• Nie Znaleziono Wyników

Złote runo : dramat

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Złote runo : dramat"

Copied!
134
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

STANISŁAW P R Z Y B Y S Z E W S K I

ZŁOTE RUNO

DRAMAT

V

,iV

WYDANIE DRUGIE

(6)

I

Biblfoteka ! Üniwersytecka

j

5 0 7 5 8 1

(7)

OSOBY:

G U S T A W R E M B O W S K I, dyrektor zakładu leczniczego. IR E N A , jeg o żona.

R U S Z C Z Y C

Ł Ą C K I, lekarz zakładowy.

Z Y G M U N T P R Z Ę S Ł A W S K I, literat, daleki kuzyn pani Rem bow skiej.

N IEZN A JO M Y. L O K A J.

Rzecz dzieje się w sanatoryum leczniczem wielkiego m iejsca kąpielowego.

C ały dramat rozgrywa się w trzech dniach. Rzecz współczesna.

(8)
(9)

AKT PIERW SZY

R U SZ C Z Y C . I zdała ci się cała

Pokój jadalny. Stół zasta- ta podróż na co? Dużo

skorzy-wiony do śniadania. Ume- stałeś ?

blowanie wytworne.

R E M B O W S K I. Bardzo mało. U nas

SC EN A PIERW SZA. panuje jeszcze ten głupi przesąd, R E M B O W S K I, Ł Ą - że za granicą wszystko lepsze. CK1 i R U S Z C Z Y C , Śmieszne. Ich zakłady wcale nie

p iją kaw ę i p a lą pa- lepiej urządzone od naszych.

pterosy . ^ tylko zyskałem , że już teraz śmielej i pewniej zakład popro­ w ad zę Porobię tylko pewne ulepszenia... R U S Z C Z Y C . Dużo na to potrzebujesz?

R E M B O W S K I. T a k około dziesięciu tysięcy. — (Do Ł ą ­

ckiego). Podobno tyfus się wzmaga. Ile kolega m iał

dotychczas w ypadków ? Ł Ą C K I. Piętnaście.

R E M B O W S K I. A z tych śm iertelnych ? Ł Ą C K I. Trzy.

R E M B O W S K I (do Rusccczyca). Otóż właśnie w oddziale chorób infekcyjnych zaprowadzę znaczne ulepszenia — to trzeba Niemcom przyznać, że właśnie w tym

(10)

kie-runku porobili zadziwiające postępy. (D o Łąckiego). A zresztą ja k i obecny stan szpitala?

Ł Ą C K I. Niezgorszy. D aleko lepszy, aniżeli w zeszłym roku. Zresztą przedstawię panu dokładny stan dziś w ordynacyjnych godzinach.

R E M B O W S K I. Żona pańska w róciła? Ł Ą C K I. Tak, wróciła.

R E M B O W S K I. U rodziców przebyw ała? Ł Ą C K I. Tak.

R E M B O W S K I. I szczęśliwie pow iła? Ł Ą C K I. A dosyć.

R E M B O W S K I. Syn, czy córka ? Ł Ą C K L Syn.

R E M B O W S K I. Winszuję.

Ł Ą C K I. Niema czego, kochany panie, niema czego — h e, he! — to nie zawsze szczęście. Z w łaszcza...

(uryw a niespokojnie; p atrzy bystro na Rembowskiego).

R U S Z C Z Y C . Cóż pan tak marnie w ygląda ? Nie zdrów pan ?

Ł Ą C K I. O, owszem — pracowałem tylko dużo. Zastęp­ stwo nie zawsze miłe — nó, t a k czasami bardzo miłe, ale następstwa przykre — he, he — zwłaszcza dla poszkodowanej strony__

R E M B O W S K I. Cóż się pan tak niejasno wyraża ? Ł Ą C K I. Nie można inaczej, póki się niema pewności.

(11)

No, ale teraz pójdę do szpitalu. Pan przyjdzie nie­ zadługo ?

R E M B O W S K I. Ja k tylko żona zje śniadanie. A le może pan chory? W cale niedobrze pan w ygląda.

Ł Ą C K I. Nie, n ic ... n ic ... miałem dużo k ło p o tu ... dużo tro s k ___

R E M B O W S K I. A ja k się ma żona pańska?

Ł Ą C K I. Dobrze, d o b rz e ... d o b rz e ... n erw o w a... taki lekki odcień hysteryi — pan wie — wskutek przy­ krych przejść — ale do w idzenia (wstaje).

R U S Z C Z Y C (który z d a w a ł się nie zw azać na całą roz­

mowę). W ięc jakże, panie Ł ąck i, podejm ie się pan

objąć nadzór nad oddziałem gruźlicy? Gustaw niema ochoty, a pan podobno robił specyalne stu d y a___ Ł Ą C K I. Jeszcze się nam yślę — tak już jestem przecią­

żony p ra c ą ... Przytem praktyka prywatna.

R U S Z C Z Y C . N am yśl się pan, urządzę panu taki oddział, jakiego K och niema w Berlinie.

Ł Ą C K I. Nam yślę się — a muszę teraz niestety dużo m y śle ć — Do w idzen ia__

W ycłiodzi.

SC EN A DRUGA. R U S Z C Z Y C (zamyśłony). Tak, mój R E M B O W S K I i RU - drogi, ten szpital to m oja duma,

S Z C Z Y C . to moj a kochanka, cały cel

m ojego ż y c ia — A może chy­ biony cel? Pocóż w łaściwie podtrzym ywać to nędzne

9:

(12)

życie tych biedaków. L ep iejb y wT ciężkich w ypadkach w yprawić ich na drugi świat. Co, Gustaw ? W strzy­ knąłbyś w ostatniem stadyum gruźlicy takiemu bie­ dakowi w ystarczającą porcyę morfiny?

R E M B O W S K I. Nie.

R U SZ C Z Y C . Czemu nie? Przecież to nieuleczalne, po- cóż ma się m ęczyć ?

R E M B O W SK I. Widzisz, my lekarze mamy silne poczu­ cie etyki.

R U S Z C Z Y C . T a k ? Podtrzym yw ać męczarnie?

R E M B O W SK I. Nie to. A le nigdy się niema pewności, czy choroba nieuleczalna.

R U S Z C Z Y C . A w w ypadkach raka? R E M B O W SK I. Też nie.

R U S Z C Z Y C . Czemu? R E M B O W SK I. Sumienie.

R U S Z C Z Y C . Hm, h m Słuchaj Gustaw, a gd yb y ktoś się tak, wiesz, zamęczał wskutek m oralnych cierpień ? R E M B O W SK I. Może.

R U SZ C Z Y C . A gd ybyś ty był przyczyną tych cierpień? R E M B O W SK I. Co?

R U SZ C Z Y C . A gd ybyś ty człowiekowi życie złam ał? Zrobił coś takiego -— hm ... irrep

arable----R E M B O W S K I. Sam bym sobie życie odebrał. R U SZ C Z Y C . A jednakow oż tego nie zrobiłeś.

Rem bow ski patrzy zdziw iony i przerażony na Ruszczyca.

(13)

R E M B O W S K I. Co? Co? R U S Z C Z Y C . Ha, nic!

Pauza.

R U S Z C Z Y C (po chw ili). Strasznie skrzywdziłeś Łąckiego. R E M B O W S K I (smutny). Nie masz wyobrażenia, ja k cię­ żko za to odpokutowałem . T ak, to grzech śm iertelny... R U S Z C Z Y C . B ylebyś to tylko ukryć zdołał. Prawda

w takim w ypadku zabójcza. A le strasznie żyją ze sobą. Męczą się. Ona ma dzikie błyski w oczach. Jeżeli zdra­ dzi się mężowi, jeżeli nie będzie m ogła żyć w tern kłam stwie? Jeżeli się Ł ą c k i dowie?

R E M B O W S K I. T o zrobię to. R U S Z C Z Y C . Co?

R E M B O W SK I. Odbiorę sobie życie. R U SZ C Z Y C . A żona twoja?

R E M B O W S K I. Trudno.

P a u za.

R U S Z C Z Y C . Czy znasz twoją żonę? R E M B O W SK I. Mało.

R U SZ C Z Y C . T ak a jakaś dziwna.

R E M B O W SK I. Tak, zdenerwowana. Trzeba pom yśleć o wyjeździe — chcę ją na lato w ysłać w g ó ry ...

Pauza.

R U S Z C Z Y C . Nad czem tak m yślisz?

R E M B O W SK I. Nie powinienem był się żenić. R U S Z C Z Y C . Czemu?

(14)

R E M B O W S K I. Nie robi się tego. T o było strasznie bru­ talne po wszystkiem, co zaszło pomiędzy mną a Ł ą ­ cką. A le takich rzeczy się nie przewiduje. Och ta męka, m ę k a ... A teraz, kied y znowu p o w ró ciła... nasze su­ mienie za delikatne, by żyć w tern kłam stw ie... przy- tem — no! (wtacha ręką, po chw ili). Wiesz, ja Łąckiem u w oczy spojrzeć nie mogę. Ma w nich coś, co mi trzepocące skrzydła skrwawionego ptaka przypomina. Ustawicznie go się dopytuję, co słychać? ja k z jego zdrowiem? a żona ja k się m a? Mam wrażenie, że jestem człowiekiem, który popełnił zbrodnię, a teraz żyje w ustawicznym lęku, że się zbrodnia lada chwilę w ykryje. Wiesz, w nocy się zrywam. Śnię, że on klęczy na mej piersi i dusi mnie — nie! nie dusi, tylko pa­ trzy, wwierca się we mnie oczyma, takiemi smutnemi oczami, że krew mi w żyłach stygnie. G d yb y był wściekły, gd yb y strzelał do mnie, znieważał mnie — głupstwo! A le te straszne smutne oczy, to krw aw e pytanie: »Czemuś mi to zrobił?«

R U S Z C Z Y C . I czemu to zrobiłeś?

R E M B O W S K I. O błęd! Nie wiem, co się stało, ja k się stało. Miałem jakąś obłędną potęgę w sobie, rwałem, w lokłem ją za sobą w przepaść. Opierała się, ale b y­ łem tak silny. Chwilami miałem wrażenia, że ją za w łosy wlokę, szarpię, — przemocą ciągnę w p iek ło ... R U S Z C Z Y C . Mam dla niej głęboki szacunek.

(15)

R E M B O W S K I. D la kogo?

R U S Z C Z Y C . Dla Ł ąck iej. Że to wszystko zniosła! — a to dziecko, które teraz porodziła — to twoje ? R E M B O W S K I (m ilczy).

R U S Z C Z Y C . I wiedziałeś' o tern, żeniąc się?

R E M B O W S K I. Nie! Byłem szczery. Ja k się w Irenie za­ kochałem , powiedziałem Łąck iej w szystko otwarcie. N igdy jej nie okłamywałem .

R U S Z C Z Y C . A ona?

R E M B O W S K I. Nic. Padła bez życia. Docuciłem ją. W stała zimna — trup! I nic nie mówiła. Potem po­ dała mi rękę i powiedziała: Niech ona ci da szczęście,, którego ja ci dać nie mogłam.

M ilczenie.

R U S Z C Z Y C . Dziwne, że takie stosunki tak strasznie się m szczą... Chcecie zniszczyć moralność, tak zwaną m o­ ralność — pytacie się, co jest dobro, a co zło, a za­ pominacie, że istnieje jak aś dziwna, tajemnicza, w e­ wnętrzna m oralność w każdym czynie. To, co złe, zawsze się mści, bez względu na wszystkie rozumo­ w a n ia ... Słuchaj, lękam się o ciebie, ale pam iętaj! mam ciebie jednego, kocham cię, bardzo cię kocham ... O jca twego kochałem , ach , ja k go k o c h a łe m !...

(uryw a nagle, bardzo ?iiespokojny).

R E M B O W S K I. Czemuż mnie nie ostrzegłeś? Przecież widziałeś wszystko, co się dzieje.

(16)

R U S Z C Z Y C (lękliw ie). Nie, nie, m oje dziecko. Nie mo­ głem, — widziałem wszystko, bolałem tak, że jednej chwili nie miałem spokojnej, ale przeznaczeniu nie mo­ żna przeszkadzać. (Tajem niczo). Nie można, bo jeszcze większe nieszczęście się sprowadza. Raz, raz jed yn y próbowałem i to zniszczyło mnie i ojca twego. R E M B O W S K I. O jca m ego?

R U S Z C Z Y C . Tak, moje dziecko, tak, ale sza! o tern się nie mówi, to takie straszne, takie straszne — w chwili, gd y wbiegłem do jego gabinetu, a on leżał tam z prze­ strzeloną sk ro n ią ... Cicho, c ic h o ... ja k mnie to b o li!... W idzę go, w id z ę ...

R E M B O W S K I. Czyś ty temu winien? coś zrobił? po­ wiedz mi wreszcie.

R U S Z C Z Y C . Nic, nic, — tylko pamiętaj, pamiętaj, kłam ­ stwo lepsze od praw dy — nie trzeba przeznaczeniu przeszkadzać. A jeżeli się nie umie kłam ać, to mil­ czeć, m ilczeć...

Pauza.

R U S Z C Z Y C (nagle). K ochasz twoją żonę?

R E M B O W S K I. Czy ja ją kocham ? Nie myślałem, że mi­ łość może się stać takiem cierpieniem.

R U S Z C Z Y C . Ona nie kocha cię?

R E M B O W S K I. Nie tak, ja k ja ją, a to boli, b o li... R U S Z C Z Y C . Cóż ten pan Zygm unt tu robi?

R E M B O W S K I. Ja k to ? Przyjechał do mnie na w akacye.

—=

I1 4

(17)

W iesz przecież, ja k go lubię. I żona go bardzo lubi. D aleki jej kuzyn. Czemuż się o to pytasz?

R U S Z C Z Y C . Jesteś pew ny twej żony?

R E M B O W S K I. Ja k najzupełniej. W szystko zrobi, ale tego nie. Przytem Zygm unt za bardzo przywiązany do mnie... A, głupstwo! Śm ierć nie tak pewna, ja k to, że ani on, ani o n a ... (nagle) Jak to ? masz podejrzenie? R U S Z C Z Y C . Niech Bóg zachowa. T y lk o się lękam, bo

tak się wszystko mści na świecie, tak strasznie, bez­ litośnie się mści, a koła przeznaczenia miażdżą ludzi, ja k ten św ięty wóz in d y js k i... T o piekielna rzecz — przeznaczenie...

1

długo Zygm unt zabawi?

R E M B O W S K I. Teraz pisze swój romans.

R U S Z C Z Y C . Tak, tak, to znaczy jest literacko czynny — och ci literaci! — to dziwny naród, pisze i pisze i pi­ sze — a życie inną drogą się toczy, a koła przezna­ czenia miażdżą ludzi, ale oni tego nie widzą; im się zdaje, że to rozumem objąć m ożna... he, h e ... a ży­ cie, to kanał podziemny, podziemny, niewidzialny, ka­ nał, do którego jeszcze nikt nie zeszedł; wszystkie pochodnie w nim g a s n ą ...

SC E N A T R ZEC IA . R E M B O W S K I. No i cóż, piękna CIŻ SAM I, IR E N A pani ? kazała pani długo na sie-

w chodzi. bie czekać.

IR E N A . W ybacz, ale tak mi było trudno dziś wstać — nieznośny

15:

(18)

ból głow y. Pan (do Ruszczyca) pewno już od trzeciej na nogach.

R U S Z C Z Y C . Ha, obowiązki, mój szp ital...

IR E N A (śm ieje sie). Ten szpital pański całkiem pana opanował.

R U S Z C Z Y C . Ha, cóż robić? Jeden ma konie, drugi ma żonę, inny znów dzieci, a ja — szpital. Zycie, proszę pani, tylko sportem w ypełnić można, mój sport, to sz p ita l... Ha, ha, ha! ciekaw y i śmieszny sport — kie­ dyś znaczki pocztowe zbierałem — ha, ha, za jedną Mauritius m ógłbym elektryczne oświetlenie sprawić dla szpitala — ha, ha, ha, byłem m łody — pom yśl pani, za jedn ą Mauritius z 18 53. No, ale pójdę do Ł ą ­ ckiego. Namówię go, ab y objął zakład dla gruźlicy — namówię g o ...

IR E N A . Zostań pan na śniadaniu.

R U S Z C Z Y C . Już, już, łaskaw a pani, zjedliśm y — zresztą przyjdę tu niezadługo. Ja k Ł ąck iego nie znajdę, to p rz y jd ę ... Ach, ten Łąck i, tak się opuszcza, głowę ma zajętą głupstwami. M yśli i myśli, osowiał, wczo­ raj bandaż fałszywie z a ło ż y ł... (z kom iczną m iną) gd y­ bym wszystkiego nie dojrzał, to w połowie chirurgi­ cznych w ypadków gangrena bez w szystkiego. . . A ch jak i ja śmieszny z tą manią szpitalną! A mam prze­

cież tę zasadę nie przeszkadzać przeznaczeniu.

Wszyscy sie śm ieją na pozór wesoło.

(19)

R U S Z C Z Y C . No, do widzenia. Przyjdź tylko zaraz, Gustaw, zrobiłem ci wielką niespodziankę. Ucieszysz się. W iesz co ? salę operacyjną kazałem kachlem w yłożyć.-— A co? Prosiłeś raz o to — zrobiłem Ci niespodziankę. . . Co ? R E M B O W S K I. Co mówisz ?

R U S Z C Z Y C . Z o b a czy sz... do widzenia.

W ychodzi.

SC EN A CZW ARTA. IR E N A (lękliw ie). Wiesz, tak dawno R E M B O W S K I i znam już Ruszczyca, a za każdym

IR E N A . razem, ja k go widzę, zbiera mnie

taki dziwny lęk — powietrze staje się duszne — jakaś parność — a przytem te podkre­ ślane słowa, te niedopowiedziane rzeczy — coś ja k b y przeczucie nieszczęścia. Cóż to za człowiek?

R E M B O W S K I. Ruszczyc? co to za człowiek? Hm — sam dobrze nie w ie m Po śmierci ojca zajął się mną, przygarnął, w ychow ał — zdaje się, że dla tego tylko w ybudow ał szpital, by mnie zrobić dyrekto­ rem — wbrew swej zasadzie w ybudował szpital, bo on nie chce się sprzeciwiać przeznaczeniu — a przezna­ czeniem umrzeć! A zresztą bo ja wiem, może kocha ludzi — a kochał, bardzo kochał o jc a ...

IR E N A . Ile praw dy w tern, że odegrał bardzo ważną rolę w życiu twego ojca?

R E M B O W S K I. Nie wiem, nie pytam — wiem, że mu­ siało b yć bardzo tragiczne.

Złote runo 2.

<Vv

17

(20)

IR E N A . A m atka tw oja?

R E M B O W S K I. Nic nie wiem o matce. IR E N A . Czyżby?

R E M B O W S K I. O matce, która ojcu życie zmarnowała, dziecko nie powinno nic wiedzieć.

IR E N A . Strasznie brutalne powiedzenie.

R E M B O W S K I (ostro). T a k ! A le tak powinno być. IR E N A . Coś taki gw ałtow ny?

R E M B O W S K I (ham uje siej. Przepraszam cię, źle spałem

(całuje j ą w rekej. W ybacz, ta cała m oja podróż nie

tylko nie była potrzebną, ale rozdrażniła m n ie__

(zam yśla siej. Zresztą Ruszczyc? K to jest Ruszczyc?

Hm, bo ja wiem — może sumienie, jakiś podziemny głos w człowieku, przeczucie — R uszczyc wszystko widzi i wszystko w ie Czem Ruszczyc dla mnie? W szystko mu zawdzięczam, wszystko, to przedewszystkiem, że m ogę cię otoczyć zbytkiem, że mogę dać ci wszystko, co zapragniesz, że mogę pracować naukowo, bo naj- niepotrzebniej w świecie przydał mi Ł ąck iego —

(gw ałtow nie) najniepotrzebniej__

IR E N A . Coś taki podrażniony? R E M B O W S K I. A le gdzież tam!

IR E N A (podejrzliw ie). D la czego drażnisz się, ja k w y­ mawiasz nazwisko Łąck iego ?

R E M B O W S K I. Ja ? drażnię się ?

M ilczenie.

(21)

IR E N A . Słuchaj, kiedy byłam jeszcze twoją narzeczoną, dostałam jakiś anonim, że masz stosunek z Ł ąck ą. R E M B O W SK I. I ty temu w ierzyłaś?

IR E N A . Chwilę może. A le zmusiłam się, b y nie wierzyć. K ażda niewiara z mej strony do pasyi cię doprowadza.

M ilczenie.

IR E N A . Mówisz, że dziecko ma pogardzać matką, która ojca zdradziła?

R E M B O W S K I. Nie, nie powiedziałem tego. IR E N A . Powiedziałeś przed chwilą.

R E M B O W SK I. Źle mnie zrozumiałaś.

M ilczenie.

IR E N A . Boże, jakie to życie dziwne. R E M B O W S K I. A tak, d z iw n e ....

IR E N A . Wiesz, ja k będziesz takim, ja k teraz jesteś, to oszaleję.

R E M B O W SK I. Ja k i jestem ?

IR E N A . N iespokojny, zgryźliwy, smutny, bo ja wiem ? u nas w domu jesień — jesień, pochmurne dnie, deszcze, zżółkłe liście —

R E M B O W S K I. Inka, Inka, co ty mówisz?

IR E N A (wybucha). Od chwili ja k w twój dom w stą­ piłam, jesteś posępny, pochm urny — chodzisz, śledzisz i badasz każdy mój krok. O wszystko jesteś zazdro­ sny — każde m oje słowo n icu jesz... Wiesz, ja k ko­ cham taniec — zaprowadziłeś mnie na bal — nigdy

19:

(22)

już nie pójdę. Byłam wesołą, bawiłam się, a ty — ty, och, nie mówiłeś słowa, niczem się nie zdradzi­ łeś, ale czy myślisz, że nie wiem, jak a burza w tobie szalała? Namiętnie lubię ślizgawkę i łyżwy. Raz sam mnie zaprowadziłeś — a potem, p o te m ... ha, ha zamknąłeś się w swojej pracowni, dwa dni nic do mnie nie mówiłeś — nie mówiłeś! Czemuś mnie nie zbił, nie stratował, aleś się zaciął i nic nie mówiłeś. T o gorsze od bicia!

R E M B O W S K I. Inka, Inka, kocham cię zabardzo. Czy ty nie rozumiesz tej męki, gd y widzę cię w obcem objęciu — gdy widzę cię przytuloną do in n e g o ... T o piekielny w ynalazek ten ta n ie c ... A zresztą wiesz, w ie sz ... (podchodzi ku n iej gw ałtow nie). Daj mi tę pe­ wność, że mnie kochasz, daj, daj a na wszystko będę spokojny — niech tylko wiem, że mnie kochasz... IR E N A . K ocham cię, ale zamęczasz mnie, chcesz zabić

m oją wiosnę, chcesz stłumić moją w esołość — wiem, że nienawidzisz mnie, gdy jestem wesoła, nie lubisz, gdy tańczę, ale ty mnie nawet w tedy nie lubisz, gd y się śm ieję

----R E M B O W S K I. Słuchaj, — to nieprawda. Przeszło pół roku żyjem y ze sobą. Jeżeli byłem taki w obec ciebie, ja k mi zarzucasz, to może była przyczyna do tego. Nic ci zarzucić nie mogę, byłaś wzorowa. A le musi być w mej duszy coś, co ci niedowierza. T a druga dusza,

(23)

ta ukryta, ta dusza poza świadom ością jest niespo­ kojna, męczy się i szarpie i lęka się, ze cię stracić może. T ak , męczę się, męczę, bo się zlać z tobą nie mogę, bo nie m ogę cię stopić w sobie — bo mi coś mówi, że jestem tylko przydrożną stacyą w twojem życiu. IR E N A . Gustaw! Gustaw ! Nie mów tego!

R E M B O W S K I. Muszę mówić, muszę ci wreszcie wszystko powiedzieć.

IR E N A . Jezus Marya, jakiś ty podrażniony.

R E M B O W S K I. Nie! nie jestem podrażniony. A le ten lęk, że m ógłbym cię utracić, do szaleństwa mnie doprowa­ dza. Ha, ha... wiesz, czem ty jesteś dla m nie? Kocham cię tak, ja k nikt przedemną i po mnie kochać cię nie będzie. Wiesz, w Australii czy w Indyach rosną podo­ bno drzewa, bliźnie drzewa, ha, ha, bliźnie drzewa — nie! kochające się drzewa... I wiesz, ja k to w ygląda? Otóż rośnie sobie taki smukły, silny pień, energiczny, mocny... ot — taki wielki pan! A le tuż obok niego w y­ rasta drugi, smukły, wiotki, tuli się do niego, przyciska, przygarnia, omal, że nie wrasta w niego. A le cóż się dzieje? Otóż temu słabemu, wiotkiemu pniowi w yra­ stają gałęzie — nie! ramiona, chciwe, szatańskie ra­ miona. O bejm ują go, wżerają się w ten silny, ener­ giczny pień — przytulają się coraz mocniej, namiętniej, w cinają się w skórę, przerastają ją, przerzynają korę i żyły — i ten pierwszy, ten silny i m ocny pień usy­

(24)

cha. — Ha, ha, — w ystaw sobie! taki martwy, uschły pień w objęciach bliźniego, słabego drzewa. Widzisz, widzisz — to jest sym bol m iło ści— to stosunek męż­ czyzny do kobiety —

IR E N A (obojętnie). T a k ? No to czekaj, to ja ci też coś powiem. Ot! w Skandynaw ii istnieje bajka o złych duchach — gnomach — chochlikach... nie! beugi się nazyw ają — b e u g i Naraz opadną beugi biedną k o ­ bietę. Złośliwe, niewidzialne, straszne. G ryzą ją, kąsają, szczypią. Biedna kobieta się broni, uderza na w szy­ stkie strony, cierpi, szaleje, szamoce się, ale napróżno walczy, bo nic nie widzi — i nigdy się obronić nie może i nie będzie m ogła — bo — b o ... (śm iejąc siej bo nie wie, skąd napaść przyjdzie, z której strony beugi ją opa­ dną — ha, ha — ja k się bronić, jeżeli się napastnika nie w id z i?... Ha, ha, to też symboliczne, to podejrze­ nia, niewiara, to zazdrość mężczyzny.

P atrzą na siebie chw ile.

R E M B O W S K I (przeciągle). T a k ? IR E N A (tw ardo). T ak !

R E M B O W S K I. No i cóż?

IR E N A . Nadejdzie chwila, gdzie się nad biedną kobietą w szystko załamie.

R E M B O W S K I. I?

IR E N A . I? Bo ja wiem ? Cierpienia robią człowieka nie­ poczytalnym .

D ługie m ilczenie.

(25)

R E M B O W S K I. Inka! może masz słuszność. T ak ! jestem niesprawiedliwy dla ciebie. A le wiesz, popełniam je ­ den grzech — tak! grzech! kocham cię, a miłość jest grzechem. Trudno! jest! nie wiesz, co się ze mną wczoraj działo. W róciłem — miesiąc cały cię nie wi­ działem. B yłaś dobrą i słodką — prawda! A le skar­ żyłaś się na ból głowy. Dobrze! powiedziałem sobie, ale przecież przyjdzie do mnie. — Całą noc oka nie zm ru żyłem .... ot! głupi je s te m .... W ybacz (c a łu je ją

w rękę) . Widzisz, ja już stary, tyś o dziesięć lat

młodsza o d em n ie... Mam już narowy starego m ęża----ha, ęża----ha,— no? śmiej się! (podchodzi ku niej). Śmiej się Inka — śmiej —

IR E N A (wybucha płaczem ). Och Gustaw, Gustaw — słońca! św iatła! muzyki, ta ń ca

----R E M B O W S K I. Uspokój s ię ... już wszystko dobrze — tak — tak! słońca, ś w ia tła .... Dziś będziesz m iała i taniec i m uzykę — wybacz, wybacz, wybacz, m oja ty. IR E N A (uspokaja się, głaszcze go). Jakiś ty dobry, tylko taki smutny. Mówiono mi, że dzieci starych ojców są bardzo smutne. A twój ojciec był już stary. R E M B O W S K I. Tak, b ył już stary.

M iłczenie.

R E M B O W S K I. No w ię c ... zaproszę dziś g o ś c i... będzie taniec i m u z y k a ... (nagle). A le Zygm unt m ógłby wre­ szcie nadejść. Piekielny śpioch.

(26)

IR E N A . Pracuje po nocach.

R E M B O W S K I. Och ci literaci! (Pobłażliw ie). Czyż nie mogą we dnie pracować ja k zwykli śm iertelnicy? Godzina je d e n a sta ... (po chw ili). W iesz, bardzo go lu b i ę . ...

IR E N A . Pokazałeś to.

R E M B O W S K I. I! Nie ma o czem mówić. IR E N A . T y ś dobry, Gustaw, tyś za d o b r y ....

R E M B O W S K I. Hm. T o jeszcze p ytan ie.... A le dziś bę­ dziesz się bawić. Dziś nie będę zazdrosny. T ak! jestem niesprawiedliwy.

SC EN A PIĄTA. R E M B O W SK I. No wreszcie! (W

i-( W chodzi Zygm unt). tają się serdecznie).

P R Z E S Ł A W S K I (do Ireny). K u- zyneczka dobrze spała?

IR E N A . Przedziwnie.

P R Z E S Ł A W S K I. Ból głow y minął? IR E N A . Prawie.

R E M B O W S K I. A nie spóźniaj się tak na śniadania — całą godzinę czekam y na ciebie.

P R Z E S Ł A W S K I. W ybacz, słodki chłopie, ale dziś w nocy uśmierciłem jednego pana, którego bardzo lubię, ha, ha, ha — możesz sobie wystawić, ja k bardzo nad nim b o la łe m .... ( J e i p ije i w przerw ach

opowiada). A wiesz — bajeczny pan, taki książę, który

(27)

zabić nie m oże Chwilę go to bawiło, że motłoch się zbiera naokoło jego fontanny w pałacow ym ogro­ dzie. _ Rozumiesz fontanna tryszczy winem, zamiast w o d y .... Możesz sobie wystawić, jak i piekielny za­ męt, jak a zaciekła w alka m iędzy motłochem, by się dorwać do fontanny i chociaż na jeden łyk pochw y­ cić wina w blaszankę, w czapkę, w co się d a ... R E M B O W S K I. No i co?

P R Z E S Ł A W S K I. Książę stoi na balkonie. Patrzy na to, z początku go to bawi, ale tak się już przyzwyczaił do tych niedzielnych burd, że i to go nudzić poczyna. R E M B O W S K I. He, he, a miał piękną zabawę. Ja k się

ten motłoch tłukł, bił, przewalał naokoło tej fon­ tanny—

P R Z E S Ł A W S K I. A tak. A le posłuchaj — książę znu­ dzony chce schodzić z balkonu — zbyt się już otrza­ skał z tern wszystkiem i nudzi się — ale n araz----IR E N A . Naraz?

P R Z E S Ł A W S K I. Patrzy zdziwiony. Poza całą tą gro­ madą, która się tłucze, bije, dusi się, by się dostać do fontanny, stoi jakiś młody pan zatknął na długiej żerdzi ogrom ną gąbkę, podstawił ją pod fontannę, napawa ją winem, zwolna żerdź obsuwa, bierze gąbkę do ust, w ysysa ją i znowu p o d staw ia...

R E M B O W S K I i IR E N A . Ha, ha, h a .... R E M B O W S K I. No i cóż dalej?

(28)

P R Z E S Ł A W S K I. T a k się to księciu podobało, że zro­ bił go ministrem finansów.

IR E N A . No, i ja k prowadził finanse?

P R Z E S Ł A W S K I. K siążę po roku zbankrutował.

Irena i Rem bow ski śm ieją sie.

P R Z E S Ł A W S K I. T o tylko mi dolega, czy to mój ory­ ginalny pomysł. A może to gdzieś w yczytałem ? W iesz, u nas literatów to strasznie trudno rozstrzygnąć, co moje, a co twoje. Siódm e przykazanie bardzo mało przestrzegane. No, ty już wiesz, że Szekspir brał bez w szystkiego temata z włoskich noweli — ha, ha, hal — Szekspir ojcem złodziei literackich.

IR E N A i R E M B O W S K I. Ha, ha, h a l... IR E N A . No i co się stało z księciem ?

P R Z E S Ł A W S K I. D ostał pow aryow ania zm ysłów — ta­ kie biedactwo! Ha, ha, h a ... Morze mu się zapaliło,, góry rozwodniały — a wreszcie robi się p i e k i e l n y ch a o s...

R E M B O W S K I. Pan Zygm unt dziś bardzo z g ry ź liw y .... P R Z E S Ł A W S K I. A ch ! ja k ja sobie kpię z całej litera­ tury! Jakie to nieskończenie śmieszne! Spojrzę w m i­ kroskop, a ja k Boga kocham nie umiem w niego pa­ trzeć — a w tej chwili krytyka cała sztuka tych no­ wych światów, bo przecież jestem takim panem od takiego interesu, b y nowe św iaty odkryw ać — ha, ha, h a ... A dali Bóg, nic nie widziałem, ani mi się nie

(29)

śniło coś widzieć. Napiszę, że on tęsknił za nią, to tym panom od krytyki to nie wystarcza — ten on,, to geniusz, a ta ona to poezya — ha, ha, ha!

Śm ieje się serdecznie.

R E M B O W S K I (do Przesław skiego). Ja k to dobrze, żeś przyjechał — jesteś bardzo wesoły. (Znacząco). A tu u nas pochmurne dnie, jesień, pożółkłe liś c ie ... P R Z Ę S Ł A W SK I. A tak, wesoły, dali Bóg, piekielnie w e­

s o ł y .... Nie masz wyobrażenia, ja k mnie kochają po­ borcy podatkowi. Od siedmiu lat jednego centa po­ datku nie zapłaciłem. Chociażbym miał miliony, to taki poborca wystawia mi kwit: »Nic nie ma do zafan- towania«. A wychodzą przedziwnie weseli odemnie — pijani, że iść nie m o g ą ... Ha, ha, ha — m oja spe- cyalność, to nie płacić p od atkó w ...

R E M B O W SK I. Dziwnie jesteś w eso ły... ja k to dobrze, żeś przyjechał, wniosłeś trochę sło ń c a ... (patrzy nagle

na zegarek). T o już poł do dw unastej, Ruszczyc się

w ścieknie — chciał mi pokazać nową salę do ope- racyi. Do widzenia — pospiesz się Inka z obiadem,, zaraz po południu muszę jechać do widzenia, Z y ­ gmunt ( dzw oni na lokaja). W ieczorem wrócę, będą goście u mnie — taniec — słońce — św iatło . . . (lokaj

wchodzi). Powóz! Do widzenia (wychodzi).

(30)

SC EN A SZÓSTA. P R Z Ę S Ł A W S K I. Wiesz, nie wytrzy-P R Z E S Ł A W S K I, mam dłużej — nie mogę. Męczę IR E N A się, że zdaje mi się, ja k b y mi cały

(dtutęa ch w ila m il-gwjat na pjersi się zwali, • IR E N A . Boże, Boże, B o ż e ... Cóż bę-

dzie, cóż będzie?

P R Z E S Ł A W S K I. Inka! Trudno, takiem jest życie! Trzeba będzie mu w szystko powiedzieć. On za dobry, za pię­ kny, by go oszukiwać. Nie można.

IR E N A . Boże, ja taka słaba, taka nieszczęśliwa. On mnie tak męczył. Po cóż on mnie tak m ęczył?

P R Z E S Ł A W S K I. Nie wierzył ci!

IR E N A . Czemuż mi nie wierzył? Ja byłabym go tak kochała, gd yb y był tylko trochę, odrobinę inny. P R Z E S Ł A W S K I. Nie mógł być innym; dusza jego czuła,

że jest ci obcym.

IR E N A . Boże, B o ż e ... jakiś ty twardy — jaki ty tw ardy! P R Z E S Ł A W S K I. Nie powinnaś była za niego wychodzić,

kochając mnie.

IR E N A . W iesz przecież, dlaczego za niego wyszłam! Ciebie straciłam ___

P R Z E S Ł A W S K I. Mnie?

IR E N A . Tak, ciebie! Przez caluteńki rok słowa do mnie nie napisałeś, a nagle — Boże! czemu, czemu dałeś znak życia właśnie wtedy, gdym była mogła mieć tro­ chę szczęścia?

(31)

P R Z E S Ł A W S K I. Bo cię kochałem.

IR E N A (gw ałtow nie). Tak, kochałeś — pokochałeś wtedy, kiedyś mnie utracił! Och ty, ty, t y . . .

P R Z E S Ł A W S K I. Inka, Inka! Nic nie w iedziałem ... Chciałem się ukryć. T y jedna wiesz, ja k m oja dusza smutna — chciałem spotężnieć w samotności, b yć wielkim, opanow ać wszystko, zdobyć sławę, m ajątek-— a potem przyjeżdżam do kraju i dowiaduję się, żeś już żoną innego.

IR E N A . Czemuś nie zostawił mnie w spokoju?

P R Z E S Ł A W S K I. Bo cię kocham ; i będziesz moją (tkli­

wie). Pamiętasz, ja k do twojego ojca przyjeżdżałem na

w akacye, jakeś całym i dniami na mnie w yczekiw ała? Pamiętasz nasze przechadzki — pamiętasz, ja k umie­ liśm y być w eseli i szczęśliwi?

IR E N A . Nie mów, nie mów — on taki dobry, on tak mnie kocha.

P R Z E S Ł A W S K I. A ja r j a ? . . . (zamyślony). Jestem osta­ tni łotr, że to robię, co robię, że ciągnę cię w prze­ paść — ale kocham cię — takie jest życie! Moje szczęście będzie zbrodnią, na nim spełnioną. Trudno. I ja go kocham, a wszystko, co zrobić mogę, to to, by go nie oszukiwać.

IR E N A . Jakiś ty twardy, jakiś ty straszny, jakiś okrutny

1

P R Z E S Ł A W S K I. Inka? Pam iętasz? T e noce, te cudo­ wne noce w topolowej alei? Inka! Nasze sny, nasze

29:

(32)

szczęście — a pomnisz? ta jedna święta chwila nad staw em ... zdawało się nam, że słyszym y ruch i obroty światów, taka straszna cisza b y ła ... Powiedziałem ci wtedy, że cię kocham .. .

IR E N A . A parę dni później wyjechałeś.

P R Z Ę S Ł A W S K I. Musiałem. Miłość może być tak głę­ boką, że zabija człowieka nawet wtedy, gd y się jest szczęśliwym w m iło śc i... jest, jest takie szczęście, które zabija — ach ty nie w iesz...

IR E N A . Wiem, przeczuw am ... P R Z Ę S Ł A W SK I. Ze mną?

IR E N A . Sprzeniewierzyłeś mi się — wtrąciłeś mnie raz w nieszczęście i teraz drugi raz, w gorsze, w stra­ szniejsze . ..

P R Z Ę S Ł A W SK I. K ocham cię!

IR E N A . Jak iś ty straszny! A ja taka słaba, taka bie­ dna. Oprzeć ci się nie mogę. T w e oczy, ja k dwie duże w ściekłe gwiazdy, błędne ognie, co mnie w topiel p ro w ad zą... Lękam się ciebie. A on taki dobry — on w szystko czuje — dziś, dziś prosił mnie o przebacze­ nie, gości sprosił, będzie taniec, muzyka, szampan — słońce, światło — ha, ha, ha! biedny oszukany — ach, ja k ja cię nienawidzę.

P R Z E S Ł A W S K I. Kochasz mnie, kochasz! IR E N A . Ja k ja się ciebie lękam !

P R Z E S Ł A W S K I. Kochasz mnie kochasz! (tw ardo). I bę­

30

(33)

dziesz moją. Ja mam prawo do ciebie. Kochałem cię od dziecka. Nikogo, prócz ciebie. Niem ogłaś p o c ze k ać?... IR E N A (z krzykiem ). Czekałam, czekałam! A le powie­ dziano mi, że cię już niema — żeś znikł, — w m o­ rzu się utopił — bo ja w ie m ... A on był taki do­ bry, — on, jed y n y człowiek, który był dla mnie do­ bry — tyś był zawsze twardy — ja się ciebie zawsze lęk ałam ...

P R Z E S Ł A W S K I. Słu chaj! będę tak dobry dla ciebie, ja k m atka nie może być dla chorego dziecka. Dam ci wszystko. W szystko. Jestem teraz bogaty — chcesz białe pawie? Dostaniesz białe pawie — a są w Chi­ nach białe p a w ie ... Chcesz drogich kam ieni? D osta­ niesz drogie, najdroższe, rzadkie kam ienie — chryzo- lity? am etysty? purpurowe am etysty — co? Chcesz poem aty? stworzę ci taki, jakiego nikt przedtem nie stworzył — będziesz tańczyć, będziesz wesołą, a za­ pragniesz cierpienia, to stworzę ci takie, co w roz­ kosz przech odzi...

IR E N A . Ja k ja się ciebie lę k a m ... jakiś ty straszny! P R Z E S Ł A W S K I. K ażda m iłość jest straszna! Słuchaj!

tyś piękna, tyś młoda, spragniona w ra ż e ń ... Chcesz, powiozę cię w P ire n e je ... tam takie maleńkie mia­ steczko , przyczepione, przylepione do olbrzymiej skały — pom yśl, przylepione, tak ja k wioska kafrów przyczepiona do szczytów dziewiczych drzew w dziewi­

31:

(34)

czych lasach — chcesz powiozę cię nad brzeg T ajo — tam miasto w ym arłe — miasto śm ierci... chcesz, za­ wiozę cię w piekielne żary A fryki, albo do dżungli indyjskich. I ja będę dobry, ja będę stopy twe ca­ łował, ja każę ci zapomnąć o w szystkiem ... każę, każę, k a ż ę ...

IR E N A . Och, jakiś ty straszny!

P R Z E S Ł A W S K I. Och, nie tylko straszny, ale łotr, łotr, łotr. M iłość m oja ku tobie zrobiła mnie ło tre m ... IR E N Ą . Cicho, na Boga, cicho, bo oszaleję.

P R Z E S Ł A W S K I. Łatw o oszaleć, ale teraz trzeba twardo, jasno, szczerze, spokojnie życiu spojrzeć w te ohy­

dne, złośliwe ślepie. Och tak! toby było tak łatwo, zdradzać go po za jego oczyma. L u b i mnie. Nawet we śnie nie przypuszcza, że ty i j a . . . więc musisz się zdecydow ać — (cicho na kolanach) na rękach będę cię nosił, pokażę ci w szystkie c u d a ...

Pukanie do drzw i.

P R Z E S Ł A W S K I (zryw a się opanowany). Proszę! L O K A J. Pan Ruszczyc.

P R Z E S Ł A W S K I. Poproś pana. iD o Ireny). Teraz proszę, byś była silną. Ten błazen chciałby mieć nad nami przewagę. Nie pozwól, by tryu m fo w a ł...

SC EN A SIÓDMA. IR E N A . Cóż pan taki

ceremo-W chodzi Ruszczyc. nialny ?

(35)

R U S Z C Z Y C {wesoło). Ja ? Ależ Boże uchowaj. Przecież to mój dom. Jestem pani nieskończenie wdzięczny za tę uwagę, teraz wiem, że jestem w moim d o m u ... Bardzo jestem pani w d zięczn y... Szukałem Gustawa, ale jak b y się w ziemię p rzep ad ł...

IR E N A . Co dopiero wyszedł.

R U S Z C Z Y C . Pewno pojechał do miasta, a szkoda, je ­ stem niecierpliwy, chcę mu pokazać salę op eracyjn ą... Pom yśl pani, porcelanowe ściany — ha, hal — w Ber­ linie nie ma t e g o ... (siada i patrzy uważnie). Przecież nie przeszkadzam ?

IR E N A . Ależ p a n ie ...

R U S Z C Z Y C (do Zygm unta). A jakże tam pańska praca? Słyszałem , że pan znowu romans pisze.

P R Z E S Ł A W S K I (obojętnie). A taki piszę.

R U S Z C Z Y C . Czytałem ostatnią rzecz pańską — bardzo piękna i silna i mocna. T o pana może dziwi, że ja czytuję dzieła m łodych autorów ?

P R Z E S Ł A W S K I. Nie, zupełnie nie. Wiem, że pana nie- tylko szpital zajmuje.

R U SZ C Z Y C . A tak! nietylko szpital — sprawy życiowe przeważnie, patrzę, obserwuję życie, m ógłbym dużo rzeczom zapobiedz — dużo nieszczęść załagodzić, ale pan już pewno słyszał o mojem dziwactwie: nigdy nie przeszkadzam przeznaczeniu. Jestem zbyt silnie zbyt głęboko przekonany, że co się stać ma, stać

33:

(36)

się musi. Chcieć skierować drogę przeznaczenia, zna­ czy powiększyć nieszczęs'cie. bo przeznaczenie i nie­ szczęście, to prawie to samo — czy nic tak, pani Ireno ? IR E N A . Nie rozumiem p a n a ...

R U S Z C Z Y C . Ot, ja k komuś coś od dziecka przezna­ czone, ja k n. p. dajm y na to: dzieci się w sobie za­ kochają, to ta miłość trwa i trwa i już zostanie — ha. ha, ha! — kiepski i głupi przykład — najw ybor­ niejszy przykład, to najpospolitszy, ot: ja k kto ma umrzeć, to umrze, albo też: co ma wisieć nie utonie — ha, ha, h a l...

P R Z E S Ł A W S K I. Pan dziś widocznie w wybornym hu­ morze. Dowcip rzeczywiście niezwykły.

R U S Z C Z Y C . A co? jestem dowcipny w kiepskim ga­ tunku — trudno! jestem cząstką natury, a natura, tylko w kiepskim gatunku dowcipna. W szak tak, pani Ireno ?

IR E N A . A pewno.

M ilczenie. Ruszczyc kręci papierosa.

R U S Z C Z Y C (po chw ili). Tak, książka pańska zrobiła rzeczywiście na mnie silne wrażenie, ale i przykre. T o mianowicie, że ten m łody pan, ten literat przy­ jeżdża do męża swej kuzynki, do męża, a więc do przyjaciela, który mu dużo dobrodziejstw w yśw iad­ czył — ale mniejsza o to — bo jeżeli ktoś w yśw iad­ cza dobrodziejstwo komu innemu, to robi to, bo

(37)

wia to pewien rodzaj rozkoszy — he, h e ... niepra­ w da? T o całkiem nie zobowiązuje.

P R Z E S Ł A W S K I. Zupełnie pana nie rozumiem.

R U S Z C Z Y C . Jakto ? Nie przypom ina sobie pan treści własnej książki? Ten literat, który uwodzi kuzynkę swoją, a żonę p rzy ja c iela...

P R Z E S Ł A W S K I. Oszalał pan?

R U S Z C Z Y C . A ch przepraszam, przepraszam — pom y­ liło mi się — to zupełnie inna książka — tak, tak — to książka innego autora. W idzi pan, pam ięć słaba... A le wie pan, temat bardzo dobry, ciekaw jestem ja k się pan zapatruje na cały ten konflikt m oralny. Bo to przecież nie bagatela uwieść żonę swego przyjaciela, kuzynkę s w o ją ...

P R Z E S Ł A W S K I. G dybym nie znał zacności i poczci­ wości pańskiej, to gotówbym był posądzić pana, że się pan ośmiela robić całkiem niedowcipne aluzye — całkiem niedowcipne.

R U S Z C Z Y C . Maszci teraz! Gotówem pom yśleć: uderz w stół, a nożyce się odezwą — ha, ha, ha! — Panie kochany, b yło b y to obrazą (bardzo pozvaznie), wielką obrazą przedewszystkiem dla pani Ireny i dla Gustawa, a Gustaw i Irena, to dzieci m oje — nie, nie, kochany panie — mnie interesuje tylko problem psychiczny. P R Z E S Ł A W S K I. No i cóż?

R U S Z C Z Y C . W idzi pan, ja człowiek starej daty — ale

35:

(38)

pewne rzeczy rozumiem. K ocha się żonę swego przy­ jaciela — nieprzezwyciężenie — miłość silniejsza od głosu sumienia — no więc?

P R Z E S Ł A W S K I. T o kwestya. Pan, który w przezna­ czenie wierzy, powinien odpowiedzieć: albo sumienie i obowiązek zwycięży, albo m iło ść ...

R U SZ C Z Y C . Tak, t a k ... Pan ugodził w moją słabą stro n ę... A gd yby tak uciec — uciec, kochany panie — zaraz w tej ch w ili... Bo, bo — może jeszcze nie grozi żadne niebezpieczeństwo — może to jeszcze drobna rz e c z ... Pan, dajm y na to, pochylił się nad żoną tego fikcyjnego przyjaciela — ona miała chwilę słabości, skłoniła głowę na pierś pańską — potem jedno dłu­ gie — przeciągłe sło w o ...

IR E N A (zryw a się). Jezus M aryal P R Z E S Ł A W S K I. Pan nas szpieguje?

R U SZ C Z Y C . Ja ? Nie, nie, — tylko jeszcze c z a s ... Ja nic jeszcze nie widziałem. Nic, nic — a gd ybym widział, to- bym rozumiał: Niedobrana para, noitd. W prawdzie mąż dobry, szlachetny, a może, Bóg wie, może to jedyn y człowiek, który, dajm y na to, panią kocha, przy którym dobrze i spokojnie — to później się dopiero zrozu­ mie — wtedy, ja k już zapóźno ... zapóźno, pani Ireno!

M ilczenie.

P R Z E S Ł A W S K I (chodzi nerwowo, potem przystaje). Pa­ nie Ruszczyc!

(39)

R U S Z C Z Y C (przeryw a mu). A leż panie, ja wszystko rozumiem — ja tylko radzę, by w yjechać, czemprę- dzej w yjechać! bo proszę pana obraz zdradzonego przyjaciela, to straszna rzecz. 1 tak — ot posłuchaj pani — obraz zdradzonego męża jeszcze straszniejszy. Pom yśl pani, ta piekielna pamięć he, he — i to w ła­ śnie w chwilach szczęścia staje przed oczym a ten mąż, który się gryzie, który może już posiwiał, który chodzi po pokoju jak dzikie zwierzę w k la tc e ... I ta m yśl nie daje spokoju — i ot! wytwarza się zwolna naprężony, nerwowy stan. Pom iędzy kochankam i zajdzie lekka sprzeczka, potem następuje rozgoryczenie, potem nie­ nawiść, potem tęsknota za zdradzonym mężem, który tak kochał i tak był d o b ry ... Panie Przesławski, opa­ miętaj się pan! jeszcze czas — jeszcze nie za późno. Pani Ireno, ja panią kocham ja k własne dziecko

(nagle) ha, ha, ha — zabajałem się — całkiem zapo­

mniałem, że Gustaw pewno na mnie c z e k a ... (bierze

kapelusz) jeszcze nie zap óźn o... Pani Ireno — pamiętaj

pani! Gustaw, Gustaw, G u sta w !... (W ychodzi).

IR E N A (wybucha płaczem ). Jezus

1

s c e n a ÓSMA. Jezus! Gustaw!

P R Z E S Ł A W S K I. T ak! Gustaw!

(w staje i podchodzi ku Irenie). W ięc co Inka?

IR E N A . Co? co? A ch lęk, lęk — taki lęk. P R Z E S Ł A W S K I. Nie kochasz mnie?

37

(40)

IR E N A . A ch kocham, kocham , ale jedź, jedź, je d ź ... Zaraz, zaraz__

P R Z E S Ł A W S K I. Nie Inka — nie pojadę. Ja mam prawo do ciebie, ja cię kocham — popełniam zbrodnię, stra­ szną zbrodnię, ale teraz walczę już o życie moje — a umrzeć jeszcze nie m o g ę ... a bez ciebie żyć nie chcę. IR E N A (nagle zryw a siej. A ! niech się stanie! — w prze­ paść •— w piekło, ale z tobą {rzuca mu się na szyję —

łka gw ałtow n ie).

K U R T Y N A.

(41)

AKT DRUGI.

RUSZCZYC. Bardzo mi Łąckiego

R U S Z C Z Y C i REM - n ic ą .... Trudno — hm —

wido-jak jego nienawiść ku tobie wzrastała, w miarę, wido-jak stan jego żony się p o g a rszał...

R E M B O W SK I. T ak to wszystko straszne — ale dobrze że go i ją z oczu stracę. Za każdym razem, ja k go widziałem, to serce mi bić przestawało. Czułem się jak zbrodniarz wobec sędzi śledczego — tak! zbro­ dniarz z bijącem sercem, że już, już schw yta mnie na jakiem niezręcznem powiedzeniu, że za chwilę się czemś zd rad zę... G d yb yś ty wiedział, jakem się na­ m ę c z y ł... Nie wiem, cobym zrobił, gdybym ją teraz gdzie spotkał. T e jej straszne przerażone oczy; ten

Salon wytworny. Pod wieczór.

SCEN A PIERW SZA.

szkoda, to nadzwyczaj zdolny lekarz. A le trudno. Po cichu wystarał się o miejsce za

gra-BO W SK I. cznie nie stało mu sił, by się

(42)

bezmierny lęk i rozpacz — widziałeś kiedy oczy -— skrwawione oczy ptaka — o Boże! jakie to straszn e... R U SZ C Z Y C . Tak, to straszne — ona cię jeszcze kocha,

ona się zamęcza. W idziałem ją wczoraj. Robi wraże­ nie, ja k b y we śnie chodziła — to znowu bierze ją dziwny lęk — a przy stole — jakie to było okropne — twarz nie drgnęła, była blada, wiesz, tą przejrzystą bladością, z poza której śmierć wyziera, a po tej nie­ ruchomej, trupiobladej twarzy ciekły ogrom ne perły łez. Uczułem dziwny smutek i cześć i niezmierny szacunek dla tych łez — był w nich m ajestat bólu was wszystkich — was wszystkich. W y w szyscy tacy bied n i__

R E M B O W S K I. T a k my bardzo b ied n i— (z lekiem) A Ł ąck i ? cóż Ł ąck i ?

R U S Z C Z Y C . Ł ą ck i? Siedział straszny, blady, groźny. Patrzał na te łzy, twarz mu drgała ja k w skurczu — słowa nie powiedział — tylko patrzał patrzał. - Oczy jego przyrosły do tych łez — on je pił swojem i oczy­

ma, pił — p ił.... miał straszną rozkosz męczarni, jak te łzy rozpaczy za innym — he, he — łzy za tobą spływ ały krwią i cieczą ołowiu do jego se r c a ... R E M B O W SK I. Ja k ty mnie męczysz — czemu mi to

mówisz? Wiesz, chwilami mi się zdaje, ze się chcesz znęcać nademną.

(43)

R U S Z C Z Y C . Och, nie, nie, moje dziecko — ale dobrze, że będziesz miał dokładny obraz tego spustoszenia, zniszczenia, które jest twojem dziełem —

R E M B O W SK I. D la czego mam się więcej męczyć, jak się męczę?

R U S Z C Z Y C . Może tą męką załagodzisz mściwe prze­ znaczenie. Bo te rzeczy strasznie się m szczą... A je ­ żeli nie odwrócisz tej zemsty, to łatwiej zniesiesz to, co cię spotkać może — ukorzysz się, uderzysz w piersi i powiesz: m oja wina, moja wielka w in a ...

R E M B O W SK I. Nie mów już, nie mów — taki dziwny strach mnie zd ejm u je... Mówisz, czasem, jakb yś był mojem sumieniem.

R U S Z C Z Y C . He, he — jesteś nerwowy, mój synu — nerwowy — nie lękaj się niczego — tylko nigdy nie wiadomo, co się stać m o ż e .... Ot! głupstwo —

M ilczenie.

R U S Z C Z Y C ^ chw ili). Ha, ha, h a ... Tw ój ojciec okpił* to mściwe przeznaczenie.

R E M B O W SK I. O kpił?

R U SZ C Z Y C . A , okpił, bo się zastrzelił (śm ieje się cicho) ha, ha, ha — a może dobrze zrobił — to też ekspia- cya — cokolw iek ryczałtowa, ale ekspiacya —

R E M B O W S K I. I nie powiesz mi wreszcie, dlaczego ojciec mój odebrał sobie życie?

R U S Z C Z Y C . Bo ja wiem? bo ja w ie m ?... Jeżeli kto

41:

(44)

sobie życie odbiera, to ma tysiąc powodów do tego, he, he — tysiąc i je d e n ... T o tak samo, ja k z pijań­ s tw e m .... he, he — nie dlatego, żeby pijakowi do­ brze z tern było — ale trzeba się zagłuszyć, zdusić coś w so b ie ... he, h e ... ale lepsze sam obójswo, to pewniejsze i, że tak powiem sumaryczna, ryczałtowa spłata za — z a . . . . winy — mój Boże winy ? ha, ha, h a Przecież nie ma winy, tylko kara jest, kara, k a r a ... (z dalekiem wspom nieniem ) twoja matka, he — tak, wybacz, że ci o niej mówię ty z nie­ chęcią słyszysz o m atce... (w zdryga ram ionam i) złamała twemu ojcu wiarę, ale wtedy, ja k on jej życie zła­ m a ł... Niema winy, niema winy — he, he, he tylko kara, kara. k a r a ...

M ilczenie.

R U S Z C Z Y C (po 'chtvilij. A Inka gdzie?

R E M B O W S K I. Poszła na spacer z Przesławskim. R U SZ C Z Y C . Na spacer? T a k sobie po parku. No t a k ...

dawno już?

R E M B O W S K I. Zaraz p rzyjd zie... Ruszczyc, bój się Boga czy ty ją podejrzywasz ?

R U SZ C Z Y C . Nie — ale kobieta — wiesz, to inny rodzaj człowieka -— my mężczyźni jej psychologii nie znamy - zupełnie nie — my się ustawicznie m ylimy, bo są­ dzimy kobiety na podstawie naszej własnej psycho­ logii — ha, ha, ha — ten stary Adam w mężczyz'nie

(45)

zawsze głupi, och ja k on g łu p i... M y nie znamy ko­ b ie t y ... Trudno! K obieta jest urodzoną zbrodniarką... Ojcowie kościoła to w ied zieli... Tertulian nazywa ją wrotami p iekła— c o ? — wrota piekła — bajeczny afo­ ryzm. Św. Anzelm mówi, że jest łaźnią szatańską, w której djabeł dusze mężczyzn kąpie — ha, ha, h a ... R E M B O W SK I. Tak, to dobrze, dobrze pow iedziane... R U S Z C Z Y C . A miłość jest strasznem nieszczęściem, wielkiem nieszczęściem — ha, ha, ha — B ył taki pan, ha, ha — spałił około tysiąca czarownic, Bodinus, Bo- d in u s... M ądry pan! Mówi, że miłość to stryczek, na którym szatan dusze mężczyzn do piekła w lecze----ha, ha — powiedział to trochę inaczej, ale to nie szkodzi__

R E M B O W S K I. T akiś dziwny dzisiaj —

R U SZ C Z Y C . A ch nie, nie! (pow ażnieje nagle). Nie, n ie...,

(po chw ili). Szpital i fundacye filantropijne nie w y­

pełniają życia — No tak! — Jeden zalewa robaka' w ódką — dość skutecznie — drugi odbiera sobie życie — nadzwyczaj skutecznie — trzeci buduje szpitale ha, ha, h a ..., Na nic się nie zda. Bo grzech się m ś c i— śmiercią, zgryzotą, piekłem —

L o k a j wchodzi.

L O K A J. Pan Łącki.

R E M B O W S K I (drgnął). Proś!

Pauza.

(46)

SCEN A d r u g a . Ł Ą C K I (bardzo sztywny). Niezmier-CIŻ SA M I i Ł Ą C K I. n i e mi przykro, że muszę opuścić zakład pański, ale pragnąłem mieć samodzielne stanowisko. W łaśnie je otrzymałem. R E M B O W S K I. Przed chwilą mi to Ruszczyc powiedział,

tylko nie p o jm u ję ... (zm ieszany patrzy na niego ner-

wowo) jeżeli pan sobie życzy, to i tu może pan w ka­ żdej chwili być zupełnie n iezależn y... zupełnie sa­ m odzielny. ..

Ł Ą C K I. Bardzo jestem panu wdzięczny, ale już kontrakt zawarłem. Przepraszam, że pana już dawniej o per- traktacyi nie zawiadomiłem, ale pan wie, że nie mam zwyczaju spowiadać się z tego, co robię i co m y ślę ... R U S Z C Z Y C (łagodnie). Bardzo dobry zw y cz a j...

R E M B O W S K I (bardzo zmieszany). Oczywiście, oczyw i­ ś c ie ... nie jesteś pan niewolnikiem.

Ł Ą C K I. W stosunku do pana -- nie! wobec dzieci, ko­ chany panie — one niewinne, że na świat przyszły — nie prosiły o ż y c ie ... A pan wie, że mam słabość do dzieci —

R E M B O W S K I (patrzy na niego niespokojnie). A tak! dużo się robi dla d z ieci...

Ł Ą C K I. W ięcej, aniżeli pan, który ich niemasz, pomy­ śleć jest zd o le n ...

R E M B O W S K I (śm ieje się przym usowo). Tak, tak, szczę­ ścia ojcow skiego jeszcze nie doświadczałem.

(47)

Ł Ą C K I. O tern się zwykle nie w ie ... Może jako ka­ w aler — bo to w ygodne te kukułcze ja jk a — co panie Ruszczyc ?

R U S Z C Z Y C . W ygodne — ale to się zbyt krwawo m ści... Ł Ą C K I. Nie za w sze... A le cóż chciałem p o w ied zieć...

W ięc mogę być pewien, że pan żalu niema do mnie. R E M B O W SK I. Nie — zupełnie nie.

Ł Ą C K I (znacząco). Bo widzi p a n ... hm — dla żony mej potrzebna zmiana miejsca — niezmiernie po­ trzebn a.. .

R E M B O W S K I. Słyszę, że c h o ra ...

Ł Ą C K I. T a k chora — to nerwowa ch o ro b a... Prawda, zapomniałem panu wczoraj powiedzieć o jednym cię ­ żkim neurasteniku, który tu przed paru dniami przy­ był. W ym aga osobnej m etody leczenia — pan wie, zawiedziona, a raczej zdradzona m iło ść...

R U SZ C Z Y C . T o znaczy numer trzeci miliard pięćse­ tni milion — tylko w tym roku.

Ł Ą C K I. Ha, ha, h a ... R acya, racya — jak i pan szczę­ śliwy, że pan nie będzie nigdy numerem w tym sze­ r e g u ... lak pan powiedział? Trzecim miliardem, pięć- setnim milionem, ha, ha, h a . ..

SC EN A TR ZECIA.

Wchodzą IR E N A

i P R Z E S Ł A W S K I.

IR E N A (sztucznie podniecona). A ! Pan Ł ąck i — (troskliw ie) jakże się ma żona pańska ? słyszałam, że chora?

(48)

Ł Ą C K I. T ak, chora. Silne podrażnienie nerwów — zmiana klimatu, a wszystko będzie d ob rze...

R E M B O W S K I (do Ireny). Pom yśl tylko, pan Ł ąck i opuszcza nas.

Ł Ą C K I. Jeszcze nie dziś, nie dziś (znacząco) mam jeszcze parę spraw do załatwienia. A le w ybaczcie państwo, muszę uciekać —- w oddziale dla dzieci jest jedno dyfterytyczne, przed godziną wstrzyknąłem suro w icę... Do w idzen ia... (wychodzi).

R U SZ C Z Y C . Ha, ha, ha rzeczywiście wesoły. T w ier­ dzi, że niema kobiety, którejby szatan nie kusił — nie, inaczej to powiedział — nazwał jakiegoś zdra­ dzonego przez kobietę neurastenika numerem — powiedział, że to trzeci miliard pięćsetmilionowy. P R Z E S Ł A W S K I. I jeden l

R U SZ C Z Y C . A tak, to jedno można zawsze dodać — ha, ha, h a ...

IR E N A ( niespokojnie zagaduje). Dla czego Ł ą ck i opu­ szcza zakład ?

R E M B O W S K I. Bo ma lepsze miejsce. Żona nie bardzo zdrowa — no i dla dzieci to dobrodziejstwo — sana- to r y u m ...

SCEN A CZW ARTA.

CIŻ SA M I bez Ł Ą ­ C K IE G O .

P R Z E S Ł A W S K I. W esoły pan ten Łącki. W ygląda, ja k b y ustawi­ cznie b ył w ściekły o to, że się urodził.

(49)

IR E N A . W ięc sanatoryum obejm uje? Gdzie?

R E M B O W S K I. W Niemczech. A le — coście tak długo siedzieli w p a r k u ... W iesz, ja k ci szkodzi to wieczorne chłodne powietrze.

P R Z E S Ł A W S K I. Pani Irena świetnie się ubawiła, za­ pomniała o ch ło d zie... tłóm aczyłem jej istotę deka­ dentyzmu ...

IR E N A (z wym uszoną wesołością). Bo mnie się zdawało, że tylko w literaturze są dek ad en ci...

P R Z E S Ł A W S K I. Otóż niel Największych dekadentów można znaleźć tylko w najporządniejszych sferach obyw atelskich — ty wiesz Gustaw, takich, co podatki p ła c ą ...

R U SZ C Z Y C . Tak, wiem, pańska specyalność niepłace­ nie podatków — może dlatego, że pan jest poborcą? P R Z E S Ł A W S K I (cynicznie). A tak, w naturaliach, jeżeli

się panu podoba.

R U S Z C Z Y C . Ha, ha, ha — aleś pan dowcipny — w na­ turaliach . .. ha, ha, ha .. .

P R Z E S Ł A W S K I (szyderczo). A jak tam szpital?

R U S Z C Z Y C . Dobrze, dobrze — ale cóż pan opowie o tym obywatelu, co płaci podatki?

P R Z E S Ł A W S K I. Zaraz kochany panie! Otóż przycho­ dzę do takiego obywatela. Ma miesięcznik, tak zwa­ nych dekadentów w ręku. R ęce mu się trzęsą —■ wiesz Gustaw, tremor a lk o h o licu s... Patrz pan, czytaj pan:

(50)

»jego ręce w gryzły się w n ią « ... Hi, hi, h i... Patrz pan — pięć palców, rozstawia palce — chodź pan — no! niech gryzą, niech gryzą! a tu drogi panie: patrz pan, temu ręce znów łkają! hi, hi, h i... łkające ręce... odrzucił miesięcznik ze wstrętem, ale ponieważ utra­ cił poczucie kierunku, bo rdzeń pacierzowy b ył w nie­ porządku, poleciał miesięcznik w inną stronę.

R U S Z C Z Y C . Pla, ha! czasem się traci poczucie kierunku. Znałem takiego pana, co zawsze fałszywą drogą chodził... P R Z E S Ł A W S K I. B yw ają i ta c y ... (do Ruszczyca swo­

bodnie). Cóż pan taki zgryźliw y? A le to tak zwykle

bywa, że dowcipni ludzie byw ają na siebie zazdros'ni, bo pan bardzo dowcipny.

R E M B O W S K I (nagle). Coś ty taka blada, In k a ? ... T yle razy cię prosiłem, żebyś wieczorem nie chodziła po ogrodzie... (podejrzliw ie). I takaś dziwnie podnie­ cona? (nagle). W iesz co? Pojedziem y za tydzień do W ło c h ... Nie cieszysz się?

IR E N A . Do W łoch? Och ty tak często plany zmieniasz... R K M B O W SK I. Nie, teraz już napewno — koniecznie

muszę wypocząć.

L o k a j wchodzi.

L O K A J. Inspektor szpitalu telefonuje, żeby wielmożny pan natychmiast przyszedł, bo bardzo ważna rzecz. R E M B O W SK I. Powiedz, że natychm iast przyjdę.

L o k a j wychodzi.

(51)

R E M B O W SK I. Cóż się tam tak gwałtownego stało?

( p a t r z y n a g le przeciągle na Irenę). A może ty nie chcesz

jechać do W łoch? Może Zygm unt z nami pojedzie? No, ale pogadam y o tern, ja k wrócę. Do widzenia!

(w y chodzi).

R U S Z C Z Y C . T oście się państwo do-

SC EN A p i ą t a . brze w parku bawili? No tak, my

D ługie milczenie. tu z Gustawem mieliśmy również niezmiernie ciekawą i zabawną roz­ mowę. A mianowicie Gustaw twierdzi, że miłość, to wielkie, straszne n ieszczęście... tak, tak — ja już stary człowiek, uśmiecham się pobłażliwie do starych wspomnień — a z dawnych czasów pozostał mi tylko jeden aforyzm, że miłość, to stryczek, na którym sza­ tan ludzi do piekła w ciąga — teraz mówię ludzi, ale

Gustawowi powiedziałem : mężczyznę ha, ha bo

kobieta to sobie zawsze daje r a d ę ...

IR E N A (śm ieje się długo kurczowym śmiechem). Ha, ha, ha, h a ...

R U S Z C Z Y C (przestraszony). Cóż pani jest? P R Z Ę S Ł A W SK I. Inka, Inka, In k a ...

IR E N A . Ha, ha, h a ... kobieta daje sobie r a d ę ... ha, ha, ha — jaki pan' śmieszny (zryw a się nagle). No i cóż tak patrzycie przestraszeni? kobieta zawsze daje sobie ra d ę ... Ach, panie Ruszczyc, nie myślałem, że pan taki śm ieszn y... (uspokaja się, patrzy błędnie p rzed siebie).

(52)

(D ługie m ilczenie. P rzesław ski chodzi rozburzonym kro kiem po pokoju, staje w reszcie stanowczy i ponury naprzecizo Ruszczy ca).

P R Z E S Ł A W S K I. Panie Ruszczyc! Teraz gram y otwar- temi kartami. Pan już wszystkie swoje atuta w ygrał — więc niema się pan już z czem u k ry w a ć ... Cała ta kom edya podstępnych aluzyi teraz już niepotrzebna. Jestem zupełnie zd ecyd o w an y...

R U SZ C Z Y C . Na co pan jest zdecydow any? P R Z E S Ł A W S K I. B y Irenę zabrać ze sobą. IR E N A . Zygmunt, na Boga, Zygm unt!

P R Z Ę S Ł A W SK I. Inka słaba, waha się, nie — nie waha się — tylko strach, lęk. przerażen ie...

R U SZ C Z Y C . W ięc stało się?

IR E N A ( wybucha płaczem ). Boże, Boże, cóż teraz? R U S Z C Z Y C . Stało się? stało się? Rzeczyw iście stało się P R Z E S Ł A W S K I. T a k ! stało się.

R U S Z C Z Y C (opada). Stało s ię ... (w g rzązł zv fotel). P R Z E S Ł A W S K I (do Ireny). Cóż? cofasz się? może chcia­

łabyś się wygodniej urządzić ? co ? By mąż nie w ie­ dział — czego ci żal, czego ? Czy nie kochałaś mnie ? nie kochasz mnie? Ha, ha, ha! — może się chcesz uniewinnić sama przed sobą ? Cała wina na mnie spada. T y nie masz winy! Ja cię uwiodłem, zmusiłem, duszę twoją zgwałciłem — ja sam tylko, ja sam jestem winien, cały świat udzieli ci kompletnej ab so lu cy i. . .

(53)

IR E N A . Nienawidzę cię teraz! Straszny jesteś, pastwisz się nademną! Boże, co się stało, co się s ta ło ... R U S Z C Z Y C (zryw a się nagle gro źn y; do Przesław skiego).

1 cóż teraz?

P R Z E S Ł A W S K I. Sam nie wiem, co mam robić - - nie poj­ muję, z jakiej racyi pan ma prawo mnie się p y t a ć ... R U S Z C Z Y C (straszny). Bo, b o ...

P R Z E S Ł A W S K I. Co bo?

R U S Z C Z Y C . Bo jestem sumieniem — złem sumieniem tego domu, bo jestem jego zniszczeniem — (coraz

straszniejszy) bom ojca jego kochał — bo ojciec jego (uryw a nagle) bo matka jego (znowu uryw a) bom G u ­

stawa wypieścił, bom go strzegł ja k źrenicy w oku — och Boże, litościwy B o ż e ...

Irena i Prze sła w sk i patrzą przerażeni na niego.

R U S Z C Z Y C (w pół obłąkany). Mści się, mści się! i na mnie i na synu się p o m ściło ... ha, ha, ha! na nic wszelka ekspiacya — na nic szpital, na nic instytir- cye filantropijne — tern się nie odkupi tego grze­ c h u ... Pani Ireno, to straszny g rz e c h ... A pan, pan, ha, h a !... wy indywidualiści, dla was to zabawką, zniszczyć życie człowiekowi, zabić go, z a b ić ... Zabi­ liście głupiemi teoryami sumienie, by zaspokoić wasze zbrodnicze żądze, poczęliście głosić, że miłość nie zna żadnych praw, ani obowiązków, że miłość wszystko uniew in n ia... To kłamstwo. T ak a miłość jest zbrodnią

(54)

i mści się i na was się pomści. Ja k szatan wszedłeś pan w ten dom i uwiodłeś d u sz ę ...

P R Z E S Ł A W S K I. D osyć tego! Śm ieszny pan jesteś z tą rolą sumienia i przeznaczenia... trzeba było iść wczo­ raj do Gustawa, powiedzieć mu w sz y stk o ... (szyder­

czo). Możeby jeszcze był c z a s...

R U SZ C Z Y C . Zapóźno, zapóźno — zdawało mi się — co mi się zdawało ? — Że pan się nie odważy — że pan nie zbeszcześci domu przyjaciela — że p a n ... P R Z E S Ł A W S K I. Mój drogi panię — dajże pan już raz

spokój temu wszystkiemu. T o się już nie odstanie, a zresztą sam odpowiadam za to, co zrobiłem ...

Patrzą chw ilę nienawistnie na siebie.

R U S Z C Z Y C (groźnie). I cóż teraz?

P R Z E S Ł A W S K I. Sam powiem wszystko G u staw o w i... Irena mnie kocha. Do niego co najwięcej przywią­ zana, ale go nie k o c h a ... Mnie kochała od dziecka — ja przyszedłem po to, by zabrać, co mi się należy — nic w ię c e j...

IR E N A . Och Boże, Boże, B o ż e ... zabijcie mnie, ale nie mówcie mu nic — to go zabije, z a b ije ...

P R Z E S Ł A W S K I. A ze mną, co się stanie?

• IR E N A . T y ś taki silny, taki mocny, kocham cię, ale zo­ stanę przy J'n im ...

P R Z E S Ł A W S K I. Zapadła k la m k a ...

R U SZ C Z Y C . Z a p a d ła ... (zrozpaczony). Zabiją mi go,

(55)

biją! On za słaby, za zbolały, by to p rz e ż y ć ... (opada

i zryw a sie znowu) straszne, że taki człowiek ja k pan

mści jego g rz e c h y ... i ten dom skalało cudzołóztwo — a myślałem, że to święty dom — że rozpacz, krw aw a rozpacz i cierpienie już go uświęciło (wychodzi).

nie prawie nie widać, tylko p R Z E S Ł A W S K L T ak, t o W S Z y

-taki silny, ja będę cię umiał bronić — patrz, weź moje ręce, jakie one ciepłe, jak one cię kochają w tych rękach będzie sercu twemu tak dobrze Inka, In k a !...

IR E N A . Zygmunt, tyś był zawsze dobry dla m n ie... Z y­ gmunt, obronisz mnie ? Przytulisz mnie tak mocno, że o wszystkiem zapomnę?

P R Z E S Ł A W S K I. Pieścić będę, całować, na rękach nosić... IR E N A . I o wszystkiem każesz mi zapomnieć?

P R Z E S Ł A W S K I. O wszystkiem. IR E N A . O nim ?

P R Z E S Ł A W S K I. I o nim!

IR E N A . A ch o nim! — o nim! On mnie tak kocha — słyszałeś ? — mówił, że mnie do W łoch powiezie mówił, żem blada, mówił, że nie mam chodzić po

SCEN A SZÓSTA.

Całkiem sie już ściemniło — zmrok taki, źe postaci na

sce-IR E N A (chodzi szybko po pokoju,

załam uje rece). Straszne, stra­

szne, straszn e... czarne, przesuwające się syl­

wetki. stko straszne — ale Inka, spoj­

rzyj na mnie, ja taki mocny,

Cytaty

Powiązane dokumenty

Stopień kompresji obrazu SK definiujemy jako stosunek obszaru pamięci zajmowanego przez kod pierwotny obrazu (reprezentację rastrową lub wektorową) KP do obszaru

Starsze wojsko, no cóż, akurat jak ja poszedłem, to już miejsce było po starszych, a tylko tam ci kaprale tacy, co to tam na początek szkolą, to jeszcze byli.. Kapral to był taki,

„Ateneum” było trybuną młodych (drukowało między innymi Miłosza, Jastruna i Piętaka), ale było też pismem autorskim, na którym bardzo wyraźny ślad odciskała

Nie widać na podwórku betoniarki, cement miesza się łopatami, często brakuje nawet podręcznych narzędzi, bo zasadniczo pracownicy powinni posiadać własne i często zdarza się

Wprawdzie Rise of the Argonauts mocno zakorzenia się w gatunku fantasy, stara się jednak to za- maskować.. Zarówno towarzyszące grze parateksty (instrukcja, informacje z

- jeśli podczas minionego tygodnia udało Ci się zbudować własny instrument, spróbuj zachęcić kogoś z rodziny do wspólnego muzykowania. Pobawcie się muzyką, wyczarujcie

i chcę się podzielić swoją pracą, proszę o wykonanie zdjęcia i przesłanie na adres mailowy – jerzysowa.jr@gmail.com a być może znajdą się na facebook'owej stronie szkoły

o zakładach opieki zdrowotnej przewiduje jeszcze jedną formę (poza dyżurem medycznym) wykonywania obowiąz- ków zawodowych lekarzy poza normalnym czasem pracy. 32k ustawy, lekarz