• Nie Znaleziono Wyników

Syzyf : obrazy z życia wiejskiego

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Syzyf : obrazy z życia wiejskiego"

Copied!
262
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

j i j C H

«

(4)
(5)

S

Y

Z

Y

F

.

(6)
(7)

T a n i e w y d a w n i c t w o d z i e ł

T o m IX.

SYZYF

OBRAZY Z ŻYCIA WIEJSKIEGO.

W A R S Z A W A .

N a k ł a d e m r o d z i n y .

SKŁAD GŁ Ó WN Y

w księgarni St. J. Zaleskiego i S-ki, Szpitalna 5. 1 8 9 9.

(8)

^osBOJieiio U,eii3ypoio

Bapuiaßa, ÂBrycTa 19 AHa 1898 ro^a.

(9)

f i Od samego ran a organista K ąkolski z dziadem Ł ukaszem i dw om a chłopcam i w iejskim i, pracow ał nad przyozdobieniem kościółka w Bosej W oli. D okładał wszel­ kich starań, aby w nętrze tego u b o ż u c h n e ­ go, drew nianego p rzy b y tk u w yglądało w spa­

niale i gustow nie.

P o d łog a była zam ieciona i posypana św ieżym tatarak iem ; ołtarz wielki p rzy b ra­ n y kw iatam i i m nóstw em świec, um ajo ny m łodem i św ierkam i i brzeziną. N a stopniach ołtarza rozłożono ogrom ny dyw an, sta ry .ja k św iat, spłow iały i łata n y m iejscam i, ale dyw an. W presbite ry u m podłogę p rzy k ry to

suknem czerwonem .

Łukasz, po drabinie się w spinając, dę­ bow e w ieńce n a filarach zawieszał; chłopcy osadzali świece w ogrom ne lichtarze, a sam

T. W. tom IX. 1

(10)

2 Syzyf.

pan K ąkolski, m ały, p ę k a ty i k u lejący nie­ co człowieczek, roboty doglądał, dyspozy- cye w ydaw ał, popraw iał, co m u się złem w ydało. Co chw ila cofał się n a środek ko­

ścioła, odchodził aż do sam ych drzwi i p a ­ trzy ł zdaleka, ja k i efe k t spraw iać będzie

ta moc zieleni i św iatła.

— J u ż niech pan K ąkolski aby nie w ydziw ia — m ówił Ł ukasz, — w spaniałości większej tu n ig dy nie byw ało i nie będzie. N a Św iętą Annę, kiedy u nas ta k i znaczny je s t odpust i n arodu ty le się zjeżdża, lepiej nie było. Dwie fury św ierków i brzeziny wyszło... nie rach ując ty c h oto kw iatków p achnących...

— M oźnaby jeszcze...

— Ju ż nie wiem co... Chodby m iał sam biskup przyj echad, lepiej nie potrafię i nie m am też z czego. L ich tarzy , ile ty lk o je s t, w szystkie pozwłóczyłem , co do je d n e ­ go. W dwóch pająkach obsadziłem świece, a ja k ty le św iatłości zajaśnieje, to będzie dopiero pięknie, aż oczy od p atrzen ia roz- bolą! Nie wie też p an K ąkolski, o któ rej m ają przyjechać?

— Mówili, że o siódm ej.

— N ajlepsza pora*, a k u ra t o szóstej, przy ponurym dniu, m rok się robi, a o sió­ dmej całkiem j uż ciem no.

(11)

' Klemens Junosza. 3 — I cóż z tego, że ciemno?

— Św iatło się wyda, panie. Nie pier­ w szyzna mi, znam się n a tem . Trzydzieści la t je ste m tu w obowiązku, to wiem. P a n K ąkolski tego pam iętad nie może, bo nie­ daw no u nas.

— Niedawno? ośm lat.

— Co to znaczy! P am iętam j a różne wspaniałości. Biskup by ł dw a razy, hrabia z K opiny ślub brał, w rok później m atk ę jeg o chowali. W te d y okna b y ły h e t za­ k ry te czarnem i szm atam i; k atafalek na

dziew ięd stopni, z oranżeryi b ad y la pach n ą­ cego naw ieźli furam i, a świec! porachow ad nie m ogłem , bo mi się aż w głow ie pom ą- ciło. Co zliczę dwa sta, to m i się pom yli, i znów liczę, i znów pom ylenie. T ed y da­ łem pokój. Było, panie, w ted y, było... pań­ stw a, dziedziców" i n arodu różnego... K tó ra teraz godzina?

— Blizko piąta.

— Tod jeszcze czas. K sięży d o ty c h ­ czas nie widać, a m a ich podobno k ilk u przyjechać.

— Tak. K anonik z Dzięgielewa mowę m a m ieć. W szystko to jedno przecie.

— Ja k to ?

— A czy po pańsku z paradą, czy bez http://dlibra.ujk.edu.pl

(12)

4 Syzyf.

p a ra d y po chłopsku, jed n o i to samo, a b y błogosław ieństw o Boże. Co pan K ąkolski ta k pokaszluje? może w edług tego, że n a

słotę się ma.

— A le gdzie tam . G ardła próbuję, czy będę m ógł śpiewać.

— Ola Boga! a czy to pan kied y nie może! W trzeciej wsi słychać, ja k pan K ą ­ kolski głosu dobędzie. Nie pochlebiając, ale takiego organistego, ja k pan, daleko szukad w świecie.

— B ajkiby to były, ale organy sta­ re. M iechy łatam , ja k mogę, dudom nie poradzę. M ajstrów na to trzeba. Insza d u ­ da nie odpowiada, i rób, co chcesz! D ziś próbowałem tego m arsza, co Ł uk asz wie.

— I co?

— A no p ięk n y , ale parę tonów będzie brak.

— Zaw żdy, ja m yślę, że się ludzie po­ znają. B yw a człow iek bez ręki, może b y ć i m arsz bez tonu, a choćby i bez dwóch.

Kąkolski ręce rozstaw ił.

— R ady na to nie m am — rzekł. — Za gram , ja k m ożna, i m yślę, że zagram pięknie.

— Spodziewać się—rzekł dziad—h u k u będzie dość.

(13)

Klemens Junosza.

K ościółek stał na wzgórzu, k tó re nad okolicą panowało; okolica b y ła sm utna, a le ładna; łąki, pola, m ałe pagórki, gaje, b y stra rzeczułka, dokoła lasy. W śród pól i łąk wioski, folwarczki, parę w ysokich, czerw onych kom inów fabrycznych, m ły n n a d rzeczką, k ilk a w iatraków na w zgó­ rzach.

Bosa W ola znajdow ała się na n a jw y ż ­ szym pu nkcie okolicy. Można było z tego p u n k tu obejm ow ać w zrokiem cały h o ry ­ zont, widzieć wozy i bryczki, toczące się po drogach, ludzi na polach, bydło na p a­ stw iskach.

M rok zapadał szybko, j a k zw ykle na jesien i. O bejm ow ał ziemię, rozścielał się na płaszczyźnie, k ry ł w sobie drzewa, do­ m y, w iatraki, szarzał coraz bardziej, czer­ niał aż wreszcie wrszystko ogarnął, prócz błyszczących w oknach siedzib ludzkich św iatełek. Było ciem no i cicho, drew niana w ieży czk a kościoła u k ry ła się w cieniach nocy, ani je d n a gw iazda nie przyśw iecała n a niebie.

Ł ukasz m iał racyę, przepow iadając słotę, bo chm ury zasłoniły całe niebo. N a­ gle od stro n y lasu zajaśniało.

Blask był czerw ony od smolnej pocho­ http://dlibra.ujk.edu.pl

(14)

dni, k tó rą trz y m ał człowiek, ja d ą c y na k o ­ niu; za tą pochodnią ukazała się druga, trzecia czw arta; dalej kilka powozów z la ­ tarniam i, bryczki i znów pochodnie. W św ie­ tle tern w idać było pędzące w yciągniętym kłusem konie, sy lw etk i ludzi na bryczkach, od czasu do czasu rozległ się trzask długich biczów i naw oływ anie woźniców.

Łukasz, ujrzaw szy tę św iatła, co p rę ­ dzej do kościoła pobiegł i świece zaczął za­ palać. Kąkolski z szafy dobyw ał n a jb o ­ gatszą kapę, z plebanii kilku księży n a ­ deszło.

W nętrze kościółka przy ośw ietleniu isto tn ie bardzo ładnie w yglądało; napełniał je zapach św ierkow ych gałęzi, k tó ry c h cienie w fan tasty czn y ch zarysach k ład ły się na ścianach, ołtarzach i posągach. N a ­ w et w ypłow iały dy w an bogato się przy ośw ietleniu w ydaw ał.

N iebaw em przed bram ą ogrodzenia k o ­ ścielnego zadudniły koła, w przedsionku dał się słyszeć odgłos kroków i szelest su ­ k ien kobiecych.

W n et też z pod g ru b y ch palców K ąkol- skiego, k tó ry po bohatersku zaatak o w ał klaw iatu rę i w szystkie pedały, rozległy się dźwięki im ponującego m arsza. W irtuoz

(15)

Klemens Junosza. 7

z Bosej W oli zdobył się n a zn ak om ity p o ­ mysł: zam iast dwóch b rak u jący ch tonów potrzebnych, dał trz y niepotrzebne, i w y ­ w ołał effekt nieopisany.

Orszak z przedsionka zbliżał się do oł­ tarza.

N aprzód szli panow ie starsi, czarno u bran i i panie, w jed w a b n y ch sukniach, m łodzież w yfraczona i panienki w powie­ w nych tarlatan ach : w szyscy ugrupow ali się na stopniach ołłarza, pozostaw iając wol­ ne m iejsce. G rom adka ciekaw ych w ieśnia­ ków cisnęła się także.

Po niejakiej chwili, ukazała się m łoda osoba w białej sukni, z m yrto w y m w ień­ cem n a głowie, z długim , przezroczystym welonem, osłaniającym je j prześliczne ra ­ m iona. Szła śmiało, prom ieniejąca rado­ ścią, szczęściem i niezw ykłą urodą. O parta n a ram ionach dwóch braci, zbliżała się do ołtarza pew nym krokiem , a doszedłszy do stopni, u k lęk ła i podniosła w górę duże, czarne oczy, ja k g d y b y tem spojrzeniem Bogu podziękow ań pragnęła, że spełnia je j m arzenia.

Za nią dwie panienki, również biało ubran e, w iodły m łodego człow ieka, k tó ry spoglądał tak , jak b y , co najm niej, św iat zdobył i niesłychane trudności pokonał.

(16)

8 Syzyf.

Zapew ne, że jakieś przeszkody byc m u ­ siały, bo siw y pan, ojciec pięknej oblubie­ nicy, ze zm arszczonem czołem i, ja k b y nie­ chętnie, do ołtarza się zbliżał, a m atk a p a­

na m łodego m iała pełne oczy łez.

Po k ró tk iem przem ówieniu, ksiądz za ­ intonow ał „Yeni C reator”, K ąkolski p o tę­ żnym basem w tórow ał m u z chóru, poczem młodzi przysięgli sobie miłośó aż do śmierci.

W racano od ołtarza przy dźw iękach m arsza, państw o młodzi prow adzili się pod ręce, praw dziw ie młodzi, silni, rw ący się do życia, szczęśliwi.

Z daje się, że dokoła siebie nie w idzieli nic, nie słyszeli życzeń, jak ie im składano. Co ich to obchodziło? co dla nich istniało, prócz szczęścia?

Stanow ili urodziw ą parę, pobrali się z czystej, bezinteresow nej miłości, p a­ trzy li w przyszłośó śmiało, ufni w swe siły, w moc ducha. On byłby gotów , nie- ty lk o los przeciw ny, ale całe piekło wy- zwad do w alki; ona, o parta na jeg o ram ie­

niu, poszłaby wśród niebezpieczeństw n a j­ w iększych, bodaj na kraj św iata, pew na, że je j się nic złego nie stanie.

Ufali sobie naw zajem , w ierzyli w siły w łasne. Nie istn iały dla nich niebezpie­ czeństw a, ani przeszkody.

(17)

Klemens Junosza. 9 On m iał lat dw adzieścia sześć, ona dzie­ w iętn aście—dopiero im słońce życia w scho­ dziło. W schód te n b y ł pogodny, b og aty cudow nem i blaski. Z alew ał ich potokam 1 zło ta i p urpu ry. W św ietle jeg o prom ieni’ w szystko w ydaw ało się barw nem , wspania- łem , uroczem . U pajali się pięknością tego wschodu; nie straszył ich m ożliw y żar po­ łudnia, nie trwożył}’- burze, nie lęk ali się szarego, posępnego zachodu.

Nie m yśleli o nim w cale.

Z nali się dziećmi jeszcze. Bawili się kw iatam i, gonili w spólnie m otyle, rośli i miłość rosła razem z nimi, aby później dziecięcą przy jaźń i sym p aty ę zastąpić.

Gdy po k ilku lata ch rozłączenia, po d ­ czas któ ry ch on n au kę swą uzupełniał, spo­ tk a li się znowuż w Jaw orów ce, byli bardzo onieśm ieleni. Nie w iedzieli, ja k mówić do siebie: Ja siu i M aniu, ja k daw niej? czy też: panie i pani? W ybrali drugie, ale ten pan i ta pani z trudn o ścią przechodziły im przez u sta i b y ły nieznośnym dodatkiem . T o le ­ ro w ali go je d n a k przez rok cały — aż raz, w alei lipow ej, tam , gdzie ogród się kończy, a łąka zaczyna, przyszli do przekonania, że to niepotrzebne, że, kochając się, m ożna sobie naw zajem mówić po im ieniu.

(18)

K ochając się-, więc się kochali. Bezwą- tpienia! Dowiedzieli się o tem przypadkiem . On wziął je j rączkę i do u st rozpalonych przycisnął; ona czuła, że ręk a jej drży, bez żadnej widocznej przyczyny. Jem u b yło bez niej sm utno, a gd y on nie pokazał się przez trz y dni w Jaw orów ce, M arynia m ie j­ sca sobie znaleźć nie m ogła. Przyszli do przekonania, że jed n o bez drugiego żyd nie może — i uw ierzyli w to święcie. Ojciec jej nie podzielał tego zdania i nie chciał n a

m ałżeństw o zezwolid.

— Jesteście oboje nie bogaci — m ó­ wił, — co was czeka?

— Szczęście — szepnęła córka. — Bieda — odrzekł ojciec.

I w długiej, długiej rozmowie persw a­ dował pięknej M aryni, prosił, nam aw iał, błagał wreszcie, żeby sobie tę miłośd z gło­ w y w ybiła.

— Dla was obojga lepiej to będzie — tłóm aczył: — ty znajdziesz człowieka; k tó ­ ry cię pokocha i dostatk am i otoczy; on również spotka panienkę, k tó ra lepszą, niż ty , będzie p a rty ą dla niego. P ięk n o ść w ię­

dnie, a miłośd przem ija, m oje dziecko... O burzyła się n a to, powiedziała, ze uczucie uczuciu nie równe, a to, k tó re w jej

(19)

Klemens Junosza. 11

sercu m ieszka, niew zruszone i niezm ienne je s t, że ta k jeszcze nik t nigdy nie kochał

i kochać nie będzie.

Ojciec persw azyj i próśb nie zaprzestał, owszem, jeszcze je częstszem i uczynił; ale gdy, zam iast uległości, znalazł łzy, g d y Ma­ ry n ia m izernieć i blednąc zaczęła, g d y p o ­ w iedziała w yraźnie, że nie przeżyje rozłą­ czenia, m achnął ręk ą i rzekł:

— N iechże się J a ś oświadczy, skoro szczęście swoje w tem widzisz.

I oto J a ś oświadczył się, odbyw szy po­ przednio dysputę z m atk ą swoją, która, m niej więcej takie same, jak ojciec M aryni, m iała poglądy. J a ś m atki nie straszył, nie w ojow ał z nią łzami, lecz jed n em z a p y ta ­ niem j ą pobił.

— Czyś nigdy nie kochała, m ateczko? Czy ona nig d y nie kochała? a ojciec J a n k a , jej mąż, te n niegdyś ta k piękny, dzielny, waleczny! P ięć la t ty lk o z nim żyła, bo zginął n a wojnie, ale te la ta b y ły najpiękn iejszą epoką jej życia i pozostały sk arbnicą w spom nień na długi czas w do­ w ieństw a i osam otnienia.

Czy ona kochała? przecież tej miłości grób n aw et nie przerw ał, pozostała je j w ier­ ną, aż do siw ych włosów, przechow yw ała

(20)

jej w spom nienie ze czcią religijną prawie. B yła m łodą i piękną, ubiegano się o je j rę ­ kę — ale napróżno, — nie zdjęła ju ż nig dy czarnej sukni, odrzuciła pokusy wszelkie, 0 cieniu ukochanym m yśląc.

I syn je j pyta: czy ona kochała?! — N iech cię ta k M arynia kocha — od ­ rzekła, — ja k j a tw ego ojca.

Nie oponow ała ju ż więcej, lecz podwo­ iła pracę, urządzała m ieszkanko dla dzieci.

Ojciec p ann y liczył, że czas sprzym ie­ rzeńcem m u będzie, że może się to m ałżeń ­ stw o odwlecze i rozchw ieje. Dom otw orzył, gości spraszał, m łodzi ludzie w Jaw orów ce bywali, lecz kom binacye ojcow skie nie przy­ d ały się na nic. M arynia baw iła się ch ę­ tnie, tańce jej przyjem ność spraw iały, ale J a n e k n a każdej zabaw ie być m usiał — 1 skończyło się n a tam , że K ąkolski m arsza w eselnego na zdezelow anych organach ode­ grał.

O statnie to n y tej kulaw ej m elo dy i u ci­ chły, św iatła dziad pogasił, kościółek w m ro­ kach nocnych stan ął — a n a drodze z a ja ­ śniały pochodnie, z a tu rk o ta ły bryczki i p o ­ wozy i potoczyły się przez las ku Ja w o ró ­ wce. Czerwone blaski św iateł k ład ły się n a k o n arach sosen, ośw ietlały krzaki le­

(21)

szczyny i paproci, p tactw o budziło się na gałęziach i uciekało spłoszone.

P ań stw o młodzi razem w jed ny m po­ wozie siedzieli. T y le m yśli cisnęło im się do głowy, ty le m ieli do pow iedzenia sobie, i... słów im brakło. On ujął ją za rękę, ona oparła głów kę na jego ram ieniu, i tak , m il­ cząc, przebyw ali drogę pełną cieni, św iateł, fan tasty czn ą niezw ykłe.

Dokąd ich ona zaprowadzi?

Do Jaw o rów k i na wesele, później do dom u Ja n k a , do Staw isk, a dalej w p rzy­ szłość nieznaną, w odm ęt życia...

Chlebem i solą p rzyjęto ich na progu. Ojciec M aryni, choć przeciw m ałżeństw u oponował, jed n a k , ju ż po fakcie spełnio­ nym , pogodził się z losem . Zresztą, zięciowi nie m ógł mieć nic do zarzucenia, prócz nie- św ietnego stan u m atery aln eg o . Nie zb ro ­ dnia to przecież.

U całow ał go i pobłogosław ił. — Kochaj j ą — rzekł — i szanuj. W esele odbyło się po w iejsku, bez n ad ­ zw yczajnej w ystaw ności, ale ze szczerą ochotą,- do białego dnia tańczono. N aw et starsi panowie, ukończyw szy pulkę, przy­ pom nieli sobie daw ne czasy i puścili się w pląsy.

Klemens Junosza. IB

(22)

14 Syzyf.

N a drugi dzień państw o m łodzi odje­ chali do Staw isk; m atk a J a n k a w yprzedziła ich o kilka godzin, aby synow ę na progu starego dw orku przyw itać.

(23)

J e s t dom, w k tó ry m osobliwego nic nie ma. D rew niany, poczerniały od staro­ ści, nizki; podw aliny w ziemię, zda się, wro­ sły, na dachu m ech się pokazuje, w szybach okien ty le la t przyglądało się słońce, że przepaliły się i w yglądają, j a k spłow iałe,— są je d n a k ludzie, któ rzy pow iadają, że te n dom je s t piękny.

W ew nątrz nie*zdobi ścian jeg o ani m a­ low anie, ani bogate tap ety , pokoje są nizkie, podłogi z p rostych desek sosnow ych, tu i owdzie łatan e, piece ze starośw ieckich k a­

fli zielonkow atej barw y, kom inek ceglany; nie masz nic takiego, coby zapew niało kom ­ fort, żadnego przedm iotu zb y tku . M eble starośw ieckiego fasonu, Włosienicą k ry te, k ilk a portretów , nam alow anych nieudolną

(24)

ręką, białe firanki w oknach, troch a k w ia ­ tów ,—a je d n a k są ludzie, k tó rzy pow iadają, że ten dom je s t najw ygodniejszy.

G dyby tę chałupę rozebrać i sprzedać n a drzewo i cegłę, to może ja k i chłop dałby za nią sto rubli z w ielkim targiem , a m oże i nie, — a je d n a k są ludzie, którzy u trz y ­ m ują, że ten dom je s t najdroższy, że każda w nim belka, każdy gwóźdź, każdy g ra t nie m a ceny...

Dla czego? Cóż w nim jest?

Może ruchom ości? Może ten kantorek gdański z czarnego drzew a z m nóstw em szufladek i sk ry tek , może zegar szafkowy, k tó ry cały k ą t sobą w ypełnia, może w ielka ław a dębow a i stół ogromny, może te por­ tre ty nam alow ane niezdarnie, płasko, z w a ­ dam i ry sunku i ko lo rytu ? może nareszcie poczerniały w izerunek M atki Bożej, co od dw ustu la t podobno wisi na ścianie?

Alboż j a wiem!

Szafy odwieczne, g ra ty stare, fotel skó­ rą obity, ciężki, z ogrom nie Wysokiem opar­ ciem, dyw an tu reck i, trochę sreber, p ap ie­ rów zbutw iałych.

Nie oddaliby tego za żadne skarby, ta k im to drogie było.

(25)

Klemens Junosza. 17 G dyby zapytać m atki Jan ka, powie­ działaby, że w ty m dom u nie m a nic, prócz pam iątek, że o te ściany odbijały się okrzy­ ki radości i ję k i sm utku, że tu dziadkow ie i dziadkow ie dziadkówr rodzili się, żyli i um ierali, a przez to właśnie dom ek nie m a ceny.

B yw ają i takie uprzedzenia.

Ogród, k tó ry się za dom em rozciąga, tak że m a m nóstw o pam iątek. P o d cieniem jeg o sta ry c h lip ig rała dziatw a, szeptali narzeczeni, opowiadali daw ne dzieje starcy. Co rok w y ra sta ły nowe liście, ale pień i k o n a ry b y ły te same. Toż i z dom em ; pokolenia m ijały , a on stał. Tulił w sw ych ścianach dziadów i wnuków , widział kole­ bki i tru m n y .

W ogrodzie do każdej gruszy, do ja b ło ­ ni każdej b y ła przyw iązana ja k a ś legenda, a g d y b y m ogły przem ów ić te ław ki z cio­ sowego kam ienia, te altanki, w zw ojach dzikiego wina i pow oju tonące!... te św ierki, k lony, graby i dęby!

Gdy wdosna przyszła, gdy się te d rze ­ w a zielonością po kryły, g d y zapachniały bzy — prześlicznie tu było. Dom to nął w zieleni, słońce z trudn o ścią przeciskało

T. W. tom IX. 2

(26)

18 Syzyf.

prom ienie swe przez gałęzie, słowiki przy ­ śpiew yw ały w gęstw inie...

Do tego to starego dom u w eszła młoda para, i, zdaw ało je j się, że drzwi raju otw o­ rzy ły się przed nią. M atka p rzy jęła ich po­ całunk am i i błogosław ieństw em , służba do­ brem słowem i życzeniem .

Nie odbyw ali podróży poślubnej, nie dążyli do pięk n ych krain, by się zachw ycać w spaniałem i w idokam i gór, lub morza; w głow ach im to naw et nie postało. N a co? Szare niebo jesien ne wydaw ało i m s i ę j a - snem , płaski krajobraz m alow niczym , ni- zki dom ek zaczarow anym pałacem . K o­ c h ali się.

Jej ta k było ładnie w skrom nej sukien­ ce, w fartuszku gosposi, z kluczykam i u pa­ sa. O bjęła odrazu zarząd dom em , a m atk a cofnęła się d y sk retn ie n a plan drugi.

Młoda gosposia niecierpliw ie oczekuje na męża, k tó ry do gospodarstw a pójść mu­ siał. Nieznośne stodoły i obory! nieznośne szare zagony na polach, k rad n ą chw ile szczęścia. K radnie je też ekonom , sta ry nudziarz, k tó ry co m om ent z ja k ą ś wiado­ m ością przychodzi, k rad ną parobcy, fornale, gajow i, żydzi, k tó rzy za kupnem zboża

(27)

19 przyjeżdżają*, w szyscy ja k b y zmówili się na to 7 żeby przeryw ać chw ile szczęścia.

Lecz trudno, trzeba się z losem pogo­ dzić, jesteśm y na dorobku i m am y zbierać. M łoda gosposia postanovvńła to sobie; prze­ kona ojca, że się m ylił, że nie m iał wcale słuszności. Czy im dziś co brakuje?

J e s t jesień, stodoły pełne, ste rty na polu, m łocarnia po całych dniach warczy, w stajniach, w oborach za drabinam i pełno, a na polu ślicznie się zieleni m łodziutka ru ń ży ta i pszenicy.

Gosposia wie o tem , bo mąż zabrał ją z sobą i obwoził po całem dziedzictw ie, po­ kazyw ał granice, a przytem opowiadał b ar­ dzo zajm ujące dzieje swego m ają tk u . Miał tę szczególną własność, że się zm niejszał i zm ieniał figurę. Za dziadka było sto włók z górą, w tem ogrom ny las; za ojca sześć­ dziesiąt i bardzo duży las; teraz, za syna, trzydzieści i las przetrzebiony, — ale za to w szystko w jed n y m kaw ałku, dogodnej figurze.

J a n e k powiada, że na m ałem gospoda­ rować łatw iej; m a p rzytem na m yśli ro­ zm aite ulepszenia: w yszlam uje sadzawki, znalazł m argiel, nawiezie nim pola, osuszy m okre łąki, a na n ieu ż y tk ac h zasieje las.

(28)

,20

T rzeb a na to, naturalnie, czasu i k apitału . Pierw szy ta k ja k b y ju ż był, — o drugi n ale­ ży się p o starać—n a to są przew idyw ane d o ­ chody. Mówi o swoich projek tach , a m ło­ dziutka żona słucha tego opow iadania, ja k najciekaw szego rom ansu. J a d ą sami, bez stan g reta, okoliczność ta pozw ala im się k ied y niekiedy pocałować, co n iesły ch an ie u przy jem nia dysk u rs o gospodarstw ie.

— W idzisz, M aryniu, — mówi, pokazu­ ją c n a pola,— tu je s t pusto; nie m a nic i nic być nie może. N iegdyś, w tem m iejscu las rósł, ale go wycięto, przez k ilk a lat potem obsiewano zbożem z lichym rezu ltatem , boć to piasek. My na tem m ieiscu zasieje­ m y las. Będą tu drzew a rosł;y, może nie dla nas, ale dla dzieci, dla w nuków .

— Śliczna myśl! ty je ste ś genialny , mój J a n k u , — kocham cię!

On dalej p ro jek ta rozw ijał.

— Sadzaw ki w yszlam uję — m ówił, — m argle pow ydobyw am , inw entarza doku­ pię, zobaczysz, co się z naszego folw arczku zrobi. Będzie zboże, dochody, a dalej, d a ­ lej... stanie gorzelnia, opasy...

— O, nie sądź tylko, że j a z założonemi rękom a siedzieć będę — wezm ę się także do roboty. Czego jeszcze nie um iem , tego

(29)

Klemens Junosza. 21 m nie m ateczka tw o ja nauczy. Je ste m z d ro ­ w a i silna...

— T y silna!—rzekł biorąc ją za rę k ę — a cóż ty zrobisz ta k ą kocią łapką7 delik atną, m ięciutką?

— Nie kształt o sile stanow i. Ileż w y ­ p raco w ała m atk a tw oja, chociaż m a rękę nie większą od mojej! Sam mi opowiadałeś, że um iała byó ona panią i sługą. J a chcę w stępow ać w je j ślady. Jesteśm y niebogaci, d orabiać się m usim y — m y dw oje, a raczej m y jed n o , bo j a nie w yobrażam sobie sie­ bie bez ciebie, a ciebie bez siebie. N ieraz mi dziw aczna m yśl przychodzi do głow y... o to w yobrażam sobie, że Bóg dał nam oboj­ gu je d n ą duszę. M iędzy nam i nie może być nig d y nieporozum ień i niezgody.

— A jed n ak , niedalej jak wczoraj, za- dąsałaś się na m nie...

— Boś by ł niedobry, nie widziałam cię od ran a aż do samego południa. P rzy zn aj, że ciężko je s t rozłączać się na ta k długo... Mówisz, że dąsałam się na ciebie*, mogło to ta k w yglądać, ale w grun cie rzeczy, było zupełnie co innego, — j a byłam ty lk o sm u ­ tn a , bom się stęskniła za tobą... D ąsy k ró t­ ko trw ały ; pierw sza w yciągnęłam rękę do ciebie...

(30)

22 Syzyf.

Szybko upływ ał czas m ieszkańcom nie* pokaźnego dom u. Zim a b yła ostra i m ro ­ źna, ale pod poczerniałym dachem rozkosz­ nie i ciepło. G dy w ieczór przyszedł, a pan J a n załatw ił się z ludźm i i dyspozycye n a dzień n astęp n y w ydał, grom adzono się w najw iększym pokoju, przy kom inku, na k tó ry m ogień płonął. Rozm awiano, c z y ta ­ no książki i gazety; czasem gość zajrzały w m iłej pogawędce chw ile szybko biegły. O jciec pani Janow ej dość często p rz y je ­ żdżał i cieszył się szczęściem córki; czasem znów państw o Ja n o w ie z m atk ą sąsiadów odwiedzali. Dni m ijały, niezakłócone ni- czem, szczęśliwe. Było cicho, zgodnie, sp o ­ kojnie; m atk a J a n k a przy lg n ęła do m łodej synow ej całem sercem... nazyw ała ją n a j­ droższą córką, pieściła... A niech-no k tó ­ rego dnia M arynia w yglądała trochę gorzej, niż zw ykle, niech-no jej buzia p o b lad ła,— ju ż niepokój był w ielki i przerażenie. S ta ­ ruszka z pośpiechem w y d ob y w ała z szafy różne ziółka własnego zbioru, w y p ró b o w a­ ne, niezaw odne, skuteczne.

K ilka razy naw et, nie dow ierzając u m ie ­ jętn o śc i swej, po doktora posłała.

(31)

Klemens Junosza. 28 Ditto, zabaw na figura, trochę dziwak, ale bardzo dobry i szczęśliwy p rak ty k .

Pow ierzchow ność jego nie była z a ­ chw ycająca. Mały, p ęk aty , na k ró tk ich nóżkach, m iał ogrom ną głowę, całkiem ły ­ są, tw arz w ygoloną, nos wielki, gruby, oczy m ałe, zerkające bystro z po za szkieł w zło­ to opraw nych.

U bierał się z przesadną elegancyą, n o ­ sił kam izelki w k w iaty, obwieszony był brelokam i i łańcuszkam i, na palcach dźw i­ g ał k ilk a kosztow nych pierścieni, pudrow ał się i m iał o sobie przekonanie, że w y g ląd a j a k Apollo...

Gdy pierwszy raz przyjechał do S ta ­ wisk, znalazł oboje pań stw a i m atkę przy stole, a po przyw itaniu zapytał:

— K tóż tu je s t chory w tem zgrom a­ dzeniu zdrow ych?

— A ch, panie d o k torze—odezw ała się m a tk a ,—M arynia pom izerniała, w nocy j ą dręczył kaszel, i, zdaje mi się, że m iała g o ­ rączkę.

— O... o, zaraz kaszel... zaraz gorączka! Proszę mi rękę podad. Jestem zachw ycony. P u ls ja k zagarek, możesz pani być dum ną z takiego pulsu. K to tu opowiadał o g o ­ rączce? Śm iać się z tego. Nie u d aje mi

(32)

2 4 Syzyf.

się mieć pani za pacyentkę. Czy pam iętasz, pani, jeszcze za panieńskich czasów, tem u z pół roku, na zabaw ie w dom u ojca pani, żartow ała pani ze mnie.

— Nie śm iałabym .

— P a n i nie śm iała, a ja pam iętam . G niew ałem się n a panią i pragnąłem zem ­ sty. O, m yślałem sobie, poczekaj, piękna panno, przyjdziesz na m oje podwórko. Czy będzie potrzeba, czy nie, zaordynuję bańki cięte, synapizm a, w ezykatorye, pijaw ki, że­ by pani popam iętała doktora...

— Ma pan teraz sposobność — rzekł pan Jan.

— K iedy m nie ju ż gniew om inął i, p ra­ w dopodobnie, nic nie przepiszę.

— J e d n a k j a jeste m pewna, że M ary­ nia je s t chora — w trąciła m atka.

— Pow oli, pani dobrodziejko, powoli; choćby była chora, m am y jeszcze czas. Z a ­ ręczam , że to nie je s t ani apopleksya, an i paraliż, ani...

— W iesz, M aryniu — odzwał się p a n J a n — nim ci doktór co przepisze, uprzedź go i zaordynuj m u śniadanie.

— D oskonały jesteś, panie Ja n ie , do konsultacyi; sam H ipokrates nie zd o b y łb y się na lepszą dla m nie receptę.

(33)

Klemens Junosza. 2 5 P an ie w yszły, a doktór, zniżając głos, rzekł:

— Szczęśliw y człowiek z ciebie... por­ w ałeś n ajpiękniejszą pannę w okolicy... chociaż właściwie okolica niew iele n a tem stra c iła.

— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — rzekł pan J a n brwi marszcząc.

— A, chcę to powiedzieć, że okolica m a dziś najpiękniejszą m ężatkę.

R zekłszy to, doktór roześm iał się, p o ­ kazując dw a rzędy ogrom nych, zdrow ych,

białych zębów.

— Zrobiłeś św ietny w ybór — m ów ił dalej, — każd y ci zazdrości, panie Jan ie.

P anie pow róciły do pokoju, w n et stół n a k ry to i doktór zabrał się do śniadania. J a d ł dużo, opow iadał p rzytem różne n o ­ winki, śm iał się, rozw eselił w szystkich. N aw et ta, dla której go sprow adzono, oży­

w iła się i dostała rum ieńców .

— Pow iedz je d n a k , d o k to rz e — zap y­ ta ł pan J a n , — co w łaściw ie m ojej żonie je st?

— Nie wiem, ja k b y to w yłożyć... W y ­ obraźcie sobie państw o naprzy k ład m łodego lekarza, któ ry , na widok chorego, dostaje nerw owego drżenia-, nie m oże ani jeść, ani

(34)

spać, m yśli ciągle o swoim pacyencie; g d y ­ by się nie w stydził, odw iedzałby go dzie­ sięć rązy na dzień. Później, w m iarę n a­ bytego doświadczenia, tra k tu je zadanie swoje o wuele chłodniej, spokojniej, a j e ­ szcze później, b o i to się zdarza, zaniedbuje po p ro stu swoje obowiązki, lekcew aży je...

— Cóż to za związek ma?

— A przepraszam . Pozw ólcie mi p a ń ­ stw o przyjść do słowa; dam wam in n y przykład, albo nie, powiem bez p rzy k ła­ dów, wprost, a powiem to, co wiem z d łu ­ goletniego dośw iadczenia i p rak ty k i. Gdy je ste śm y w szczęściu, gd y nam nic nie bra­ kuje, wówczas troszczym y się o swoje zdrowie, lub o zdrow ie ukoch an ych , a pó­ źniej, w m iarę przyb y w an ia innych trosk, niepokojów , kłopotów , kw esty a zdrow ia schodzi na plan drugi, trzeci, dziesiąty, ostatni. Je st to charaktery sty czn e. W pier­ w szym okresie robim y alarm i w zyw am y lekarza w w ypadkach, na które w ybornie pom aga ru m ia n ek , lub k w iat lipow y—a da- lej, gd y nas życie brzem ieniem przygniecie, ciężkie nieraz cierpienia leczym y kw iatem lip o w y m —a właściwie, nie leczym y ich w ca­ le. Je st to ch ara k te ry sty c z n e , ale i n a tu ­ ralne, w m oich oczach uspraw iedliw ione

(35)

Klemens Junosza. 27 zupełnie. Zaobserw owałem , że im więcej kto m a obowiązków, tern m niej m yśli o so­ bie i dochodzi z czasem do tego, że zupeł­ nie o w łasnem j a zapom ina.

M atka w estchnęła.

— Z nałem — m ówił doktór — ojców rodzin, k tó ry m trzeba było m iesięcy odpo­ czy nk u i system atycznej kuracyi, znałem m atk i zagrożone zupełną u tra tą zdrow ia — py tałem — dla czego nie ratujecie się? O d­ powiadali mi jednakow o, ja k b y pow tarzając w yuczoną rolę:— Owszem, doktorze, po m y ­ ślim y o tern, ty lk o niechno wpierw Michaś szkoły skończy, niech M undzia za mąż w y j­ dzie etc... W reszcie stało się, o czem m a ­ rzyli. Michaś przyw iózł p aten t, Mundzia włożyła czepeczek. No, cóż teraz będzie? — p y tałem , — a, dok tork u kochany, jeszcze m usim y się w strzym ać... ale niechno Berka zapłacę. P o B erku przyszedł Icek, po Ick u Szmul, potem M ichaś się żenił, więc trzeba było dla niego zbierać, a ci biedacy sk rzy ­ pieli, cherlali i leczyli się... kw iatem lipo­ w ym . W ierzcie mi, moi młodzi państw o, żem widział setki takich przykładów , a prze­ cież nie powiem , żeby sfera moich obser- w acyj b y ła bardzo duża; kręcę się w cia- snem stosunkow o kółku, p rak ty k u ję w p ro ­

(36)

m ieniu trzech do czterech mil. G dybym b y ł poetą, napisałbym epopeję o rum ianku.

M arynia roześm iała się.

— Niech pani to bierze zupełnie n a seryo — rzekł doktór, — m ówię szczerze: poświęcenie, ofiara, zaparcie się siebie nie- ty lk o w poem atach istnieją. W życiu je s t ich m nóstw o; ty lk o trzeb a je um ieó w i­ dzieć, a j a m am do tego stokroć więcej spo­ sobności, niż kto inny.

— Nie wiedziałem , że jeste ś poetą, do­ ktorze — rzekł pan Jan.

— — Chyba poetą od pisania... recept, ale swoją drogą j a poezyę rozum iem i czu­ ję , a widzę j ą najczęściej tam , gdzieby n ik t nie dom yślił się je j istnienia, widzę j ą w n a j- pow szedniejszej prozie życia. Może to opa­ czne w idzenie, ale ja tak ie m am i ju ż się nie przerobię. Mnie się zdaje, że m atk a w yrobnica, k tó ra zastaw ia ostatn ią podu­ szkę z pod głowy, aby chore dziecko r a to ­ wać; że drwal, pracu jący dw anaście godzin na mrozie, ażeby kupić chieba rodzinie, to poem aty piękniejsze daleko i wznioślejsze, aniżeli owe rom anse salonowe przy dźw ię­ kach m uzyki, w rytm iczn y ch ta k ta c h w al­ ca... Pierw sze poruszają we m nie serce, drugie spraw iają ból głow y i rozstrojenie

(37)

nerw ów . Nie narzucani nikom u mego zda­ nia, ale też od niego nie odstąpię.

— Do pew nego stopnia masz pan słu ­ szność — rzekł pan Jan .

D októr się roześm iał.

— W sam ej rzeczy — odpow iedział,— m am słuszność aż do stopnia... bezw zglę­ dnej słuszności.

— J a wiem, że pan jeste ś pesym istą i m izantropem — w trąciła m łoda m ężatka.

— A ni jedno, ani drugie, ty lk o nie­ kiedy byw am sm utny. Życie m nie n a tak ą n u tę nastraja; ale po cóż ja to mówię? w y ­ brałem bardzo nieodpow iednich słuchaczów . W y , moi państw o, pow inniście być weseli, o wesołych rzeczach m yslec, wesołej mo wy ty lk o słuchać. U żyw ajcie, póki jesteście

młodzi, ty le waszego.

— M ożnaby z tego wnosić, że pan do­ k tó r przepow iada nam sm u tn ą pizyszłosc, a ja w to nie wierzę, mój Janeczk u.

— I ślicznie pani dobrodziejka robi, tern więcej, że ja nic nie przepow iadam , nie m am się za proroka, mogę miec ty lk o zdanie o tem , co widzę, a widzę przed sobą śliczny poem acik, k tó ry tym czasem je s t sam w sobie skończoną zw rotką, piosenką, m oże w stępem do dalszych, dłuższych

pie-Klemens Junosza. ^

(38)

U

ki

fc

30 Syzyf.

śni. W idzę dw oje m łodych ludzi w najpię­ kniejszej dobie życia. W idzę młodość, zdro­ wie, siłę i wdzięk, łączy was miłość, koch a­ cie się oboje szalenie.

— A to p anu kto powiedział? — zapy­ tała M arynia z przekąsem .

— Pow iedziały mi to wasze oczy i uśm iechy. Zresztą, zakochani m ają ta je ­ m nicę swoją w ypisaną na czołach; ty lk o trzeba um ieć czytać te niepochw ytne i nie- u jęte w kształty literki. J a się znam na t a ­ kim alfabecie, chociaż do m nie w ten spo­ sób nie pisano nigdy.

R zekłszy to, w stał od stołu.

— Czas na m nie — rzekł. — P an i m am a dobrodziejka niech się nie trw oży, pani Ma- ry a zdrowa, nic jej nie j e s t — zm ęczenie chwilow e, przejdzie bez leków , na co ap te ­ karzow i kieszenie nabijać?

— Serdecznie panu dziękuję, żeś m nie uspokoił, a byłam w takiej obawie. Zostań pan jeszcze! dokąd ta k pilno?

— Spieszę się do katarów , zapaleń, Su­ chot, tyfusów ... a wieczorem gości m am mieć. M oja pani siostra zaprosiła parę osób... m ają urządzić m ały koncert.

(39)

Klemens Junosza. 31 — 0 tak . J e s t to stara panna. Los obszedł się z nią po m acoszem u, poniew aż nie dał je j ani urody, ani m ajątk u . Te dwa m inusy skazały ją na sam otność... Nie m a­ ją c kogo kochać, pokochała muzykę-, gra też rzeczyw iście dobrze, a że m am y w m ia­

steczku am atora-skrzypka i wiolonczelistę, więc urządzają we troje koncerta.

— J a k imię pańskiej siostry? — W łaściw ie pow inno być Ironia... — Ależ takiego nie m a w kalendarzu! — J a wiem, to też mówię, że powinno być, rzeczyw iście siostrze mojej dano imię G racya... przy jej powierzchowności je s t to istotnie ironia.

— O bm awia doktór [siostrę—rzekł pan Ja n , bo ja przecież znam pannę G racyę z w i­

dzenia-, bardzo sym patyczna osoba.

— I to prawda. Sym p aty czna ona jest, a na bliższem poznaniu dużo zyskuje. S e r­ ce złote, c h a ra k te r praw y, dusza zacna. Dziwaczka trochę, ja k sta ra panna..

— P a n ie d oktorze,—rzekła M arynia,— niech pan kiedy siostrę do nas przywiezie; m am nadzieję, że zaprzyjaźnim y się prędko.

— O na praw ie nigdzie nie bywa... http://dlibra.ujk.edu.pl

(40)

i — Może dla nas zechce zrobić w y ją te k j a przepadam za m uzyką... fortepian jest w domu! Cóż, w ysłucha pan mej prośby?

— Owszem, sko rzystam y z m iłego za­ proszenia.

— Siostra chyba niedaw no m ieszka u pana, bo dotychczas nie słyszałam o n iej?

— Od roku niespełna. — A poprzednio?

— Poprzednio, dużoby o tem mówić... M ieszkała i w kraju , i za granicą, i przez k ilk a la t aż w Azyi.

— W ięc to podróżniczka?

— Nie, pani, tylko biedna g u w ern an ­ tk a, k tó rą los rzucał tak, ja k w iatr liściem na jesieni; podróżow ała nie dla p rzyjem no­ ści, lecz dla chleba. Od daw na prosiłem j ą , a b y porzuciła te n zawód gorzki i przykry? i aby osiadła przy m nie. Nie chciała mi b y ć ciężarem! Z abaw na kobieta, dopraw dy!... pisałem do niej: D roga siostro! j a ty le ż y ­ dow skich języ k ó w oglądam , że dochód mój starczy na to,’ abyś ty dzieciom fran cu sk ie­ go już nie pokazyw ała; przyjeżdżaj, c h le b a nam nie zbraknie. Nie przyjechała... p rze­ szło parę lat, zrujnow ała zdrowie do reszty , i dopiero uległa m ym prośbom .

(41)

W ięc aż w Azyi b y ła pań sk a sio-str3i^

’ — A tak . Trafiła jej się posada, wzglę­ dnie k o rzy stn a, więc ju ż bez nam y słu p ra­ w ie przyjęła.

— P an ie do ktorze—rzekła m łoda m ę­ żatka, — nie odmów nam tej przyjem ności i zapoznaj siostrę swą z nam i.

Owszem, ale... — Co?

— Siostra m oja, trzeb a pani wiedzieć, m a dość dziw aczne usposobienie. Ona pa­ nią, zaraz pokocha.

— A cóż w tem złego? i owszem, może pan b y ć pewien, że jej najszczerszą w zaje­ m nością odpłacę.

— Zastosuję się do pani życzenia, a t e ­ raz byw ajcie państw o zdrowi.

Nie dał się nam ów ić aby został — od­ jechał.

— Chwała Bogu — rzekła m atk a, — poczciwe doktorzysko! Zdjął mi ciężar z serca, bo, dopraw dy, byłam w obawie o tw oje zdrowie, M aryniu... I wiesz co, dla zupełnej pewności, j a je d n a k zaparzę dla ciebie ziółek od kaszlu. Po w iad am ci, że są cudowne. W ypijesz?

T. W tom TX. 3

Klemens Junosza. oo

(42)

34

— Jeżeli to m arnie zrobi p rzy jem ­ ność.

— D ziękuję ci, m o ja je d y n a . Je ste ś poczciwe, dobre, najzacniejsze dziecko. N iech cię Bóg błogosław i, m oja śliczna...

(43)

Chcąc odm alow ać Staw iska, ta k ja k w yg ląd ają n a wiosnę, trzeb ab y użyć ty lk o dużo, dużo zieleni, i tę zieleń oblać p o to ka­ mi św iatła. In n y ch barw, prócz zielonej, zdaleka p rz y n a jm n ie j—nie widać.

Siedziby ludzkie k ry ją się za drzew a­ mi, szara ziem ia p o k ry ta zbożem lub traw ą, ale w zieleni tej, jed n o sta jn e j na pozór, je s t niesły ch an a rozm aitość, moc odcieni, zmie- n iający ch się w edług tego, c z y j e blaski sło­ neczne z g ó ry złocą, czy też od zachodu, purpu rą oblew ają. I u k ład a się z tej zielo ­ ności przepyszna m ozajka, n ajbogatsza kom b inacy a tonów ; od tej traw ki bledziu- chnej, co n a nowo żyć zaczęła, od zło taw e­ go listka w ierzby, od brzóz, płaczek w ie­ ku isty ch , aż do ciemno-zielonej olchy, do praw ie czarny ch jo d eł. H ojna dłoń n a tu ­

(44)

36 Syzyf.

ry sypie n a to perliste krople rosy, zawie­ sza je na traw ie i listkach w sposób n iew i­ dzialny, każe im drgać za najlżejszym po ­ dm uchem w iatru, chw ytać prom ienie sło ­ neczne, baw ić się niem i, m igotać. K aże w szystkim gałęziom , liściom szum ieć i sze­ m rać harm onijnie, a w ty m szmerze biorą udział zarówno k on ary potężnego dębu, ja k i w iotka trzcina, k tó ra się nad w odą chw ieje.

T a dłoń niew idzialna, po królew sku szczodra, nieograniczona w hojności, rzuca w gąszcze leśne i przestw orza pow ietrzne m oc p ierzastych śpiewaków, zawiesza sk o ­ w ronka nad zagonem , k ry je słow ika w g a ­ ju . Taż dłoń sypie po całej ziemi k w iaty różnobarw ne i w zorzyste, i oto, ja k za ski­ nieniem laski czarodziejskiej, stroją się g ru ­ sze i jab ło nie biało, niby oblubieńce na g o ­ dy, płoną rum ieńcam i róże, m ienią się łąk i od d robniutkich kw iateczków .

P rzebudź się, ziemio, i żyj! pow iedzia­ no —i życie zewsząd try sk a, i w onie słodkie b iją w niebo, i pieśni p ły n ą w pow ietrzu... P rzebudź się, ziemio, i żyj — przebudź się, człow ieku, i pracuj.

I oto w ychodzą ciężkie woły n a zago­ ny. P o ch y liły łby k u ziemi, poddały po­

(45)

Klemens Junosza. 37 tę ż n e karki pod jarzm a, oparły się na k ró t­ k ich m u sk u larn y ch nogach, i żelazo pługa w rzy n a się w ziemię głęboko, odkłada d łu ­ gą skibę czarną, pachnącą- świeżością. Za pługiem człowiek idzie, ciężki i spracow any j a k wół, zapada w ziemię spulchnioną, pra- <5ą bezm yślnych zw ierząt kieruje. I oto t y ­ siące takich par wołów i tysiące oraczy t a ­ kich, od wschodu do zachodu słońca kraje ziem ię w różnych kierunkach, spulchnia j ą i porusza — a niebaw em za nim i siew cy pójdą i rzucać będą ziarna z ufnością, że im j e ziem ia z sow itym wróci nad d atkiem .

I poczekaw szy niedługo, nim się srebrny m iesiąc parę razy odm ienił, ju ż te ziarenka w yrosły, ju ż ziemię runią szm aragdow ą po­ k ry ły , ju ż ta ruń podniosła się wyżej zw ar­ t ą ścianą, i faluje, kłania się, kołysze pod

tchn ien iem w iatru, ja k morze...

I na w idok ty ch cudów, tak ich przecie s ta ry c h ja k świat, a takich jeszcze m łodych jak wiosna, w człow ieka w stępuje duch le­ pszy, nadzieja, otucha... Zdaje mu się, że w ty m w ielkim akcie odrodzenia i on, niby pan świata, a w rzeczyw istości robak nę­ dzny, ja k inne, odm ładza się, nabiera sił św ieżych i z większą śm iałością w przy­ szłość patrzy. Zdaje m u się, że dola le­

(46)

38 Syzyf.

psza go czeka, źe ciężar z jego bark spadnie, że stanie się coś, co go podźw ignie i ukrze- pi. Rozpogadza czoło zmarszczone, p rostu­ je grzbiet od ciężaru życia ju ż zgięty, a w źrenicach m a blask jak iś, ja k b y da­ row any, a może ty lk o pożyczony od słońca.

P rzed dom em w Staw iskach, przed tern starem dom ow stw em , które się jeg o m ieszkańcom ta k pięknem w ydaw ało i wy- godnem , na traw n ik u igra dw oje dzieci: chłopiec i dziew czynka.

G onią m otyle i zryw ają kw iatki, k tó ­ re opodal na ra b a tk ac h rosną.

Chłopczyk je s t w ątły i bladziutki, o d u ­ żych czarnych oczach; dziew czynka m ło­ dsza od brata, w strząsa długiem i blond wło­ sami, pulchna, rum iana, zdrowa. Pierw szy m a około pięciu lat życia, druga trzeci ro­ czek niedaw no skończyła.

Zm ęczyły się dziatki g on itw ą za m o­ ty la m i—usiadły. D ziew czynka zaczęła roz­ mowę.

— Jó ziu — sp y ta ła dziecinnym swoim szczebiotem —dlaczego nas dziś nie w puścili do m am y?

— Bo m am a je s t chora... m oja Zosiu. — A dlaczego m am a je s t chora?

(47)

Klemens Junosza. 39

— Bo m am ę boli — A dlaczego j ą boli? — Bo ta k Bozia chce.

— A dlaczego Bozia ta k chce?

— O to się p y tać nie m ożna — ale mo­ żna prosić Bozi, żeby m am a b y ła zdrowa.

— To j a będę prosiła.

Z łożyła rączki i zaczęła szeptać dro- bnem i usteczkam i. T rw ało to je d n a k bar­ dzo krótko, gdyż spostrzegła biedronkę i za­ pragnęła j ą sch w y tać. Owad rozpostarł sk rzydełk a i frunął.

— Niegrzeczny! — zaw ołała — brzydki! nie chciał się ze m n ą bawić.

O burzona, porw ała k am yczek i rzuciła go w stronę, w k tó rą uciekł m ały, centko- w any robaczek.

— Jó z iu — rzekła, — gdzie tatuś? ja do ta tu sia pójdę.

— T atk o je s t w polu, daleko. — To chodźm y w pole.

— Poszedłbym , ale nie wiem, gdzie to pole je st; ta tk o p o jech ał na koniu...

— N a koniu!? — Tak.

— J a b y m też chciała jechać na koniu. Ihaczego nam ta tu ś nie da konia?

(48)

40 Syzyf.

— Owszem, da, ale gdy dorośniem y. T a k powiedział.

— To dobrze, j a poczekam , a czy p an ­ na G racya je s t ju ż dorosła?

— J e st.

— A dlaczego ona nie m a swego konia?

— Bo nie chce. Może się boi. — J a b y m się nie bała.

— Bo ty je ste ś odważna, a p an n a G ra­ c y a nie.

— A ty czy jeste ś odważny?

— J a je s te m —z całą pew nością siebie rzek ł chłopiec:—j a się nikogo nie boję.

— A dlaczego wczoraj uciekałeś przed indykiem ?

— Bo on m nie gonił.

— To po co mówisz, żeś odw ażny, k ie­ dyś uciekał?

— A tak , uciekałem , bo in d y k m a dziób;—przed koniem nie uciekam , bo koń je s t dobry i dzieci nie goni.

— J ó z iu —rzekła po niejakiej przerwie dziew czynka,— chodźm y do ogrodu, tam są porzeczki.

— A to chodźm y.

(49)

Klemens Junosza. 41

kę w eszły do ogrodu, przebiegły k ilk a ła­ dnie w ygracow anych dróżek i dostały się m iędzy krzaki porzeczek.

Zaledw ie zaczęły obryw ać czerwone grona, rozległ się donośny głos kobiecy:

— Zosiu! Józiu! a gdzieżeście się niebo- żątk a podziały! W ołam i wołam i dowołać się nie mogę. Chodźcieże prędzej, powiem wam coś, hej! dzieci!

— C hodźm y—rzekł Józio,—to K u rpiel- ska nas woła.

K urpielska była to szafarka w S taw i­ skach-, daw no służyła ju ż w ty m domu; ziestarzała się w obowiązku. Pow ierzcho­ wność jej św iadczyła, że czasem p raca idzie n a zdrowie. W yg ląd ała babina ja k ćwik, b yła czerwona, otyła, a głos m iała ta k do­ nośny, że na drugim końcu folw arku m o­ żna j ą było słyszeć.

U brana by ła dostatnio, ale po w iejsku; now om odnym strojem brzydziła się. Na głowie m iała wielki czepiec z żółtą w stą­ żką, na ram ionach lekką czerw oną c h u ­ steczkę.

U siłując dojrzeć, gdzie są dzieci, przy ­ słoniła ręką oczy od słońca. Józio i Zosia w ybiegli ku niej.

(50)

— P ew nie w porzeczkach byliście? — zawołała.

— A tak .

— Otóż masz! a wolno to wam ta k bo­ brować po ogrodzie, co? wolno obryw ać co się podoba—co? E j, dzieci, obaczycie, po­ wiem panu i będzie bieda... Zosiunia, ja k Zosiunia, jeszcze m aleńka — ale Józio, t a ­ ki sta ry chłop i ju ż do złego siostrzyczkę doprowadza. W styd ź się, Józiu, zaraz p a­ nu powiem .

— Niech K urpielska nie powie! m oja śliczna, złota, kochana, m oja srebrna K u r­ pielska.

— Tak... teraz to srebrna i złota, a wczoraj Józio mówił, że K urpielska je s t b rzy dk a baba.

— A le śliczna! śliczna K u rp ie ls k a — j a ju ż nigdy nie powiem, że K urpielsk a je s t

brzydka.

— No, no, dość ju ż — chodźcie no tu bliżej. Chodź, Józiu, i ty, Zosiuniu, chodź. Bieda na-ciebie teraz, m oje złotko; do tej pory m am unia pieściła, bo byłaś n ajm ło ­ dsza, a jak że, oczko w głowie, benjam i­ n e k —a teraz tiu! tiu! Jużeś ty , kochanecz- ko, nie najm łodsza, bo jeszcze m łodszy od ciebie jest.

(51)

— Kto? m oja K urpielska, kto? powiedz­ cież nam .

— M ały braciszek, ta k i m aleńki ja k lalka. Śpi w kołysce i ma zam rużone oczka, bardzo ład ny chłopczyk.

— Braciszek? m ały? — p y ta ła Zosia:— praw dziw y braciszek?

— Ju żci, skoro wam powiadam, że praw dziw y, to praw dziw y. T akie m a czar­ ne oczka, ja k tareczki, do Józia podobny.

— A ja k on się nazywa? — N ijak.

— Albo je s t tak ie imię? — spytał Józio.

— 0! to ć pow iadam — odezwała się K urpielska, — że nijak, to znaczy ni tak , ni siak, ja k go ochrzczą, to w ted y będzie m iał imię.

— A czy będziem y go mogli zoba­ czyć?

— Będziecie.

— To ja pójdę, narw ę kw iatków i zro­ bię dla niego b u k iet z sam ych róż. Praw da, K urpielska, że takiego braciszka trzeba ko­ chać?

— A dyć trzeba, Zosiuchno, a jak że. — J a m u kw iatków nie dam — rzekł Józio.

Klemens Junosza. 43

(52)

— Takiś to niedobry, żałujesz braci­ szkowi m arnego badyla?! Nie wiedziałam , Józiu, żeś...

— O, nie! K urpielska nie wie, co j a chcę zrobid. J a dam braciszkow i mój bi- czyk i bębenek, com dostał od ta tu sia i przy­ niosę m u z ogrodu dwie m archw ie. K u r­ pielska wie, te z pod parkanu, tak ie czerwo- n iu tk ie i słodkie.

— E j, co Józio mówi? alboż tak i m a ­ lu tk i ja d łb y m archew , co znowu! Chodźcie, dzieci, pokażę go wam .

N a progu stał doktór D itto. Przecierał chustką, złocone okulary, na tw arzy m iał uśm iech. Zobaczyw szy Józia, pochw ycił go za rękę.

— J a k się masz, mój przyjacielu? — zaw ołał — daj buzi, i ty , Zosiuniu, także.

— J a nie chcę, — rzekła dziew czynka, chow ając się za K urpielską.

— Dlaczego?

— Bo buzia j e s t ta k a koląca ja k jeż... W idział pan naszego jeża?

— Nie.

— Gajowy, Marcin, złapał go i p rzy ­ niósł.

— Aha, więc ty, Zosiu, powiadasz, że je ż je s t podobny do m nie, a j a do niego.

(53)

Klemens Junosza. _ 45 — J e s t kolący, ja k broda.

D októr wziął dziew czynkę n a ręce i po­ mimo oporu pocałow ał.

— W idzisz, żem cię nie pokłuł, a teraz spróbuj sam a pocałow ać jeża.

— W olę m ałego braciszka. — W ięc ju ż wiesz o nim? — A wiem.

— J a powiedziałam, proszę p a n a —ode­ zw ała się K urpiełska, — pani kazała p rzyp ro ­ w adzić dzieci do siebie.

— No, 110, niech idą, a spraw ow ać się przy m am ie grzecznie, bo m am a je s t chora, krzyczeć nie można. Idźcie, ja posiedzę trochę, tu , na ganku.

D októr od sześciu la t nic się nie zm ie­ nił, na szerokiej jego tw a rz y nie pojaw iła się ani jed n a zm arszczka. Nie w yrzekł się też przesadzonej elegancyi, w yglądał ja k g d y b y w prost z pud ełk a w y jęty . W ciąż p rak ty k o w ał w m iasteczku, w Staw iskach byw ał częstym gościem , ale więcej w c h a ­ rakterze przyjaciela, niżeli lekarza. Cho­ ciaż zapraszano go szczerze ja k o gościa, o poradę je d n a k coraz rzadziej proszono, Chyba, gdy k tó re dziecko zasłabło. Nie znaczy to, żeby w dom u państw a Jano w - stw a w szyscy byłą zawsze zdrowi, prócz

(54)

dzieci. P a n i M arya zm ieniła się dużo, w y ­ szczuplała i pobladła, a m atk a pana Ja n a, k tó rą od czasu przyjścia n a św iat Józia, w szyscy nie inaczej niż babcią nazyw ali, n iedo m ag ała coraz częściej. Sam doktór w szczynał nieraz kw esty ę kuracyi, ale go ni tern, ni owem zbyw ano.

P a n n a G racya od roku zam ieszkała w S taw iskach. B rat nam aw iał ją , by n a ­ dal przy nim została.

— Czy ci tu źle?—m ów ił—jeste ś n ie ­ zależna gospodyni w swoim domu, bod ja nie rozdzielam , i co m oje uważam za tw oje,

czego więc szukasz?

O dpow iedziała m u k ategorycznie na te p y tan ia:

— J e s t mi tu źle, w łaśnie dlatego, że jeste m sam odzielną gospodynią, a na gospo­ darstw ie domowem nie znam się i nie lubię go. Gram niezgorzej i, jak o , tak o um iem uczyd dzieci, ten rodzaj pracy je s t dla m nie odpowiedni i oddaw ać m u się powinnam . Dlaczego m asz m ieć lichą gospodynię, kied y możesz m ieć dobrą?

— W ięc m nie chcesz koniecznie opu­ ścić?

(55)

Klemens Junosza.

a ty p ostąpiłbyś najrozum niej, gdy b y ś się ożenił.

— Ja?! — zap y tał zdum iony.

— P rzecież nie ja! Je ste ś w sile w ie­ ku. masz stanow isko, masz m ajątek: dlacze­ go nie podzielisz go z ja k ą uczciwą, godną twego przyw iązania osobą? dlaczego nie za­ łożysz rodziny? J e s t to obowiązek, mój bracie. Nie mówię, żebyś się żenił z dzie­ ciakiem , z ja k ą szesnastoletnią laleczką, ale poszukaj sobie osoby nie pierwszej m łodo­ ści, rozum nej a uczciwej. T akie k o b iety są na świecie, trzeba ty lk o poszukać. Nie potrzebujesz gonić za m ajątkiem , bo masz na utrzym anie rodziny aż nadto. Pow iadam ci: ożeń się; radzę z całego serca. W praw dzie nie jeste ś w y jątkow o piękny, m iędzy n a ­ mi powiedziawszy, jeste ś n aw et porządnie brzydki.

D októr, k tó ry się m iał za bardzo przy ­ stojnego m ężczyznę, zaprotestow ał z obu­ rzeniem:

— O! co do tego, m oja kochana, to rzecz g ustu. Znałem kob iety , które były wręcz przeciw nego zdania.

— A ty im wierzyłeś! ty! tak i przecież rozum ny i w ykształcony człowiek.

(56)

— Dlaczego m iałyby kłam ać?

— Nie wiem, m usiały zapew ne m ieć w tem swój cel do którego zm ierzały przy pom ocy pochlebstw a; ale w racam do rze­ czy. Chciałam w łaśnie powiedzieć, że roz­ sądna k o b ieta nie zrazi się tw oją pow ierz­ chownością i może cię szczerze pokochać dla w ysokich zalet charak teru , jak ie n ie ­ w ątpliw ie posiadasz, dla tw ego w ykształce­ nia, dla rozum u. P ow tarzam ci, ożeń się, a m nie przy sobie nie zatrzym uj; ja wege­ tow ać ta k nie m am zam iaru, chcę być po­ żyteczn ą ludziom . Zresztą, przyzw yczaiłam się do mego zawodu, chociaż m a on swo­ je przykre strony, je d n a k coś m nie do nie­ go ciągnie. L ub ię też dzieci; nie m ając swoich, kocham cudze, je s t to zapew ne po­ trzeb a serca, które m usi się do kogoś p rzy­ wiązać.

— Siostro—persw adow ał d o któr,—k o ­ chasz cudze dzieci, a dlaczego nie kochasz rodzonego brata?

— Żartujesz! C hciałabym cię widzieć szczęśliwym i dlatego nam aw iam cię, że­ byś się ożenił — nie zwłócz z tem ; czas ucieka, czego ty , może bardziej niż kto in­ ny, nie spostrzegasz, będąc nieustannie za- j§ ty m .

(57)

49 D októr przyszedł do w niosku, że nie przekona siostry i pozostawił jej zupełną swobodę działania. P rzy k ro mu to jed n a k było. Raz, przejeżdżając przez Staw iska, w stąpił do dw oru i zw ierzył się panu J a n o ­ wi ze swojem zm artw ieniem . P a n J a n na żonę spojrzał i zrozum ieli się zaraz. Józio okazyw ał dużą chęó do n auki, m ożna było powoli, choóby tylko od konw ersacyi w j a ­ kim obcym ję z y k u zaczynać. P rz y te m i pa­ ni Janow a, i babcia lu b iły bardzo siostrę doktora i rade w idziały ją w swojem tow a­ rzystw ie.

— U p a rta j e s t—m ówił doktó r,—posta­ now iła szukaó obowiązku, i już jej nic od tego nie powstrzym a, żadne perswazye nie pomogą. G dyby chód nie w ybrała się znów gdzie n a koniec świata!

— D oktorze — rzekła pani M arya nie­ śm iało ,— m y potrzebujem y nauczycielki do dzieci... g d y b y pan n a G racya zechciała...

— A kogoż ona tu uczyć będzie? cz te ­ roletniego Józia, czy m aleń k ą Zosię!... tu dla mej siostry zatru d n ien ia nie ma.

Bądź pan spokojny, znajdzie się. J a b yłb y m bardzo zadow olony, g d y ­ by u państw a została; m iałbym j ą przy n aj­ mniej na oku.

T. W. tom IX. 4

(58)

50 Syzyf.

N azajutrz, pani M arya p ojechała do m iasteczka i odbyła z panną G racyą długą konferencyę, a w kilka dni później, siostra d o k to ra przeniosła się na stale do Staw isk.

Z panią Janow ą zaprzyjaźniły się od- razu, więcej naw et: pokochały się se rd e ­ cznie, j a k siostry. Z początku, p an n a Gra- cya m iała pew ne skrupuły, co do swego stanow iska: ta k ie m ałe dzieci, ja k Józio, nie uczą się jeszcze; w krótce jed n a k przekona­ ła się, że ta k nie jest, że dzieci m ogą się uczyć od chwili, w k tórej m yśleć zaczyna­ ją , chociaż do takiej n a u k i książka niepo­ trzebna. Takie nauczanie spraw iało je j w ielką przyjem ność, przyw iązała się do dzieci całem sercem i postanow iła zostać w dom u państw a Janow stw a, ja k będzie można n ajd łu żej. Było je j z nim i, a i im z nią bardzo dobrze, spokojnie. B rat kiedy niekiedy przyjeżdżał, w idyw ała go dość często, w ied ziała, że zdrów i że mu nic nie braknie, prócz żon}’’, m a się rozum ieć. N ie ­ kiedy b y ły z tego powodu długie dysputy, w k tó ry ch i pani Jan o w a, i babcia staw ały po stronie p an n y Gracyi, nie szczędząc w y ­ m ow y. D októr persw azyi słuchał, głow ą kiw ał, przy rzekał, że dobrej rad y posłucha, i n a tem się kończyło.

(59)

Klemens Junosza. 51 Pobaw iw szy się z dziećmi, k tó re Kur- pielska później zaprow adziła do dom u, do­ k tó r usiadł na ganku, zapalił cygaro i p a ­ trzał w niebo, po którem goniły się leciu- chne białe obłoczki. N iebaw em ukazał się n a gank u i gospodarz. Był to jeszcze przy- s to jn y ? n aw et piękny m ężczyzna, ale ju ż nie taki, ja k wówczas, k iedy m u K ąkolski m arsza w eselnego przygryw ał... nie taki... Czoło wówczas pogodne i gładkie, p rzysło­ nięte było ch m u rą zadum y, oczy nie m iały daw nego blasku, a brwi ściągnięte św iad­ czyły o ciągłej trosce. N a ogorzałej tw a rz y uśm iech pojaw iał się rzadko.

D októr, ujrzaw szy pana Ja n a, rzekł: — Chodźmy się przejść.

— Dokąd?

— Do ogrodu, w pole; dokąd się panu podoba. Pow ietrza ci trzeba, panie Jan ie, orzeźwienia. O żonę się nie lękaj. Podźwi- gnie się ona i w szystko będzie dobrze.

— Bardzo w o statnich czasach zmizer- niała i schudła.

Ha! co chcesz, w szyscy się z cza­ sem zm ieniam y, i pan nie je ste ś ju ż taki, ja k daw niej — i ja...

Co do tego, przeczę. Musisz mieć, do­ http://dlibra.ujk.edu.pl

(60)

ktorze, jak iś eliksir tajem niczy, bo w y g lą­ dasz zawsze czerstwo.

— Zdaje ci się, kochany panie Ja n ie ; czuję, żem ju ż stary; nie dalej niż onegdaj, usnąłem nad książką, chociaż przedm iot, o k tó ry m trak to w ała, bardzo m nie zajm o ­ wał. No, daj się nam ów ić, chodźm y...

— Dobrze, pójdziem y w pole.

W yszli na folw ark dróżką, po której obydw óch stronach falowało bujne, gęste żyto.'

— Śliczne masz zboże, panie Jan ie — rzekł doktór.

— Je d y n a to n a d z ie ja —odrzekł ojciec Jó z ia z w estchnieniem .

— J a k to jed y n a? w czem?

— Dużoby o tem mówić, po różach się nie stąpa; ciężary gniotą, z każdym rokiem gorzej.

— Dla czego?

— Alboż j a wiem? zdaje się, że w szyst­ ko dobrze zrobione, w szystko w swoim cza­ sie; sąsiedzi podziwiają, zazdroszą naw et, a rez u lta t niedobry. Zeszłego roku grad m iałem , dwa lata tem u pom ór n a bydło, a z tego zboża, k tó re pan tu widzisz, ju ż, co najm niej, czw arta część sprzedana. Pojęcia nie masz, doktorze, ile się na tem traci...

(61)

Klemens Junosza. 53 D októr chciał odpowiedzieć, gdy w tem ujrzał człowieka, siedzącego w rowie, przy drodze. Chłop to był, pomimo gorąca u b ra ­ n y w kożuch, blady; m izerny, trzęsący się od zimna.

Zobaczyw szy pana Ja n a, podniósł się z trudnością, i, u ch ylając czapki, rzekł:

— Niech będzie pochw alony.

— N a wieki. Co tu robisz, W alenty? — Słaby jestem —odrzekł,—rozłam ało nm ie całkiem . Po plecach ból chodzi, po g n atach łam anie, a środkiem ziąb taki, j a k ­ by w siarczysty mróz. Robić nie mogę, w chałupie się kuczy sam em u, w ylazłem ted y w pole, układłem się w słońcu, żeby ohoc m nie trochę przygrzało.

^ Niedobrze w takim stanie zdrowia

Waść się na ziemi — rzekł doktór, — może

zaszkodzić.

E j, w ielm ożny panie, to bajki! gdzie- y tam szkodziło? toć człowiek z ziemi je s t i w ziemię się obróci. Koło ziemi robi, na ziemi sypia, a ja k pomrze, to go też nie gdzieindziej, jen o w ziem ię schowają. T a ­ kie praw o.

Radziliście się też kogo? — sp y ta ł doktór.

A jakże, w ielm ożny panie. B yłem http://dlibra.ujk.edu.pl

(62)

54 Syzyf.

i u kow ala, i u B erka felczera, i kobieta j e ­ dna, znająca, lekarstw o mi daw ała, i owczarz proszek z ziela; nic nie pom ogło, panie. J u ż m nie ta k ze dwa ty g odn ie m orduje.

— Czy w y m nie znacie?

— Nie, w ielm ożny panie, nie znam. — J a jeste m doktór.

Chłop pokłonił się do ziemi.

— Ju ż j a i to sobie m iarkow ałem — rzekł, — że w ypadnie mi ch y b a do do­ k to ra pójść, żeby mi proszek na lek k ą śmieró zapisał, bo kied y od dobrych ludzi lekarstw o nie pom aga, to snadź ju ż ta k a wola boska, że trzeba um ieraó.

D októr w cale się tą odpowiedzią nie zraził, położył chłopu rękę n a ram ieniu i b y ­ stro popatrzył mu w oczy:

— Nie — rzekł po chwili, — w tw oich oczach, człowieku, śm ierć jeszcze nie stoi.

— Albo to znać?

— N atu ralnie, że znać, ja k się kto zna. J a chorobę widzę i wiem, jak ie ci lek a rstw a daw ali. B erek zerżnął ci cały grzbiet b a ń ­ kam i.

— A dyć praw da.

— Kow al daw ał ci wódkę z psim pro­ szkiem.

(63)

— 0 la Boga, a w ielm ożny pan zkąd to wie?

— Z tw oich oczu, mój człowieku; od owczarza dostałeś ziela tysiączniku, a owa k obieta znająca kazała cię natrząsać.

Chłop sądził, że m a z czarow nikiem do czynienia i, m iał w ielką ochotę drapnąć.

D októr z całą pow agą m ówił dalej: — Oni nie leczyli cię źle, mój człowie­ ku, ty lk o nie poznali się na chorobie.

Chłop oczy szeroko otw orzył. Pierw szy raz w życiu słyszał lekarza, k tó ry się o ko­ w alu i znającej kobiecie w ten sposób w y ­ rażał...

D októr mówił dalej:

— J u ż nie pow tarzaj ty c h lekarstw , bo wiesz, że i dobre naw et, jeżeli go użyć za wiele, zaszkodzi...

— A no, dyć praw da... w ielm ożny panie.

— P rzy jdź za godzinę do dworu, dam ci krople, będziesz je brał o sam ym w scho­ dzie, o sam ym południu i o zachodzie słoń­ ca; a pam iętaj, na ziemi się nie kładź, bo ta słabość, co cię ta k zm arnow ała, w ziemi siedzi. Jeżeli chcesz leżeć, to się połóż w izbie, albo lepiej w stodole, na słomie. P o staraj się też o białą kurę, i niech ci

Klemens Junosza. 55

Cytaty

Powiązane dokumenty

dziaiy pieniężne dla obywateli brytyj- 3) Drastyczne obcięcie importu luksu- skich, wyjeżdżających zagranicę, będą sowago z krajów o mocnej walucie. Również

[r]

Skądinąd, między innymi z tego właśnie powodu teoria psychoterapii nie może powstać ani na gruncie filozofii, ani psychologii (co oczywiście nie oznacza, że twórcami

szcza się we w nętrze rośliny, a następnie, do środka się dostawszy, powoli rośnie dalej 1 z zarażonego się posuwa miejsca, bakte- ry je, gdy zabrnąć zrazu do

§ 69. Uczeń może nie być klasyfikowany z jednego, kilku albo wszystkich zajęć edukacyjnych, jeżeli brak jest podstaw do ustalenia śródrocznej lub rocznej oceny

• Universal 56S, rozmiar 90E, Pasek Inox, szyba reflex kolory: Antracyt, Ciemny orzech Złoty dąb. • Perfect 68XG, rozmiar 90E, Pasek Inox Plus, lustro weneckie kolory:

blachodachówka na rąbek stojący firmy Ruukki płyta poszycia dachu- Steico Uniwersal 35mm kontrłaty 22x45, łaty 45x36. Rynny metalowe 125mm ,powlekane

Pasieki oprócz tego, że przynoszą miód, mają też przyczynić się do ratowania gatunku zagrożonego zmieniającym się klimatem, chemizacją rolnictwa oraz