• Nie Znaleziono Wyników

Dwa głosy : powieść współczesna

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Dwa głosy : powieść współczesna"

Copied!
192
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

DWA GŁOSY

POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA

przez

S ta n isła w a ^Pitecfiiego.

W A R S Z A W A

Nakładem Redakcyj , Gazety Polskiejfc‘ Druk J Sikorskiego W a re c k a U.

1899.

(6)

ДОЗВОЛКНО ЦЕНЗУРОЮ Варшава, 23 Февраля 1899 года.

(7)

Po pogrzebie pani pusto i cicho było w S taw ia- nach. Pani S tarow ska udaw ała chorą,, bo nie chciała się kompromitować przed służbą, że i jej także, mąż synowicy, W ładysław Hoiski, nie chee widywać.

Nikogo wdowiec nie dopuszczał do siebie.

W oknach kazał zapuścić rolety, zasunąć portyery. Po powrocie z pogrzebu jedna W anda go widziała.

Gdy weszła, pochwycił ją H ojski za obie ręce i rzek ł cicho i prędko:

— Moja W andziu droga! ty zlituj się, proszę, H elcia cię tak kochała! T y mnie zrozumiesz—nikogo widzieć nie mogę, nikogo!... nikogo!... caw et Bolcia nie wpuszczajcie...

— W ładziu!...—zączęłi W andzia ze słodką per- swazyą.

— Nie, W andziu!—nie! szeptał jej H ojski—na­ w et Ciebie widywać nie mogę, choć ty mi tak H el­ cię kochałaś, tyś ją ta k pielęgnowała w chorobie.»

(8)

— Przepraszam cię, Wandziu! - - dodał jeszcze ciehszym głosem.

Cicha, posłuszna, w yszła od niego W anda, ści­ snąwszy mu dłonie.

I m ijały ponure dni; H ojski się żywił tylko her­ b a tą i wciąż pełne w racały talerze z obiadem.

W andzia zajęła się Bolciem—garnęła do siebie sierotkę, sta ra ła się go rozerwać.

Pomimo to długie chwile jasnow łosa panna spę­ dzała samotnie, siedząc w bujającym fotelu, ręce zało­ żywszy w ty ł głowy.—W ciąż się przesuwały przed jej oczami obrazy z niedawnej choroby H eleny H oj- skiej—przypom inała sobie najdrobniejsze szczegóły, każde słowo chorej, i tę straszną chwilę, gdy w przy­ stępie gorączki zerw ała się na łóżku, zarzuciła ramio­ na na szyję mężowi, w sparła mu głowę na piersiach... I potem to jakieś złowrogie milczenie, co zapa­ nowało w komnacie.

Zdaw ało się wszystkim , że H elena usnęła, że usnął W ład y sław —dopiero doktór, strwożony, w stał, podszedł do niej, dotknął ram ienia chorej—a to ram ię opadło, bezw ładne—i w net się cała postać osunęła na łóżko.

Tymczasem doktor wciąż siedzącego W ła d y sła ­ w a chwycił za ręce, ucho do piersi przyłożył i z nie­ pokojem zawołał:

— Zemdlał! niech go ztąd czemprędzej wyniosą! I wspominała W anda swój strach —ja k jej włosy staw ały na głowie, ja k za nim pobiegła, gdy go wyno­ sili—-jak jej się zdawało, że serce jej bić przestało, nim wreszcie doktor nie przyprow adził W łady sław a do życia.

(9)

A wspominając te straszne chwile — nie mogła. W an da zrazu zrozumieć, czemu jej strach o W ła d y ­ sław a b j ł tak i wielki, że w pierwszej chwili zapo­ mniała, iż H elcia nie żyje, ta jej stryjeczna siostra, jej przyjaciółka cicha i słodka.

— Nie rozumiem!—nie rozumiem!—szeptała do siebie, potrząsając główką.

Znalazła się wreszcie pewnego dnia odpowiedź. — Litość! chyba litość bezmierna!—szeptała do siebie. —Bo jpkiż rzeczywiście biedny je s t ten W ła ­ dysław! J a k on strasznie wyglądał! J a k i wyraz cierpienia i niepokoju miał w oczach przez cały czas choroby Helci.

— Zemdlał!— Gdy jej dusza uleciała na zawsze, jego też dusza chciała ulecieć. A potem — gdy się przebudził z omdlenia, powiódł tylko przestraszonym, osowiałym wzrokiem po pokoju. — Spostrzegł, że jest w swoim gabinecie—zobaczył przy sobie doktora — ją , W andzię—domyślił się snać, że oni tam przy Helci już niepotrzebni. Zrozumiał.

— Odejdźcie!—ja wiem!—wyszeptał.

I wspominała W andzia ja k wy-szła z gabinetu, choć—chciała paść na kolana i objąć je*o głowę.

A myśląc o tem, zam knęła oczy, rękam i zakry­ ła tw arz, gorąco jej się zrobiło, zdawało jej się, że klęczy przy nim, że go w czoło całuje, całuje bez końca—a wreszcie zaczął nią w strząsać jak iś dreszcz nieznany a zarazem jak iś niepokój ją ogarnął.

— Wandziu!... odezwał się w tej chwili z przy­ ległego pokoju głos pani Starow skiej.

W anda, jak b y ją kto gonił, pobiegła do m atki. — A to, mamo?—руШ а.

(10)

— W iesz, moje dziecko — rzekła pani S taro - w ska do córki, że mam dosyć tego siedzenia w S ta- wianach. — Oto już trzy tygodnie. — Trafiłyśm y ta k nieszczęśliwie na tę H elci chorobę, rozumiem, że nie w ypadało nam jej odjeżdża*, ponieważ biedacz­ ka nikogo z blizszych ze swojej rodziny nie m iała.— A le teraz, ten biedny W ładysław robi jak ieś komedye —może nasz pobyt mu cięży, może gdyby nas nie by­

ło, w racałby powoli do normalnego życia.

Zam yśliła się W andzia; snać słowa m atki t r a ­ fiały jej do przekonania.

— Praw da, mamo—może my go krępujemy.

— Bardzo jestem rada, że mnie rozumiesz.

Zresztą, śmieszna nasza rola tu ta j.—Co my tu robi­ my?—Bądź co bądź to już nie dom mojej synowicy, tw ojej stryjecznej siostry;—to dom pana Hojskiego.

— O! co to? Mamo — broniła się W anda, toż przecie żadnej niema różnicy. W ładysław był z a ­ wsze najlepszym krewnym.

— Nie przeczę, że był, ale przyszłość przed nami. Teraz się wszystko zmieni, W ładysław za młody, by wiecznie wdowcem pozostać...

— Ach, mamo!—zaw ołała z oburzeniem W an- dzio, zakryw ając rękam i oczy—ach!—nie mów tego! to niepodobna!—ja go znam, on się nie ożeni nigdy...

— Z daje ci się, dziecko—odrzekła chłodno pa­ ni Starow ska—nie znasz życia.

— Niech mama tego nie mówi!—w ołała dalej W andzia, to takie okropne, to takie w strętne, zupeł­ nie ja k chłopi co na pogrzebie żony o drugiem mał­ żeństwie mówią.

— Cóż chcesz, moje dziecko— życie ma swoje prawa...

(11)

— Pfe! Mamo, pfe! Mamo! — w ołała W an­ dzia—przypomina mi się zupełnie ta nowelka Prusa, gdzie chłop w racający z pogrzebu już dyskutuje o posagu przyszłej swojej żony...

— No, ostatecznie — odrzekła m atk a —ja ża­

dnych planów nie układam dla niego, je n'ai person-

ne en vue...

Lecz się wnet zamyśliła, chodząc po pokoju. — Hm! zresztą!—mówiła do siebie w m yśli— w gruncie, żeby chciał W andę, tobym ją może dała. Cóż robić! fortuna znaczna...

A gdy tak się zadum ała pani Starow ska, W anda usiadła w głębokim fotelu, zamyśloua także.

Przed je j oczami zjaw ił się W ładysław , dawny W ładysław .

Zdaje się W andzi, że go gdzieś widzi na balu w W arszawie, ja k się do jak iejś panny zbliża zalotnie, ja k do niej mówi, pobłyskując okiem, ja k mu zęby błyszczą w uśmiechu.

N agle ścisnęło się jej serce, zmarszczyły brwi.

■— Nikczemny! — pomyślała. — J u ż o H elci za­

pomniał, już nadskakuje innej—a ta miła H elcia—ta biedna Helcia..! ta H elcia pod ziemią...

I wybuchła płaczem, spazmatycznym płaczem, zdało jej się, że Helcię zimną, sztyw ną trzym a w obję­ ciach, że całuje jej czoło, robiące jej ustom wrażenie m arm uru.

— Co ci jest, dziecko?—zawołała z przestrachem pani Starow ska.

W andzia ta k silną czuła potrzebę przytulenia się do kogoś, że ram iona zarzuciła na szyję m atki, j a ­ sną swą główkę złożyła na jej łonie i wciąż szlochała.

(12)

— W andziu—uspokój się, co ci jest?—mówiła pani Starow ska,

— A ch mamo! ta Helcia!... ta biedna Helci';... ta droga, biedna Helcia!...

II.

Zm rok zapadał, n a sta ła szara godzina. W andzia siedziała przy m atee ju ż spokojniejsza nieco, wycie­ rają c zm iętą chusteczką naprzem ian to spuchnięte oczy, to nosek różowy.

— Mamo!—ja pójdę na grób—zaw ołała nagle. — Cóż znowu moje dziecko!—żachnęła się pani Starow ska—już późno, chłodno, możesz się przeziębić.

— M oja mamo! kochana mamo! błagała panien­ ka, na m inutkę tylko, na jedną sekundę, jeszcze widno i ta k ciepło,—ja dopiero teraz pojęłam całe nieszczę­ ście; ja nie zasnę spokojnie, nim choć tej ziemi, pod którą leży, nie ucałuję.

— Niewiem co to się stało, ciągnęła dalej, wciąż manewrując z przem okłą chusteczką, k tó ra już otjzu suszyć nie chciała, —dopraw dy nie wiem dlaczego do­ tą d nie ta k odczułam tę śmierć jakem była odczuć po­ winna, jakem m yślała, że odczuć potrafię. Pozwól, mamo.

— Idź zresztą, odrzekła m atka, — tylko weź co ciepłego, narzuć przynajmniej pled.—I niech kto z to­ bą pójdzie.

(13)

W anda prędko wybiegła, wpadła do gościnnego pokoju, w którym obie z matką, mieszkały, rzuciła w k ą t zmokłą chusteczkę, z k ufra wyjęła pośpiesznie drugą, otarła silniej nosek, z łóżka matczynego ścią­ gnęła pled, owijając się weń niedbale, i z młodzień­ czym zapałem w ybiegła - sam a—na dziedziniec.

Coś ją gnało naprzód, chciała jaknajprędzej być na cmentarzu odległym o wiorstę niecałą, — chciała czemprędzej łzami swemi zrosić ten grób swej Helci, swej drogiej Helci.

A le wchodząc na cm entarz, znalazła furtę o tw a r­ tą; podbiegła kroków kilka, lecz w net spostrzegła, że po nad grobem stoi ja k a ś postać.

Poznała W ładysław a, przystanęła; serce zaczęło jej bić gwałtownie, schowała się za starą, grubą, p ła­

czącą brzozę, wstrzym ując oddech, by się niczem nie zdradzić. — Bała się cofnąć, by jej kroków nie dosły­ szał W ładysław .—P a trz a ła więc z ukrycia.

W ładysław stał długo nieruchomy, wyprężony, wreszcie w yciągnął ręce ku niebu, złączył je, aż trz a ­ snęły mu staw y, a potem zakrył niemi tw arz, pocierał czoło, i nsgle posłyszała dziewczyna jęk jego, czy

płacz.

Osunęła się na kolana, chustką zatknęła sobie usta; zdawało się jej, że coś jej pierś rozsadza.

W tej właśnie chwili W ładysław się obrócił, obejrzał z niepokojem i jak spłoszony zwierz zabrał się do odwrotu.

Ciemno już było, więę choć niedaleko przechodził, owej brzozy nie dostrzegł; zresztą i oczy jego b łą ­

dziły gdzieindziej.

Gdy szedł, W andzia się jeszcze skurczyła, zrobi­ ła się m aleńka i. cisnąc się do drzewa, zaparła oddech.

(14)

Po jego odejściu przeczekała tak jeszcze chwilę, wreszcie wstała, w idziała zdaleka niknącą jego po­ stać, na tw arz jej w ystąpiły jakieś i zachw yt i radość; słała mu zdaleka ręk ą pocałunki, szepcząc z cicha, bezwiednie:

— Dobry, kochany W ładysław , dziękuję ci, mój drogi.

W reszcie w yszła i ona, zapomniawszy się zbli­ żyć do grobu.

[LI.

Minęło jeszcze dwa dni, W ładysław się wciąż zam ykał w ciemnym pokoju, paląc świece dzień cały. W iedziano już we dworze, że się późnym wieczorem lub nocą wym yka na cmentarz. U nikał jednak wido­ cznie dziennego św iatła. T a noc w pokoju zapewne mu łatwiejszem czyniła przeżycie dnia.—Służący u trz y ­ mywał, że się nie rozbierał nigdy, czasem zmienił bie­ liznę, ale podpatrzył go w tem, że raz śpi na otomanie, to znowu w fotelu, to głowę oparłszy o stół,—to sie­ dząc na ziemi ręk ą podparty o otomanę.

W andzia nazajutrz po tem spotkaniu z nim na cm entarzu poszła rano na Helci grób.— Przypom niała sobie; że wczoraj nie uklękła naw et przy grobie, cho­ ciaż coś ją gnało tak silnie.

Zapom niała,—a dziś sobie srogie wymówki robi­ ła za to zapomnienie. Nie zdaw ała sobie spraw y dla­

(15)

czego ta k podążała za W ładysław em do domu, ale była z siebie nierada.

— Pójdę, przeproszą ją , to moje biedactwo! mó­ wiła do siebie.

A le gdy przyszła nad grób, już nie znalazła w sobie wczorajszego poduiesienia ducha. — Stała smutna, zbiedzona, ale łza już w ystąpić nie chciała,— spazm atyczne łkania nie podnosiły jej piersi.

— Co mi jest? p y tała siebie—co mi się, stało? przecież wczoraj jeszcze ta k tej biednej Helci żałowa­ łam strasznie, — a dziś mnie znowu jak a ś ogarnęła m artwota.

— Czym ja tak a egoistka niegodna? — czyżem H elci nie kochała prawdziwie?

Potem modliła się długo, wywoływała w sobie smutne myśli, roztkliw iała sobie serce całym s z e re ­ giem wspomnień o Helci, — ale ledwie jak aś jedna samotna łezka wymknęła się z oka i przebiegła po różowem licu.

W stała wreszcie i szła do domu nierada. Coś jej duszy dolegało.

Gdy stanęła na ganku, zatrzym ała się chwilę, by w ytrzeć buciki o słomiany krążek.

W zrok jej padł na szczelnie zasłonięte portyera- mi okna gabinetu W ładysław a — czuła za tą ścianą tę piękną postać męską złam aną bólem, powaloną o ziemię i wtedy dopiero zaczęło jej coś w okolicy ser­ ca świdrować, ściskać za gardło, łzy się zaczęły cisnąć do oczu.

— Biedny! bieduy W ładysław! w yszeptała do siebie, a wnet za tem zjaw iła się jej myśl:

(16)

żal mniejszy mnie zbiera; ona już nie cierpi, a on...

I usunęło się z jej serca to coś, co ta k dolegało. — Cóż to? mama się pakuje? zapy tała W anda, .zastawszy m atkę przy kufrach.

— A naturalnie, moie dziecko, odrzekła pani Starow ska, koniecznie musimy ju tro o б -ej rano wy­ jechać, — toż przecie do Kosiłowa dobrych dziewięć mil, trzeba jechać za dnia po tych fatalnych drogach.

W andzi zrobiło się markotno, jed:iak czuła sama, że oponować nie może.

— A cóż mama myśli zrobić z W ładysławem ? ezy mama zechce z nim się zobaczyć?—p ytała.

— No nie wiem, odrzekła pani Starow ska, trze- babędzie, żeby M ichał,niosąc mu obiad, powiedział, że j u tr o wyjeżdżamy i że chciałybyśmy go pożegnać.

W andzia siedziała zamyślona czas jakiś,— w re­ szcie zawołała:

— Mamo! a żebyśmy wzięły Bolcia ze sobą,? — Bolcia... hm... odrzekła pani Starow ska, k rzy ­ wiąc się,—bo wogóle mało lubiła czemś się krępować

dla innych.

A le W andzia nagle uchwyciła się tej myśli z ca­ łą gwałtownością. — R zuciła się matce na szyję: b ła ­ g ała ją usilnie.

— Mamo! koniecznie! koniecznie zabierzmy Bol- eia, on tak i grzeczny, on ci nic zawadzać nie będzie, zresztą ja się nim zaopiekuję, mama ani go będzie wi­ działa, zobaczy mama.

- I odbiegła od m atki, szukając Bolcia, k tó ry gdzieś z poważną swoją minką z cegiełek dom układał.

W anda była niezmiernie podniecona tym projek­ tem; zaraz pobiegła by przygotować garderobę

(17)

Boi-cia;—czekała z niecierpliwością, obiadowej chwili, by wreszcie służący W ładysław owi oznajmił, że one j a ­ dą i chcą się widzieć z aim i o coś prosić.

Rzekłbyś, że ją traw i gorączka; na miejscu usie­ dzieć nie mogła: to składała rzeczy, — to biegała do Bolcia, to wychodziła na ganek, by świeżem powie­ trzem odetchnąć.

Przy obiedzie mało jadła,często spoglądała na ze­ garek, każdy ruch w stronie gabinetu W ładysław a zw racał jej wzrok; nie wiedziała, czy W ładysław sam wyjdzie i czy będzie je prosił do siebie.

W reszcie służący wrócił z prawie nietkniętym obiadem, rzekł:

— Jaśn ie pan prosi.

N ietylko zerw ała się W anda, ale i pani S tarow ­ ska w stała prędzej niż zwykle.

W andzi serce biło ja k młotem, sunęła za m a­ tką, otw ierając szeroko swe pełne, różowe usteczka, bo rzeczywiście brakło jej oddechu.

W gabinecie, w dwóeh lichtarzach postawionych jedeu tu, drugi tam, paliły się świece; z fotelu podniósł się W ładysław .

N a jego widok chciała krzyknąć W anda. Był to zupełnie inny człowiek.—Przez te dni dziesięć zam­ knięcia odrosła mu broda.—Schudł niepomiernie, wło­ sy czarne, dawniej wygładzone starannie, miał teraz rozrzucone, oczy świeciły zawsze, ale ta k ponuro, pod­ czas gdy zwykle śmiać się zdaw ały i pieścić.

Pani Starow ska zbliżyła się ku niemu, w yciąga­ jąc rękę, — W anda cofnęła się o krok.

(18)

czułym głosem pani Starow ska, — ale musimy jutro rano koniecznie wyjechać, chciałyśmy cię pożegnać.

W ładysław nie rzek ł nic, tyiko, schylając się, pocałował rękę ciotki.

W ówczas W anda podbiegła do niego, uchwyciła za rękę i, wlepiwszy weń błagalny wzrok, zaczęła mówić:

— Chciałyśmy cię pożegnać i prosić! Prosie

o wielką, wielką łaskę...

Taki pokorny był jej głos, że coś n ak ształt uśmiechu rozjaśniło na chwilę rysy W ładysław a.

— Cóż takiego? zap y tał cichym głosem.

— Mój W ładysław ie, błagam cię na wszystko, błagam na kolanach,—pozwól nam wziąć Bolcia choć na parę tygodni.

W ład\ sław spojrzał na nią rozczulonym wzro­ kiem, a potem wziął za obie ręce, utkw ił w jej nie­ bieskich wciąż błagalnych oczach swoje smutne czarne oczy i rzekł:

— D ziękuję Ci, moja W andziu, dobre z ciebie dziecko, — zastąp mu tymczasem i m atkę i ojca, który do niczego niezdolny.

W andzi w net się rozluźniły naprężone nerwy; niepokój znikł a ogarnęło ją uczucie błogości, spuściła oczy, — W ładysław zaś, po chwili,,— lekko ku sobie przyciągnął ją za ręce i pocałował w głowę.

Wandę ten pocałunek spokojny, przyjacielski przeszył na w skroś.--A ni drgnęła, tylko coś ją ścisnę­ ło w piersiach, omal że nie krzyknęła na głos.

Przelękła się W andzia i cofnęła swoje rączki z rąk W ładysław a.

I wyszły obie z gabinetu, W anda, drżąc ja k liść, pobiegła do pokoju, w którym um arła Helcia, i upadłszy

(19)

na kolana przed je j łóżkiem, zalew ała się łzami, cisnę­ ła sobie skronie i mówiła praw ie głośno, łkając wciąż:

— Helciu, jak a ja podła! Przepraszam cię, H el­ ciu!... jam podła... nikczemna...

-IV .

Gdy nazajutrz o 6-tej rano zajechał powóz przed ganek, W ładysław po raz pierwszy odsunął firankę i patrzał.

Ranek jesienny Dył piękny i świeży, p rzetarły się chmury,—widać było gdzieniegdzie błękitu pasma, trochę mgły zakryw ało horyzont, przed oczami wdow­ ca roztaczał się w pełni widok Jędrzejow skich płasko- wzgórz, — te pola obszerne, naprzemian czarne, bo już poorane, naprzemian żółte od bogatej ścierni. K iedy wszyscy wyszli na ganek, H ojski otw orzył okno.

Trochę ż jc ia weszło wraz ze świeżem powietrzem do jego płuc. — Pani Starow ska siedziała już, z k a re ­ ty zrobiła mu ręk ą znak na pożegnanie, W andzia podbiegła, by mu dłonie uścj^Dąć raz jeszcze.

— D ziękuję wam! rzucił za odjeżdżającemi W ładysław .

A le gdy powóz znalazł się za bramą, prędko zamknął okno i zasunął firankę.

Chodził po pokoju, ram iona do góry podnosząc, jak gdyby chciał je w yprostow ać po długiem skrępo­ waniu, i szepnął do siebie:

(20)

— Sam, nareszcie sam!

A W anda, gdy byli za bramą, chwyciła Bolcia w objęcia, otoczyła ramieniem jego ciemną główkę i eiche łzy polały się jej po tw arzy.

V.

W zupełnej ciszy minęło w Staw ianach nowych dni dziesięć.

Samotność z początku kojąco oddziaływ ała na sm utek W ładysław a; — zaczął się rozczulać, — zaczęły mu mięknąć rysy, łzy częściej się zjaw iały na jego tw arzy i były mniej gorzkie. — U spokajał się powoli, tylko gdy spróbował wyjść ze swego gabinetu do in­ nych pokoi, gdy spostrzegł w nich tę straszną pustkę, gdy mu się odświeżyły niedawne wspomnienia tej ciepłej atm osfery, k tó rą wszędzie dokoło siebie ro zta­ czała H elcia, — zacisnął znów pięści.

Grdy zaś otworzył drzwi od sypialni żony, s ta ­ nął ja k w ryty.

W pokoju tym żadnego nie zostało śladu strasz­ nych scen, któ re się tam odegrały niedawno.

W szystko jakaś służalcza ręk a przywiodła do poprzedniego porządku. — Łóżko stało na zwykłem miejscu, posłane starannie, pociągnięte kapą; u wez­ głowia, jak zwykle, bieliły się poduszki o bogatym haf­ cie i z białym, dużym monogramem Helci. W szędzie panował porządek wzorowy, tylko nieco kurzu się rozesłało na błyszczących politurow anych stołach.

(21)

Było wszystko tak naturalne ja k zwykle, nic nie świadczyło o ponurym dramacie, a jednak z tych w szystkich znanych H ojskieniu przedmiotów w iała jak a ś straszliw a pustka.

Uchw ycił się rę k ą za czoło, łzy zaciągnęły mu wzrok, a gdy rzęsami poruszał, chcąc widzieć, zdało mu się nagle, że w szystkie te znane mu przedmioty poczęły się ruszać, skakać, w ykręcać, ja k jak a ś cze­ reda spłoszonych gadów, że każdy ten przedmiot wo­ ła do niego z sarkazmem:

Niema!., niema!., niema!..

K rew mu ta k silnie dopłynęła do mózgu, że na chwilę myślał, iż to jak ieś potworne żaby poruszają się dokoła. W ytrzeszczył oczy ja k w aryat, jak iś lęk nim owładnął; cofnął się pośpiesznie i drzwi zatrzasnął.

Po chwili wrócił do swojej ciemnicy.

Podniósł się w jego sercu straszny bunt p rze­ ciwko zrządzeniom losów. Rozpacz ta k mu szarpała serce, że m iotał się ja k w ściekły po swoim pokoju, rw ał włosy, głową uderzał o mur, wreszcie chwycił za rew olw er, obejrzał^go, lecz znalazł nie nabitym;— przypomniał sobie ja k z jakiegnś kobiecego lęku przed bronią, H elcia mu nieraz wyjmowała naboje z r e ­ wolweru, bojąc się, że leży nabity, tak w szufladce niezamkniętej przy łóżku.

Przypom niał sobie, z ja k ą ostrożnością H elcia szpilką od włosów, drżąc cała i niezgrabnie trzym ając broń, w yrzucała jeden nabój po drugim.

Przypom niał sobie jakim błagalnym głosem p ro­ siła go, by broni nabitej nie trzym ał przy sobie, „bo przecie ta k łatw o o w ypadek".

(22)

On wówczas się uśmiechał, widząc jej dziecinną obawę, i perswadował:

— A leż, H elciu—pocóż rewolwer, jeżeli ma le­ żeć nie nabity? — W razie potrzeby szukać nabojów? — A le gdzie potrzeba?! J a k a potrzeba! pow tó­ rzyła H elcia. — Nie jesteśm y- w A fryce, rozbójnicy nam nie grożą, je s t przecie nocny stróż.

Zaw sze W ładysław dał za wygraną,. — Obejmo­ w ał ją wpół, całow ał te oczy duże, spokojne, cało­ w ał czoło jasne i czyste.

G-dy w drogę wyjeżdżał, nabijał rew olw er; gdy wracał, rzucał go do szufladki ja k zwykle, a n ieb a­ wem się pow tarzała ta sama z nabojami scena.

Przypomniawszy sobie te chwile, nie nabił bro­ ni, lecz trzym ając w jednej ręce rew olw er a w dru­ giej świecę, podszedł do p o rtre tu H elci i pożerał go

oczami. v

A le czy światło na p o rtre t padało inaczej niż zwykle, — czy mu wyobraźnia pomieszała wzrok, — dość że mu się zdało w tej chwili, że H elcia patrzy z portretu na niego jakiem ś przerażonem spojrzenipm, że jej tw a rz zbladła jakg d y by pod wpływem strachu.

I zmiękło coś w jego sercu, usta i oczy H elci na portrecie w ysunęły mu obraz Bolcia, przypom i­ nającego ta k silnie m atkę.

Rzucił broń, padł na kolana i pierw szy raz w tej samotności zupełnej dały się słyszeć jego męskie łkania, pierw szy raz obfite niepow strzym y- wane łzy polały mu się z oczu.

Potem trw a ł długi stan duchowej prostracyi; głową w sparty o brzeg otomany, klęcząc przed p o r­ tretem , k tó ry już zanurzył się w ciemności, przycho­ dził powoli do chwilowej równowagi nerwów.

(23)

G dy pow stał ze swej klęczącej pozycyi—usiadł w głębokim skórzanym fotelu i zaczął ze sobą prow a­ dzić dyskusyę:

— Po co mam żyć, kiedy bez niej nie mogę żyć. — A cóż ci pomoże, ja k sobie życie odbierzesz—• p ytał go jakiś wew nętrzny głos.

— Pójdę1 do niej;—odpowiadał sam sobie.

— Dokąd pójdziesz? Czy wiesz co je s t życie przyszłe? Jed yn e pojęcie, k tó re mieć możesz o życiu przyszłem, je s t to, które nam daje chrześciańska w ia­ ra. A le jeżeli zasady tej w iary trafiają ci do przeko­ nania, to pocóż odrzucasz inne. W iara ta mówi o nie­ bie i piekle, w iara ta targ a ć się na własne życie za­ brania, w iara ta cierpliwości uczy.

Ozy lepiej ciby było, gdybyś sobie życie odebrał i na tam tym świecie za k a rę widział wciąż Helcię zdaleka i nie mógł do niej przystąpić. I poganie ro­ zumieli co to męki T antala.

A le ból w sercu W ładysław a był tak silny, tę ­ sknota ta k wielka, że się zerw ał z f o te la . i wołał głośno:

— Ach! bylebym ją widział, bylebym mógł zaj­ rzeć zdaleka, z głębi jak iejś toni w te drogie, jasne niebieskie oczy.

Lecz w ew nętrzny głos s ta ł się bardziej suchy, ostry i drwiący.

— Głupcze! W aryacie! co ty wiesz? A może- byś jej nigdy naw et nie zobaczył?

Siedział bezmyślnie przez chwilę, a potem za­ czął szeptać do siebie:

— T ak więc trzpba żyć! koniecznie trzeba żyć!., ale ja k tu żyć?...

(24)

A znowu ten głos wewnętrzny, będący wyrazem jego dawnej dziarskiej natury, ją ł mu odpowiadać:

— J a k żyć? dzielnie! z odwagą! po męsku! D zia­ łaj! czyń! pracuj! bądź człowiekiem! nie pytaj... nie badaj, żyj!...

Blady, sceptyczny uśmiech skrzyw ił mu usta, w alka na dziś była skończona.

V I.

W Kosiłowie W anda cała się oddała dziecku W ładysław a. Nigdzie kroku bez niego nie stąpi, bu­ dzi się rano, sama m alca ubiera i czesze, a nieraz gdy widzi, że chłopiec już gotów i ładnie wygląda, klę­ cząc przy nim, zarzuca mu ręce na szyję, na małem ramieniu wspiera swoją jasn ą główkę i puszcza łzom wodze.

Bolcio stoi nieruchomy, poważny, jak b y rozu­ miał ją,czasem gdy za długo trw ają te łzy, drobną rączką pogładzi te włosy promienne, złoży jej pocału­ nek na czole.

B ra t Benedykt drwi jednak nieraz z tego jej przywiązania.

— Cóż to za namiętność, W andziu, dla takiego smarkacza? To naw et śmieszne, w ierzaj mi. Lepiej- byś m yślała ja k biednego Łomskiego ośmielić, by się wreszcie oświadczył.

(25)

—wiesz, że go nie chcę, więc pocóż się ma oświad­

czać? v >

— Dlaczego miałabyś go nie chcieć?—oponował Eenio.—Malwice śliczny m ajątek, Kocha cię na zabój, byłabyś z nim napewno szczęśliwa, tylko w oczyby ci p atrzy ł przez całe życie, by spełnić każdy twój rozkaz.

— Ju ż dobrze! dobrze! tyle razy mi to samo mówiłeś.

— A no, bo mam racyę i zawsze będę twierdzić, że głupstwo zrobisz, jeśli nie wyjdziesz za niego. Cóż bo masz?! Ja k ie ś marne 20,000 najwyżej, których ja ci spłacićbym naw et nie mógł inaczej, ja k sam wziąw­ szy posag. Może myślisz ja k mama, że...

— D aj mi pokój, nic nie myślę, ale to m skieg o nie chcę.

W kilka dni po tej rozmowie zajechał Łomski wózkiem porządnym, żółto malowanym w czerwone pasy na kołach.

B ył to mężczyzna lat 32, o tw arzy raczej nie- znaczącej, niż brzydkiej, bardzo nieśmiały. Skończył gdzieś studya agronomiczue, gospodarow ał dobrze, ale z niczem z dziedziny swego gospodarstw a nigdy się nie popisywał, nie zwracano więc i na to gospo­ darstwo uwagi.

Z a ostatnią bytnością swą w Kosiłowie, gdy tro ­ chę tańczono i gdy się Łomski gorąco kręcił koło W andzi, zauważył to W ładysław .

— Cóż, W and/ли?— mówił żartobliwie — masz konkurenta ja k widzę?'

— A może—odrzekła niedbale W andzia—niech Bóg ma go w swojej opiece.

(26)

W andzia dała zuak główką,, że nie. — Dobry chłopak—nastaw ał W ładysław . — Być może—-odparła W andzia, bo gdy go wi­ dzę, zaraz przychodzą mi na myśl słowa Ew angelii „Błogosławieni cisi i pokornego se rc a “.

— A panna dobrodziejka ja k widzę — rzekł wówczas W ładysław , pobłysknjąc oczami—woli gwał- townika niż takiego co go Bóg i ludzie błogosławią.

W andzia pobiegła gdzieś dalej, nie dawszy odpo­ wiedzi.

T eraz, gdy Łomski zajeżdżał, przypom niała jej się ta rozmowa, prowadzona przed sześciu miesiącami, gdy jeszcze żyła H elcia i gdy nic nie zwiastowało te ­ go nagłego nieszczęścia. Łomski wydał jej się spe- cyalnie niesmacznym dnia tego. B ała się, czy się nie w ybrał z oświadczynami właśnie.

— Bo tacy —mówiła do siebie—zawsze w ybiorą chwilę najbardziej niestosowną. Takie to już ich szczęście.

A le Łomski, pomimo jasnego, jedwabnego k ra ­ wata, pomimo su rd uta czarnego i paliowych ręk a w i­ czek, nie miał zamiaru oświadczać się dnia tego. Oznajmił to na wstępie, opowiadając pani Starow skiej cel swojej wizyty.

— Przyjechałem do Kosiłowa, by złożyć paniom kondolencyę w tem nieszczęściu, k tó re dotknęło ro ­ dzinę.

Pani Starow ska, na znak podziękowania, pobła­ żliwie kiw nęła głową, a W anda z rozdrażnieniem za­ cisnęła usta i różowym noskiem zrobiła ruch nieukon- tentowania.

— Kondolencyę!—mówiła sama do siebie — w y­ brał się właśnie z tym wyszukanym wyrazem . J a k

(27)

ja doskonale W ładysław a rozumiem, że go drażnią te banalności. Człowiek z bólu kona, a tu mu składają kondolencyę.

Łomski spostrzegł odrazu, że się coś w jego sło­ wach nie podobało W andzi; ale nie wiedział co. B ał się znowu palnąć jak ie głupstwo i narazić się na gniew W andzi. Ściskał jedną ręką drugą, palce w y­ łam ywał sobie dyskretnie.

W ybaw iła go z kłopotu pani Starow ska, zada­ jąc banalne pytanie:

— A pan co porabiał w tych czasach?

Łomski aż się nachylił, by prędzej z siebie w y­ rzucić odpowiedź na ta k łatw e pytanie i z pośpiechem ją ł streszczać w szystkie swe nieskomplikowane czyn­ ności ostatnich kilku tygodni. Ba! jednak był aż w K ielcach w tych czasach; miał w komisyi włościań­ skiej sprawę, któ rą w ygrał ostatecznie. Oglądał też w nowo-otworzonym składzie różne narzędzia ro ln i­ cze, które mu się podobały bardzo. Cena warszaw ska, co prawda, ale zawsze tra n sp o rt taniej kosztuje z Kielc.

Nadchodzący B enedykt dopomógł Łomskiemu w prowadzeniu dalszej rozmowy, tyczącej się gospo­ darstw a przeważnie. Panie zaś były rade, że mogą milczeć i nie potrzebują sobie głów łamać, zadając p y­ tania w przedmiocie, k tóry był im praw ie obcym.

Panią Starow ską w gospodarstwie interesow ały tylko ceny pszenicy, żyta, rzepaku. W andzię ob­ chodziły tylko źrebięta i konie.

Po herbacie odjechał Łomski, a B enedykt zw ró­ cił się zaraz do m atki i siostry z tem zdaniem;

— Nie pojmuję doprawdy, dlaczegoby się ten Łom ski poczciwy miał nie podobać W andzi. Śliczny

(28)

folwark, 22 włóki najpyszniejszej ziemi, gospodarstwo prowadzone znakomicie, ja k tu ta j rzadko kto prow a­ dzi; żadne obowiązki nie ciężą na nim, długów nie ma. Tow arzystw o spłaci już za la t cztery. Czegóż chcieć więcej? M iałaby z nim wszystko to, czegoby mogła zażądać.

— Hm! — kręciła nosem pani Starow ska — w gruncie rzeczy tylko n ik t nie wie kto to je s t Łom ­ ski? J a k ie ś nieznane nazwisko!

— J a k to n ik t nie wie?—oburzył się Benedykt. —W szakże już jego ojciec przeniósł się z L itw y i wszyscy go tu znali i szanowali. Łomscy na L itw ie ta k a sama dobra rodzina ja k tu Starow scy, a zresztą do dyabła cóż to ma za znaczenie! Cóż dziś znaczy nazwisko?!

Pani Starow ska znała dem okratyczne idee syna, zdobyte na uniw ersytecie warszawskim , nie chciała więc z nim zaczynać sporu w tej m ateryi. Z resztą wiedziała, że przy szorach, k tó re kupił niedawno w K rakow ie, kazał na okularach umieścić herby S ta ­ ro wskich.

— W idzisz, mój drogi — odparła—nie wiem czy się on może W andzi podobać?... W andzia ze swoją n aturą, ze swemi wyobrażeniami kochać go nie po­ trafi.

— Kochać? — zapytał uśmiechnięty szydersko B ened ykt—kochać nie potrafi? A to tem lepiej!

— Pleciesz!—odrzekła W anda, m ieszając się do rozmowy.

Nerw ow y B enedykt aż się zerw ał.

— J e ste ś głupia!—zawołał. — Alboż to miłość je s t do szczęścia potrzebna? Z głupiej teoryi czy z p rak ty k i życiowej wiesz o tem?

(29)

A gdy obie panie milczały, ciągnął dalej Bene­ d y k t z równym zapałem:

— Miłość! ha! miłość! podstaw a ludzkiego nie­ szczęścia! podstaw a jego niższośęi, upadku. To osły tylko myślą, że miłość daje szczęście. T w ier­ dzą ta k tylko ci, co nie zaznali miłości. Miłość to najstraszniejsze męki, miłość to źródło w szystkie­ go złego, co nas w życiu spotyka. Bez miłości czło­ wiek może żyć jako tako na świecie; gdy ta podła gadzina wlezie mu do serca, już cał& szczęście skoń­ czone.

Chodził czas jak iś milcząc, a pani Starow ska skorzystała z tego milczenia, by się z pokoju cicha­ czem wysunąć, ponieważ nie lubiła żadnych filozofi­ cznych dyskusyi.

W anda też, znając upodobanie b rata do p a ra ­ doksów i wynurzeń pełnych goryczy, ja k mogła naj­ rychlej zwróciła rozmowę na inne tory.

V II.

Minęło dni kilka w Kosiłowie bez żadnych w ra ­ żeń. W anda coraz bardziej byw ała zamyślona i w so­ bie zamknięta. Bolcia brała ze sobą w oddalone k ąty ogrodu lub na dalsze spacery, żeby ich nie widziano, żeby B enedykt nie mógł drwić z jej egzaltacyi.

— J a nie koclum go! J a się lituję tylko! wma­ w iała w siebie.

(30)

' Jed n ak często szeptała do siebie w yjątek z w ier­ sza M usseta do Niny:

Koeham, lecz obojętne przybieram spojrzenie

Kocham, lecz sam wiem o tem, — kryję to przed | światem D rogą mi tajemnica, drogiem to milczenie,

Beznadziejnej m iłości na radość nie zmienię, Byłem cię mógł w idywać i przestanę na tem.

P o w tarzała sobie ten wiersz po razy kilka dziennie, lubując się swym bólem.

I ból serca nieraz rozkosz spraw ia, rozkosz fi­ zyczną jakiegoś omdlewania, jakiejś bezbrzeżnej tę s ­ knoty, k tó ra robi wrażenie, że się człowiek gdzieś roz­ pływ a w przestworzach, ja k smętny diw ięk płynącej pieśni.

P ani Starow ska przesiadyw ała najczęściej w swo­ jej sypialni zajęta modlitwami, których odmawiała co­ dziennie ogromną ilość. Skończywszy modlitwy, b ra ­ ła się do rozmyślań pobożnych podług Tomasza a Kem- pis lub innego świętego.

B enedykt zaś zw ykle niby gospodarował, choć czynił to z niechęcią. W ięcej czasu tra w ił na czy ta­ niu francuskich powieści i na studyowaniu psychologii. Gospodarstwo wprawiało go w zły humor, służba fol­ warczna była mu w strętną, nie widział w niej ludzi, lecz bydlęta tylko, ja k m awiał najczęściej.

A chociaż nieraz zjaw iała mu się retleksya, że ci ludzie są ostatecznie ludźmi i że w artoby było sprobować z nimi po ludzku rozmawiać i obchodzić się po ludzku, jednak gdy się z nimi stykał, jak iś w strę t natury brat w nim górę, wydawał rozkazy ostre, su­

(31)

che, nieraz gdy coś zrobiono źle, lub nie podług jego myśli, groził kijem, zęby'zaciskał, oczy jego zdawały się rzucać pioruny pogardy i gniewu, tw arz cała mu się w ykrzyw iała jakim ś szatańskim grymasem.

Potem, co praw da, żałow ał nieraz przed sobą. sa ­ mym tej gwałtowności, tych uczuć nienawiści, które nim miotały. Umysł pod wpływem ducha wieku miał hum anitarny, tem peram ent jednak całych gene- racyi możnowładnej k asty b rał wciąż górę.

Nieraz w tych zapałach m itygowała go W anda, robiąc mu gorzkie wymówki.

W ówczas się B enedykt roztkliw iał, przyznaw ał jej racyę, po głowie zaczynały mu chodzić jakieś pro­ jek ty i plany szerokiej organizacyi stosunków ch le­ bodawcy do robotnika; chciałby coś zrobić dla ludu, zaprowadzić dla służby jak iś udział w zyskach, ma­ rzył o wybudowaniu zdrowych, porządnych mieszkań, 0 założeniu przy każdem m ieszkaniu ogródka; ale gdy spostrzegł nazajutrz, że fornal się sęjiował w jamę 1 śpi zamiast orać, gdy dojrzał, że jak iś chłopiec z przyległej wsi cichaczem koniczynę wypasa, zapo­ minał o wszystkiem, oczy nabiegały mu krw ią, gniew chw ytał za gardło; żeby mógł, toby zmiażdżył wino­ wajcę, udusiłby go w ręku.

Ciągła ta w ew nętrzna rozterka coraz bardziej kw asiła jego ch arakter, zwłaszcza, że siebie rozum iał i dlatego właśnie był coraz częściej nierad i z siebie i z ludzi. Gospodarstwo szło mu też opornie, bo n ie­ raz i w mrzonki się bawił, zawsze się więcej od tej ziemi spodziewał, niż mogła dać, klął więc i ziemię i gospodarstwo, wciąż żywił pretensye to do ekonoma, to do innej służby, że to oni właśnie są przyczyną j a ­

(32)

kiegoś niepowodzenia, dzięki ich niedbałości a może złodziejstwu.

B enedykt był to rodzaj filozofa, k tó ry uważał się jako „glebae adscriptus", ze wsi lubił tylko olszo­ we gaje w b raku oliwnych i ciszę natury zdula od zgiełku św iata. Gdy się zmęczył czytaniem , siadał, ręce zakładając w ty ł głowy, i myślał i kombinował. N ieraz czuł potrzebę porozmawiać z Wandzią, i jej swoje spostrzeżenia nad życiem komunikować.

R az gdy ta k W andzia się schroniła z Bolciem лѵ cienistej altan ie i czytała mu ja k ą ś książeczkę, nadszedł B enedykt niespodziewanie i stan ął przy wejściu.

Po jego sarkastycznym uśmiechu poznała W a n ­ dzia, że znowu ma zamiar drwić z jej opieki nad dziec­ kiem. Z aczerw ieniła się, zerw ała się z ławki, prędko w ypraw iła Bolcia, by szedł się bawić ze swoim koni­ kiem nieopodal w ogrodzie, sama zaś szybko się zbli­ żyła do B enedykta, ja k gdyby była gotowa na jego usługi, ja k gdyby chciała tą uległością zatrzym ać na jego ustach słowa, któ re ją bolały.

B enedykt popatrzał na nią uważnie, ja k a ś myśl inna widocznie snuła mu się po głowie, bo zaczął się uśmiechać z pewnem zadowoleniem.

— Hm! wreszcie! pierwszy raz!—rzek ł do siebie. — Co pierw szy raz? Co wreszcie? p y tała z nie­ pokojem W andzia.

— Ej! nic!—odrzekł B enedykt, machnąwszy r ę ­ ką. To, co powiedziałem, tyczy się pewnych teoryi życiowych, k tó re mi wciąż snują się po głowie.

— Ja k ic h teoryi?—zawołała W anda uradowana, że jego myśli poszły gdzieś w stronę.

(33)

dykt, zresztą i ja sam nie rozumiem jeszcze. To są

więcej przypuszczenia, niż teorye. Potrzebuję je ­

szcze zbierać coś w rodzaju statystycznych danych; roDię więc wciąż obserw acye.

— Cóż to? na mnie je robisz? - zawołała znowu niespokojna W anda, bojąc się czy nie bada jej duszy i nie je s t bliski odkrycia jej tajemnicy.

— Nie, bynajmniej! nie na tobie specyalnie, ale wogółe na ludziach—odparł Benedykt.

W andzia odetchnęła, a ta k była rada, że tu nie idzie specyalnie o nią i o jej uczucia, że, chwyciwszy robótkę, z wesołą minką siadając na ławce, rzekła do niego:

— Powiedz mi, Beniu, co ci chodzi po głowie. Wiesz, że umiem cię słuchać,wygadanie się może w ła ­ śnie rozjaśni twe myśli.

— Hm! dobrze! — odrzekł B enedykt, zapalając papierosa. Spróbuję, nie wiem czy zrozumiesz, ty ­ czy się to wogóle stosunku ludzi do ludzi; zdaje się, że

odkryłem siłę, któ ra tym stosunkiem rządzi.

— A to ciekawe? rze k ła W andzia, zatap iając swój wzrok w t<J nieszczęsne ściegi robótki, które za­ wsze kobieta musi rachować, gdy się z nią prowadzi rozmowę.

— Cóż to za siła? dodała, pytając.

— W idzisz, zaczął Benedykt, jestem zdania, że w każdym człowieku je s t jak aś m agnetyczna siła, która się objawia w jego stosunku do innych.

— Siła magnetyczna? p y tała W andzia—to chcesz mówić o tej suggestyi, o której teraz tyle mówią i piszą.

— Tak, o suggestyi, odrzekł B enedykt, je s t to mojem zdaniem część m agnetycznej siły człowieka.

(34)

K to w ielm o że za sto la t lub dwieście ludzie tę siłę zbadają dokładnie, może potrafią nią kierować ja k każdą inną,. Otóż tymczasem myślę, że większa część czynów człowieka w stosunku do innych ludzi opiera się na tej sile.

— Z początku, ciągnął, m agnetyczna siła p rze­ jaw iać się zaczęła tylko w zdolności usypiania ludzi. P rzed laty dwudziestu zaczęto mówić o nadzw yczaj­ nych wypadkach suggestyi,—Q takich zdarzeniach, że ludzie niewinni zabijali kogoś bez żadnej przyczyny, pod wpływem suggestyi innych. Zaczęto pomiędzy ludźmi wynajdywać osobniki dla suggestyi szczególnie <podatne i nadano im nazwę „medium".

— Mojem zdaniem, mówił dalej Benedykt, ścią­ gając brwi jak g d y b y myśli zbierał, ta suggestya, te m agnetyczne prądy są w każdym człowieku. Każdy stosunek człowieka do człowieka dałby się pewną

dozą tej siły określić. N aprzykład ty mogłabyś

mieć wpływ m agnetyczny przew ażający nad mamą, ja nad tobą, mama znowu nademną.

— J a k iż to wpływ? py tała W andzia.

— W pływ ten nazwałbym „przewagą woli“. J a k się to staje? jak ie są w arunki tej przew agi woli? nie wiem! Może się ta k zdarzać, że wola jed na je s t praw ie równa woli drugiej, raz jedna, raz druga zwy­ cięży, zależy to wówczas od siły natężenia. Są je ­ dnak osobniki zawsze, bezwarunkowo jak iejś woli podległe. Nic zdziałać samoistnie nie mogą, gdy ta inna wola nad niemi ciąży. K ażdy najm niejszy s to ­ sunek człowieka do człowieka wywołuje tę m agne­ tyczną grę.

— J a k ż e przyszedłeś do takich wniosków? za­ pytała W andzia.

(35)

— Głównie z tego powodu, odrzekł Starow ski, że sam w sobie żadnej siły m agnetycznej mej woli nie czuję. Z daję sobie doskonale spraw ę z tego b ra ­ ku siły. W eź za p rzykład pierw szy całą naszą słu ż­ bę. Żaden mój rozkaz nie je s t spełniany tak , ja k być powinien. Je ste m ostry, przykry, sam to p rzy­ znaję, nie poufalę się nigdy, nie pozwalam na żadne dyskusye, rozkazuję sucho. A jednak? Zobacz n ie­ raz, oto każdy ze służby zawsze na mój rozkaz zn aj­ dzie jakieś „ale“, próbuje oponować. Najczęściej roz­ kazu nie spełni, albo spełni częściowo, gdzieś naw et na dnie tej chłopskiej, głupiej duszy zjawia się chęć kry tyki. Sam zaś głupi prżecie nie jestem , mam wy­ kształcenie, mam wyższe stanowisko w świecie niż na- przykład Łomski. A jednak zobacz Łomskiego! Ile razy widziałem: kiedy ten biedny chłopiec, co się poci przy tobie ja k w łaźni parow ej, co z nieśm iało­ ści ręce w ykręca sobie, że tylko się dziwię, iż mu się palce jeszęze trzym ają rąk, kiedy on wyda rozkaz

to leci jeden przed drugim na złamanie катки. Każe

zorać fornalom po mordze, to mu zorzą półtorej, mnie zaś zorzą trz y czw arte i zawsze znajdą wymówkę.

— Może to ztąd pochodzi, zauw ażyła W anda, że ty, mój Beniu, trak tu jesz ludzi ja k gdyl у to były zwierzęta. Może ztąd pochodzi ich niechęć?

— Myślałem, myślałem nieraz i to! Zacząłem siebie pilnować, uważałem na innych, jeździłem po są ­ siadach umyślnie, by pod pretekstem zbadania stanu gospodarstwa robić poprostu obserwacye filozoficzne. Otóż niejeden łaje ta k samo ja k ja i słuchają go, drugi nawet pięścią wali po łbie bez żadnej przyczyny, słu chają go także. Ba! nietylko słuchają, ale lubią n a ­ wet. „Bije, więc kocha i dba“ mówią nieraz. J a s p r ó

(36)

-bowałem trzy razy użyć pięści, natychm iast mnie opuścili i jeszeze grozili sądem.

— To dziwne! odrzekła zamyślona W andzia. — Ot!—widzisz!—ciągnął B enedykt, zapalając znów papierosa—mnóstwo rzeczy takich się dzieje, które nie wiemy dlaczego się stały, wbrew logice. Mojem zdaniem, poprostu, gdzieś, jakaś, czyjaś m agne­ tyczna wola, m agnetyczny wpływ opanował inne, nie zdające sobie spraw y umysły.—D alej ta k samo, przerzucam się do historyi.—Co to je s t geniusz? Oto poprostu jak a ś bajecznie wielka siła m agnetyczna,— Weź Napoleona! to był znakom ity strateg ik , był czło­ wiek bardzo rozumny, am bitny — ależ przecie nieraz dokazywał cudów poprostu. — W ładał on umysłami tak , że na jego rozkaz jeden się na dziesięciu rzucał, no i zwyciężał! Tam tych dziesięciu ta k miało umy­ sły przerażone, że przed jednym zapalonym Francuzem

pierzchali. Siła ta w yczerpała się wreszcie, bo

wszystko przechodzi. Może ta jego siła uległa prze­ mocy jakichś zbiorowych sił magnetycznych.

— W eź Bism arcka!—B y ła to niezłomna wola; w ystarczało mu chcieć i raz zgrzytnąć a cały p a rla ­ m ent padał mu do nóg.—Spójrz jak B ism arck Niemcy całe przerobił. Ten dawniej spokojny naród, rozważ­ ny, m ądry i sprawiedliwy, zrobił się dzisiaj niemal dziką hordą. W szyscy ich nienawidzą, zacząwszy od Europy, skończywszy na plemionach afrykańskich. Ten przew rót w całym narodzie bezwarunkowo wy­ wołał Bismarck. Napoleonowi nie sprzeciw iał się nikt. Ani męzczyźni, ani naw et kobiety.—K to wiel­ może i ten romans M aryi Ludw iki z N eippergiem był początkiem tego, iż w ielki człowiek równowagę stra c ił Zadała mu truciznę kobieta!— słaba lecz podstępna

(37)

kobieta! J a k D alila obcięła Samsonowi włosy! J a k Omphale położyła H erku lesa u swoich nóg.

W andzia, słuchająca tych filozoficznych hypotez B enedykta pół-uchem, mało ciekawa tej logiki psy­ chicznej, drgnęła na ostatnie słowa swego brata.

— W ięc i w miłości tak że widzisz tę swoją ma­ gnetyczną. siłę?—p y tała brata.

— A naturalnie!—odrzekł żywo B enedykt, mi­ łość podpada tym samym prawom, tylko się one w mi­ łości uw ydatniają jeszcze w yraźniej.—Ileż to na świe- cie kobiet ma, Bóg wie dlaczego, n ieprzeparty urok, Iluż mężczyzn wznieca dokoła siebie pożary miłości, bez żadnego wyraźnego powodu. - N ieraz ani piękny, ani rozumny, ani znaczący, a ja k muchy padają mu w ram iona kobiety.

— Co to jest?—p y ta nieraz człowiek sam siebie i zrozumieć nie może. Oto poprostu jak aś m agnetycz­ na siła, której dotąd nie znamy i nie możemy obliczyć. Są naprzykład kobiety piękne, dobre, m ądre, k tóre naturalnie znajdą swych adoratorów . Są jed n ak ta ­ kie, których rysy nie będą klasyczne, naw et brzydkie n iera z —a na której widok każdy, w yraźnie każdy mężczyzna dozna w strząśnienia. Powiedz mi, proszę, co to je s t piękność kobiety?—Któż potrafi określić tę piękność? Długi czas myślałem, że piękność kobiety i jej d a r podobania się stanowi poprostu świeżość i ładna płeć. K iedyś w wagonie postrzegłem z boku jak ą ś śliczną różową tw arzyczkę; drgnąłem, przebie­ gła mimyśl, że zobaczę ładną kobietę, gdy się do mnie choć profilem odwróci. P atrzę! M orskie straszy ­ dło! N ajsilniej, najgw ałtow niej kochałem w życiu

(38)

kobietę piegowatą! Masz tobie praw o piękności!— powiedziałem sobie.

— M yślałem długi czas—ciągn ął B enedykt, że wielki urok w yw iera na mężczyznę piękna całość po­ staci kobiecej, k tó rej, choć nie widzimy, ale czujemy. Oto przekonałem się później, że pewna kobieta p ra ­ wie ułomna, bo z jednem ramieniem wyższem od dru­ giego, w yw arła na mnie olbrzymi w pływ .—D ozna­ wałem takiego wrażenia, ja k gdyby nie ramię było wyższe, lecz jej głów ka pochylała się w tę stro n ę.— Zdawało mi się, że widzę pisklę jak iejś niewinnej p ta ­ szyny, któ ra swą główkę zaraz schowa pod skrzydło... — Ramię wyższe! ramię wyższe! — p rzerw ała mu zsmyślona W andzia, ja k gdyby sobie coś przypo­ minała.

— Ależ to była H elcia...—w ykrzyknęła wreszcie-Benedykt się zmieszał, parę białych plam w y ­ stąpiło mu na tw a rz —oczy zaszły jak ąś mgłą, odwró- cił się, zaczął chodzić po altanie.

— Helcia?—z apytał—a może i H elcia to miała, nie uważałem.

A le W anda zerw ała się z ławki, pobiegła do b rata, położyła na jego ram ionach ręce i, p atrząc uważnie mu w oczy, rzekła:

— Beniu—nie kłam!—nie wykręcaj się!— to na- pewno Helcia! T eraz rozumiem'—Toś ty się kochał w Helci!

— A le daj mi pokój! — ofuknął ją B enedykt,

uw alniając się z rąk siostry. Bóg wie co ci się

zdaje, nie uważałem nawet, mówiąc ci o tem, że Helcia

też m iała jedno ram ię wyższe niż drugie. T eraz ja -

keś mi powiedziała, przypom niałem sobie.

(39)

czemu kłamiesz?—czemu nie chcesz mi się zwierzyć?— J a odrazu poznałam, jak eś mi powiedział o tem, że przypominała ci pisklę;—pamiętam sto razy ja k się W ładysław też zw racał do niej z czułemi słowy i n ie­ raz wchodząc naśladow ał jej sposób trzym ania głowy; mówił do niej—cóż kurczątko?—może kurczątko zm ę­ czone?—może chce iść spać?—może pod skrzydełko się schowa?—N atu raln ie że to była H elcia!—dokoń­ czyła W anda.

B enedykt nie mówił nic, tylko zsunęły mu się brwi, nerwowemi kroki chodził po altanie.

— Niech więc będzie H elcia—odrzekł wreszcie z niecierpliwością — uroiłaś sobie to i upierasz się przytem, więc myśl sobie, że Helcia; co to mi szko­ dzi?—Pam iętaj zresztą, żem cztery la ta mieszkał w W arszaw ie w ciągu studyów uniw ersyteckich i tysiące .kobiet tam znałem, z prostemi i krzywemi ramionami także.

— Oj nie! — oj nie! — kręciła W anda główką, w W arszaw ie to było co innego, wiem dobrze...

- - B t!-n u d z is z mnie! — rzekł w końcu B e n e - » dykt coraz bardziej zły i w net szybkim krokiem od­ dalił się z altany.

V III.

Chociaż B enedykt ta k starannie ukryw ał przed siostrą swoje dawne uczucia dla zmarłej kuzynki— nie wiedział jednak, że nie stanow ią one tajemnicy dla W ładysław a.

(40)

N ienaw idził on H ojskiego z całej duszy tą nienawiścią, k tó rą odczuwają ludzie bez powodzenia, do bliźnich, którym się w życiu w szystko udaje.— Czuł we W ładysław ie niechęć do siebie, ale przypi­ syw ał to innym powodom niż zazdrości mężowskiej. Nie była to zazdrość właściwie we W ład y sła­ wie, bo był zupełnie o uczucia żony dla siebie spo­ kojny;—jednak rzadko mężczyzna p atrzy w yrozu­ miałem okiem na innych do jego żony umizgi. Hoj- ski ze swoją gw ałtow ną n a tu rą tem bardziej tego nie tolerował.

K iedyś podczas bytności B enedykta i W andy w Stawianach, H ojski pewnego dnia pojechał na folwark, ale wrócił z pół drogi, dowiedziawszy się, jadąc, o rezultacie tych robót, k tó re miał obejrzeć.— W szedłszy do ogrodu, spostrzegł Helcię, siedzącą w fotelu, ja k ą ś smętną, melancholiczną, a na krześle bokiem do niego zwrócony, siedział nachylony B e ­ nedykt i coś do niej mówił—z takim zapałem, z ta- kiem uczuciem, że pomimo, iż słów H ojski nie sły ­ szał, po każdym jego ruchu, po naprężeniu postaci, po wyciągnięciu się nerwów na tw arzy, zrozumiał wnet, że musi jej mówić jakieś słowa miłosne.

Oddechu mu zabrakło! —zdawało mu się, że krew mózg mu zaleje; dostał takiego zaw rotu głowy, że się uchwycił za jak iś krzew przy drodze, by nie upaść. Szarpnięta gałązka pozostała w jego ręku, zatoczył się, omal że nie upadł i to go zbawiło, t a ­ ka drobna rzecz -uchroniła może od wielkiego nie­ szczęścia. Zatoczenie się jego było ta k komiczne, że H elcia, zerw aw szy się, podbiegła ku niemu, wybu­ chając śmiechem.

(41)

so-Ьіѳ, k tó ra ta k swobodnie, w esół) się śmieje, nie mogła przed chwilą odczuwać miłosnych w rażeń.—Rzuciła mu się na szyję, przytuliła się do niego ze słowami przerywanem i śmiechem.

— W ładziu, co to jest!...—co ci się stało?...—my­ ślałam ,że się przewrócisz...—nie uwierzysz ja k w yglą­ dałeś zabawnie... ta k zabawnie podniosłeś nogę... tak zabawnie skrzyw iła ci się tw arz... tak i przestrach był w twoich oczach?

Mówiąc i śmiejąc się, ta k się tuliła, ta k go c i­ snęła za szyję,—ta k ślicznie główką kręciła, że sam zaczął się śmiać.

Uspokoiło go to w net, jednak okiem rzucił na B enedykta. S ta ł na swojem miejscu, blady, ponury, w oczach jego malował się olbrzymi smutek;—chociaż śmiech jest zaraźliw y zw ykle, jemu na tw arzy żaden nerw nie drgnął. N a ten widok znowu mu krew ści­ snęła k rtań , zacisnął pięść, chciał się w yrw ać z obję­ cia żony i biedź roztrzaskać mu łeb.

A le H elena poczuła tę jak ąś niecierpliwość w mężu i wzięła ją do siebie.—O derw ała się od niego, położyła mu na ramionach ręce i, patrząc z niepokojem mu w oczy, w ołała błagalnym głosem:

— Władziu! — mój królu! czyś się obraził na mnie?—czy masz mi za złe ten mimowolny śmiech?

A gdy W ładysław jeszcze sapał z gniewu, pa­ trząc na B enedykta—uchw yciła go za ręce, zaczęła je cisnąć do ust z ta k ą czułością, z tak ą miłością, z tak ą pokorą, że zmiękł zupełnie.

— Mój W ładziu!—przepraszam !—nie gniewaj się, toż przecie było pomimo mej woli...—mówiła, ca­ łując mu ręce jedną po drugiej.

(42)

ralnym śmiechem, który prędzej był do łk an ia podo­ bny.—Objął ją , przycisnął de serca, całow ał tę drogą głowę, jak aś radość w stąpiła weń, nagła niespodziana radość po niedawnym okropnym strachu. Czuł naj­ wyraźniej ja k go H elcia kocha, ja k go kocha praw dzi­ wie, swobodnie, niewinnie, po dziecinnemu. — Zdaw ał sobie sprawę, że jeżeli naw et jej mówił słowa miłosne Benedykt, to one nie znalazły najmniejszego do jej serca przystępu. N ie śmiałaby się tak, ani nie byłaby ta k czuła. Jeszcze o czułość mniejsza, kobieta się nieraz czuli najbardziej, gdy ma sobie coś do zarzuce­ nia; ale ten śmiech, jasny, dziecinny...

B enedykt pozostał w ogrodzie, a dopiero po dwóch godzinach wrócił swoim wolnym krokiem, ze swoją łysiną podniesioną dumnie i ze swemi wąsami rozczesanemi do góry, królującem i nad zbyt wysokim modnym kołnierzykiem.

J a k a ś straszna pogarda weszła wówczas w serce W ładysław a dla Starow skiego. — Pociągnął po nim tylko wzrokiem od głowy do stóp z uśmiechem wyż­ szości, ale który mówił mu groźnie zarazem: „tylko mi drugi raz nie próbuj! wara! bo ci łeb urwę jak urwałem tam tą g ałązk ę.“

M usiał go B enedykt w części zrozumieć, bo już pozcstał sztyw ny wobec niego ten cały dzień, który bawił w Staw ianach. N azajutrz chciał koniecznie wyjechać pomimo nalegań W andzi, by pozostać dłużej.

Jeszcze tego samego wieczora, W ładysław ro ­ zmówił się z żoną.—Powiedział jej co to było, jakie straszne uczucie owładło było nim. O drzekła mu na to najnaturalniej:

— E j Władziu! nie miej pretensyi do tego bie­ daka, to bardzo nieszczęśliwa n atura. Skwaszony,

(43)

tetryk, sarn nie wie czego chce. J a k iś ma ża1 do lu­ dzi, do kobiet, wrażliwy ja k mało kto, nie głupi zresz­ tą., ale to zupełnie zmarnowany człowiek. Ż s się trochę podkochuje we mnie to zdaje się fakt, a!e to tylko duchowa miłość...

- - O j duchowa! duchowa! przerw ał jej gw ałto­ wnie W ładysław , żebyście raz wy baby dały pokój z waszemi miłościami duchowemi, śmiał się, — ducho­ wych miłości niema! rozumiesz mnie? niema! To n a j­ głupsza blaga! oszukiwanie siebie i drugich...

— Może zresztą masz racyę, odrzekła mu H e le ­ na, — ale co się tyczy B enedykta, to on w każdym r a ­ zie nic nie duchowego do mnie nie mówił. — Robiłam mu wymówki, że je s t tak i tetryczny, — na to zaczął mi się skarżyć na swoje życie, na swój los, k tó ry go trzym ał przy ziemi, przy gospodarstwie, podczas gdy jego aspiracye były gdzieindziej...

— Aspiracye! jego małpie aspiracyel przerw ał Hojski. — Nie chce mu się nic robić, w tem cała rzecz. Siedziałby sobie z książką, z głową podnie­ sioną do góry, by nie pomiąć modnego swego kołnie­ rzyka.— Paplałby z pannami w salonach i cała rzecz! To próżniak poprostu.

— Może W ładziu! może, — odrzekła H elcia, nie przeczę ci, ale cóż on winien, że takim go Bóg stw orzył...

— Daj mi go na tydzień a ja go wyleczę. N a­ przód co rano wziąłbym go za uszy w b raku włosów i wsadziłbym do zimaej wody. Tambym go zanurzał przew racał to głową, to nogami do góry, ażby się

zimnej wody porządnie ożłopał. Potembym go wy­

(44)

bym po czterech rogach stanąć fornalom i walić z ba­ ta, a onby musiał biegać w kółko carri&re...

— Cha, cha, cha! roześmiała się H elcia, biedny

Benio! biedny chłopiec! I, śmiejąc się, wciąż tu liła się do męża.

— Zobaczyłabyś — ci tgnął W ładysław , jak by później, wypiwszy g arniec mleka i otarłszy pośpiesznie swoje do góry rozczesane wąsy, m knął do gospo­ d arstw a i dzień cały po polach harował. W ieczorem dałbym mu żur z kartoflam i, całą ćwierć żuru i spałby wybornie.

— Oj żur! ćwierć żuru! śmiała się Helcia, co onby zrobił biedaczek, on co tak nienawidzi żuru.

— Nie lituj się nad tym mazgajem!

— I owszem, W ładziu, odrzekła H elcia, nie mo­ gę się nie litować. Toż ostatecznie mój stryjeczny b ra t.—P rzyznaję, że może twoja k u rac y a pomogłaby mu, ale n ikt z nim nie przeprowadzi takiej kuracyi, więc trzeba go leczyć inaczej.

— Tylko ty, aniołku, nie lecz go! zauw ażył Hojski.

— A.le dobrze, nie będę, jeżeli ci się to nie podo­ ba, — ale właśnie on o to mnie prosił, mówiąc, że mam ogromny wpływ na niego.

— O już wpływ! J u ż ogromny wpływ! wołał d a ­ lej z zapałem W ładysław , — już bydlę chce „wpływa­ mi" twoje łaski zaskarbiać; odeślij go do mnie, ja bę­ dę miał też na niego „w plyw “, doskonały wpływ! zimna woda i bizun.

Śm iała się Helcia i tu liła się do męża jak pisklę.

— Och ja k i zazdrosny mój pan! ja k i wściekle zazdrosny! wołała.

(45)

— A cóż czy ci się to nie podoba? zapytał. — I owszem! i owszem! szeptała z czułością» przyznam, że mi się to strasznie podoba! Zazdrość to miłość, niema co mówić.

— A widzisz! zawołał W ładysław , — widzisz ty, ja k a ty jesteś m ądra. P ierw szą babę słyszę, co takie mówi rozumne rzeczy. Inne tw oje koleżanki w net kręcą głowami i tw ierdzą: „och nie! och nie! miłość to ufność! miłość to w iara!“ a ja ci mówię do stu par dyabłów, że zazdrość to miłość dopiero. Im bardziej szatańska zazdrość, tem większa miłość!

Od tego czasu pow stał pomiędzy kuzynami ten stosunek wzajemnej niechęci, k tó rą daremnie W anda sta ra ła się usunąć.

Stosunek zaś H ojskich z W andą był nadzwyczaj serdeczny, — wprawdzie jej przyjaźń kuzynki pocho­ dziła szczególniej z tej ta k częstej egzaltacyi p an ie­ nek dla młodych m ężatek z rodziny. — To takie in te ­ resujące, to takie nowe dla młodej panienki, ta m ał­ żeńska para. J a k się na lalce dziewczynka sposobi, by zostać kiedyś m atką, ta k samo uczy się być żoną, staw ia pierwsze kroki w krainie osobistych marzeń, przyglądając się młodemu m ałżeństw u w rodzinie. Podobnie ja k lalka ma w szystkie przym ioty, ta k sa­ mo i ta młoda para je s t doskonałą. — Oczyby w ydra- pała każda panna temu, któryby chciał zaprzeczyć, że właśnie ta idealizowana p a ra kocha się „jak nikt!“ W szystkie nieświadomości młodej panienki, w szyst­ kie jej ciekawości skupiają się na tem stadle.

T ak było i z W andzią. Rozkoszowała się za­ wczasu tą atm osferą miłości, której czuła sama po­ trzebę. M e rozumiejąc z miłości nic, lub bardzo m a­ ło, wdychała ona jej upajającą woń.

(46)

Niegdyś jeszcze, kiedy nosiła k ró tk ą sukienkę, będąc w Stawianach, aż ręce załam yw ała z zachwytu, widząc ja k się W ładysław z H elcią w itali czule, po dłuższej nieobecności Hojskiego. — S tała, wlepiła w nich żarzące się oczki, jej pierś też się podejmowała jdkiemś błogiem uczuciem.

Zauw ażył to W ładysław , a lubiąc j ą bardzo za jej adoracyę dziecinną dla stryjecznej siostry, s ta r ­

szej o 8 lat, zaw ołał do niej:

— Chodź i ty mała, niech i ciebie uścisnę, a po­ tem dodał ten Szyllera wiersz:

— „Sei clu in unserem Bundę die dritie“ i oboje całowali jej główkę ja k gdyby to było ich dziecko.

Potem nieraz przypom inała im W anda te słowa i, zastając ich samych, pytała:

— Czy W am nie przeszkadzam? czy mogę być

in eurem Bundę die D riltef

Czasem znów, gdy przez delikatność nie chciała im zawadzać, sam W ładysław ją wołał:

— No, D ritk a , chodźże tu! czemu uciekasz? Teraz po siedmiu latach z 15-stoletniej D ritk i zrobiła się bardzo ładna, urocza panna, nad wiek po­ ważna. Że nie m iała przy swym pełnym biuście b a r­ dzo cienkiej figury, w yglądała naw et na sta rszą n !ż była w istocie.

Teraz minęły czasy egzaltacyi, czasy odczuwa­ nia uczuć H elci, — tera z już W anda sama kochała.

IX .

Długi czas trw ała w ew nętrzna w alka w duszy Hujskiego. — P yjtanow ił był żyć, postanow ił działać,

(47)

jednak widocznie jak a ś sprężyna duchowa pękła wraz ze śmiercią żony, bo po każdym w ysiłku przychodziła chwila reakcyi. — W ówczas opuszczał ręce, wpadał w stan niemej apatyi.

Nam iętnie dawniej lubione gospodarstwo zaczę­ ło go coraz bardziej pochłaniać. — Gdy go myśli i wspomnienia nękały, uciekał w pole. Gospodarstwo się stało dla niego niebawem już nietylko zajęciem, lecz manią. J a k a ś olbrzym ia ambicya ow ładła nim, by w swoich Staw ianach stw orzyć coś niezwykłego, uiewidzianego w tych stronach dotychczas.

Nie było tych narzędzi rolniczych, którychby nie p5siadał, a wszystko musiało być w doskonałym gatunku. Inw entarze wciąż poprawiał. W roli u nie­ go robiło się tak wyśmienicie.

Może ostatecznie gdyby ktoś p rzejrzał jego r a ­ chunki, przekonałby się, że to gospodarstwo odpo­ wiedniego dochodu nie daje w stosunku do olbrzymich wkładów, ale taka już była jego fantazya. B y ł b a r­ dzo zamożny, oprócz stu trzydziestu włók w Jęd rze- jowskiem, w doskonałej glebie przeważnie, miał też kilkadziesiąt tysięcy kapitału, złożouego w Banku.

J a k zw ykle w Jęd rzej owskiem się zdarza, S ta ­ wiany, obok najlepszej gleby, miały też i spore p rzes­ trzenie piasków. Temi się głównie zajmował W ła ­

dysław. Czasem będąc na folw arku piasczystym ,

chodził olbrzymiemi krokam i po polach wzdłuż i wszerz i, patrząc na tę ziemię, uśmiechał się do niej i żartob li­ wie pięści w ygrażał:

— J a wam dam! mówił,—ja was nauczę! — b ę­ dziecie mi szelmy rodziły tak ja k wasze sąsiadki. — Sztuka wielka, ciągnął, że te tłu ste bestye rodzą, na to je Bóg stw orzył; — ale właśnie mi cho­

Cytaty

Powiązane dokumenty

Wiórowe płoszcze krzemienne, częściowo obustronnie opracowane re- tuszem półstromym i stromym na stronie wierzchniej i płaskim na stronie spodniej (tabl.. Dyrektorowi Magyar

Egzamin z Mechaniki

Szansą na przeżycie dla humanisty (który wcześniej umiał tylko siedzieć w bibliotece) jest więc włączenie się w – uważane za jedynie ważne i przydatne, specyficznie

NNiiee pprrzzyy-- jjęęttoo uucchhwwaałł ddoottyycczząąccyycchh sspprraaww oossoo-- bboowwyycchh,, m m..iinn..:: pprrzzyyzznnaanniiaa pprraaww wwyykkoonnyywwaanniiaa

Niezależnie od tego, czy wasza wyprawa zakończyła się sukcesem, czy klęską, zastanówcie się nad sposobem podejmowania decyzji.. Przedyskutujcie to w grupach, zapiszcie odpowiedzi

Załącznik nr 2 – schemat dla nauczyciela – Czym bracia Lwie Serce zasłużyli sobie na miano człowieka. walczą o

Wiązka światła przechodząca przez prosty układ optyczny, złożony z jednej soczewki, rozszczepi się zarówno na granicy powietrze/soczewka, jak i na granicy soczewka/powietrze,

Kiedy dziecko przejawia trudne zachowania zwykle odczuwamy frustrację, bezsilność, obawę, że coś jest nie tak, skoro ono się tak zachowuje.. Zdarza się, że