! Cóż, w ysłucha pan mej prośby?
— Owszem, sko rzystam y z m iłego za proszenia.
— Siostra chyba niedaw no m ieszka u pana, bo dotychczas nie słyszałam o n iej?
— Od roku niespełna. — A poprzednio?
— Poprzednio, dużoby o tem mówić... M ieszkała i w kraju , i za granicą, i przez k ilk a la t aż w Azyi.
— W ięc to podróżniczka?
— Nie, pani, tylko biedna g u w ern an tk a, k tó rą los rzucał tak, ja k w iatr liściem na jesieni; podróżow ała nie dla p rzyjem no ści, lecz dla chleba. Od daw na prosiłem j ą , a b y porzuciła te n zawód gorzki i przykry? i aby osiadła przy m nie. Nie chciała mi b y ć ciężarem! Z abaw na kobieta, dopraw dy!... pisałem do niej: D roga siostro! j a ty le ż y dow skich języ k ó w oglądam , że dochód mój starczy na to,’ abyś ty dzieciom fran cu sk ie go już nie pokazyw ała; przyjeżdżaj, c h le b a nam nie zbraknie. Nie przyjechała... p rze szło parę lat, zrujnow ała zdrowie do reszty , i dopiero uległa m ym prośbom .
W ięc aż w Azyi b y ła pań sk a sio-str3i^
’ — A tak . Trafiła jej się posada, wzglę dnie k o rzy stn a, więc ju ż bez nam y słu p ra w ie przyjęła.
— P an ie do ktorze—rzekła m łoda m ę żatka, — nie odmów nam tej przyjem ności i zapoznaj siostrę swą z nam i.
Owszem, ale... — Co?
— Siostra m oja, trzeb a pani wiedzieć, m a dość dziw aczne usposobienie. Ona pa nią, zaraz pokocha.
— A cóż w tem złego? i owszem, może pan b y ć pewien, że jej najszczerszą w zaje m nością odpłacę.
— Zastosuję się do pani życzenia, a t e raz byw ajcie państw o zdrowi.
Nie dał się nam ów ić aby został — od jechał.
— Chwała Bogu — rzekła m atk a, — poczciwe doktorzysko! Zdjął mi ciężar z serca, bo, dopraw dy, byłam w obawie o tw oje zdrowie, M aryniu... I wiesz co, dla zupełnej pewności, j a je d n a k zaparzę dla ciebie ziółek od kaszlu. Po w iad am ci, że są cudowne. W ypijesz?
T. W tom TX. 3
Klemens Junosza. oo
34
— Jeżeli to m arnie zrobi p rzy jem ność.
— D ziękuję ci, m o ja je d y n a . Je ste ś poczciwe, dobre, najzacniejsze dziecko. N iech cię Bóg błogosław i, m oja śliczna...
Chcąc odm alow ać Staw iska, ta k ja k w yg ląd ają n a wiosnę, trzeb ab y użyć ty lk o dużo, dużo zieleni, i tę zieleń oblać p o to ka mi św iatła. In n y ch barw, prócz zielonej, zdaleka p rz y n a jm n ie j—nie widać.
Siedziby ludzkie k ry ją się za drzew a mi, szara ziem ia p o k ry ta zbożem lub traw ą, ale w zieleni tej, jed n o sta jn e j na pozór, je s t niesły ch an a rozm aitość, moc odcieni, zmie- n iający ch się w edług tego, c z y j e blaski sło neczne z g ó ry złocą, czy też od zachodu, purpu rą oblew ają. I u k ład a się z tej zielo ności przepyszna m ozajka, n ajbogatsza kom b inacy a tonów ; od tej traw ki bledziu- chnej, co n a nowo żyć zaczęła, od zło taw e go listka w ierzby, od brzóz, płaczek w ie ku isty ch , aż do ciemno-zielonej olchy, do praw ie czarny ch jo d eł. H ojna dłoń n a tu
36 Syzyf.
ry sypie n a to perliste krople rosy, zawie sza je na traw ie i listkach w sposób n iew i dzialny, każe im drgać za najlżejszym po dm uchem w iatru, chw ytać prom ienie sło neczne, baw ić się niem i, m igotać. K aże w szystkim gałęziom , liściom szum ieć i sze m rać harm onijnie, a w ty m szmerze biorą udział zarówno k on ary potężnego dębu, ja k i w iotka trzcina, k tó ra się nad w odą chw ieje.
T a dłoń niew idzialna, po królew sku szczodra, nieograniczona w hojności, rzuca w gąszcze leśne i przestw orza pow ietrzne m oc p ierzastych śpiewaków, zawiesza sk o w ronka nad zagonem , k ry je słow ika w g a ju . Taż dłoń sypie po całej ziemi k w iaty różnobarw ne i w zorzyste, i oto, ja k za ski nieniem laski czarodziejskiej, stroją się g ru sze i jab ło nie biało, niby oblubieńce na g o dy, płoną rum ieńcam i róże, m ienią się łąk i od d robniutkich kw iateczków .
P rzebudź się, ziemio, i żyj! pow iedzia no —i życie zewsząd try sk a, i w onie słodkie b iją w niebo, i pieśni p ły n ą w pow ietrzu... P rzebudź się, ziemio, i żyj — przebudź się, człow ieku, i pracuj.
I oto w ychodzą ciężkie woły n a zago ny. P o ch y liły łby k u ziemi, poddały po
Klemens Junosza. 37 tę ż n e karki pod jarzm a, oparły się na k ró t k ich m u sk u larn y ch nogach, i żelazo pługa w rzy n a się w ziemię głęboko, odkłada d łu gą skibę czarną, pachnącą- świeżością. Za pługiem człowiek idzie, ciężki i spracow any j a k wół, zapada w ziemię spulchnioną, pra- <5ą bezm yślnych zw ierząt kieruje. I oto t y siące takich par wołów i tysiące oraczy t a kich, od wschodu do zachodu słońca kraje ziem ię w różnych kierunkach, spulchnia j ą i porusza — a niebaw em za nim i siew cy pójdą i rzucać będą ziarna z ufnością, że im j e ziem ia z sow itym wróci nad d atkiem .
I poczekaw szy niedługo, nim się srebrny m iesiąc parę razy odm ienił, ju ż te ziarenka w yrosły, ju ż ziemię runią szm aragdow ą po k ry ły , ju ż ta ruń podniosła się wyżej zw ar t ą ścianą, i faluje, kłania się, kołysze pod
tchn ien iem w iatru, ja k morze...
I na w idok ty ch cudów, tak ich przecie s ta ry c h ja k świat, a takich jeszcze m łodych jak wiosna, w człow ieka w stępuje duch le pszy, nadzieja, otucha... Zdaje mu się, że w ty m w ielkim akcie odrodzenia i on, niby pan świata, a w rzeczyw istości robak nę dzny, ja k inne, odm ładza się, nabiera sił św ieżych i z większą śm iałością w przy szłość patrzy. Zdaje m u się, że dola le
38 Syzyf.
psza go czeka, źe ciężar z jego bark spadnie, że stanie się coś, co go podźw ignie i ukrze- pi. Rozpogadza czoło zmarszczone, p rostu je grzbiet od ciężaru życia ju ż zgięty, a w źrenicach m a blask jak iś, ja k b y da row any, a może ty lk o pożyczony od słońca.
P rzed dom em w Staw iskach, przed tern starem dom ow stw em , które się jeg o m ieszkańcom ta k pięknem w ydaw ało i wy- godnem , na traw n ik u igra dw oje dzieci: chłopiec i dziew czynka.
G onią m otyle i zryw ają kw iatki, k tó re opodal na ra b a tk ac h rosną.
Chłopczyk je s t w ątły i bladziutki, o d u żych czarnych oczach; dziew czynka m ło dsza od brata, w strząsa długiem i blond wło sami, pulchna, rum iana, zdrowa. Pierw szy m a około pięciu lat życia, druga trzeci ro czek niedaw no skończyła.
Zm ęczyły się dziatki g on itw ą za m o ty la m i—usiadły. D ziew czynka zaczęła roz mowę.
— Jó ziu — sp y ta ła dziecinnym swoim szczebiotem —dlaczego nas dziś nie w puścili do m am y?
— Bo m am a je s t chora... m oja Zosiu. — A dlaczego m am a je s t chora?
Klemens Junosza. 39
— Bo m am ę boli — A dlaczego j ą boli? — Bo ta k Bozia chce.
— A dlaczego Bozia ta k chce?
— O to się p y tać nie m ożna — ale mo żna prosić Bozi, żeby m am a b y ła zdrowa.
— To j a będę prosiła.
Z łożyła rączki i zaczęła szeptać dro- bnem i usteczkam i. T rw ało to je d n a k bar dzo krótko, gdyż spostrzegła biedronkę i za pragnęła j ą sch w y tać. Owad rozpostarł sk rzydełk a i frunął.
— Niegrzeczny! — zaw ołała — brzydki! nie chciał się ze m n ą bawić.
O burzona, porw ała k am yczek i rzuciła go w stronę, w k tó rą uciekł m ały, centko- w any robaczek.
— Jó z iu — rzekła, — gdzie tatuś? ja do ta tu sia pójdę.
— T atk o je s t w polu, daleko. — To chodźm y w pole.
— Poszedłbym , ale nie wiem, gdzie to pole je st; ta tk o p o jech ał na koniu...
— N a koniu!? — Tak.
— J a b y m też chciała jechać na koniu. Ihaczego nam ta tu ś nie da konia?
40 Syzyf.
— Owszem, da, ale gdy dorośniem y. T a k powiedział.
— To dobrze, j a poczekam , a czy p an na G racya je s t ju ż dorosła?
— J e st.
— A dlaczego ona nie m a swego konia?
— Bo nie chce. Może się boi. — J a b y m się nie bała.
— Bo ty je ste ś odważna, a p an n a G ra c y a nie.
— A ty czy jeste ś odważny?
— J a je s te m —z całą pew nością siebie rzek ł chłopiec:—j a się nikogo nie boję.
— A dlaczego wczoraj uciekałeś przed indykiem ?
— Bo on m nie gonił.
— To po co mówisz, żeś odw ażny, k ie dyś uciekał?
— A tak , uciekałem , bo in d y k m a dziób;—przed koniem nie uciekam , bo koń je s t dobry i dzieci nie goni.
— J ó z iu —rzekła po niejakiej przerwie dziew czynka,— chodźm y do ogrodu, tam są porzeczki.
— A to chodźm y.
Klemens Junosza. 41
kę w eszły do ogrodu, przebiegły k ilk a ła dnie w ygracow anych dróżek i dostały się m iędzy krzaki porzeczek.
Zaledw ie zaczęły obryw ać czerwone grona, rozległ się donośny głos kobiecy:
— Zosiu! Józiu! a gdzieżeście się niebo- żątk a podziały! W ołam i wołam i dowołać się nie mogę. Chodźcieże prędzej, powiem wam coś, hej! dzieci!
— C hodźm y—rzekł Józio,—to K u rpiel- ska nas woła.
K urpielska była to szafarka w S taw i skach-, daw no służyła ju ż w ty m domu; ziestarzała się w obowiązku. Pow ierzcho wność jej św iadczyła, że czasem p raca idzie n a zdrowie. W yg ląd ała babina ja k ćwik, b yła czerwona, otyła, a głos m iała ta k do nośny, że na drugim końcu folw arku m o żna j ą było słyszeć.
U brana by ła dostatnio, ale po w iejsku; now om odnym strojem brzydziła się. Na głowie m iała wielki czepiec z żółtą w stą żką, na ram ionach lekką czerw oną c h u steczkę.
U siłując dojrzeć, gdzie są dzieci, przy słoniła ręką oczy od słońca. Józio i Zosia w ybiegli ku niej.
— P ew nie w porzeczkach byliście? — zawołała.
— A tak .
— Otóż masz! a wolno to wam ta k bo brować po ogrodzie, co? wolno obryw ać co się podoba—co? E j, dzieci, obaczycie, po wiem panu i będzie bieda... Zosiunia, ja k Zosiunia, jeszcze m aleńka — ale Józio, t a ki sta ry chłop i ju ż do złego siostrzyczkę doprowadza. W styd ź się, Józiu, zaraz p a nu powiem .
— Niech K urpielska nie powie! m oja śliczna, złota, kochana, m oja srebrna K u r pielska.
— Tak... teraz to srebrna i złota, a wczoraj Józio mówił, że K urpielska je s t b rzy dk a baba.
— A le śliczna! śliczna K u rp ie ls k a — j a ju ż nigdy nie powiem, że K urpielsk a je s t
brzydka.
— No, no, dość ju ż — chodźcie no tu bliżej. Chodź, Józiu, i ty, Zosiuniu, chodź. Bieda na-ciebie teraz, m oje złotko; do tej pory m am unia pieściła, bo byłaś n ajm ło dsza, a jak że, oczko w głowie, benjam i n e k —a teraz tiu! tiu! Jużeś ty , kochanecz- ko, nie najm łodsza, bo jeszcze m łodszy od ciebie jest.
— Kto? m oja K urpielska, kto? powiedz cież nam .
— M ały braciszek, ta k i m aleńki ja k lalka. Śpi w kołysce i ma zam rużone oczka, bardzo ład ny chłopczyk.
— Braciszek? m ały? — p y ta ła Zosia:— praw dziw y braciszek?
— Ju żci, skoro wam powiadam, że praw dziw y, to praw dziw y. T akie m a czar ne oczka, ja k tareczki, do Józia podobny.
— A ja k on się nazywa? — N ijak.
— Albo je s t tak ie imię? — spytał Józio.
— 0! to ć pow iadam — odezwała się K urpielska, — że nijak, to znaczy ni tak , ni siak, ja k go ochrzczą, to w ted y będzie m iał imię.
— A czy będziem y go mogli zoba czyć?
— Będziecie.
— To ja pójdę, narw ę kw iatków i zro bię dla niego b u k iet z sam ych róż. Praw da, K urpielska, że takiego braciszka trzeba ko chać?
— A dyć trzeba, Zosiuchno, a jak że. — J a m u kw iatków nie dam — rzekł Józio.
Klemens Junosza. 43
— Takiś to niedobry, żałujesz braci szkowi m arnego badyla?! Nie wiedziałam , Józiu, żeś...
— O, nie! K urpielska nie wie, co j a chcę zrobid. J a dam braciszkow i mój bi- czyk i bębenek, com dostał od ta tu sia i przy niosę m u z ogrodu dwie m archw ie. K u r pielska wie, te z pod parkanu, tak ie czerwo- n iu tk ie i słodkie.
— E j, co Józio mówi? alboż tak i m a lu tk i ja d łb y m archew , co znowu! Chodźcie, dzieci, pokażę go wam .
N a progu stał doktór D itto. Przecierał chustką, złocone okulary, na tw arzy m iał uśm iech. Zobaczyw szy Józia, pochw ycił go za rękę.
— J a k się masz, mój przyjacielu? — zaw ołał — daj buzi, i ty , Zosiuniu, także.
— J a nie chcę, — rzekła dziew czynka, chow ając się za K urpielską.
— Dlaczego?
— Bo buzia j e s t ta k a koląca ja k jeż... W idział pan naszego jeża?
— Nie.
— Gajowy, Marcin, złapał go i p rzy niósł.
— Aha, więc ty, Zosiu, powiadasz, że je ż je s t podobny do m nie, a j a do niego.
Klemens Junosza. _ 45 — J e s t kolący, ja k broda.
D októr wziął dziew czynkę n a ręce i po mimo oporu pocałow ał.
— W idzisz, żem cię nie pokłuł, a teraz spróbuj sam a pocałow ać jeża.
— W olę m ałego braciszka. — W ięc ju ż wiesz o nim? — A wiem.
— J a powiedziałam, proszę p a n a —ode zw ała się K urpiełska, — pani kazała p rzyp ro w adzić dzieci do siebie.
— No, 110, niech idą, a spraw ow ać się przy m am ie grzecznie, bo m am a je s t chora, krzyczeć nie można. Idźcie, ja posiedzę trochę, tu , na ganku.
D októr od sześciu la t nic się nie zm ie nił, na szerokiej jego tw a rz y nie pojaw iła się ani jed n a zm arszczka. Nie w yrzekł się też przesadzonej elegancyi, w yglądał ja k g d y b y w prost z pud ełk a w y jęty . W ciąż p rak ty k o w ał w m iasteczku, w Staw iskach byw ał częstym gościem , ale więcej w c h a rakterze przyjaciela, niżeli lekarza. Cho ciaż zapraszano go szczerze ja k o gościa, o poradę je d n a k coraz rzadziej proszono, Chyba, gdy k tó re dziecko zasłabło. Nie znaczy to, żeby w dom u państw a Jano w - stw a w szyscy byłą zawsze zdrowi, prócz
dzieci. P a n i M arya zm ieniła się dużo, w y szczuplała i pobladła, a m atk a pana Ja n a, k tó rą od czasu przyjścia n a św iat Józia, w szyscy nie inaczej niż babcią nazyw ali, n iedo m ag ała coraz częściej. Sam doktór w szczynał nieraz kw esty ę kuracyi, ale go ni tern, ni owem zbyw ano.
P a n n a G racya od roku zam ieszkała w S taw iskach. B rat nam aw iał ją , by n a dal przy nim została.
— Czy ci tu źle?—m ów ił—jeste ś n ie zależna gospodyni w swoim domu, bod ja nie rozdzielam , i co m oje uważam za tw oje,
czego więc szukasz?
O dpow iedziała m u k ategorycznie na te p y tan ia:
— J e s t mi tu źle, w łaśnie dlatego, że jeste m sam odzielną gospodynią, a na gospo darstw ie domowem nie znam się i nie lubię go. Gram niezgorzej i, jak o , tak o um iem uczyd dzieci, ten rodzaj pracy je s t dla m nie odpowiedni i oddaw ać m u się powinnam . Dlaczego m asz m ieć lichą gospodynię, kied y możesz m ieć dobrą?
— W ięc m nie chcesz koniecznie opu ścić?
Klemens Junosza.
a ty p ostąpiłbyś najrozum niej, gdy b y ś się ożenił.
— Ja?! — zap y tał zdum iony.
— P rzecież nie ja! Je ste ś w sile w ie ku. masz stanow isko, masz m ajątek: dlacze go nie podzielisz go z ja k ą uczciwą, godną twego przyw iązania osobą? dlaczego nie za łożysz rodziny? J e s t to obowiązek, mój bracie. Nie mówię, żebyś się żenił z dzie ciakiem , z ja k ą szesnastoletnią laleczką, ale poszukaj sobie osoby nie pierwszej m łodo ści, rozum nej a uczciwej. T akie k o b iety są na świecie, trzeba ty lk o poszukać. Nie potrzebujesz gonić za m ajątkiem , bo masz na utrzym anie rodziny aż nadto. Pow iadam ci: ożeń się; radzę z całego serca. W praw dzie nie jeste ś w y jątkow o piękny, m iędzy n a mi powiedziawszy, jeste ś n aw et porządnie brzydki.
D októr, k tó ry się m iał za bardzo przy stojnego m ężczyznę, zaprotestow ał z obu rzeniem:
— O! co do tego, m oja kochana, to rzecz g ustu. Znałem kob iety , które były wręcz przeciw nego zdania.
— A ty im wierzyłeś! ty! tak i przecież rozum ny i w ykształcony człowiek.
— Dlaczego m iałyby kłam ać?
— Nie wiem, m usiały zapew ne m ieć w tem swój cel do którego zm ierzały przy pom ocy pochlebstw a; ale w racam do rze czy. Chciałam w łaśnie powiedzieć, że roz sądna k o b ieta nie zrazi się tw oją pow ierz chownością i może cię szczerze pokochać dla w ysokich zalet charak teru , jak ie n ie w ątpliw ie posiadasz, dla tw ego w ykształce nia, dla rozum u. P ow tarzam ci, ożeń się, a m nie przy sobie nie zatrzym uj; ja wege tow ać ta k nie m am zam iaru, chcę być po żyteczn ą ludziom . Zresztą, przyzw yczaiłam się do mego zawodu, chociaż m a on swo je przykre strony, je d n a k coś m nie do nie go ciągnie. L ub ię też dzieci; nie m ając swoich, kocham cudze, je s t to zapew ne po trzeb a serca, które m usi się do kogoś p rzy wiązać.
— Siostro—persw adow ał d o któr,—k o chasz cudze dzieci, a dlaczego nie kochasz rodzonego brata?
— Żartujesz! C hciałabym cię widzieć szczęśliwym i dlatego nam aw iam cię, że byś się ożenił — nie zwłócz z tem ; czas ucieka, czego ty , może bardziej niż kto in ny, nie spostrzegasz, będąc nieustannie za- j§ ty m .
49 D októr przyszedł do w niosku, że nie przekona siostry i pozostawił jej zupełną swobodę działania. P rzy k ro mu to jed n a k było. Raz, przejeżdżając przez Staw iska, w stąpił do dw oru i zw ierzył się panu J a n o wi ze swojem zm artw ieniem . P a n J a n na żonę spojrzał i zrozum ieli się zaraz. Józio okazyw ał dużą chęó do n auki, m ożna było powoli, choóby tylko od konw ersacyi w j a kim obcym ję z y k u zaczynać. P rz y te m i pa ni Janow a, i babcia lu b iły bardzo siostrę doktora i rade w idziały ją w swojem tow a rzystw ie.
— U p a rta j e s t—m ówił doktó r,—posta now iła szukaó obowiązku, i już jej nic od tego nie powstrzym a, żadne perswazye nie pomogą. G dyby chód nie w ybrała się znów gdzie n a koniec świata!
— D oktorze — rzekła pani M arya nie śm iało ,— m y potrzebujem y nauczycielki do dzieci... g d y b y pan n a G racya zechciała...
— A kogoż ona tu uczyć będzie? cz te roletniego Józia, czy m aleń k ą Zosię!... tu dla mej siostry zatru d n ien ia nie ma.
Bądź pan spokojny, znajdzie się. J a b yłb y m bardzo zadow olony, g d y by u państw a została; m iałbym j ą przy n aj mniej na oku.
T. W. tom IX. 4
50 Syzyf.
N azajutrz, pani M arya p ojechała do m iasteczka i odbyła z panną G racyą długą konferencyę, a w kilka dni później, siostra d o k to ra przeniosła się na stale do Staw isk.
Z panią Janow ą zaprzyjaźniły się od- razu, więcej naw et: pokochały się se rd e cznie, j a k siostry. Z początku, p an n a Gra- cya m iała pew ne skrupuły, co do swego stanow iska: ta k ie m ałe dzieci, ja k Józio, nie uczą się jeszcze; w krótce jed n a k przekona ła się, że ta k nie jest, że dzieci m ogą się uczyć od chwili, w k tórej m yśleć zaczyna ją , chociaż do takiej n a u k i książka niepo trzebna. Takie nauczanie spraw iało je j w ielką przyjem ność, przyw iązała się do dzieci całem sercem i postanow iła zostać w dom u państw a Janow stw a, ja k będzie można n ajd łu żej. Było je j z nim i, a i im z nią bardzo dobrze, spokojnie. B rat kiedy niekiedy przyjeżdżał, w idyw ała go dość często, w ied ziała, że zdrów i że mu nic nie braknie, prócz żon}’’, m a się rozum ieć. N ie kiedy b y ły z tego powodu długie dysputy, w k tó ry ch i pani Jan o w a, i babcia staw ały po stronie p an n y Gracyi, nie szczędząc w y m ow y. D októr persw azyi słuchał, głow ą kiw ał, przy rzekał, że dobrej rad y posłucha, i n a tem się kończyło.
Klemens Junosza. 51 Pobaw iw szy się z dziećmi, k tó re Kur- pielska później zaprow adziła do dom u, do k tó r usiadł na ganku, zapalił cygaro i p a trzał w niebo, po którem goniły się leciu- chne białe obłoczki. N iebaw em ukazał się n a gank u i gospodarz. Był to jeszcze przy- s to jn y ? n aw et piękny m ężczyzna, ale ju ż nie taki, ja k wówczas, k iedy m u K ąkolski m arsza w eselnego przygryw ał... nie taki... Czoło wówczas pogodne i gładkie, p rzysło nięte było ch m u rą zadum y, oczy nie m iały daw nego blasku, a brwi ściągnięte św iad czyły o ciągłej trosce. N a ogorzałej tw a rz y uśm iech pojaw iał się rzadko.
D októr, ujrzaw szy pana Ja n a, rzekł: — Chodźmy się przejść.
— Dokąd?
— Do ogrodu, w pole; dokąd się panu podoba. Pow ietrza ci trzeba, panie Jan ie, orzeźwienia. O żonę się nie lękaj. Podźwi- gnie się ona i w szystko będzie dobrze.
— Bardzo w o statnich czasach zmizer- niała i schudła.
Ha! co chcesz, w szyscy się z cza sem zm ieniam y, i pan nie je ste ś ju ż taki, ja k daw niej — i ja...
Co do tego, przeczę. Musisz mieć, do http://dlibra.ujk.edu.pl
ktorze, jak iś eliksir tajem niczy, bo w y g lą dasz zawsze czerstwo.
— Zdaje ci się, kochany panie Ja n ie ; czuję, żem ju ż stary; nie dalej niż onegdaj, usnąłem nad książką, chociaż przedm iot, o k tó ry m trak to w ała, bardzo m nie zajm o wał. No, daj się nam ów ić, chodźm y...
— Dobrze, pójdziem y w pole.
W yszli na folw ark dróżką, po której obydw óch stronach falowało bujne, gęste żyto.'
— Śliczne masz zboże, panie Jan ie — rzekł doktór.
— Je d y n a to n a d z ie ja —odrzekł ojciec Jó z ia z w estchnieniem .
— J a k to jed y n a? w czem?
— Dużoby o tem mówić, po różach się nie stąpa; ciężary gniotą, z każdym rokiem gorzej.
— Dla czego?
— Alboż j a wiem? zdaje się, że w szyst ko dobrze zrobione, w szystko w swoim cza sie; sąsiedzi podziwiają, zazdroszą naw et, a rez u lta t niedobry. Zeszłego roku grad m iałem , dwa lata tem u pom ór n a bydło, a z tego zboża, k tó re pan tu widzisz, ju ż, co najm niej, czw arta część sprzedana. Pojęcia nie masz, doktorze, ile się na tem traci...
Klemens Junosza. 53 D októr chciał odpowiedzieć, gdy w tem ujrzał człowieka, siedzącego w rowie, przy drodze. Chłop to był, pomimo gorąca u b ra n y w kożuch, blady; m izerny, trzęsący się od zimna.
Zobaczyw szy pana Ja n a, podniósł się z trudnością, i, u ch ylając czapki, rzekł:
— Niech będzie pochw alony.
— N a wieki. Co tu robisz, W alenty? — Słaby jestem —odrzekł,—rozłam ało nm ie całkiem . Po plecach ból chodzi, po g n atach łam anie, a środkiem ziąb taki, j a k by w siarczysty mróz. Robić nie mogę, w chałupie się kuczy sam em u, w ylazłem ted y w pole, układłem się w słońcu, żeby ohoc m nie trochę przygrzało.
^ Niedobrze w takim stanie zdrowia
Waść się na ziemi — rzekł doktór, — może
zaszkodzić.
E j, w ielm ożny panie, to bajki! gdzie- y tam szkodziło? toć człowiek z ziemi je s t i w ziemię się obróci. Koło ziemi robi, na ziemi sypia, a ja k pomrze, to go też nie gdzieindziej, jen o w ziem ię schowają. T a kie praw o.
Radziliście się też kogo? — sp y ta ł doktór.
A jakże, w ielm ożny panie. B yłem http://dlibra.ujk.edu.pl
54 Syzyf.
i u kow ala, i u B erka felczera, i kobieta j e dna, znająca, lekarstw o mi daw ała, i owczarz proszek z ziela; nic nie pom ogło, panie. J u ż m nie ta k ze dwa ty g odn ie m orduje.
— Czy w y m nie znacie?
— Nie, w ielm ożny panie, nie znam. — J a jeste m doktór.
Chłop pokłonił się do ziemi.
— Ju ż j a i to sobie m iarkow ałem — rzekł, — że w ypadnie mi ch y b a do do k to ra pójść, żeby mi proszek na lek k ą śmieró zapisał, bo kied y od dobrych ludzi lekarstw o nie pom aga, to snadź ju ż ta k a wola boska, że trzeba um ieraó.
D októr w cale się tą odpowiedzią nie zraził, położył chłopu rękę n a ram ieniu i b y stro popatrzył mu w oczy:
— Nie — rzekł po chwili, — w tw oich oczach, człowieku, śm ierć jeszcze nie stoi.
— Albo to znać?
— N atu ralnie, że znać, ja k się kto zna. J a chorobę widzę i wiem, jak ie ci lek a rstw a daw ali. B erek zerżnął ci cały grzbiet b a ń kam i.
— A dyć praw da.
— Kow al daw ał ci wódkę z psim pro szkiem.
— 0 la Boga, a w ielm ożny pan zkąd to wie?
— Z tw oich oczu, mój człowieku; od owczarza dostałeś ziela tysiączniku, a owa k obieta znająca kazała cię natrząsać.
Chłop sądził, że m a z czarow nikiem do czynienia i, m iał w ielką ochotę drapnąć.
D októr z całą pow agą m ówił dalej: — Oni nie leczyli cię źle, mój człowie ku, ty lk o nie poznali się na chorobie.
Chłop oczy szeroko otw orzył. Pierw szy raz w życiu słyszał lekarza, k tó ry się o ko w alu i znającej kobiecie w ten sposób w y rażał...
D októr mówił dalej:
— J u ż nie pow tarzaj ty c h lekarstw , bo wiesz, że i dobre naw et, jeżeli go użyć za wiele, zaszkodzi...
— A no, dyć praw da... w ielm ożny panie.
— P rzy jdź za godzinę do dworu, dam ci krople, będziesz je brał o sam ym w scho dzie, o sam ym południu i o zachodzie słoń ca; a pam iętaj, na ziemi się nie kładź, bo ta słabość, co cię ta k zm arnow ała, w ziemi siedzi. Jeżeli chcesz leżeć, to się połóż w izbie, albo lepiej w stodole, na słomie. P o staraj się też o białą kurę, i niech ci
Klemens Junosza. 55