• Nie Znaleziono Wyników

Cztery dni : powieść. Cz. 2

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Cztery dni : powieść. Cz. 2"

Copied!
152
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

BIBLIOTEKA DZIEL WYBOROWYCH

WYCHODZI CO TYDZIEŃ

w objętości je d n e g o toina.

WARUNKI PRENUMERATY

w W A R S Z A W I E : Z p r z e s y ł k ą pocztową:

Rocznie . (52 tomy) rs. 10

Rocznie. . . (52 tomy)

rs . 12

Półrocznie (2B tomfim) „ 5

pótr(lra|8 _ („ t e j ł )

,

Kwartalnie (13 tomów) „ 2 kop 50

Za odnoszenie do domu 16 kop. kw.

)

KW3rt<lini8 . (13 tOmÓW)

n 3

Ce na każdego tomu 25 kop., w oprawie 4 0 kop.

DOPŁATA ZA OPRAWĘ:

Rocznie . . (za 52 tomy) . . . rs. 6 kop. — Półrocznie. (za 26 tomów) . . . „ 8 „ — Kwartalnie, (za 13 tomów) . ,, I ,, 5 0 Za zmianę adresu na prowincyi dopłaca się 2 0 kop

REDAKTOR I WYDAWCA

Franc. Jul. Gronowski

H *

---Redakcya i Administracya: Warszawa, Nowy-Swiat 47.—Telefonu 1670. we Lwowie Plac Maryacki 1. 4.

(3)

B I B L I O T E K A O Z I E Ł W Y B O R O W Y C H

Jfc 3 0 6

CZTERY DNI.

P O W I E Ś Ć przez

ANTONIEGO MIECZNIKA.

Oz q ś ć I I . s

Cena 40 kop.

W pren. 30é kop.

W A R S Z A W A K e d a k c y a i A d m in i s t r a o s t» 4 7 . N o w y - Ś w i a t 4 7 .

1 0 0 3 .

(4)
(5)
(6)
(7)

ANTONI MIECZNIK.

' 0--- ’S 3 1'---0 '

Cztery dni

POWIEŚĆ. s k , a C z ^ ś ć I I

9

W A R S Z A W A D R U K A R N I A A. T . J E Z I E R S K I E G O 47. Nowy-Świat 47.

(8)

^osBOneHO U,eH3ypoio. BapmaBa, 3^ Hoaópa I9°3 roßa.

* W»1cvi\

(9)

\

I I I .

Dzień pana Leona Edeiberga.

P a n L eo n po raz p ią ty , czy szósty sta w a ł p rzed telefo n em i w y rzu ca ł z sieb ie w a p a ra t n a trę tn i- kom c a ły sz e re g mniej w ięcej ta k ich zdań:

— D zień dobry... A c h a , dobrze, b ard zo do­ b rze . P ro s z ę pąna. — D a lib ó g pierw sze sto rub li, ja k ie m i do r ą k w padną, przeniosą się do pańskiej kasy... T a k , tak ... T e ra z, dzisiaj ani grosza— j u ­ tro ... C o panu z tego p rzyjd zie?— N ie c h pan p o ­ czeka, p rze c ie ż pan wie... N ie m ogę.— N ie — to tru ­ dno, ja. nie je ste m w stanie .. P a n na tein n a j­ w ięcej straci... D o w idzenia.

P o w ta rza ło , się to codziennie od tygodnia. U siebie pań L e o n b y ł napastow any p rzez zw ykłych lich w iarzy, na m ieście nie m ógł się opędzić od p o ­ w ażn iejszych w ierzy cieli obcych i znajom ych. P r z y ­ ch o d ziły mu te ż do głow y różne kom b in acye, zm ie­ r za ją c e nie tyle do tego , że b y w ydostać w ja k ik o l­

(10)

w iek sposób pien iędzy i sp ła cić w e k slarzy, ile ż e ­ by od nieb uciec.

L teraz, zad zw on iw szy dwa ra zy na znak, źe rozm owę p rzez telefo n skoń czył, z a c z ą ł znów m y­ śleć n ad tern, ja k i gdzie się schow ać p rzed czy- c h a ją c ą nań tłu s zczą brudnych Ż y d ó w - lich w iarzy. C h o d z ił po gabinecie i g ry z ł sobie do krw i w argi, przytem opanow yw ał go stopniowo dziw ny w stręt do d ob rodziejstw cyw ilizacyi. Telefon był mu od ran a zm orą, p rze k lin a ł go i b yłb y ro zb ił tę e le ­ g a n ck ą sk rzyn eczk ę, sto ją cą sobie spokojnie na biurku, gdyby m iał d ostateczn y zasób tej w ściekłej en ergii, która, raz w yprow adzona w stan czynny, zam ienia k ażd ą m yśl w odpow iedni mniej lub w ię­ cej gw ałtow ny ruch.

P a n L eo n jed n ak strac ił energię, g ią ł się, ale nie złam ał, w ięc cierp iał okrutnie, a beznadziejnie; czu ł się ja k b y p o grą żo n y w bagn isko o ruchom ym dnie, z k tó re g o m ogła go w ydobyć tylk o ja k a ś se- rya cudów.

C z e k a ł w ięc na cud. J a k o ż zam iast cudu, punkt o w pół do 12-ej zja w ił się Sław ob orski.

— J a k się m asz, L e o n ? — z a c z ą ł hrabia, sado­ w iąc się wygodnie na k an ap ie, stojącej tu ż obok okna. — U ciebie cie p ło i dobrze, a u mnie zim no i źle.

— W o lę tw o je zim no — b ąk n ął pan L e o n — aniżeli m oje ciepło — i za ją ł m iejsce obok szw agra.

H ra b ia sp o jrzą ł nań, ja k b y mu m iał zw iasto- stow ać tryu m f niespodziany; uśm iechał się, głow ą

(11)

k r ę c ił i sza rp a ł swój siwy wąsik. P a n L eo n zau ­ w a ży ł tę w eso łą minę szw agra i czek a ł, p rzygląd a­ j ą c się swoim starannie oczyszczon ym paznokciom , o k tó re d b ał n ie zm ie rn ie , poczem sp y ta ł nieśm iało:

— N o i cóż? — A nic.

— "Więc z ojcem nie m ów iłeś? — O w szem , bardzo w iele. — W moim interesie?

— P r e z e s wie o tw oicb in teresach lep iej, niż ty sam.

— T a k , o jc ie c w ie, bo mu p ow iedzieli, bo są ła sk a w c y . N ie c h dyabli p orw ą c a ły św iat!— k r z y ­ k n ą ł pan L e o n i ze rw a ł się z kanap y.

P o czem ch w ycił się za głow ę ju ż p o rzą d n ie u czesan ą, ale tak , ażeb y sobie tylniej p rzed ziałk i, n iesłych an ie m istern ie w ykonanej, nie popsuć— i j ą ł, c h o d zą c po pokoju, m ów ić:

— N ie c h d ya b li p orw ą świat cały! T o t r u ­ cizna; gdybym ja b y ł w iedział?...

— Co?

— A l e nie, j a jestem głupi, id yo ta; ta k , g łu ­ pi i idyota!

— N ik t ci tych ep itetów nie odmówi — z ja ­ dliwie p o d ch w ycił h rab ia i p o cią g n ą ł szw agra za rę k ę .

— W ie sz co, ty m asz ra c yę ... C o tu długo mówić; j a sobie w łe b palnę, w łeb sobie strze lę — rozum iesz ty to?

(12)

ta k ż e rozum iem — dodał, k ła d ą c panu L eon ow i r ę ­ kę n a ram ien iu — źe ty te g o nie u czyn isz.

— D la c ze g o ? M yślisz, żem tchórz?

— P o tro s ze , ale to nie d la tego , bo p rze c ie ż i tch ó rze zd o b y w a ją się na różn e k roki ryzyk ow n e, lecz d la te g o , źe na p aln ięcie sobie w łeb będ ziesz m iał zaw sze czas... T a k znów źle nie je s t, ja k ci

się w yd aje.

— Z a te m ojciec płaci długi? — A n i m yśli.

— W ię c?...

— O p o ry zro b ią klapę; m oje a, raczej tw ojej sio stry w spaniałe palazzo, k tó re je s t w łaściw ie b u ­ d ą żyd ow ską, rozpadnie się w g ru zy, ty ta k ż e p ó j­ dziesz na g rz y b k i, je że li...

— N ie m ęcz m nie, m ów...

— J e ż e li się razem m ądrze nie zab ierzem y do in teresu .

— N o w a k o m b in acya jak a ś — w y rzu c ił z sie­ bie pan L e o n szyderczo. — M oże ja k ie św ieże sz e l­ mostwo?

— M ój d ro g i— o b u rzył się h rab ia — ty w iesz, źe ja ....

— Z p ś ty uczciw y czło w iek , ale ta k — sy ­ c z a ł pan L e o n — o u czciw ości tak ieg o , ja k ty s z la ­ ch cica, n ik t nie w ątp i. H on oru nie m ają Ż y d zi, no, oczyw iście, ale nie wy, ja śn ie państw o.

— J u ż za c z y n a sz?

— S k o ń czy łe m , te r a z ty zaczn ij. — U sp okój się.

(13)

— J u ż się uspokoiłem , mów!

H ra b ia na chwilę zap erzyw szy się, ostygł znów i znów p rzy b rał m inę obojętną w idza artysty, k ry ty k a optym isty. W y d o b y ł sreb rn ą p apierośnicę z kieszen i i z a c z ą ł się n ią p rzez chw ilę baw ić, p o d ­ rzu c a ją c do góry; h rab ia m iał pasyę do sztu czek zo n glerskich ; potem p rzym ru żył oczy, p o d k rę c ił wą- sa i za czą ł:

— W id zisz, to tak... u w ażasz...

— N ic nie w idzę i na nic nie uważam-^-prze- r w a ł pan L e o n zniecierpliw iony. — S k ra ca j się!

— Słusznie... C z y ta łe ś w gazetach o aw an­ tu r z e K o n ie cp o lsk ie g o ?

— Co mnie to w szystko obchodzi? — ry k n ą ł pan L e o n — Co mnie obchodzi, źe tego aro gan ta j a ­ kiś urzędniczyn a zw ym yślał; dobrze mu zro b ił, bo z a s łu ż y ł na to.

— O tó ż, w idzę, źe zaczyn asz rozum ieć. T e n u rzęd n iczyn a dobrze zrobił, zw ym yślaw szy N a tan a K o n ie c p o ls k ie g o , na co N a tan K o n ie c p o lsk i, n a ­ w iasem m ów iąc, rzeteln ie za słu żył. I d ę dalej: ten pan, ju ż ząpom niałem , ja k się nazyw a, zro b ił ta k ­ że dobrze d la nas, a tu trz e b a w ykom b in ow ać, że­ by mu to „d o b rze ” na zdrow ie nie w yszło.

— Z w aryow ałeś! J a się cieszę, że K o n ie c ­ p o lsk i zo s ta ł zelżon y, bo n ie cierpię tego Ż y d a , bo on mnie, to b ie , ojcu, O porom — nam w szystkim r a ­ zem , stoi na drod ze, a ty ch ce sz, żeby się z tego sm ucić; 110, bo tak...

(14)

-r-- T w ój o jcie c , a mój teść ta k samo, lite r a l­ nie ta k samo m yśli.

— J a k ie ż mój o jc ie c m oże m ieć uczucie na w i­ dok zgnębionego , sponiew ieranego p r z e c iw n ik a ,

w roga? i

— N ien aw iści... zapew ne. — W ię c ?

— E t, ty znów nie ch cesz m nie zrozum ieć. U w ażasz, nienaw iść dobra w ted y i k o rzystn ą n aw et, je ż e li j ą się um ie p rzeb ić na m onetę b rz ę c z ą c ą .

— A h a , nous y sommes!

— Vous n'y êtes p a s . mon cher, bo ty chcesz tra k to w ać uczucie nienawiści, ja k artysta, co to u d a ­ je , źe tw o rzy sztukę d la sztuki: bo udaje, gdyż nie ch ce mi się w ierzyć w szczero ść ty c h panów.

— T y ś, czło w iek u , zaw sze się m ija ł ze szcze ­ rością, więc nie m ożesz w ierzyć w nią, ale ja?

— P rzyp u śćm y... T y je s te ś rozdrażn ion y, w ięc pleciesz głu p stw a, a we mnie ch cesz wmówić c a łą b a te ry ę p otw orn ości etycznych. Z ostaw m y osobiste nasze zdania w tej m ate ry i ną inny czas, a teraz słu ch aj d alej — sk racam się...

H ra b ia zap alił p ap ierosa, w zią ł z b iu rk a m a ­ leńki p rz y c isk i z a c z ą ł go p odrzu cać w g órę— c z y ­ nił to tak w praw nie, ja k żon gler praw dziw y— przy- tem mówił:

— D o s z ły mnie wieści, źe K o n ie cp o lsk i nas, to je s t, w łaściw ie o jca naszego p o trzb u je na to,

(15)

źe-by go tenże oczyścił z zarzu can ych mu przez p rasę niew łaściw ości.

— N iew łaściw ościam i nazyw asz gburow atośó i ła jd a ctw o ?— szyderczo m ru k n ął pan L e o n i z b li­ ż y ł się do okna.

— M n iejsza o sposób pojm ow ania tych w yra ­ zów , chodzi o rz e c z ... J a obm yśliłem tra n z a k c y ę n astęp ującą: my oczyścim y z kalum nii K o n ie cp o l­ sk iego , a on nam u ra tu je O p ory, p rzyzn a k red y t i w yśw iadczy m ilion innych grzeczn ości...

P a n L eo n , w m iarę ja k h rabia C edził te zda­ nia, p a tr z y ł na niego ze zdum ieniem . Z n a ł on sw e ­ go szw agra, ale je s z c z e nie w ied ział, źe ten że je s t gotów do tak ich kom prom isów su b teln ych z god n o ­ ścią w łasn ą.

M ilcza ł, a S ław ob orski c ią g n ą ł dalej:

— C h o d zi o to, żeby o jciec podpisał c y ro g ra f- razem z innym i członkam i K r e d y tu K ra jo w e g o : ja k o ci p o tę p ia ją onego u rzęd n iczyn ę naiw nego, a d la nas nieocenionego w tej chw ili, i sta ją , niby je d e n m ąż, za N atan em K o n iecp o lsk im z całem uznaniem dla je g o dotychczasow ej d ziałaln ości finansowej.

— C ó ż dalej?

— A co? Ź le ? P o sze d łe m z tern do ojca i w yłu szczyłem p ro je k t ca łk o w ity , k tóry, nawiasem dodam , p o tę p iła tw o ją s io s tr a , a zaap rob o w ał tw ój siostrzen iec. O jc ie c kiw n ął parę razy głow ą, p lu ­ n ą ł i rzekł: ja tego nie zro b ię , bo K o n ie c p o lsk ie g o nienawidzę, a z tego, co go sp otkało, cieszę się.

(16)

O d p o w ied ział, ja k ja k i książę niezłom ny, ch o ciaż B ogiem a p raw d ą, żadnym księciem i w dodatku niezłom nym nie je s t.

— O jciec m iał racyę. — C o , w ięc i ty?!...

— I ja , mój drogi, zw ła szcza ja .

— A kto b ęd zie d łu gi p ła c ił, tw oje długi — kto? Z O porów ani gro sza nie w yciśn iesz.

— B o też j a nie m yślę w yciskać.

T u pan L e o n pogardliw ie sp o jrza ł na szw a­ g ra i b a w ią c się łań cuszkiem od zegarka, c e d z ił p rzez zęby:

' — J a?... O mnie m n iejsza; m oja ro la ju ż skończona. D łu g i? N ie c h mnie z lic y tu ją , no, niech zlicy tu ją , w ów czas odetchnę — zostanie mi je d n a k ...

— M ilion zobow iązań i w e k sli n iezap łaconych — w tr ą c ił hrabia.

— Z o b o w iązan ia m oje — o d p a rł zimno m łody E d e lb e r g — są m niejsze, niż ci się zdaje.

— A L a ck a ?

— H a, w innych w arun kach p o w stałyb y we mnie pew ne plany, w tyc h obecnych trz e b a się b ę ­ d zie z nimi p o żeg n a ć... A długi?... N a le ży s p ła ­ cić... bo n ależy.

— Czem ?

— W ła s n ą p racą.

— C o , ty będziesz pracow ał? — A ja .

(17)

— J a k umiem — i po chwili m ilczenia d od ał, wolno w ażąc słowa: — J a k um iem... Mam za sobą tra d y c y ę rodzin ną, ta tra d y c y a o ży ła we mnie i d o­ p row ad ziła mnie do pew nych refleksyj na tem at m o­ je j w łasnej p ozycyi w tym św iecie, k tó ry uw ażałem

za swój, a k tó ry moim nie je st... ho nie je st. — L e o n — za w o łał h rab ia — ty chyba zw aryo- w ałeś!

— O trzeźw iłem się, mój koch any, o trzeźw iłem się — p o w tó rzył, a w gło sie d rżała mu ja k a ś nuta. desperacka.

P oczem , zb liżyw szy się do szw agra, sta n ą ł p rze d nim i ta k m ów ił:

— T o b ie się w ydaje, że we mnie n iczeg o w ię­ cej niem a prócz narzuconej p rzez wychowanie i tak zwane tow arzystw o eleganckiej blagi; ty sądzisz, żem j a tylko g łu p iec, m arnotraw ca, idyota: czy nie tak ? A tym czasem to w szystko niepraw da; ja także w i­ dzę, co się naokoło mnie dzieje, a w idzę, kiedy chcę w id zieć. D o strzeg a m anorm alności mego p o ­ łożenia osobistego na tle ty c h stosunków , w ja k ic h ży ję razem z wam i. I n ieraz się p y ta łem siebie, co j a niby w tern kole b ły szc zą c e g o fałszu rob ię? P y ta łe m sieb ie, ale sobie nie chciałem k a te g o ry cz­ nej narzucić odpow iedzi. I żyłem , ja k inni ży ją , i św ieciłem pozoram i szychu zło te go , rzu całem p ie ­ niędzm i, k tó rych nie zarobiłem , i tra ciłe m to, co do mnie nie n ależało. Jed n em słowem, udaw ałem j a ­ kiegoś dynastę w ielkiej rodzin y historycznej, ja k ie ­

(18)

goś pana, m agnata, kiedy tym czasem byłem tylko w nukiem J a k ó b a E d e lb e r g a , a praw nukiem rab in a E d e lb e rg a ...

— N o , no i co dalej? — b ą k n ą ł pogąrdliw ie Sław oborski, zdum iony m ow ą szw agra i zły, źe do ty c b w ynurzeń p rzyszło .

— D a le j?

— T a k . J a to, co ty mi te ra z m ów isz, ju ż p rzed w czo raj z ust tw ojego w łasn ego ojca sły ­ szałem .

— O jc ie c — r z e k ł pan L e o n sp o k o jn ie— to m ą­ d ry człow iek, on sobie zd a je spraw ę z naszej sy- tu a c y i fa m ilijn ej, ale on je s t za stary, on na inną drogę nie w ejdzie; on kiw nie głow ą i m achnie r ę k ą na to w szystko i będ zie ż y ł podawnem u. A le ja ? J a mam tego w szystkiego d o syć... D o syć mam — w o łał z m ocą — i nie wytrzym am w ięcej! O statn ie dni zb u d ziły we mnie czło w ie k a takiego, jak im n a­ praw dę jestem . O tó ż ten to czło w iek stary, a k tó ­ ry tob ie w yd aje się nowym, clice żyć in aczej, chce ocalić sobie opinię człow ieka p orządn ego, człow ieka honoru. B o nie pow iesz ty i nikt, iżbym u czyn ił coś takiego, coby mnie osobiście plam ić m ogło. M am d łu gi, ale się nie m yślę rato w a ć wybiegam i i bankru ctw em pozornem , nie chce mi się naw et w chod zić w u k ła d y, kom prom isy; ot, p ragnę je za ­ p ła c ić i za p ła c ę . T a k , za p ła cę , sk oro ojciec mój nie będzie w stanie p o m ód z mi w tym w zględzie.

(19)

w sta ł z kanapy. — Z a te m w kw estyi K o n ie c p o l­ skiego nie b ęd ziesz z ojcem mówił?

— A n i m yślę, bo to je s t świństwo.

— A czem źe je s t K o n ie c p o ls k i w edłu g ciebie? — N ie c h b ę d zie , czem chce, to mnie nic nie obchodzi, to je g o rzecz; on je s t tylk o takim , jak im go stw orzyło je g o w łasne o to czen ie, je g o w ych ow a­ nie, je g o tk w ią ca w nim żyw iołow ość rasow a.

— M ój L eosiu — r z e k ł znow u h ra b ia — d osyć tego patosu, tej em fazy. P rzyzn a m ci się, źe lu b ię tego ro d za ju r z e c z y czasam i, ale nie zaw sze, to dobre w sztuce, lecz nie w życiu. N a tan K o n ie c ­ polski je s t w tej chw ili p o tę g ą , i trz e b a umieć z tej potęgi k o rzyść w yciągn ąć. P o coś ty go u n ik a ł, czem uś go zaniedbyw ał? O n ma rodzinę, m a c ó r ­ ki, m a...

— H a , ha, ha! — zaśm iał się szyderczo E d e l- • b e rg .— U w ażam , źe ty m asz ja k ie ś je szc ze inne w i­ doki na K o n ie c p o lsk ic h , że nietylko obchodzi cię ta h isto rya s k a n d a lic zn a , k tó ra się w ydarzyła w K r e d y c ie K ra jo w y m . T y coś kn u jesz... A co? C z y ty ch ce sz mię ożenić, m nie, zban krutow anego szlach cica żyd ow skiego, z p an n ą R ó żą ?

H ra b ia zm ieszał się nieco i o d rze k ł spiesznie: — W tej chwili o tern nie m yślę.

— A ja wiem, o czem ty w tej chw ili m y­ ślisz — p rz e r w a ł pan L e o n z iron ią. -— T y m yślisz o żen ić z panną R ó żą syna swego, ch o ciaż mój o j­ ciec chce dla mnie tego m aryaźu.

(20)

- Co?!

— A tak , mój d rogi hrabio! O tem lu d zie ju ż m ów ią... J a niby na nic nie uważam , niczego nie słucham , a w szystko wiem i słyszę. O tóż nie bój się: j a A r tu r o w i w drogę nie ^ ejd ę, ja wam się w ogóle z d ro gi usunę, wy sobie tam b ezem n ie d a­ cie ra d ę . K le m e n ty n a o d eg ra kom edyę, co potrafi; ty podsuniesz A rtu ro w i plan gotow y, m atk a się z g o ­ dzi, a J u la d a swoim szczebiotem pow ód do c ią ­ głego poruszania tego tem atu. T a k b ęd zie. O jc ie c zaś, p rzec ie ż j a ci pow iedziałem , źe to czło w iek m ądry, ale ju ż stary, on się na nic więcej nie zd o ­ będzie, ja k na aprobatę. Z r e s z tą on, p rezes, c z ło ­ wiek finansów, kom binacyj giełdow ych , czło w iek , d la którego filozofia ży cia i życie samo to dwie odm ienne rzeczy: on w danym w ypadku m oże wam być u żyteczn y p rz y tra n za k cyi — okpić siebie i was nie p ozw oli... M nie, uw ażasz, daj św ięty pokój; zapom nijcie o m ojej eg zy sten cy i tak, ja k b y m j a o niej sam p rag n ął zapom nieć.

O statn ie zdan ie pan L e o n w y rzu cił z siebie razem z jak ie m ś p rzec ią g ie m w estchnieniem . N a tw a rz y zm ęczonej w y stą p iły mu czerw one plam y niezdrow ego rum ieńca. B y ł w zruszony.

S ław o b o rsk i się skrzyw ił, bo mu nie p rzy p a ­ dły do sm aku słow a szw agra. W z ią ł znowu p rzy ­ cisk do rę k i i z a c z ą ł się nim baw ić, poczem , p a ­ trz ą c na okno, p rzy sło n ię te białem i w itrażam i, rzekł:

(21)

— T y ś dziw ny człow iek, nie w iedziałem o tem. — N ie, mój drogi, ja dopiero teraz, w tych ciężk ich dla mnie m om entach życia, czuję się zd ol­ nym do norm alnych re fle k sy j. W id zisz, gdybym nie b ył w in te re sa ch , gdybym w dalszym ciągu m ógł się baw ić, ja k to d otych czas czyniłem , byłbym takim , jak im mnie znałeś... A le to — tu pan L e o n w y cią gn ął przed siebie ręce — to coś b łysk o tliw ego p rysło, rozw iało się i sprow adziło konieczność w y­ d łubania z siebie rzeczy now ych d la ciebie, a s ta ­ rych dla m nie. O budziłem się ja k po bardzo z a ­ bawnym śnie, k tó ry je s t tylk o snem, m am idłem , niczem więcej.

S ław o b o rsk i w s ta ł z kanapy. W id o c zn ie ch ciał p rzerw ać rozm ow ę, sch od zącą na takie dlań niezw ykłe tory, może te ż b a ł się w sobie obudzić tego g łęb szego człow ieka, k tó ry w każd ym , naw et pospolitym filistrze, drzem ie, więc rzekł:

— M a te ry ę rozm owy tak jakb yśm y ju ż w y ­ czerpali.

— C h y b a — m rukn ął pan L eon .

— Z a te m na ciebie lic zy ć nie można?

— N ie — o dp arł stanow czo pan L eon i dodał po chwili ju ż szeptem .— B ą d ź pew ny, że z A rtu rem ryw alizo w ać nie będę, ch oćby mnie do te g o mój w łasn y ojciec nam aw iał.

— N iem a o czem m ówić — p rze rw a ł S ła w o ­ b o rsk i.— M oże u nas b ęd ziesz dziś na śniadaniu?

(22)

— N ie mogę.

— .A m oże do o jca p ójdziesz?

— P ó jd ę wieczorem ... nie wiem zre sztą kiedy, ale pójdę dzisiaj, tym czasem mam do za łatw ien ia milion interesów .

— Z a tem do w idzenia, bo i mnie się sp ieszy— za k o ń czy ł Sław o b o rsk i, że g n a ją c się ze szwagrem .

— D o widzenia!

S ław ob orski w yszed ł. P a n L e o n z o s ta ł sam. U siadł przed b iurkiem i o p arłw szy się na ło k cia ch , zb ie ra ł swe m yśli. R ozm ow a ze szw agrem b r z ę c z a ­ ła mu. w u szach , ja k n atrętn a m ucha, k tó rej się trudno p ozb yć.

Z a d aw ał sobie te raz pytanie: po co on się w yw n ętrzał ze sw ych n a jserd eczn iejszych m yśli p rze d tym człow iekiem , do k tó reg o cz u ł in s ty n k to ­ w ną odrazę, i k tó ry mu b y ł niep rzychylny.

P a n L e o n ży ł lekkom yślnie, szed ł za popędem sw ych zach cian e k , nie w n ikał w m otyw y sw ych w ła ­ sn ych czynów , nie za stan aw iał się też w ogóle nad pobudkam i czynów innych ludzi, b y ł je d n a k c z ło ­ wiekiem n ietylko elegancko-konorow ym , za jakiego u w ażali go p rzy ja c ie le i znajom i, le cz także popro- stu uczciw ym . M ia ł żyw io łow ą w łaściw ość w swym ch a ra k te rze , iż na punkcie tej prostej uczciw ości nie w d aw ał się w kom prom isy z sumieniem w ła- snem.

G r a ł w k arty, p rze g ry w a ł, w yd aw ał dużo p ie­ n ięd zy na zab aw y i m iłostki p o k ątn e, b y ł m arn o­

(23)

tra w cą, ale zaw sze w iedział, że je ż e li ru jn u je k o go , to je d y n ie ojca. Tym czasem strunę p rze c ią g n ą ł, dowodnie się p rze k o n ał tym razem , źe o jcie c m ógł z a p ła c ić dwa razy d łu g i krociow e, lecz źe niep odo­ bieństw em b yło ż ą d a ć , że b y dalej p ła c ił. P r z e k o ­ n ał się, iż sta ry E d e lb e rg w a lc zy ł sam z nadcho- dzącym krachem finansowym i źe mu się w szystko w rę k a ch rw ało.

O tó ż pan L e o n p o c zu ł nareszcie, źe sytua- cya jego zaczyn a się w ikłać i źe on sam staje na tern rozdrożu , z k tórego w ychodzą dwie drogi: j e ­ dna p row ad ząca do ubóstw a, a d ru ga— do różn ych kom binacyj, sto jących w p o p rzek uczciw ości, k tó rą m iał w sobie i k tó ra b y ła dlań d ro ższą nawet nad naw yknienia elegan ckiego i próźniaczego żyw o ta.

N a m yśl ubóstw a, p ra c y m ozolnej, dźw igania się w górę z pow rotem ku tej b łysk o tliw ej pozycyi, ja k ą tra c ił, d rżał i cofał się.

P r z e z ca łą noc p rzesu w ały mu się o b ra zy na tle podnieconej w yobraźni tego życia, ja k ie dotych­ czas pędził. C z u ł się ta k z tern życiem złą czo n y , iż sam a m yśl innej egzysten cyi sp ra w ia ła mu ból niem al fizyczny. B y ł bezsilny, ale zarazem czuł, źe d alej ta k być nie m oże. B u n to w a ła się dusza je g o p rzeciw ko przym usow i, w id ział się niew olnikiem b lich ­ tru i filisterstw a nab ytego, a nie um iał się w ydobyć na wolność.

D o p iero teraz, gdy S ław o b o rsk i ku sząco do niego p rzem aw iał, w y ła n ia ją c plan p opraw ienia in

(24)

teresów cudzym kosztem , dopiero te raz, gd y sta n ą ł na rozd ro żu , w yrw ało mu się z duszy to, co spało.

Sum ienie o d ezw ało się w nim przem ożnie i p rzem ó żcie d zia ła ć za częło . W y ra z iło się zaś to działanie sum ienia w tycłi w łaśnie zdaniach, k tóre zdziw ionem u szw agrow i w yrzu cił z siebie.

I o d czu ł pew ne zadow olenie z tego , iż w ypo­ w ied zia ł się, a w yp o w ied ział przed tym , k tó ry mu staw ał na d ro d ze, k tó ry go k u sił i zdepraw ow ać u siłow ał.

N ow e życie w stąp iło w pana L eon a.

O d etch n ął. W s t a ł z k rze sła , p rze su n ą ł r ę k ą po zm ęczonem czole i j ą ł sp acero w ać po pokoju.

J a k o ż duch pracow ał, zn a la złszy inny punkt oparcia dla m yśli.

T o, co b yło, staw ało się dla niego czemś napraw dę niedobrem , napraw dę anorm alnem . Z b u ­ d ziły się w nim wspom nienia la t p rzeży ty ch , m ło­ dości w czesnej sięgające, i za c z ę ły z p rzedziw ną p la s ty k ą rozsn uw ać się na tle rozbujanej wyo-brąźni.

U jr z a ł się znów m ałym chłopcem obok swej siostry pod dachem ojcow skiego domu. W o to cze­ niu bon i guw ernerów cudzoziem skich u pływ ało mu życie d ziecięce. R odziców w idyw ał je d y n ie w c z a ­ sie śniadań i obiadów, poniew aż w iecznie byli z a ję ­ ci: o jc ie c interesam i swojej firmy i stw orzonych przez siebie in stytu eyj finansow ych, a m atka p rz y j­ mowaniem utytu łow anych gości z tow arzystw a i od­

(25)

daw aniem w izyt tym że utytułow anym gościom . N ie b yło teź w stosunku w zajem nym d zieci do rodziców i rodziców do d zieci żadnej czu ło ści. P a n L e o n teraz nawet je sz c ze , po la ta ch dwudziestu k ilk u , m ógł w y lic zy ć te okoliczn ości rzadkie, k ied y o jciec zw racał się do niego z jak ie iiiś zdaniem , a m atka z ja k ą ś p ieszczotą. W ó w cza s nie od czu w ał tego nienaturalnego stanu, owszem, w um yśle jego dzie- „ cięcym pow oli w yrabiało się przekonan ie, źo tak być powinno, ja k b yło. U czył się m iernie, więcej z nudów, niż z wrodzonej skłonności do nauki.

K ie d y siostra, o k ilk a la t starsza od niego, w yszła zam ąż, bardzo w ów czas odczuł ten w ypa- dek, poniew aż p o zo sta ł w domu sam. Tow arzystw a nie m iał żadnego, bo te chwile, kiedy u rząd zan o d la niego ja k ie ś k in d e rb a le , na które spraszano dzieci g rzeczn e i dobrze w ychow ane, a n ależące do tow arzystw a, b y ły n a d e r rzad k ie. Z re s ztą , owe za ­ bawy, utrzym yw ane w granicach dobrego tonu, b y ły pozbaw ione wszelkiego w dzięku, w które się zw ykle p rzy stra ja w iek dziecięcy, b y ły to p o w tarzan e w m i­ niaturze five o’clock’ i i rau ty osób starszych . T o teź pan L e o n przypom inał sobie, źe go ta grom ada dzieci grzeczn ych , p ap lących po francusku i an giel­ sku, n u d ziła, i źe zadow olony się czuł, k ied y z o s ta ­ w a ł sam.

B a w ił się, ja k um iał, a zabaw ek m iał b e z liku, gdyż pod tym w zględem hojnośp rodziców b y ła bez granic. N a jch ę tn ie j ato li przesiad yw ał w kredensie, p rzy słu ch u ją c się gw arze lokajów i kłótniom

(26)

dzie-w czyn pokojodzie-w ych, w k tórych często sam b r a ł udział.

N a s tą p ił now y okres w je g o życiu, k ie d y go ojciec o d d a ł do szkó ł publiczn ych. W ó w cza s to po raz pierw szy sp o tk a ł się z nowem otoczeniem , do którego nigdy nie m ógł się p rzyzw yczaić, bo od­ stęp ow ało od zim nych form tow arzyskich , b ęd ą cych regu łą w domu rodzicielskim . Ż y ł w ięc tylk o z t y ­ mi dawnynii swoimi tow arzyszam i, k tó rzy p rzych o ­ dzili do nich na kinderbale i w zrastał w śród nich. Jednym jedyn ym k o le gą, trzym a jącym się poza dobranem kołem paniczów , b y ł J ask row sk i; z nim te ż zaw iązał b liższą znajom ość. W y ró żn ia ł on się z grom ady uczniów tern, iż b y ł zdolny, p o stęp y w n au k ach rob ił, a w yższości swej, ja k o syn b o g a ­ tyc h rodziców, nie okazyw ał. L eon go lub ił, ch o ­ ciaż J a sk ro w sk i nie oszczęd zał mu n igdy słów p r a ­ wdy, często k ry ty k u ją c je g o postępki.

P o d w pływ em J a sk ro w sk ie g o m łod y E d e lb e rg staw ał się szczerszym i naturalniejszym ; w rodzon a skłonność do ucz iw ości b ra ła w nim górę nad na- bytem i przyw aram i. U c zy ć się naw et zaczyn a ł le ­ piej i pow oli ze sp a lą ł się z trybem życia innych kolegów. A le za szła zm iana. O to ojciec u zn ał za stosowne, id ą c za ra d ą żony, źe L eo n a trzeba w y ­ cofać ze szk ó ł krajow ych , gdzie ja k o b y nauka sta ła nizko, a na dobre m aniery nie zw racano w cale uw agi. S ta ry E d e lb e rg m yślał in a czej, bo b y ł c z ło ­ w iekiem m ądrym , ale d la m iłego spokoju u czyn ił tak, ja k sobie tego ży c z y ła m ałżonka.

(27)

I zn a la zł się pan L e o n za granicą, w jedn ym z p ierw szo rzęd n ych pensyonatów, gdzie istotn ie to ­ w arzystw o b yło dobrane i gdzie napraw dę n iesły­ chaną uw agę zw racano na dobre wychowanie.

W z r a s ta ł w ięc znowu w śród narzuconej sobie sfery, do której m iał praw o jedyn ie jako syn boga­ tego i w pływ ow ego człow ieka.

T u ta k że dano mu p oczu ć różnicę, d zielącą go od innych. T u tak że d ow iedział się o tern, źe, ja k k o lw ie k o jciec je g o b y ł bogaty, b y ł jed n a k że ty lk o kupcem i b a n k ierem E delbergiem . D o b rze w ychow ani panicze nieraz dow odzili mu, iż je st w śród nieb tylko skutkiem dziw nego zb ie gu o k o li­ czności, nie zaś z n atu raln ego p o rządku rzeczy. — I w idział jasno, źe on je s t tylko E d elb ergiem , pro­ stym E d elb ergiem , a nie żadnym księciem lub hrabią.

C z u ł się też z p oczątku nieswój o , i bardzo», tę sk n ił za w arszaw skiem gim nazyum , gdzie m ógł im­ ponow ać — tu jem u im ponow ano, nie o szczęd za jąc go w cale. W sty d z ić się zaczyn ał swego poch odze­ nia, to je s t te g o , na co poprzednio nie zw racał uw agi. N a p isa ł w tym sensie p a rę listów do m at­ ki, bo mu się w ydaw ało, iż m atka go najlepiej zro ­ zumie. P r z e d ojcem nie śm iał się zw ierzać: ojciec b y ł i p o zo stał dla niego ja k ą ś osobą u rzęd ow ą, do której m ożna się zw racać w ch w ilach rzadkich i ważnych, w d o d a tk u m ając gotow y, o k re ślo n y te m at do dyskusyi.

(28)

M atk a, k o b ieta zre s ztą dobra i łago d n a, zb y ­ ła go p a ro k ro tn ie n ic z e m — odpow iedzi je j z d ra d za ­ ły dziw ną chw iejn ość i ślizganie się pom iędzy w y­ czuw an ą rzeczy w isto ścią i p o le g a ją c ą na różnych kom prom isach p ra k ty k ą pow szedniego życia.

P a n L e o n nie n a le ża ł do n atur upartych, en ergiczn ych , b rakow ało mu zaw sze stanow czości, w ięc też dał pokój refleksyom , w yw nioskow ał, że ta k ja k je st, tak być musi. S p rzeczn o ści, rod zące się we w łasnej duszy, zło ż y ł na karb przesadn ej jak o b y w rażliw o ści sw oich nerw ów . P o sta n o w ił so ­ bie żyć tak, ja k żyją inni. Z a m ia st się p rzeto usu­ w ać od tow arzystw a, k tó re go u w ażało w swem k o le za in tru za, lg n ą ł do niego. N a b r a ł pew nej pozy arysto k ratyczn ej, p o d ch w ycił bieg m yśli nie sw ój, p r z e ją ł w ięk szą część su b teln ości elegan ck ie­ go m łod zień ca — i gd yb y nie nieszczęśliw a fizyono- m ia, zd ra d za ją c a pochodzenie z innej rasy, b y łb y się upodobnił z otoczeniem .

T a k minęło p arę lat. P a n L e o n , acz k iep sk o, je d n a k b ąd ź co bądź sk o ń czy ł in stytu t, założony p ierw o tn ie dla potom ków w ielkich rodów m agnac­ kich.

O jc ie c ch ciał go oddać do akadem ii h an d lo­ w ej - i pan L e o n może d a łb y się b y ł namówić, g d y ­ by nie m atka, k tó ra nie um iała pogod zić się z tą m yślą, źe n ajw łaściw szą rze c z ą d la syna b an k iera i ku p ca je s t zo sta ć także kupcem i bankierem . N a ­ m ów iła w ięc m ęża, by je d y n ak a zw ró cił na drogę studyów u n iw ersyteckich . W y b ra n o mu praw o.

(29)

P a n L e o n znów ro z p o c zą ł odmienny okres życia na jedn ej z w szechnic niem ieckich, okres, w którym o w szystkiem n a b ra ł pojęcia, tylk o nie 0 nauce. Z a b a w y , b a le, kom ersy koleżeń skie w „ k o r z e ” , w yp ełniały mu całk ow icie egzysten cyę p rzez dwa lata, po upływ ie k tó ry ch w ró c ił do W arszaw y po to, ażeby w niej na zaw sze p o zo sta ć. W ró c ił, a za nim p o p ły n ę ły do kan toru ojca stosy rachu n ków nieu regulow an ych i weksli niew ykupio- nych. S ta ry E d e lb e rg w szystko to uporządkow ały z synem m iał p otem bardzo d łu gą razm owę, r e zu l­ tatem której było to, źe pan L eon za c z ą ł p racow ać w interesie firm y ojcow skiej.

W sz a k ż e nie p racow ał, tylk o pow oli w c ią g a ł się w wir te g o życia m iejskiego, którego nicość obecnie n ajdokład n iej po raz pierw szy zrozu m iał 1 o dczu ł.

O ile o jciec m ógł nim kierow ać, gd y b ył je s z ­ cze m łodzieńcem , o tyle te ra z , gdy syn dorósł i m iał w sobie zakorzen ione p rzyzw yczajen ia wiel- kop ań skie, o żadnym kierow aniu mowy być nie

m ogło.

P a n L e o n za p isa ł się do klubu, gdzie go p rzyjęto p rzez w zgląd na pozycyę ojca; p ozaw iązy- w ał elegan ckie stosunki z m łod zieżą a ry s to k ra ty c z­ ną, g ra ł w k a rty i p rzeg ryw ał z m iną w ielk ieg o pana. U r z ą d z ił się z przepychem ; przyjm ow ał u sie­ bie w domu, a po za domem w yd aw ał kolacye w w ykw intnych restau racyach .

(30)

P on iew aż b y ł łatw y w obejściu, g ła d k i w sto­ sunkach, a pieniądz zd a w a ł się u niego nie grać żadnej roli, w ięc go lubiano i m ile widywano naw et tam , g d zie d otych czas je g o w łaściw a sfera dostępu nie m iała.

A le tak ie życie p o c ią g a ło za sobą konsekwen- cye, o k tórych pan L eo n zapom niał. W p raw d zie dochody starego E d e lb e rg a b y ły duże, je d n a k nie w tym stopniu, że b y m ogły w y sta rc zy ć na nadm ier­ ne zb ytki syna. J a k o ż , co p a rę la t k o ń czyło się na tern, źe sta ry b an kier m usiał je d y n a k a ratow ać, ja k mówiono na m ieście, od niechybnej topieli, p ła ­

cąc je g o d łu gi.

P a n L e o n w ta k ic h m om entach tra c ił k o n te­ nans, zw łaszcza po b ardzo b u rzliw ych k o nferen cyach z ojcem , obiecyw ał popraw ę, a nawet seryo z a b ie ­ r a ł się do niej. O jc ie c w y sta ra ł mu się o ja k ą ś rep rezen tacyę w ielkiej tirmy zagran iczn e j, u rz ą d z ił mu sam osobiście k an to r i za p ełn ił go swoimi pe­ wnymi ludźm i. G d y b y pan L e o n ch ciał, b yłb y d zię ­ ki potężnem u je sz c ze p oparciu rodzica sta n ą ł na mocnych nogach, ale pan L eon nie ch ciał i nie m ógł chcieć: p rzyzw yczajen ia nabyte sta ły się dlań drugą n a tu rą — więc ż y ł po daw nem u i w daw nem tow a­ rzystw ie.

W tym tak że czasie m yślano go ożenić z cór­ k ą bogatego fa b ryk an ta , którem u im ponow ała ta sfera a rysto k ratyczn a, w ja k ie j się k rę c ili E d elb er- gowie. T o m ałżeństw o b y ło m arzeniem starego b a n ­ kiera, ale m arzenie p o zo sta ło m arzeniem , ponieważ

(31)

pan L e o n ani słyszeć c h c ia ł o podobnej kom binacyi. N atom iast ośw iad czył ojcu, iż tak że m yśli o m ał­ żeństw ie, ale nie z żadną panną. M orge n fe st lub M orge n rot, tylk o z panną L a c k ą , k tó ra n a le ża ła do tow arzystw a i w k tó rej się na swój sposób koch ał.

J a k o ż pan L e o n napraw dę b y ł za ję ty panną K r y s ty n ą , k tórą poznał w domu siostry, g d zie L a c ­ cy dość często byw ali. Im p o n o w ała mu ta panna nie u ro d ą nad zw yczajn ą, bo tej nie m iała, nie inte- lig en cyą, bo o nią nie dbał w cale, ale sw oją dystynk- cyą i rasow ością. N a zyw ali j ą te ż w szyscy zn ajo­ mi rasow ą hrabianką.

L a c c y byli niegdyś bardzo b ogaci, ale życie w ystaw ne pochłon ęło zn aczn ą część fortu ny. P o z o ­ sta ł im dom w W a rsza w ie i m ają te k w lub elskiem — jedno i dru gie obdłuźone w sposób niep raw dop odo­ bny. Pom im o k rytyczn eg o stanu interesów , nie sp u­ ścili z tonu, przyjm ow ali u sieb ie po dawnem u, w y­ daw ali ra u ty i b a le, lic zą c głów n ie na to, źe syn się ożeni bogato, a córk a rów nież k a ry erę zrob i w m ałżeństw ie.

Istotn ie, syn p rzysto jn y i elegan cki m ło d zie­ niec, zd o ła ł uczynić w rażenie w ielkie na starszej od siebie, ale bardzo posaźnej kuzynce: o św iad czył się i zo sta ł p rzy ję ty .

Z c ó rk ą było tru d n iej. N ik t z m łodzieży a ry ­ sto k ratyczn ej na seryo się o nią nie sta ra ł, ponie­ w aż w iedziano, iż panna nie posiada nic, p rócz swej przep yszn ej rasow ości, a że czasy b y ły ciężk ie , więc szukano p rzed ew szystk iem m ajątk u lub gotów ki.

(32)

Z e sferą krajow ych przem ysłow ców i fa b ryk an ­ tów L a c c y nie u trzym yw ali b liższych stosunków , j a k ­ kolw iek p o sy ła li w estch nien ia w tam te stron y. T o też opatrzn ościow ym im się w yd ał kon ku rent, a sp i­ ru jący do rę k i ich jed yn aczk i, w osobie m łodego, e leg an ck iego E d e lb e rg a . J ed n a k że , ja k o lud zie d o ­ św iadczeni i zn a ją cy zm ienność rze czy w szelkich, państw o L a c c y trzym ali pana L eon a na dość p r z y ­ zw oitej od siebie o d le g ło śc i. P a n n a K r y s ty n a , dla k tórej ów syn znanego b a n k ie ra sam osobiście nie p rze d sta w ia ł żadnego szczególn iejszego interesu, um iała doskonale w ejść w sw oją rolę. P a n a L e o n a m iała tylko w r e ze rw ie , nie d ecydu jąc się na s ta ­ now cze tak albo n ie. W ostatecznym razie je d y ­ nie postanow iła sobie na niego p odziałać, a w ied ziała,

że d oko n a sw ego, ile że pan L eon dość w yraźnie za z n a c za ł sw oją dla niej słabość. T r w a ł w ięc ten cich y flirt, p rzec h o d zą cy niekiedy w czulsze n ap ię­ cie, przez rok ca ły. R e zu lta t b y ł taki, że serce p an a L eon a za p ło n ę ło , a panny K r y s ty n y p o zo sta ­ ło zimne.

P raw d op od ob n ie sk o ń c zy ło b y ' się na tern, że pann a w yrzu ciłab y ze sw oich karm inow ych u ste cz e k m agiczne słówko „ ta k ” , g d y ty nie k ary era, k tó rą zro b ił b ra t, zostaw szy n arzeczonym bogatej d zie­ dziczki w ielkiej fortuny. W ó w cza s sta ła się rzecz przew idzian a. L a c c y poszli w górę, a op inia to ­ w a rzy sk a za c z ę ła sobie o nich w y rab ia ć nieco o d ­ mienne zdanie.

(33)

P rz y tern h rab ia L a c k i powoli w tajem n iczył się w in te re sy rod zin y E d e lb e rg ó w i p o zn ał, źe pokrew ieństw o z neoficką firm ą p rzez córkę ani dla h rab skiej korony, ani dla hrabskięgo stanow iska sp ołecznego zaszczytn e nie je st.

P a n n a K r y s ty n a o detch n ęła c a łą p ełnią swej w spaniałej piersi, a pan L e o n ze swymi konkuram i w ydał jej się odrazu śmiesznym.

S ta ło się to p rzed p aru dniami dopiero, a m ian ow icie w ów czas, kiedy sp raw a O porów ju ż za c z y n a ła być w W a rsz a w ie głośn ą.

P a n L e o n o tern nie w iedział, d latego też, po ostatnim czulszym niż zw yk le flircie z panną K r y ­ styn ą, b y ł p ełen sło d k ich złu dzeń co do sw ej, ja k j ą n azyw ał w g łę b i duszy, p rzyszłej pani.

W chwili więc owego porachunku z sobą h u­ czało mu w głow ie jed n o : ja k postąpić? W id z ia ł się zbankrutow anym doszczętnie, za le ża ł w zu p e ł­ ności od o jca, a nie rozum iał egzysten cyi m ałżeń ­ skiej z panną L a c k ą inaczej, ja k na tle p rzep ych u i zb ytk u . D o sk o n ale sobie zd aw ał sp raw ę z tego, że ta k a żona, ja k panna K r y s ty n a , nie będzie się m ogła zadow olnić skrom ną p o zycyą, ja k ą b y on je j m ógł stw orzyć, a nie b y ł tyle naiwny, iżb y m ógł na chw ilę przypuścić, źe w zn iecił w jej se rcu u czu ­ cie tak potężn e, ja k ja k a ś ognista, płom ienna m i­ ło ść , co to łam ie w szelkie p rze szk o d y i gotow a jest na p ośw ięcenia różnego rod zaju.

P rzyp u ściw szy naw et, że sta ry ojciec po raz

(34)

ostatn i za p ła ci w szystkie je g o długi, to je sz c ze po­ zo sta w a ła k w estya: z ja k ic h m ateryałów u słać gniazdko d la zon y z h rab io w sk ą koroną. P a n Leon , choć pobieżnie, ale ostatecznie w ied ział, n a czein są o p arte dochody ojca, w ied zia ł tak że i to, że owe d o ch o d y zm n iejszyły się zn aczn ie i źe nad , c a łą ro d zin ą zaw isło widmo ja k ie jś gw ałtow nej k a ­

tastro fy.

W p ra w d z ie szw agier m ów ił mu o sposobie w yb rn ięcia z top ieli, o zatrzym an iu burzy, ale pan L e o n ze w strętem o d rzu ca ł m yśl sk orzystan ia z sy- tuacyi — zb ud ziła się w nim w rodzona, nieu znająca kom prom isów uczciw ość.

I rosło w nim postanow ienie w ypow iedzenia się zupełnego przed panną K ry s ty n ą .

— K t o w ie — b łą k a ła mu się m yśl— m oże ona mnie n ap raw dę kocha, a koch ając, zrozum ie p o ło ­ żenie m o je— i pójdzie za m ną?...

T a m yśl zaw ierała w sobie ostatn ią nad zieję lep szej, jaśn iejszej p rzy szło ści, k tórej za rysy niepe­ wne w id ział na innem niż dotychczasow e tle życia. W ą tp liw o ść ato li nie ustępow ała, owszem , p rzy b ie ra ła inny ch a ra k te r — ja k ie jś ro zte rk i w e ­ w nętrznej, ja k ie g o ś u k rytego bólu, k tó ry p o tężn iał i s ła b ł w m iarę, ja k um ysł ch w yta ł n a rzu ca ją ą się brutalnie rzeczyw isto ść.

P a n L e o n próżno zd obyw ał się na spokój, / ^ p i ^ n o tłu m ił w sobie rozdźw ięk, próżno w yw oły- /> w a ł % K sk otliw ych nadziei w ien iec barw ny— m

arze-\ *

(35)

nie je g o chw iało się i chw iało na sw ych kru ch ych p odstaw ach .

P o tr z e b o w a ł w tej chw ili ja k ie g o czulszego słowa, przyjaznego serca, kogoś takiego, coby go zro zu m iał i pom ógł do w yd ostan ia się z lab iry n tu w ątpliw ości, k tóre go o ta czały .

P rzyp o m n ia ł sobie tylk o o jednym człow ieku, tow arzyszu ze szkół, o J a sk row sk im ... T en je d e n m iałby nań te raz w pływ , ten je d e n m ógłby mu być pom ocny. J a sk ro w sk i w praw dzie źył podobnie do niego w eleganckim św iecie, ale p row ad ził egzy- sten cyę odręb n ą, inną - b y ł daleki od w szelkich z a ­ kulisow ych m achinacyj. J a sk ro w sk i zajm ow ał sta ­ nowisko ob serw atora objektyw n ego, k tó re odpow ia­ dało je g o sceptycznem u poglądow i na ludzi. T en czło w iek ze w szystkiego się śm iał i szydził, więc pan L e o n p rzy p u szcza ł, źe i z je g o sytu acyi w yp row a­ d ziłb y wnioski odm ienne od tych, na ja k ie on sam zdobył się po d ługiej w alce z sobą. — I d a ł pokoj.

W s ta ł od b iu rk a, listy porozrzucan e p o zb ie­ ra ł, w rzu cił do szuflady, p rze s ze d ł się je szc ze p arę razy, o b ejrzał ca ły swój kaw alerski a p artam en t b a r ­ dzo szczegółow o, ja k b y chciał w izyę je g o zatrzym ać na zaw sze w swej duszy, poczem zadzw onił na słu ­ żą ce g o i k azaw szy mu p rzyn ieść w izytow y garnitur, pow lókł się do sypialni, by się tam u b rać.

B y ła godzina d ru g a , k ied y się w ysu n ął z domu.

(36)

P o n iew a ż na w izyty b y ło zaw cześnie, w ięc w stą p ił do re sta u ra cy i na śniadanie.

O godzinie trzeciej w siadł do d orożki p a ro ­ konnej i k a za ł się zaw ieźć do A le i P ó ź , gdzie m ie­ szk ali L acc y.

W s z e d ł do sieni. N a k rze śle , tu ż p rzy w ie­ szadłach , sie d zia ł lo k a j w sutej lib eryi, bezm yślnie p a trząc na w ielk ą łosiow ą skórę, w iszą cą na śc ia ­ nie, do k tó re j b y ł p rzyb ity ry c e rs k i p an cerz, p o ­ chodzący z tyc h widocznie czasów, k ied y to w o jacz­ k a stanow iła głów ne za ję c ie szlach etn ie u rodzonych panów. Z o czyw szy gościa, lokaj w yprostow ał się ja k struna, p o d b ie g ł ku niem u i od eb rał palto. S łu żb a w dom u h rab stw a L a c k ic h b y ła d la syna bankiera E d e lb e rg a z w ielkim szacunkiem , bo za ­ wsze dośw iadczała jego hojności.

L o k a je p o w tarzali sobie nieraz w kredensie: — T en źydek, to w praw dzie nie żad en pan, ale po pańsku p łac i.

— P ań stw o w domu?— sp yta ł pan Leon . — T a k , ja śn ie pan ie— o d rze k ł lokaj, s k ła n ia ­ j ą c lekko głow ę.

P o c ze m p o sz e d ł oznajm ić p rzyb ycie gościa, o którym w iedział, źe zaw sze m ile b y ł p rzyjm o ­ wany.

J e s z c z e chw ila, i pan L eon zn a la zł się w sa ­ lonie w obecn ości hrabiego E w a ry s ta . N ikogo w ię­ cej nie było.

(37)

— D z ie ń dobry.

— P ro sz ę kochanego pana siadać, spocząć. A to, kochany panie, zad ym ka — n iech licho p o ­ rw ie, ani sposób wyjść!

— A ta k — ję k n ą ł pan L eon , p a trzą c na u śm iech n iętą fizyonom ię czło w iek a, k tórego w m y­ ślach sw ych ju ż oddawna tytu ło w a ł papą.

— I pan na tak i czas z w izytam i? — za c zą ł znowu h rah ia, lu s tru ją c swego gościa.

— T o w arzysk ie obow iązki zm uszają, mój hrabio.

— N a tu ra ln ie ... — oczyw iście... — p o w tarzał L a c k i, częstu ją c pan a L e o n a papierosam i.

A pan L eo n w y sy ła ł go do w szystkich dya- błów, poniew aż nie dla niego się tu w yb rał.

N a chw ilę m ilczen ie za leg ło . L a c k i sp o k o j­ nie p u szczał dym z p apierosa, a pan L e o n bęb n ił nerwowo palcam i po stole, p rzy którym sied ział. Iry to w a ło go to, źe n ik t się w ięcej nie p o k azyw ał, że nie n a d c h o d ziła ta, z k tó rą w łaśnie dzisiaj z a ­ m ierzał stanow czą mieć rozm owę. W ię c r z e k ł znowu:

— A g d zie ż to panie?

L a c k i, zam iast natychm iastow ej odpowiedzi, za c ią g n ą ł się mocno dym em i, p rzyw oław szy na tw arz ja k ą ś kw aśną minę, za c z ą ł go wolno puszczać w górę, następnie d opiero j ą ł mówić:

— A , uw aża kochany pan, panie także się

(38)

w ybrały z w izytam i T e ra z mamy tyle rzeczy do załatw ien ia, źe, dalibóg, nie wiem, w ątpię bardzo, czy na czas w szystko będzie gotowe.

— N a tu ra ln ie — m ru k n ął pan L eo n — ślub D y o n ize go ...

— W ła ś n ie , w łaśnie.

— Term in nieodw ołalnie ten sam?

— M a się rozum ieć, m a się rozu m ieć— n ie o d ­ w ołalnie ten sam ... U nas, w naszej sferze, k tó rą ,zre sztą pan d rogi zna, bo się w niej ob raca, w szy­

stko je s t nieodw ołalne, kiedy ju ź raz zo stało p o sta ­ nowione. W s z y s tk o , panie, zw łaszcza zaś taki k rok, ja k m ałżeństw o.

— W iem coś o tern — w trą c ił pan L eon, którem u duszę z a c z ą ł p rzew iercać n a g ły sm utek.

— J a k to d ob rze, źe my się na tym punkcie rozum iem y.

P a n L eon się skrzyw ił, a h rabia E w a ry s t ta k m ów ił dalej:

— D yo n izy p rzy b ija do portu: on ko n ten t z tego, i m y tak że jesteśm y zadow oleni. P a n wie, ja k a to będzie doskonale dobrana p a ra z ty c li d w ojga m łodych lu d zi, dw ojga sp adkobierców tra- dycyj i fortun w ielkich.

P a n L eo n p o c h y lił się nieco, a żeb y nie sp o j­ rze ć na starego w ygę, poniew aż się obaw iał uśm ie­ chnąć zja d liw ie, sły szą c ta k ą k rz y c z ą c ą U a g ę o w ielk iej fortunie L a c k ic h .

Tym czasem hrahia wolno p u szc za ł dym w g ó ­ rę i c ią g n ą ł'd a le j:

(39)

— P a n mnie zna, panie L eon ie, d ob rze.— Z n a pan ta k ż e moje lib eraln e p ogląd y na świat; wie pan, ze ch cę nie b yć zacofanym , zaku tym ko n ser­ w a tystą — przeciw nie, p ragnę pozostać a la hauteur

du siecle, a je d n a k nie umiem się pozbyć swej żyw io­

łow ości... P an sobie zd aje sprawę z tego, czem to je s t w człow ieku to dziwne, a n iep rzep arte u czu ­ cie p rzynależn ości do ja k ie jś określonej sfery spo­ łe czn e j?

P a n L e o n podniósł zdziwione oczy na m ów ią­ cego i nie m ógł zrozum ieć, dlaczego on to jem u w łaśn ie m ów ił— i odparł:

— N ie zupełn ie chw ytam treść tego , co pan chce pow iedzieć.

N a to h rab ia p odn iósł się z g od n o ścią z sie­ d zen ia i rzu ca ją c niedopalonego papierosa do sre ­ brnej popielniczki, rz e k ł tym razem ju ż głośniej:

— N ie ch w yta pan, hm... rz e c z szczególna... P rz e c ie ż pan, a nadew szystko pan b ył w m ożności p oznać to tow arzystw o, w którem się ta k d ługo

o b racałeś. ,

P a n L eon z b la d ł nagle, potem p oczerw ieniał i j ą ł coś kombinować, coś, co go poprostu p rze ra ­ żało.

— L ib eralizm nasz n iezu pełn ie się u d a ł— w y­ rzu cił z siebie L a c k i.— J a sam, jak k o lw iek zaw sze byłem lib erałem nie tylk o w re lig ii, ale i w p o ­ gląd zie na stosunki sp ołeczne, d ro gą ciężkiej anali­ zy przyszedłem do tego wniosku— źe się myliłem.

(40)

— T ani to b y ł lib era lizm — sykn ął pan L e o n zło śliw ie.

— W ła ś n ie , to sam o ch ciałem pow iedzieć — p o d ch w ycił zręcznie L a c k i — z u st mi pan w y ją ł

le mot. T ani, panie, je s t ten liberalizm , k tó ry nie poch odzi z duszy, le c z z narzuconych d oktryn ludzi

nowych: J a , u w aża pan, ją ... L a c k i, u zn ają cy sie ­ bie i uznany p rzez innych za c zło w ie k a bez p rze­ sądów , czuję się w chw ilach w ażnych w mem życiu żyw iołow o p o ciąg n ięty w stronę tra d y c y j, zd a w a ło ­ by się zw ietrzałych , a tym czasem żyw ych, tak ich żyw ych, j a k sam a natu ra. N ie c h sobie pan w yo­ b razi stopień u ciech y m ojej, k tó rą mi spraw ił D y o - nizy, p rzyn iósłszy w iadom ość o tern, źe sobie w y­ b r a ł za żonę nie ja k ą ś tam pannę z obcej sobie sfery, ale ze swej w łasnej. S e rc e we mnie zabiło, dawne m oje se rce szlach eckie. L a c c y odrodzą się w c a łe j sw ojej szlach etn ości, w c a łe j czysto ści sw o­ je j krwi.

P a n L eo n nie m ógł się ju ż pow strzym ać od złośliw ego uśm iechu— i rzek ł:

— P a n n a B ie lsk a je s t d zied ziczk ą nie tyle w ielkiego im ienia, ile sp ad k o b ierczyn ią w ielkiego m a­ ją tk u ziem skiego.

L a c k i p r z y g ry zł usta, poczem zb liża ją c się do pana L e o n a , p o ło ży ł mu rękę na ram ieniu:

— P a n wie — za w o łał — źe ja o m ają te k nie dbam!

(41)

— A to szkoda, bo mnie pan zna i powinien pan w iedzieć. P a n nie zd a je sobie sp raw y z tego , ile j a zło żyłem na ołtarzu ta k zw an ego lib eralizm u , ja k mi ciężko było nieraz przyjm ow ać u siebie lu ­ dzi obcych mojej sferze, ja k mi przykro było b yw ać u tych ludzi nowych! C zyn iłem to, bom się łu d ził... M yśla łem sobie: nie w olno się o d g ra d za ć murem chińskim , nie wolno. O t, w idzę, żem się srodze m ylił. D la te g o szczęśliw ym się czuję, źe tylk o ja sam byłem w błędzie, ale że b łą d mój nie czep ił się serca syna... i nie zdepraw ow ał duszy córk i...

— A c h , tak ?— w yrw ało się z g łę b i całej isto ty pana L e o n a , i u czu ł nagle, ja k mu krew n ap ływ a do głow y. T eraz dopiero w id ział jasn o, do czego zm ierzał lib era ln y h rabia.

— T a k , p a n ie — za w o ła ł L a c k i — có rk a m oja pod ziela m oje obecne p o glą d y w zupełności!

— P rz e z tyle la t nie dom yślałem się tego, owszem, dom yślałem się czego innego.

— B o wy, panow ie, je ste ś cie dziwni lud zie; zaraz m yślicie co innego...

— Is to tn ie , nie wiem, co ci panow ie, o k tó ­ ry c h h rab ia mówisz, m yślą, n atom iast wiem , co j a sam osobiście m yślę.

L a c k i ch ciał coś nagle pow iedzieć, ale się w strzym a ł i po chw ili dopiero r z e k ł wolno:

— F o rtu n y nowe ch w ieją się, a trą d ycye sta ­ re trw a ją siłą swej in ercyi żyw iołow ej. O d k ą d p rze jrza łe m rze czy , sytuacye pew ne, na k tó re p o ­

(42)

przednio, n iestety, nie zw róciłem n ależytej uwagi, przed staw iały mi się one w zu p ełn ie innem św ietle.

P a n L eo n p rz y g r y z ł usta aż do krwi, ną tw arz w ystą p ił mu rum ieniec, m iał przytem takie w ra że ­ nie, ja k ie m a człow iek, którem u w ydaję się, iż leci w p rze strze ń b ez końca. N ie m ógł sło w a p r z e ­ m ówić; słu ch ał d alej, a L a c k i, zapaliw szy papierosa, j ą ł sp acerow ać po salonie z miną niesłych an ie d o ­ stojn ą. "W idocznie przejm ow ał się ro lą sw oją m ę­ ża, obejm ującego szerokie h o ryzo n ty m yśli sp o łe ­ czeństw a ca łe go . W re sz c ie sta n ą ł p rzed E d e lb e r- giem i kiw nąw szy łysaw ą głow ą, powiedział:

— T a k , panie, źrle je s t z nam i— to „z nam i” za zn a czy ł podniesieniem głosu , d a ją c o słu p iałem u panu Leonow i do p o ję cia, iż on się w zakresie t e ­ go zaim ka nie m ieści— źle je st! O, bo ja w iem , co m ówię i w iem , na co p a trz ę , dośw iadczenie m oje p rzy d ało b y się dla bardzo wielu z naszej sfery... A le co j a panu będę p o w ta rz a ł to, o czem pan wie, w szak pan zna tę n aszę sferę — ot, pogadajm y lepiej o zd arzen iach dni ostatnich.

P a n L e o n p rzych o d ził do siebie; zam iast j e ­ dnolitego rum ieńca, p o zo sta ły mu na tw arzy tylk o plam y czerw one.

— P o g a d a jm y o tym sk an dalu w K r e d y c ie K rajo w y m , o którym pan n ajd o k ład n iej musi w ie­ dzieć, bo to p rze c ie ż ojciec jego je s t p rezesem owej chw alebn ej instytucyi. D o c z e k a ł się ń areszcie K o ­ niecp olsk i za słu żo n ego afron tu , d oczekał się... M ó ­

(43)

wiono mi tak że, że O p o ry są zachw iane, czy to p raw da?

P a n L e o n ju ż zupełnie o ch ło n ą ł z poprzed­ niego w rażen ia. S p o jrz a ł na m ów iącego tak ostro, że ten m imowiednie m usiał w zrok sk iero w ać w in ­ n ą stronę, i o d rze k ł zimno;

— P an ie hrabio — głos mu d rżał lekko — te sp raw y, o k tó ry ch pan r a c z y ł w spom nieć, są na- szem i spraw am i... M y sobie z niem i poradzim y! K o n ie cp o lsk ie g o bronić nie m yślę, bo on m ojej

obron y nie p o trzeb u je , zre sztą uw ażam go sam za m arnego człow ieka, za ...'

— A le tak, ta k . W iem , co pan ch ce p o w ie­ dzieć— p rzerw a ł L a c k i, sia d a ją c ob ok gościa — i to tak że wiem , że wy, panow ie, zaw sze sobie dacie r a ­ dę... Z e b y w paść, ja k się to mówi, na to trzeb a być jednym z naszych. M iecio O p aliń ski u w ik ła ł się i ję c z y p o czciw iec, a za swoje honorow e preze- sow stw o za p ła ci sowicie, gdyż sły szę , że, d la u re ­ gulow ania p rzez za rzą d zrobion ych deficytów , zm u­ szony je s t sp rzedać całe D zik ow ce. Z Z ab orskim rów nież krucho, i ten b ied ak m itrą sw oją nie p o ­ k ryje długów T o w a rzy stw a ulepszonych przędzalni. P o d o b n o mu g rożą procesem krym inalnym . C ię ż ­ kie czasy... C h w a ła B o gu , że j a jestem od tych sjDraw daleki. O t, idę śladem ojców moich — u p ra­ wiam ro lę i mam sp okój, obecnie w ięk szy, niż d a­ wniej, bom p r z e jr z a ł, a ze m ną p r z e jr z a ły także i m oja żona i dzieci moje.

(44)

— H r a b ia szczęśliw y— w y ced ził iron icznie pan L e o n i nie ch cąc p rze d łu ża ć tej ty le p rzykrej dla sie b ie rozm ow y, zw łaszcza, iż zrozum iał, o co sta ­ rem u lisow i chodzi, w sta ł z k rzesła .

W te m za drzw iam i, prow adzącem i do p r z e d ­ pokoju, d ały się sły szeć ja k ie ś zmieszane głosy. P a n L e o n drgnął.

— T o m oje panie w ró ciły do domu — r z e k ł h rab ia.

J a k o ż niebaw em do salonu w to czy ła się pani L a c k a , a za nią w p a d ła panna K r y s ty n a ; obie b yły w w esołem usposobieniu, obie uśm iechnięte.

P a n L e o n z b liż y ł się ku nim, p an ią L a c k ą p ocałow ał w rękę, a pannie dłoń lekko uścisnął.

— O brzydliw y c za s— za częła, m atka, śc ią g ają c ze sw ych pulchnych p laców ręk aw iczk i.

— D ałyśm y pokój w izytom , nie sposób k rę c ić się po mieście-— w ydzw on iła có rk a .— A cóż pan p o ­ rab ia?— dod ała, zw racając się do pana L eo n a , k t ó ­ ry z zachw ytem u jm ow ał w długiem sp ojrzen iu jej praw dziw ie harm onijną figurę.

I uczyniło mu się naraz żal tego w szystkiego, co zam ierzał na zaw sze p o rzu cić, zro zu m iał atoli i to tak ż e , że ow a piękna panna, której seled yn o ­ we o czy b łą d ziły po je g o d rg a ją ce j od w ew nętz- nego w zb u rzen ia tw arzy, s ta ła mu się zupełnie obcą.

N ie b yło w niej nic z te g o , co łą c z y dusze we wspólnej tęsknocie, we w spólnej rad o ści i j e

(45)

-dnakiin sm utku. D z ie liła go od niej przep aść, a r a ­ czej ja k a ś zasłona p rzezro czysta niemal, le cz ta k silna, iź niep odobieństw o b yło je j p rzerw a ć. D a ­ w niej, przez rok cały, żył pod w rażeniem uroku, k tó re g o źró d ło biło na dnie duszy, teraz d zia ła ł nań czar p ięk n a fizycznego, bo panna L a c k a isto ­ tnie b y ła w tej chwili piękna.

A n a liz a ow ych zm ieszanych p o czu ć trw a ła m o­ m ent zaledw ie, ale w tym m omencie zaw arło się ca łe w rażenie ogólne w zw iązku z poprzedniem i w ra ­ żeniam i b ęd ą ce. R z e k ł w ięc, zd o b yw ając się ca łą m ocą duszy na ton ja k n a jb a rd zie j swobodny, gdyż czuł, iż w szelki tragizm b yłb y śm ieszny, a b a ł się zaw sze ja k ogn ia śm ieszności.

— J a , p roszę pani, robię to, co zw yk le, to je s t — nic... C h odzę do klub u, do tea tru , za ch w y ­ cam się w ielkiem i koncertam i sym fonicznym i i daję się p o ryw ać g rze tego genialnego sk rzyp k a, który w szystk ich doprow adza do szału.

— O K u b e lik u pan mówi? — w trą c iła pani L a c k a , osoba, k tó ra , ch ociaż ju ż dawno sk oń czyła czte rd zie stk ę , zach o w ała do tej pory znaczną część sw oich w dzięków .

— T a k , pani.

— W a m w głow ie K u b e lik , a tym czasem czy w a rto w aryow ać dla ja k ie g o ś tam sk rzyp iciela? O t moda, ale i ta p rze jd zie — m oralizow ał L ack i.

— M ój papo, mój papo, proszę w ten sposób o praw dziw ym artyście nie mówić, to geniusz, g e

(46)

-n iu sz L . J e sz c z e dzisiaj m ów iła mi K o c ia m asę za b a ­ w nych rzeczy o jego genialności, a K o c ia się zna... T o pan E d e lb e r g m oże zaśw iad czyć.

— O czyw iście , źe się zn a — m ru kn ął pan L e o n , cią gle sto ją c na jed n em m iejscu i d o d a ł:— J a p r z y ­ szed łem tu w łaściw ie z pożegnaniem .

P ię k n a , panna L a c k a zro b iła m inkę ro z k a ­ p ryszonego dziecka, k tóre ch ce się zdobyć na sm utek.

— P a n w yjeżd ża?

— T a k , pani, ju tro praw dop odobn ie. — A d o k ą d b o gi poniosą?

•— P e w n ie do N icei? — w ycedziła hrabina. — J e ż e li tak , to pan pewnie za w a d zi i o P a r y ż .

— jĄch, papo, kied y my się n areszcie w yb ie­ rzem y do P a ry ża ? — za w o łała panna K ry s ty n a , su ­ nąc w p o d sk o k ach do o jca, k tó ry stał p rzy oknie i bębnił w szybę.

— J a k będziem y m ieli pien iąd ze - o d rze k ł hrabia i z ca łą pow agą za ło ży ł ręce na k rzyż.

— A kiedyż my nareszcie będziem y m ieli p ie ­ niądze?... W ię c pan n apraw dę do N ic e i, potem do P a ry ża ? ...

P a n L eon sp o jrza ł na nią ta k , iż piękna pan ­ na się zm ieszała: we w zroku praw ie błyskaw icznym m łodego E d e lb e r g a zau w ażyła coś, co ją narazie zgn io tło . B y ł to rzu co n y um yślnie, do niej sk ie ro ­ w any, w yrzu t człow ieka, k tóry j ą niedaw no jeszcze, ot w c zo ra j, m oże n aw et dziś, ubóstw iał, dla której

(47)

w m yślach sw ych sta w ia ł św iątyn ię, a k tó ry nią obecnie gard ził.

I tro sk a ja k a ś zm io tła nagle z je j tw arzy, p o ­ dobnej do ob licza klasyczn ej bogini, w e so ło ść i sw o­ bodę. U c z u ła się nieswój ą.

A m łody E d e lb e r g r z e k ł wolno:

— N ie do N icei ja d ę , panno K ry sty n o , nie na P a r y ż m oja d ro ga w ypadn ie: w yzn a czy mi j ą los tw ard y - i p o d a ł jej rękę na pożegnan ie. — D o w id ze ­ nia pani, czas złu d ze ń m inął, we śnie niezdrowym się ro zw ia ł...

P o czem pożegnaw szy się z hrabiną, w zdum ie­ niu niem em ch w y ta ją cą je g o słow a, z L ack im , k tó ­ ry z m iną starego dyplom aty na niego sp oglądał, w y­ szedł.

P r z e d domem c z e k a ła na niego dorożka. P a n L e o n w siadł do niej i k a z a ł się wieźć do cu k iern i L o u r s a na M arsza łk o w sk ą. D la c ze g o jedn ak w y­ b r a ł tę cu kiernię, a nie inną, sam nie um iał sobie zd ać spraw y. O t, ta k r z e k ł dorożkarzow i, ażeb y w ogóle coś pow iedzieć. M yśli jego b ie g ły nie w ja ­ kimś określonym kierunku, le cz czep iały się b ez­ ład n ie je d n a dru giej. B y ł oszołom iony, a je d n a k po tej okrutnej w izycie d ośw iad czał pew nej ulgi. C iężar mu sp ad ł z serca, je d n a z p rzeszk ó d sam a się u su nęła z d ro gi: z L a c k im i stosunki ze rw an e— i d obrze... T e ra z dopiero zrozum iał, ja k b y ł śm ie­ szny ze swym afek tem d la rasow ej h rab ian ki — i to go w łaśnie irytow ało n a jw ięcej. W ykw itow an o go z niczem ...

X

(48)

J e s z c z e parę m iesięcy tem u sp o d ziew ał się innego zako ń czen ia, w te j.c h w ili w yd ało mu się ono bardzo n atu raln em i zw yk łem . P o ją ł ta k ż e i to, ja k m ałą rolę o d gryw ała u L a c k ic h je g o w łasna osobistość, je g o strona duchow a, a ja k w iele ze- w n ętrzn ość i p o zycya. T e n stary w yga a ry sto k ra ­ tyczn y z miną spadłego z eta tu am b asad ora, za ch o ­ w u jącego w k a żd ej sytu acyi p ozór przebrzm iałej dostojności, w yłożył mu najdokład n iej w św iecie, dziś właśnie, u k ry ty sens tego odłam u sp ołecznego życia, w którym on, L e o n E d elb erg, b r a ł p o w ierz­ chowny u d ział B o tylko pow ierzchow ny, gdy tym ­ czasem dusza je g o drzem ała, zaw isłszy p onad u stro ­ jem zm iennych przejaw ów istnienia. L a c c y tw orzyli ten świat, k tó ry siłą okoliczności staczał się ku innem u, nowem u św iatu, co się dopiero w yłan iał z niezm iernym w ysiłkiem z m roku, ohydy i brudu życiow ego. T o nie dusza zb iorow a tych ludzi o św ie­ tn y ch tytu ła ch i h isto ryczn ych nazw iskach w zm a­ g a ła się p rzez w chłonięcie św ieżych pierw iastków sp ołecznych , a ch ęć, żyw iołow e pragnienie u życia , w yczerp aw szy stare źró d ła dostatków , b yła za p o ­ szukiw aniem innych źródeł.

I czyniło się panu L eon ow i od tych m yśli, zry w a ją cy ch się je d n a za drugą, nieznośnie. C z u ł się ofiarą, ale ofiarą nie ty le w łasnych przyw idzeń, ile przyw id zeń c a łe j zbiorow ości sp ołecznej, k tó ra z każdym dniem r o s ła i s ta c z a ła się do śm ietnika b ły szc zą cy ch pozorów , u ro jon ych praw , zw yrodn ia­ łyc h pożądań ...

Cytaty

Powiązane dokumenty

A general background for the splitting property of simple maps is contained in a result of Hurewicz (1933) (derived from a more general theorem of Freudenthal (1932)), stating that

They pointed out also that, by well known re- finements of the theorem of Cauchy (see [1], [3]), the above argument proves also that all solutions of (3) which are measurable or

By applying the complete tensor product b ⊗ in cMod we define in a natural way complete k-algebras, complete Hopf k-algebras, and complete comodule algebras over a complete

For the whole tree, thanks to some additional restrictions on the transition operator, the Poisson boundary coincides with the usual boundary Ω of the tree, and hence it is a

Note that Theorem 1 was proved for Fourier series and for 3/4 &lt; p &lt; ∞ by the author [16] with another method.. We can state the same for the maximal conjugate

(b) By [11, Corollary 5.1] two selfinjective special biserial algebras which are stably equivalent have the same number of isoclasses of simple modules;.. hence

(a) finite graphs different from an arc ([3, 9.1]), (b) hereditarily indecomposable continua ([9, 0.60]), (c) smooth fans ([4, Corollary 3.3]),.. (d) indecomposable continua such

In this note we present the idea described above and, in particular, we estimate the spectrum of special periodic Schr¨ odinger operators where the potential is given by the curvature