• Nie Znaleziono Wyników

Emilia Galotti : tragedya w pięciu aktach

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Emilia Galotti : tragedya w pięciu aktach"

Copied!
76
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)
(6)

BIBLIOTEKA

N A J C E L N I E J S Z Y C H Ü T W 0 R Ú W

LITERATURY EUROPEJSKIEJ.

L i t e r a t u r a N i e m i e c k a.

W A R S Z A W A .

N A K Ł A D I D R U K S. L E W E N T A L A ,

( P o d k ieru n k iem JRcdakcyi „ K ło s ó w ” .)

(7)

G . E . L e s s i n g.

EMILIA GALOTTL

TRAGEDYA W PIĘCIU AKTACH.

P B Z B Ł O Z Y Ł

Tłómacz „Wallensteiiiau.

W A R S Z AWA.

N A K Ł A D I D R U K S. L E W E N T A L A . Nowy Świat, N r. 39.

(8)

$03B0.iieH0 IíeH3ypoio. B a p n ia B a , 18 H o ü ó p íi 1877 rop,a. § * © £ %

%

* '£ /

v i ? 5 ^ 4 ^ y d a n o ¿ dubJafów

Ä

Uzûw, w L&ûj$

http://dlibra.ujk.edu.pl

(9)
(10)
(11)

O S O B Y

E m ilia Galotti.

Odoardo Galotti, jej ojciec. K laudya, jego żona.

H ektor Gonzaga, książę Gwastalli. M arinelli, szambelan księcia. Camillo Rota, jeden z radców. Conti, malarz.

Hrabia Appiani. Hrabina Orsina. Angelo.

Battista, służący księcia. Pirro, służący Galottich. Sługi księcia.

A K T I,

S C E N A I.

k s ią ż j j sam, późnićj s ł u ż ą c y.

Książę {przy biurku, przeglądając papiery i korespondencye). S k a r­ gi, nic tylko skargi! Prośby, nic tylko prośby!... Smutne zajęcie, a zazdroszczą nam jed n ak!... Zap ew n e; gdybyśm y w szystkim dopomódz mogli, wówczas godnibyśmy byli zazdrości... {Otwiera je-

dnę z próśb i spogląda na podpis.) E m ilia?... ja k a ś E m ilia!... A le Em ilia Brunesclii... nie G alotti. N ie E m ilia G alotti!... Czego chce ta Em ilia Bruneschi?... {Czyta.) "Wiele żąda, bardzo wiele... A le n azyw a się Em ilia... otrzyma. {Podpisuje i dzwoni, wchodzi służący.) N ie ma jeszcze żadnego z radców w sali wchodowej ?...

S łu żą c y . N ie ma.

K sią żę . Z b y t wcześnie pracę dzienną zacząłem ... T a k i piękny poranek... muszę się przejechać. M argrabia M arinelli będzie mi tow arzyszył. P osłać po niego. {Służący wychodzi.) N ie mogę dłu­ żej pracować... B yłem , zdawało mi się, tak spokojny, ta k spokojny...

(12)

trzeba, żeby ja k a ś biedna Brunesclii n azyw ała się Em ilia... przepadł mój spokój!

S łu ż ą c y (wchodzi). P o margrabiego posłano. Oto je st list od hrabiny Orsina.

K sią żę. O rsina?... połóż go tam.

S łu żący . P osłaniec jej czeka.

K sią żę . Odpowiedź odeślę, jeśli będzie potrzebna. Grdzie ona je s t te ra z? w mieście czy w swojej w illi?...

S łu ż ą c y . W czoraj przyjechała do miasta.

K sią żę . Tern gorzej... lepiej, chciałem powiedzieć. Tern bardziej

posłaniec niepotrzebuje czekać. (Służący wychodzi.) M oja droga

hrabina. (Z goryczą biorąc list w rękę.) T a k jakbym to ju ż czytał...

(Rzucapismo.) A h ! tak, zdawało mi się, żem ją kochał! cóż to się człow iekow i nie z d a je ! B y ć może nawet, że ją rzeczyw iście kocha­ łem, ale... to przeszłość!

S łu ż ą c y (wchodzi znowu). M alarz Conti prosi o łaskaw e posłu­ chanie...

K siążę. Conti? bardzo dobrze... niech przyjdzie... N ada inny bieg moim myślom. ( Wstaje. Wchodzi Conti.)

8 G. E. LESSING.

S C E N A I I . CONTI, KSIĄŻĘ.

K sią żę. D zień dobry, Conti. J a k sie m asz?... Co porabia sztu­ ka?...

Conti. Sztuka, mości książę, poszukuje chleba.

K sią żę . O h ! o to się troszczyć nie powinna,., w niewielkiem mojem państwie z pewnością nie... A le artysta musi także pracować.

Conti. P raco w ać? To jego rozkosz. A le konieczność praco­ wania zb yt w iele może mu odjąć prawa do imienia artysty.

K sią żę . N ie mówiłem o zb yt w ielkiej, ale o pilnej pracy. N ie przyszedłeś z próżnemi rękami, Conti ?

Conti. Przynoszę portret, który u mnie zamówić raczyłeś, do­ stojny panie. Przynoszę tak że drugi, który nie b ył zamówiony, ale ponieważ w art je st widzenia...

K sią ż ę . C z y jż e to ? ... N ie mogę sobie przypomnieć...

Conti. H rabiny Orsina.

K sią żę . P raw d a!... Obstalunek ju ż dosyć d a w n y !

Conti. N asze piękne panie nie codzień malować można. H rabi­ na od trzech m iesięcy zaledwie raz zdecydow ała się pozować.

(13)

K sią żę. Gdzież są te portrety ?

Conti. W sali w chodowój; przyniosę je. ( Wychodzi.)

S C E N A I I I .

k s i ą ż ę (sam).

Jej portret!... dobrze!... Jej portret, to przecież nie ona sama... A może w portrecie znajdę to, czego w oryginale już nie widzę... N ie chcę jednakże tego znaleźć... N atrętn y m alarz... Sądzę doprawdy, że ona go przekupiła... A gdyby w reszcie! G dyby inny obraz, inne- mi farbami, na innem tle namalowany, chciał jej ustąpić miejsca w mojem sercu; doprawdy, sądzę, że byłbym z tego zadowolony... G d y ją kochałem, byłem zawsze ta k lekki, ta k wesół, tak swobo­ dny... a teraz to w szystko zniknęło... A le n ie ! n ie! nie! C zy mi z tern ciężej, czy lżej, wolę stan mój dzisiejszy! ( Wchodzi Conti z obrazami, 2 których jeden odwrócony opiera o krzesło.)

S C E N A I V .

KSIĄŻĘ, CONTI.

Conti (pokazując drugi obraz). N iech w asza książęca mość raczy zw ażać na granice naszej sztuki. To co je st najpowabniejszego w piękności, leży w znacznej części po za jej zakresem. Proszę sta­ nąć z tej strony.

K sią żę (popatrzywszy chwilę). Doskonale, Conti, znakom icie! R zecz w arta twojej sztuki, twojego pędzla. A leś pochlebił, nieskoń-

czenieś pochlebił!...

Conti. N ie zdawało mi się, żeby oryginał b ył tego zdania. R ze ­ czyw iście je st to pochlebionem tylko o tyle, o ile sztuka pochlebiać musi. Sztuka musi tw orzyć obraz taki, ja k i b ył w planie piastycznśj natury, jeżeli ta k w yrazić się wolno... bez tej ujmy, ja k ą jej planowi w yrządził opór materyi, i bez uszkodzeń, któremi go czas dotknął.

K sią żę . Tern w iększą je st zasługa myślącego artysty... M ówisz w szakże, że oryginał mimo to sądził...

Conti. W ybacz, mości książę. O ryginał je st osobą, dla której winienem być z uszanowaniem. N ie chciałem o niej powiedzieć nic niekorzystnego.

K siążę. A le ż mów, ile ci się podoba!... Cóż w ięc powiedział ory­ ginał?...

(14)

10 G. E. LESSING.

Conti, Jestem zadowolona, powiedziała hrabina, jeżeli nie jestem brzydszą.

K sią żę. B rzyd szą?... O tak, to ona, to rzeczyw isty oryginał tego p ortretu!

Conti. A z ja k ą miną to pow iedziała!... z miną, której na tym portrecie nie zostało ani śladu, ani cie n ia !...

K sią żę . O tern myślałem, i właśnie w tern znajduję niezmierne pochlebstwo. O ! znam ja dobrze tę dumną, szyderczą minę, która- by naw et tw arz gracyi zeszpecić m o gła ! N ie przeczę, że piękne usta w żartobliwym uśmiechu piękniejszemi nieraz się zdają. A le uśmiechu tego musi być tylko trochę, ściągnięcie w arg nie powinno się stawać grymasem, ja k u hrabiny. I uśmiech ten winien być złagodzony wyrazem oczu, oczu, jakich hrabina nie ma. N aw et w tym portrecie ich nie ma.

Conti. D ostojny panie, bardzo mi przykro...

K sią żę . Czem u?... W szystko, cokolwiek sztuka zrobić może pię­ knego z wielkich, wyłupiastych, w ytrzeszczonych, szklannych ja k u M eduzy oczu, w szystko to, Conti, sumiennie zrobiłeś... P ow ied zia­ łem : sumiennie?... No, mniej sumienności byłoby może w iększą sumiennością. B o powiedz sam, Conti, czy z tego obrazu można po­ znać charakter osoby? A przecież powinien być widocźny. Dumę zmieniłeś w godność, szyderstwo w uśmiech, skłonność do obłędnego m arzyeielstwa w łagodną melancholię.

Conti (z pewną urazą). A h ! mości książę... my malarze liczym y na to, że kochanek gotow y obraz przyjmie z tym samym zapałem, z jakim go zamawiał. M alujem y oczyma miłości, i oczy miłości są­ dzić nas też powinny.

K sią żę. To trudno, Conti... czemużeś nie przyszedł z tern przed m iesiącem ?.. P ostaw to na boku... Cóż przedstawia to drugie płótno?...

Conti (przynosząc drugi obraz, ale nie odwracając go jeszcze). T a k ­ że portret kobiecy.

K sią żę. To chciałbym... lepiej nie widzieć go w cale... Bo ideało­ wi, który je st tutaj (wskazuje na czoło], albo raczej tutaj (wskazuje na

serce), nie odpowie z pewnością. Pragnąłbym , Conti, podziwiać tw oją sztukę w innych przedmiotach.

Conti. Je st godniejsza podziwu sztuka, ale przedmiotu, któryby bardziej podziwienia b ył godnym, nie ma z pewnością.

K sią żę , W takim razie, zakładam się, Conti, że to je st w ład ­ czyni serca artysty. {Conti odwraca obraz.) Co ja widzę, Conti? Tw oje dzieło, czy utwór mojej wyobraźni?... Em ilia G alotti?...

Conti. Jakto, mości książę? W ięc książę znasz tego an io ła ?

K sią żę {starając się panować nad sobą, ale nie spuszczając oka

(15)

zu). Trochę!... tyle, że ją mogłem w tern poznać! K ilk a tygodni temu widziałem ją i jej m atkę na jednem zebraniu wieczornem. N a ­ stępnie u kazyw ała mi się tylko w miejscach świętych, gdzie zbliżać się nie wypadało. Znam także jej ojca. N ie je st on moim przyja­ cielem. On to najw iększy staw iał opór moim pretensyom do Sabio- netty. S tary wojak, dumny i surowy, ale zresztą uczciw y i z a c n y !

Conti. O jciec! A le tu mamy jego córkę...

K sią żę . N a B o ga! ja k b y ze zw ierciadła w yję ta ! {Z oczyma cią­

gle w obraz wlepionemi.) O, wiesz o tern dobrze, Conti, że najlepiej się mistrza chwali, kiedy się patrząc na jego dzieło o pochwałach zapomina.

Conti. A jednak ja w tern dziele jestem jeszcze bardzo niezado­ wolony sam z siebie. I znów jestem bardzo zadowolony z tego, żem sam z siebie nie kontent... H a ! czemu my nie możemy malować bez­ pośrednio oczym a!... W długiej drodze od oka przez rękę do pędzla, ileż to przepada bez śladu!... A le , ja k powiedziałem, ponieważ wiem, co tu przepadło, ja k przepadło i dlaczego przepaść musiało, jestem z tego dumny, a naw et dumniejszy, niż z tego, czemu zaginąć nie da­ łem. W tamtem bowiem mam dowód, że ja sam jestem wielkim ma­ larzem, tylko moja ręka nie zawsze. C zy nie sądzisz, mości książę, że R afael byłby największym geniuszem malarskim, choćby "się b y ł przypadkiem bez rą k urodził ? C zy w ierzysz w to, książę ?

K sią żę (dopiero teraz odwracając oczy od obrazu). Co mówisz, Con­ ti? ... o co pytasz?...

Conti. O h! -nic! nic!... gadałem t y lk o !... D usza księcia, ja k uważam, była cała w oczach. Lubię ta k ą duszę i takie oczy.

K sią żę (z wymuszoną obojętnością). A zatem, Conti, rzeczyw iście zaliczasz Emilię G alotti do najpierwszycli piękności naszego m iasta?

Conti. Zaliczam ?... zaliczam do najpiękniejszych? i to do naj­ piękniejszych w naszem mieście?... Żartow ać raczysz ze mnie, mości książę, lub też przez cały^ ten czas w idziałeś książę tylko tyle, ileś słyszał.

K siążę. K ochan y Conti... (zwraca znowu oczy na obraz)K tó ż z nas może ufać swym oczom ? W łaściw ie tylko malarz może w ydaw ać zdanie o piękności.

Conti. A wrażenie każdego miałoby czekać na sąd m alarza?... Do klasztoru niech idzie, kto od nas chce się uczyć dopiero, co jest pięknem! Jako malarz to tylko mogę księciu powiedzieć, że jednem z najszczęśliwszych wydarzeń mego życia jest to, że Em ilia G alotti siedziała mi do portretu. T a głow a, te lica, to czoło, te oczy, ten nos, te lista, ten podbródek, ta szyja, ta pierś, ten wzrost, ta cała budo­ wa, będą od tego czasu jedynem mojem studyum piękności kobiecej.

(16)

12 G. E. LESSING.

Płótno, do którego siedziała, otrzym ał nieobecny jej ojciec. T a zaś kopia...

K sią żę (zwraca się szybko do niego). Co C onti? w szakże jeszcze nie zamówiona?...

Conti. J e st dla księcia, jeżeli książę znajdziesz w niej upodo­ banie.

K sią żę . U podobanie! (Z uśmiechem.) Cóż mogę lepszego zro­ bić, Conti, z tern twojem studyum piękności kobiecej, ja k uczynić je przedmiotem moich studyów ?... Tamten portret zabierz z sobą, by do niego ram y zamówić...

Conti. D o b rz e !

K sią żę . T a k piękne i tak bogate, ja k tylko snycerz będzie umiał zrobić... B ędzie umieszczonym w galeryi... A le ten — pozostanie tutaj. Z takiem studyum nie robi się w ielkich ceremonij, nie w ie­ sza się go nawet, ale chętnie bierze się je do ręki... D ziękuję ci, Conti,"dziękuję ci bardzo... I ja k powiedziałem, w mojem państwie sztuka nie potrzebuje troszczyć się o chleb, dopóki mnie go nie za­ braknie. Poślij, Conti, do mojego skarbnika, i k aż sobie za swojem pokwitowaniem za oba portrety zapłacić... ile chcesz. T yle, ile chcesz, C o n ti!

Conti. Obawiam się, mości książę, czy tój hojności co innego, a nie sztuka nie jest przedmiotem.

K sią żę . O zazdrośni artyści!... A le ż nie!... S łyszysz, C onti? ile

chcesz! ( Conti wychodzi.)

S C E N A Y .

k s i ą ż ę (sam).

He ch ce ! (Bo obrazu.) Z a jak ąk o lw iek cenę, będę cię miał zawsze jeszcze zbyt tanio... A ! piękne dzieło s z tu k i! czy to prawda, że jesteś mojem?... Gdybym i ciebie mógł posiadać także, piękne dzieło n a tu ry !... Ile chcesz za to, poczciwa m atko?... He chcesz, stary m ruku?... Zażądaj ty lk o ! zażądajcie!... Najchętniej kupiłbym ciebie, czarodziejko, od ciebie sam ej!... To oko pełne uroku i skro­ mności!... T e usta!... a gdy się otw orzą! gdy się uśmiechną!... T e usta!... K to ś nadchodzi... Jeszcze jestem o ciebie zbyt zazdrosny. ( Odwraca portret do ściany.) To zapewne M arinelli. Pocóżem k a za ł posyłać po n ieg o ! Jakiżbym miał piękny ran ek!... {Wchodzi Mari­

nelli.)

(17)

E M ILIA GALOTTI. 13

S C E N A V I . M AR INELLI, KSIĄŻĘ.

M arinelli. R acz mi w ybaczyć, dostojny panie. N ie spodziewa­ łem się ta k wczesnego rozkazu.

K siążę. P rzyszła mi ochota przejechać się. Poranek b ył tak piękny... A le czas odpowiedni ju ż wkrótce przeminie, a chęć mnie odeszła. (Po krótkićm milczeniu.) Cóż tam nowego, M arinelli?...

M arinelli. N ic ważnego, o ile mi wiadomo... H rabina Orsina wczoraj przyjechała do miasta.

K sią żę. L e ży tam już jej dzień dobry... (Wskazuje na list i) lub może co innego... N ie jestem tego w cale ciekawy... C zy mówiłeś z nią?...

M arinelli. C zyż nie jestem jej powiernikiem, niestety?... Jeżeli jed n ak zdarzy mi się raz jeszcze posiadać zaufanie jakiej damy, ko­

chającej szczerze w aszą książęcą mość, to...

K sią żę . N ie zarzekaj się niczego, M arin elli!

M arinelli. C zy ta k ? D oprawdy, książę? M ogłożby przyjść do tego ? O ! w takim razie hrabina może m iała słuszność...

K sią żę. W żadnym razie nie m iała!... B lizk ie moje zaślubiny

z księżniczką M assa w ym agają koniecznie, abym przedewszystkiem zerw ał w szelkie podobne stosunki.

M arinelli. G dyby szło tylk o o to, to zaprawdę Orsina musiałaby się ta k samo pogodzić ze swoim losem, ja k w asza książęca mość ze swoim.

K sią żę . A mój je st niezawodnie przykrzejszy, niż jej. Serce moje pada ofiarą nędznego interesu państwa. Ona swojemu musi w pra­ w dzie nakazać milczenie, ale nie je st zmuszoną oddawać go wbrew swojej woli.

M arinelli. N akazać milczenie?... H rabina pyta, dlaczego naka­ zyw ać milczenie, jeżeli idzie tutaj tylko o żonę, którą księciu daje nie miłość, lecz polityka ? Obok takiej małżonki, kochanka zawsze je st pewną swego miejsca. N ie obawia się też o to, byś ją książę poświęcił takiej żonie, tylko...

K sią żę . Nowej kochance?... C ó ż z t ą d ? C zybyś mi to poczytał za zbrodnię, M arinelli ?

M arinelli. J a ?... O ! nie bierz mnie, książę, za jedno z szaloną,

której słow a powtarzam ze współczucia. Bo wczoraj doprawdy

szczególnie mnie rozrzewniła. M iała zamiar nie mówić w cale o sobie z w aszą książęcą mością. C hciała się okazać zupełnie spokojną i zimną. A le w najobojętniejszej rozmowie w yry w a ły się jej raz po raz rozmaite zw roty i alluzye, które udręczenie jej serca zdradzały.

(18)

14 G. E. LESSING.

Z wesołą miną mówiła najmelanclioliczniejsze rzeczy, a najśmie­ szniejsze facecye z pełnym powagi w yrazem tw arzy. Z aczęła szu­ kać pociechy w książkach, i obawiam się, żeby one nie zadały jej ostatniego ciosu.

K siążę. T ak, ja k zad ały pierw szy biednemu jej rozumowi... Spo­ dziewam się jednak, M arinelli, że nie będziesz mnie usiłował do niej powrócić za pomocą tego, co mnie głównie od niej odstręczyło. J e ­ żeli w ary uje z miłości, to byłaby prędzej lub później i bez miłości zw aryow ała... No, dosyć ju ż o niej... Mówmy o czem innem ! C zy nic się nie dzieje w m ieście?

M arinelli. T a k prawie ja k b y nic... B o to, że zw iązek małżeński hrabiego Appianiego ma być dzisiaj zaw arty, znaczy niewiele w ięcej, niż nic.

K sią żę . H rabiego Appianiego? z kimże to?... N ie wiedziałem nawet, że b ył zaręczony.

M arinelli. R zecz tę trzymano w wielkiej tajem nicy. I niebar- dzo też było o czem gadać... Roześmiejesz się, mości książę, ale to tak byw a zapaleńcom! M iłość płata im zw ykle najgorsze figle. D ziew czyn a bez majątku i bez znaczenia umiała go oplątać w swoje sieci, trochę pięknością, a jeszcze więcej paradą cnoty, uczucia, do­ wcipu i nie wiem czego tam jeszcze.

K sią żę . K to się bezwzględnie zdaje na wrażenie, ja k ie na nim czyni niewinność i piękność, temu, mojem zdaniem, należałoby prę­ dzej zazdrościć, niż wyśm iewać się z niego... I jak że się zowie ta szczęśliw a?... G d yż bądź co bądź, Appiani jest... wiem o tern, że go nie cierpisz, M arinelli, podobnież ja k i on ciebie... bądź co bądź, Appiani je st bardzo godnym młodzieńcem, pięknym mężczyzną, bo­

gatym i honorowym człowiekiem. Bardzobym pragnął zobowiązać

go sobie. Pom yślę o tern jeszcze.

M arinelli. Jeżeli nie będzie zapóźno... B o o ile słyszałem, nie je st jego zamiarem szukać szczęścia na dworze... Zam yśla się udać z w ładczynią swego serca do swoich majętności w Piemoncie... bę­ dzie tam polował na dzikie kozy i obłaskaw iał bobaki... I cóż mógł­ by lepszego robić? Tutaj, skutkiem niestosownego związku, ja k i zawiera, już dla niego w szystko skończone. N ajpierwsze domy będą przed nim zamknięte.

K sią żę. D aj mi pokój z twemi najpierwszemi domami, w których sztyw na etykieta, przymus, nuda, a nieraz i niedostatek panuje... A le powiedzże mi nareszcie, któż je st ta, dla której Appiani naraża się na ta k w ielką ofiarę?

M arinelli. Je st to niejaka Em ilia G alotti...

K sią żę. Co, M arinelli? N iejaka...

M arinelli. Em ilia Galotti.

(19)

K sią żę. Em ilia G alotti?... N igd y!

M arinelli. Niezawodnie, dostojny panie.

K sią żę . N ie, powiadani, nie, to nie może być... M ylisz się co do imienia... Ród G alottich je st liczny... Jak aś G alotti, może, ale nie Em ilia G alotti, nie E m ilia !

M arinelli. Emilia... Em ilia G alotti!

K sią żę. A w ięc je st jeszcze jedna tegoż imienia i nazwiska... Pow iedziałeś przytem : niejaka Em ilia G alotti... niejaka... O praw ­ dziwej tylko głupiec mógłby się ta k w yrazić.

M arinelli. W asza książęca mość unosisz się., czy książę zna tę Em ilię ?

Książę. Do mnie należy pytać się, M arinelli, nie do ciebie... Em ilia G alotti?... Córka pułkownika G alotti z pod Sabionetty?

M arinelli. T a sama.

K siążę. K tó ra tu z m atką m ieszka w G w astalli ?

M arinelli. T a sama.

K sią żę. N iedaleko kościoła W szystkich Św iętych?...

M arinelli. T a sama.

K sią ż ę . Jednem słowem... {Porywa portret i daje go do rąk Mari-

nellemu.) No, czy ta ? T a Em ilia G a lo tti? Pow iedz tw oje prze­ klęte „ta sama” i wbij mi sztylet w serce.

Ł M arinelli. T a sama.

K siążę. K a cie !... ta ?... ta Em ilia G alotti będzie dzisiaj...

M arinelli. H rabiną A ppiani!... {Książę wyrywa mu z ręki obraz i odrzuca go na stronę.) W esele odbędzie się cicho w wiejskiej posia­ dłości pod Sabionettą. Około południa pojedzie tam matka, córka, hrabia i zapewne jeszcze kilku przyjaciół...

Książę {padając z rozpaczą na krzesło). A w ięc jestem zgubiony!... Pocóż mam żyć?...

M arinelli. Co ci jest, dostojny panie?

K sią żę {zrywając się). Zdrajco!... co mi jest?... Oto kocham ją , ubóstwiam ją . M ogliście o tern w ied zieć! mogliście o tern wiedzieć oddawna w y wTszyscy, którym się zdawało, że na w ieki pozostanę w niegodnych pętach tej w aryatki O rsiny!... A le żeś ty, M arinelli, ty, któryś mnie tyle razy zapewniał o swojej najgorętszej przyjaźni!... O ! kto je st księciem, nie ma przyjaciela! nie może mieć przyjacie­ la!... że ty , ty, ta k zdradliwie, tak podstępnie ukryw ałeś przedemną aż do tej chwili niebezpieczeństwo, które zagrażało mojej miłości... j e ż e l i j a c i t o kiedykolw iek przebaczę, to żaden z grzechów moich hiech mi nie będzie odpuszczony!,..

M arinelli. N ie potrafiłbym znaleźć w yrazów, mości książę... g d y­ byś mi naw et do słowa przyjść pozwolił... na w yrażenie mego zdzi­ wienia... K sią żę kochasz Emilię G alotti?... A w ięc przysięga za

(20)

16 G, E. LESSING.

przysięgę. Jeżeli choć cokolwiek wiedziałem o tej miłości, jężelim się czegokolw iek domyślał, to niech o mnie ani aniołowie, ani Św ięci P ań scy nie w iedzą!... T a k samo mógłbym przy siądź o hrabinie Orsi- na. Podejrzenia jej zw racały się w zupełnie inną stronę.

Książę. A w ięc przebacz mi, M arinelli (rzuca mu się w objęcia), i żałuj m n ie!

M arinelli. Otóż, mości książę, możesz teraz poznać skutki swo­ jej skry tości! „K sią żę ta nie mają przyjaciół, nie mogą mieć przy­ ja c ió ł! ” A cóż jest tego p rzyczyn ą?... Bo ich mieć nie chcą. D ziś zaszczycają nas swem zaufaniem, zw ierzają się przed nami z n ajtaj­ niejszych swoich życzeń, otw ierają nam całą duszę, a jutro jesteśm y znów dla nich tak obcymi, ja k b y nigdy do nas nie przemówili ani słowa.

K sią żę. T ak, M arinelli, ale jak że mogłem, tobie powierzyć to, co sam przed sobą zaledwie w yzn ać śmiałem ?

M arinelli. A zatem i przed tą, która wzbudziła to uczucie, nie w yznałeś go książę?

K sią żę. P rzed n ią? W szystkie moje starania, ażeby z nią mó­ w ić powtórnie, b y ły daremne.

M arinelli. A za pierwszym razem ?

K sią żę. Mówiłem z nią... O h ! odchodzę od zm ysłów ! I cóż ci mam długo opowiadać? W idzisz, że mnie pochłaniają fale... pocóż się dopytujesz, ja k się w ich nurt dostałem ? Ratuj mnie, jeśli mo­ żesz, a potem pytaj.

M arinelli. R atow ać?... cóż w tern je st tak w ielkiego do ratow a­ n ia? To, czegoś, dostojny panie, zaniedbał w yznać Emilii G alotti, w yznasz teraz hrabinie Appiani. Tow ary, których nie można kupić z pierwszej ręki, kupuje się z drugiej... i takie tow ary z drugiej ręki są częstokroć tańsze...

K siążę. Pow ażnie, M arinelli, poważnie, bo...

M arinelli. Chociaż wprawdzie o tyleż gorsze...

K sią żę . Jesteś b ezczeln y !

M arinelli. A przytem hrabia chce ze swoim towarem wyjechać na wieś. T ak, trzeba pomyśleć o czem innem.

Książę. A o czem? Kochany, najdroższy M arinelli, myśl za mnie... Cobyś uczynił, gdybyś b ył na mojem m iejscu?

M arinelli. Przedew szystkiem drobnostkę traktow ałbym jako dro­ bnostkę... i powiedziałbym sobie, że nie powinienem być napróżno tern, czem jestem — panem!

K siążę. N ie pochlebiaj mi w ładzą, dla której tu nie widzę ża­ dnego zastosowania... M ówisz więc, że dzisiaj ? j u ż dzisiaj ?

M arinelli. Dopiero dzisiaj ma to nastąpić... A tylko na rzeczy

(21)

spełnione nie ma rady... (Po krótkim namyśle.) C zy chcesz, książę, dać mi wolność działania? C zy zaakceptujesz wszystko co zrobię?

Książę. W szystko, M arinelli, w szystko, co tylko ten cios odwró­ cić może.

M arinelli. A zatém nie traćmy czasu... L ecz nie zostawaj książę w mieście. Najlepiej będzie pojechać do zamku Dosalo. D roga do Sabionetty prowadzi tamtędy. G dyby mi się udało hrabiego oddalić na chwilę, to sądzę... A le, ale, myślę, że się w tę łapkę schwyci z pewnością. W szak książę chcesz w ysłać posła do M assa w spra­ wie swojego m ałżeństw a? Niechże hrabia będzie tym posłem, z w a­ runkiem, żeby w yjechał dziś jeszcze. C zy zgoda?

K siążę. D oskon ale!... P rzyślij go do mnie. Idź, śpiesz. N a­ tychmiast siadam do powozu. (Marinelli wychodzi.)

S C E N A V I I .

k s i ą ż ę (sam).

Z a raz! zaraz!... G dzież on je st? (Ogląda się za portretem.) N a ziemi? Oh! to było zbyt okrutnie! (podnosigo). A le patrzeć, patrzeć na ciebie teraz jeszcze nie mogę. Pocóż mam strzałę jeszcze bar­ dziej W ranie zagłębiać ? (Stawia portret na stronie.) Natęskniłem się i nawzdychałem ju ż dosyć, dłużej niż byłem powinien, ale nic nie robiłem, i w skutek téj czułej bezczynności, o włos, że w szystko nie przepadło!... A jeżeli już w szystko stracone? jeżeli M arinelli nic nie w skóra?... Dlaczegóż mam się zdać na niego sam ego? Zdaje mi się, że o téj godzinie (patrzy na zegar),tak, właśnie o téj godzinie pobożne dziewczę ma zwyczaj co rano słuchać mszy 11 Dominikanów. C o ? a gdybym tam spróbował z nią mówić?... T ylko dziś, dziś, w dniu swego wesela, musi mieć inne rzeczy na myśli, a nie mszę... Zresztą któż wié?... N ie zaszkodzi pójść. (Zebrawszy z biurka nie­ które papiery, dzwoni; wchodzi służący.) K a ż zajeżdżać !... C zy jeszcze nie ma żadnego z radców ?

S łu żący . Kam illo Rota.

K siążę. Niech tu przyjdzie. ( Służący wychodzi.) Tylko niech się nie spodziewa mnie przetrzymać. N a drugi raz będę mu dłużej służył... B y ła tu prośba jakiejś Emilii Bruneschi... (Szuka jéj.) A le poczciwa Bruneschi, gdzie twoja orędowniczka?... ( Wchodzi Kamillo

Rota z papierami w ręku.)

(22)

S C E N A V I I I . K AM ILLO ROTA, KSIĄŻĘ.

Książę. Chodź, R ota, chodź... M asz tu, co odrobiłem dzisiaj ra­ no... N ic pocieszającego! Sam zobaczysz, co w tych sprawach roz­ porządzić... W eź tylko...

K am illo Rota. Dobrze, dostojny panie.

K siążę. Jest tu jeszcze prośba jakiejś Emilii Galot... Bruneschi. Napisałem ju ż wprawdzie moje przyzwolenie... ale... idzie tu o dro­ bnostkę... K a ż jeszcze zawiesić wykonanie... albo nie zawieszać, w e­ dług twej woli.

K am illo R ota. N ie w edług mojéj, dostojny panie.

K siążę. Cóż tam jeszcze? coś do podpisania?

K am illo Rota. B y łb y do podpisania w yrok śmierci.

K siążę. Z przyjemnością!... daw aj! prędko!

K am illo R ota (waha się i wpatruje w niego). W yrok śmierci, mo­

ś c i książę.

Książę. Słyszałem dobrze... byłbym już podpisał... śpieszy mi si$

-K am illo R ota (patrząc w papiery). Otóż pokazuje się, że go nie wziąłem z sobą!... B acz w ybaczyć, dostojny panie!... Można to odło­ żyć do jutra.

Książę. I to także!... Zbierz to wszystko razem... Jutro dłużej, R ota... (Wychodzi.)

K am illo R ota (kiwając głową zbiera papiery). Z przyjemnością!... w yrok śmierci z przyjemnością?... Nie mógłbym dać mu go do pod­ pisu w téj chwili, gdyby tu szło nawet o mordercę mojego jedynego syna!... Z przyjemnością! z przyjemnością!.,. Mrozem mnie przej­ muje to szkaradne: z przyjemnością!... (Wychodzi.)

18 G. £. LESSING.

A K T II.

S a l a w d o m u G a l o t t i c h .

S C E N A I.

K L AU D Y A GALOTTI, PIRRO.

K laudya (wychodząc, do wchodzącego z drugiej strony Pirra). K tóż to przyjechał konno na podwórze?

(23)

Pirro. N asz pan, proszę pani.

K laudya. Mój mąż ? czy podobna ?

P irro. Idzie tu właśnie.

K laudya. T a k niespodzianie? (Biegnąc naprzeciw niego.) A li! najdroższy!... ( Wchodzi Odoardo.)

S C E N A II.

CIŻ SAMI, ODOARDO.

Odoardo. Dzień dobry, moja droga!... Praw da, że ci zrobiłem niespodziankę?...

K laudya. I nie mogłeś zrobić przyjem niejszej! Jeżeli to zresztą ma być tylko niespodzianka.

Odoardo. N ic innego, bądź spokojną. Szczęście, które ma nam przynieść dzień dzisiejszy, obudziło mnie w cześn ie; poranek b ył tak piękny, droga tak niedaleka, domyślałem się, że tu macie tyle zaję­ cia... P rzyszło mi na myśl, że możecie łatw o czego zapomnieć... Je- dnem słowem, przyjechałem zobaczyć i odjeżdżam zaraz z powrotem. O dzież je st E m ilia? zapewne zajęta swojćm ubraniem?

K lau dya. Z a jęta duszą swoją!... J est na mszy... „Dzisiaj bar­ dziej niż kiedykolw iek winnam błagać nieba o łaskę” , powiedziała, zostawiła w szystko, w zięła zasłonę i poszła...

Odoardo. Sam a?

K lau dya. K ilk a kroków tylko.

Odoardo. Jednego dosyć, aby zboczyć z właściwej drogi.

K lau dya. N ie gniewaj się, mój najdroższy, i pójdź dalej, wypo­ cząć chwilę i ochłodzić się czem.

Odoardo. I owszem, K laudyo... N ie powinna jednak była iść sama.

K lau dya. A ty, Pirro, pozostań w przedpokoju i odprawiaj, gd yby kto chciał nas odwiedzić. (Wychodzą.)

S C E N A I I I . PIRRO, później ANGELO.

Pirro. Tych, co tylko przez ciekawość przychodzą... Iluż ich dzisiaj nie w ypytyw ało się mnie o w szy stk o !... A le któż tam nad­ chodzi?

(24)

20 G. E. LESSING.

AllgelO (,jeszcze w połowie za sceną, w krótkim płaszczu nasuniętym na twarz i w kapeluszu na głowie). P ir r o ! P irro !

P irro. K to ś znajomy... [Angelo wchodzi i odsłania twarz.) N ie b a ! A n gelo?... To ty ?...

Angelo* J a k widzisz, ja... Chodziłem dosyć długo koło domu, aby z tobą pomówić... Słówko t y lk o !

P irro. I ty masz odwagę znowu pokazywać się na św iat? Od ostatniego morderstwa jesteś w yjęty z pod prawa... wyznaczono na­ grodę na tw oją głowę.

A ngelo. T y jednak nie zechcesz jej zarobić?

Pirro. Cóż znowu?... Proszę cię tylko, nie rób mnie nieszczę­ śliwym.

A ngelo. C zy za pomocą tego ? (Pokazuje mu sakiewkę z pieniędz­

mi.) W eź ją... je st tw o ja !

Pirro. M oja?

A ngelo. Zapomniałeś?... Niemiec, twój dawny pan...

Pirro. P s t ! milcz o tern!

A ngelo. Którego nam na drodze do P izy wprowadziłeś w za­ sadzkę. B y ł ta k dobry, że nam pozostawił kosztowny pierścień... C zy me w iesz o tern? Pierścień ten b ył zbyt drogi, żebyśmy go za­ raz bez wzbudzenia podejrzeń mogli spieniężyć. Nakoniec udało mi się to zrobić. Dostałem za niego sto pistolów. Oto jest tw oja część. M a s z !

P irro. N ie chcę nic, zabierzcie wszystko.

Angelo. M niejsza o t o !... jeżeli ci się podobało narażać swoją głow ę za darmo. ( Chce schować sakiewkę do kieszeni.)

Pirro. No, to ju ż d a j! {Bierze.) I cóż tam jeszcze ? Bo, że­ byś tylko dlatego mnie szukał...

Angelo. To ci się nie zdaje prawdopodobnem? H ultaju! cóż to ty myślisz o nas? że zdolni bylibyśmy pozbawić kogoś tego, co sobie zarobił? T ak a moda może być pomiędzy tak zwanymi uczciwym i ludźmi, ale nie u nas... B ąd ź zdrów! {Robiparę kroków do wyjścia, potem wracać) O jedne rzecz jednak muszę się ciebie spytać... S tary

G alotti przyjechał konno do miasta, Czego tu chce ?

Pirro. N ic nie chce... prosta przejażdżka. Córka jego dziś w ie­ czór w majętności, z której przybywa, ma w ziąć ślub zbrabią A ppia- nim .. Nudziło mu się czekać...

A ngelo. I odjeżdża zaraz z powrotem?

Pirro. Zaraz... zastanie cię tu nawet, jeżeli dłużej zw łóczyć bę­ dziesz z odejściem. A le przecież nie masz względem niego żadnych zamiarów? Strzeż s i ę .. jest to człowiek...

A ngelo, C zyż ja go nie znam?... czyż nie służyłem pod nim ?...

(25)

G d yb y jednak było się czem obłowić? .. K ied yż państwo młodzi w y ­ jad ą?...

Pirro. K oło południa.

A ngelo. W licznym orszaku ?

Pirro. Jednym powozem matka, córka i hrabia. Z a świadków będą przyjaciele z Sabionetty.

A ngelo. A służących ?

Pirro. T ylko dwóch, oprócz mnie, który konno pojadę naprzód.

Angelo. To dobrze... Jeszcze jedno... czyj powóz? wasz czy hrabiego ?

P irro. Hrabiego.

Angelo. Ź le ! jest przy nim jeszcze jeden m asztalerz oprócz wo­ źnicy. Jednak...

Pirro. D ziw ię się... A le cóż ty myślisz?... T e trochę klejnotów, które panna młoda będzie miała na sobie, nie opłaciłyby zachodu...

A ngelo. W ię c go opłaci sama panna młoda !

P irro. W ięc i tej zbrodni także ja mam być wspólnikiem?

A ngelo. Jedziesz naprzód... jedź tylko, jedź, a nie oglądaj s ię !

Pirro. N ig d y !

A ngelo. Co ?... zdaje mi się doprawdy, że chcesz udawać uczci­ wego... Chłopcze! spodziewam się, że mnie znasz... Jeżeli się w y ­ gadasz, jeżeli cokolwiek odbędzie się inaczej, ja k mi powiedziałeś...

Pirro. A leż, Angelo, przez B oga!...

A ngelo. Rób to, od czego wymówić się nie m ożesz! ( Wychodzi.)

Pirro. H a ! daj się djabłu złapać za jeden włosek, to już do nie­ go należysz na w ieki! J a nieszczęśliw y! ( Wchodzi Odoardo i Klan-

dya.)

S C E N A I Y . ODOARDO, K L A U D Y A , PIRRO.

Odoardo. Coś mi ona bawi za długo...

R laudya. Jeszcze chwilkę, Odoardo... P rzykro jej będzie, że cię nie widziała.

Odoardo. Muszę jeszcze rozmówić się z hrabią. N ie mogę się doczekać chwili, w której tego zacnego młodzieńca nazwę mym sy­

nem. W szystko mnie w nim zachwyca. A przedewszystkiem za­

miar, żeby żyć w zaciszu, na roli dziedzicznej.

R lau d ya. Serce mi pęka, gdy o tern pomyślę... Zupełnie zatem utracimy naszą jedyną, ukochaną córkę.

(26)

22 G. E. LESSING.

dzieli, iż jest w objęciach miłości ? N ie bierz za jedno własnego za­ dowolenia i jej szczęścia... Gotowaś wzbudzić moje dawne podejrze­ nie, że bardziej dla w rzaw y i rozryw ek światowych, bardziej dla blizkości dworu, niż z konieczności dania naszemu dziecku odpowie­ dniego wychowania, zostałaś z nią w mieście... daleko od męża i oj­ ca, który was tak serdecznie kocha.

K lau dya. Niesprawiedliwy jesteś, Odoardo! Pozwól mi jednak dzisiaj powiedzieć jedno tylko słówko w obronie tego miasta i tej blizkości dworu, którym tw oja surowa cnota tak się brzydzi. Tutaj, tylko tutaj mogła miłość połączyć tych dwoje młodych, co dla siebie byli stworzeni. Tutaj tylko hrabia mógł znaleźć Emilię i znalazł ją .

Odoardo. Przyznaję. A le , kochana K laudyo, czy to dowodzi, że masz słuszność, ponieważ rezultat je st pomyślny? To dobrze, że się z tern miejskiem wychowaniem ta k skoń czyło!... Ci, którzy dla siebie byli przeznaczeni, znaleźli s ię ; niechże się teraz usuną tam, gdzie niewinność i spokój ich w zyw a... Cóż hrabia robiłby tu taj?... M u siałb y się uginać, pochlebiać i starać się w yg ryźć M arinellego, aby w końcu zrobić karyerę, która mu je st niepotrzebną... aby w koń­ cu dostąpić zaszczytów, które dla niego nie mają znaczenia... Pirro i

P irro. Jestem, panie.

Odoardo. Idź odprowadź mego konia przed dom hrabiego. Z a ­ raz tam przyjdę i za chwilę odjadę. (Pirro wychodzi.) D laczego hrabia tutaj ma służyć, kiedy tam może rozkazyw ać? Przytem po­ myśl, K laudyo, że żeniąc się z naszą córką, hrabia zupełnie zryw a z księciem. K sią żę mnie nienawidzi...

K lau dya. M oże mniej, niż się tego obawiasz.

Odoardo. Obawiam się? czyż ja się obawiam tego?

K lau dya. Bo mówiłam ci przecież, że książę w idział naszą córkę.

Odoardo. K siążę ? gdzież to ?

K laudya. N a ostatniem zebraniu wieczornem u kanclerza G ri- maldi, które obecnością swoją zaszczycił. O kazał się względem niej ta k łaskawym .

Odoardo. T a k łaskaw ym ?

K laudya. Rozm awiał z nią tak długo...

Odoardo. Rozm awiał z nią?...

K lau dya. Z d aw ał się jej żyw ością i dowcipem ta k zachwycony...

Odoardo. T a k zachwycony ?...

K lau dya. M ówił o jej piękności z takiemi pochwałami...

Odoardo. Z pochwałami? I ty to w szystko opowiadasz mi to­ nem zachwytu ? O K la u d y o ! K laudyo ! próżna, nierozsądna mat­ ko !...

K lau dya. J a k to ?

Odoardo. Dobrze już, dobrze! I to się dobrze skończyło... H a !

(27)

gdy pomyślę, że... To właśnie byłoby miejsce, w które najśmiertel- niej zranić mnie m ożna! Rozpustnik gdy podziwia, pożąda... K lau - dyo ! K la u d y o ! sama myśl o tern wprowadza mnie w wściekłość... Powinnaś była zaraz mnie o tern zawiadomić... Jednakże nie chciał­ bym dzisiaj powiedzieć ci czegoś nieprzyjemnego... A musiałbym

{ściskając ją za rękę), gdybym pozostał dłużej... W ię c puść mnie!... puść mnie!... Niech cię B óg ma w opiece, K la u d y o ! Przyjeżdżajcie szczęśliw ie! ( Wychodzi.)

S C E N A V .

k l a u d y a {sama).

. Co za człow iek!... O ! surowa cn ota!... jeśli to tylko zasługuje na imię cnoty... W szystko w ydaje mu się podejrzanem, wszystko karygodnem!... A ! jeżeli to się ma nazywać znajomością ludzi... to któżby pragnął ich poznawać?... Gdzież to jednak bawi Em ilia?... J e st on nieprzyjacielem ojca, a zatem... a zatem, jeżeli córka wpadła mu w oko, to już koniecznie dlatego, aby go zniew ażyć? {Emilia wbiega przestraszona i pomieszana.)

S C E N A V I . EM ILIA, K LAU D YA .

Em ilia. Szczęście moje! szczęście moje! teraz jestem bezpie­ czna!... A może on przyszedł za mną? {Odrzuca zasłonę i mówi do matki, spostrzegając ją.) C zy on tu jest, moja matko ? czy on tu je s t? N ie ma go, dzięki Niebu !

K laudya. Co ci jest, moja córko? co ci jest?

Emilia. N ic, nic...

K laudya. A tak dziko spoglądasz dokoła siebie i drżysz cała ?...

Em ilia. Czegożem ja musiała w ysłuchać! i gdzie, gdzie musia­ łam tego słu ch ać!...

K laudya. Sądziłam, że byłaś w kościele...

Em ilia. Tam w łaśnie!... Cóż dla występku znaczy ołtarz i ko­ ściół?... A h ! moja matko ! { Rzuca się w j e j objęcia.)

K laudya. Mów, moja córko! uspokój-mój przestrach! Cóż złego mogło cię spotkać w świętem miejscu?

(28)

24 G. E. LESSING,

i żarliwszą, ja k dzisiaj, i nigdy nie była bardziej roztargnioną, ja k dziś właśnie.

K landya. Jesteśmy ludźmi, Emilio. D ar modlitwy nie zawsze je st w naszej mocy. Chęć modlenia się je st w obec nieba także mo­

dlitwą.

Em ilia. A chęć grzechu je st także grzechem.

K lau d ya. Tej chęci moja Em ilia nie miała.

Em ilia. Nie, moja matko... tak nizko łaska boża upaść mi nie pozwoliła... A le w ystępek cudzy może wbrew woli naszej uczynić nas współwinnym i!

K laudya. P rzyjd ź do siebie!... Zbierz, o ile możesz, tw e myśli... Powiedz mi wyraźnie, co ci się stało ?

Em ilia. Zaledw ie uklękłam... dalej od ołtarza, niż mam zw y­ czaj... bo przyszłam zapóźno... zaledwie myśl moja zaczęła się wzno­ sić do Stwórcy... gdy tuż za mną jak aś osoba zajęła miejsce... Tuż, zaraz za mną... N ie mogłam usunąć się ani na stronę, ani naprzód, jakkolw iek zrobić to chciałam, z obawy, że cudza modlitwa w mojej przeszkadzać mi będzie... M odlitwa! tego się tylko obawiałam... W krótce jednak potem usłyszałam tuż przy mem uchu... po głębo- kiem westchnieniu... nie imię jakiego świętego... lecz imię. . nie gnie­ waj się matko... imię twej córki!... Moje imię!... O ! że grom z nieba nie przeszkodził mi słyszeć w ię c e j!... M ówił o piękności, o miłości... S k a rżył się, że ten dzień, który ma być początkiem mego szczęścia, dla niego w yrok wiecznego nieszczęścia wyrzecze. Z aklinał mnie... J a musiałam słuchać tego w szystkiego... A le nie oglądałam się, uda­ wałam jakbym nic nie słyszała... Cóż mogłam począć w ięcej? P ro ­ sić mego anioła stróża, aby mnie dotknął głuchotą, choćby nawet na zawsze. Modliłam się o to, i o nic więcej modlić się nie mogłam... Nareszcie przyszła chwila powstania... Nabożeństwo skończyło się. L ękałam się odwrócić. D rżałam na myśl zobaczenia tego, kto się dopuścił tej zbrodni. A gdym się obróciła i gdym go spostrzegła...

K laudya. K ogo, moja córko?

Em ilia. Zgadnij, matko moja, zgadnij... M yślałam, że się w zie­ mię zapadnę... Jego samego.

K lau dya. A le ż kogo ?

E m ilia. K sięcia.

K lau dya. K sięcia!... O ! niech będzie błogosławioną niecierpli­ wość twego ojca, który tutaj był i nie chciał czekać na cie b ie !

Emilia. Ojciec był tutaj ?... i nie chciał na mnie zaczekać?...

K lau dya. G-dybyś w twem pomięszaniu była to przy nim opo­ wiedziała !.

Emilia. W ięc cóż, moja m atko?... Cóżby mógł znaleźć zdrożne­ go w mojem postępowaniu?...

(29)

K laudya. Nic... również ja k w mojem. A jednak, jednak... H a ! ty nie znasz twojego ojca!,*. W gniewie swoim niewinnej ofiary w y ­ stępku nie odróżniałby od przestępcy... W zapamiętaniu jego zda­ wałoby mu się, żem ja spowodowała to, czemu ani przeszkodzić nie b y­ łam w stanie, ani czego przewidzieć nie mogłam... A le mów dalej, moje dziecię, mów d a le j!... G dyś księcia poznała... Spodziewam się, żeś dosyć panowała nad sobą, ażeby mu jednem spojrzeniem okazać całą pogardę, na ja k ą zasłużył.

Em ilia. N ie miałam dosyć siły, m atk o ! Po spojrzeniu, które mi go poznać dało, nie miałam odwagi spojrzeć na niego po raz drugi... Uciekłam...

K laudya. A książę za tobą?

Em ilia. N ie wiedziałam o tern nawet, dopiero w przedsionku uczu­ łam się pochwyconą za rękę. B y ł to o n ! Z e wstydu musiałam sta­ nąć ; gdybym się w yryw ała, byłoby to zwróciło uwagę przechodniów. B y ła to jedyna rzecz, nad którą się zastanowić byłam zdolną, lub też, którą w tej chwili sobie przypominam. On mówił, a jam mu od­ powiadała. A le co mówił i com mu odpowiadała... jeżeli mi się przypomni, to dobrze, to ci powtórzę, moja matko. Teraz z tego w szystkiego nie wiem nic. Z m ysły straciłam. Napróżno chcę sobie przypomnieć, ja k od niego odeszłam i wyszłam z przedsionka... P a ­ miętam resztę dopiero od chwili, gdy znów byłam na ulicy i słysza­ łam, że idzie za mną, że wchodzi za mną do domu i na schody...

K lau dya. Przestrach ma swoje własne zmysły, moja có rk o !... N ie zapomnę nigdy, z ja k ą miną wpadłaś tutaj. Nie, tak daleko on się nie posunął, ażeby aż szedł za tobą. B o ż e ! B o ż e ! gdyby to twój ojciec w iedział!... J a k on się rozgniewał, gdy usłyszał, że ksią­ żę niedawno nie bez upodobania patrzył na ciebie. Zresztą, bądź spokojną, moja córko! U w ażaj to, co cię spotkało, za sen. I na­ stępstw też to mieć nie będzie większych, niż sen. D ziś unikniesz stanowczo wszelkiej natarczywości.

Em ilia. Nieprawdaż jednak, moja matko, że hrabia powinien o tern w iedzieć? Jemu powinnam to opowiedzieć.

K laudya. Z a nic w św iecie! Poco ? dlaczego ? Chcesz go za­ niepokoić niczem, poprostu niczem? A gdyby nawet teraz nie oka­ zał niepokoju, wiedz o tern, moje dziecko, że trucizna, która nie działa odrazu, nie je st przez to mniej niebezpieczną. Co na kochanku nie robi żadnego wrażenia, może je zrobić na mężu. Kochankow i mo­ głoby to nawet pochlebiać, że ubiegł tak potężnego r y w a la ; ale gdy mu się to raz już udało, moje dziecko, czasem kochanek zmienia się w inną zupełnie istotę. Niech cię tw oja szczęśliwa gwiazda strzeże, żebyś tego nie doświadczyła.

(30)

26 G. E. LESSING.

jego doświadczenia i rozsądku. A le jeżeli on się od innych dowie, że książę dziś mówił zemną? C zy moje milczenie teraz lub później nie zw iększy jego niepokoju? D latego sądziłam, że lepiej nie mieć przed nim żadnej tajemnicy.

K lau dya. S łab o ść! słabość zakochanej d ziew czyn y! M e , pod żadnym pozorem, moja córko! M e mów mu nic. M e daj mu się ni­ czego domyślać.

Em ilia. Dobrze, moja matko. W ola tw oja je st moją... A h !

{Z głębókióm westchnieniem.) T eraz jestem znowu lekka zupełnie... Jakież-to zemnie śmieszne, lękliw e stworzenie !... M epraw daż, mat­ ko ? Mogłam się przecież znaleźć zupełnie inaczej i również nicbym sobie nie miała do wyrzucenia.

K lau dya. M e chciałam ci tego mówić, moja córko; pragnęłam, żeby na to sam zdrowy twój rozsądek zwrócił uwagę. W iedziałam , że on ci to rozjaśni, ja k tylko przyjdziesz do siebie. K sią żę jest grzeczny i nadskakujący kobietom. Z a mało jesteś obeznana z ję z y ­ kiem, jakiego używ a galanterya. W mowie tej grzeczność w yraża się ja k uczucie, pochlebstwo ja k przysięga, upodobanie ja k pragnie­ nie, a pragnienie ja k propozycya. M c w tym język u brzmi ta k ja k w szystko, a w szystko znaczy tyle co nic.

Em ilia. O moja m atko!... M usiałam się w ięc w ydać bardzo śmieszną przez ten mój przestrach!... Jeżeli tak, to mój drogi Appia- ni nie powinien nic o tern wiedzieć. M ógłby mnie łatw o w ziąć nie- tyle za cnotliwą, ja k za próżną... Oh! ale otóż i on nadchodzi! To jego chód! ( Wchodzi Appiani, głęboko zamyślony, ze spuszczonemi oczy­

ma i postępuje naprzód, spostrzegając Emilię dopiero, gdy przybiega do niego.)

S C E N A V I I . TEŻ SAME, APFIA N I.

A ppiani. A h ! najdroższa!... M e myślałem, że cię spotkam za­ raz w sali wchodowéj.

Em ilia. Pragnęłabym , żebyś był weselszym, panie hrabio, na­ w et tam, gdzie się nie spodziewasz mnie spotkać.., T aka uroczysta mina! taka pow aga!... C zy dzień dzisiejszy nie w art weselszego usposobienia ?

A p piani. W a rt więcej, niż całe moje życie. W róży on mi tyle szczęścia... być może jednak, że samo to szczęście czyni mnie tak poważnym, tak uroczystym ja k powiadasz, najdroższa Emilio. ( Spo­

(31)

strzegając ?natkę.) H a ! więc znajduję tutaj i panią... którą wkrótce będę mógł nazwać daleko słodszem imieniem !

K lau dya. Ono będzie dumą moją największą !... J a k a t y jesteś szczęśliwa, E m ilio ! Czemuż twój ojciec nie chciał w ziąć udziału w naszej rad ości!

A ppiani. Dopiero co zdołałem się w yrw ać z jego objęć, albo ra­ czej on z moich... Co to za człowiek, droga Emilio, ten twój ojciec! W zór prawdziwie męzkich przymiotów! J a k wysoko w jego obe­ cności nastraja się dusza m oja! Postanowienie moje, żeby zawsze być dobrym, zawsze szlachetnym, nigdy nie je st silniejszóm, ja k wów­ czas, kiedy go widzę, kiedy sobie o nim pomyślę. I czemże innem mógłbym zasłużyć na zaszczyt nazywania się jego synem? na szczęś­ cie zostania twoim, moja Emilio?

Em ilia. A jednak nie chciał na mnie za cze k a ć !

Appiani. Sądzę, że dlatego, iż widok córki w czasie tych chwi­ lowych odwiedzin zanadtoby go w zruszył i przejął.

K lau d ya. Sądził, że jesteś zajęta swojem ślubnem ubraniem i do­ w iedział się...

A p p iani. Tego, o czem z najtkliwszem uwielbieniem usłyszałem znowu od niego. Dobrześ uczyniła, moja Emilio... B ędę miał z cie­ bie żonę pobożną, choć nie dumną ze swej pobożności.

K lau dya. A le, moje dzieci, robiąc jedno, nie należy zaniedbywać dru giego! T eraz ju ż czas, trzeba się tem zająć, Emilio.

A ppiani. Czem, łaskaw a pani ?

K laudya. P rzecież nie zechcesz, panie hrabio, tak ja k je st teraz, zaprowadzić ją do ołtarza?

A ppiani. Doprawdy, dopiero teraz to spostrzegłem. K tó żb y mógł, patrząc na ciebie, Emilio, patrzeć zarazem na twój strój ?... D laczegóż nie miałaby zostać ja k je st?

Emilia. Nie, drogi hrabio, nie tak, niezupełnie tak ja k jestem. A le nie o w iele wykwintniej, nie o w iele! R az, dwa i jestem goto­ w a ! Żadnych klejnotów, nic zupełnie z ostatniego daru twojej wspaniałości rozrzu tn ej! N ic także takiego, coby tylko do tych klej­ notów było odpowiedniem! Powinnabym się gniewać na te klejno­ ty, i gniewałabym się, gdyby nie od ciebie pochodziły. Bo ju ż trzy razy śniło mi się o nich...

K laudya. , Co takiego? nie mówiłaś mi o tern...

E m ilia. Śniło mi się, żem je miała na sobie i że nagle każd y k a ­ mień zmieniał się w perłę. A perły, moja matko, znaczą łzy.

K lau dya. D ziecko jesteś!... Znaczenie to tak samo nic nie zna­ czące, ja k sen. W szakże oddawna wolałaś zawsze perły, niż drogie kamienie.

(32)

28 G. E. LESSING.

Em ilia. To prawda, moja matko, to prawda...

A p piani (w zamyśleniu, smutnie). Znaczą łz y ! znaczą ł z y !...

Em ilia. J a k to ? ciebie to zastan aw ia? ciebie?

Appiani. T a k jest, powinienbym się wstydzić... Grdy jednak w y­ obraźnia moja zwrócona raz do smutnych obrazów...

Em ilia. D laczegóż do nich się zw raca? Domyślaj się, hrabio, ja k i sobie plan ułożyłam ? Co miałam na sobie, ja k w yglądałam ,

gdy po raz pierwszy mnie zobaczyłeś? C zy pamiętasz jeszcze ?

Appiani. C zy pamiętam? W myślach moich nigdy cię inną nie widzę, i wówczas nawet widzę cię taką, kiedyś ubrana inaczej...

Emilia. A zatém suknia tegoż koloru i tegoż kroju, powiewna i swobodna...

A ppiani. D oskon ale!

Em ilia. A w ło s y ..

A p piani. W swym własnym ciemnym blasku i w kędziorach, w jak ie je ułożyła natura.

Emilia. A o róży w e włosach nie zapom inaj! D o b rze ! dobrze! Chwilę cierpliwości, a stanę przed tobą w takiém ubraniu. {Wychodzi.)

S C E N A V I I I . A P P IA N I, K L A Ü D Y A .

A ppiani {patrzy za nią przez chwilę, smutny.) P e rły znaczą łzy !...

Chw ilkę cierpliwości?... T ak, gdyby czas istniał jedynie na zewnątrz nas!... G dyby minuta na zegarze nie mogła zamienić się d ia n a s w całe l a t a !...

K lau d ya. Emilia równie szybkie, ja k trafne zrobiła spostrzeżenie. Poważniejszym jesteś, hrabio, dzisiaj, niż zw ykle. K ro k tylko jeden oddziela cię od celu tw ych życzeń... miałżebyś żałować, panie hra­ bio, że swym życzeniom taki cel założyłeś ?

Appiani. A h ! moja matko, czyż możesz podejrzewać twego sy ­ na?... To prawda jednak, że jestem dzisiaj niezw ykle pomięszany i posępny. Z w aż jednak, łaskaw a pani, że mieć tylko krok jeden do celu, a w cale jeszcze nie puścić się w drogę, to jest w istocie rze­ czy wszystko jedno. W szystko co widzę, w szystko co słyszę, w szystko o czém marzę, przekonywa mnie od wczoraj i przedwczoraj o téj prawdzie. T a myśl czepia się każdej innéj, którą się zająć po­ winienem albo pragnę... Co to je st? nie pojmuję zupełnie.

K lau dya. Przejm ujesz mnie niepokojem, panie hrabio...

Appiani. Jedno łączy się z drugiém!... Jestem zagniewany, za­ gniew any na mych przyjaciół, na siebie samego...

(33)

EM ILIA GALOTTI. 29

R lau d ya. J a k to ?

A ppiani. Moi przyjaciele wym agają bądź co bądź, żebym powie­ dział księciu chociaż słówko o mem małżeństwie, nim zostanie za­ w arte. P rzyznają mi wprawdzie, że nie jestem do tego obowiązany, ale twierdzą, że szacunek mu należny wym aga tego... I byłem tyle słaby, żem im to przyrzekł... W łaśnie teraz chciałem jeszcze jechać do niego.

R lau d ya (pomięszana). Do księcia? ( Wchodzi Pirro.) S C E N A I X .

C1Ż SAMI, PIRRO, później M AR INELLI.

Pirro. Ł askaw a pani, margrabia M arinelli znajduje się przed domem i pyta o pana hrabiego.

A ppiani. O mnie?

P irro. W łaśnie nadchodzi. ( Otwiera mu drzwi i wychodzi.)

M arinelli. Proszę o przebaczenie, łaskaw a pani. Panie hrabio, byłem u pana w domu i dowiedziałem się, że pana tutaj zastać mo­ żna. Mam pilny interes do pana. Ł ask aw a pani, jeszcze raz prze­ praszam, idzie tylko o kilka minut...

R laudya. N ie chcę przeszkadzać. (Kłania mu się i wychodzi.)

S C E N A X .

M AR INELLI, A PPIAN I.

Appiani. A zatem, panie?

M arinelli. Przychodzę od jego książęcej wysokości.

Appiani. Ja k iż je st jego rozkaz ?

M arinelli. Dumny jestem, że mnie w ybrał za posłannika tak w ielkiej łaski... I jeżeli hrabia Appiani nie upiera się koniecznie przy nieuznawaniu we mnie jednego z najbardziej w ylanych swoich przy­ jaciół...

Appiani. B ez dalszych przedmów, jeżeli łaska.

M arinelli. I owszem... K sią żę potrzebuje w ysłać zaraz pełnomo­ cnika do księcia Massa, w sprawie swego małżeństwa z księżniczką,

jego córką. D ługo był niezdecydowany, kogo zamianować swym

posłem. N areszcie, panie hrabio, wybór jego padł na pana.

A ppiani. N a mnie?

M arinelli. I to... jeżeli przyjaźni wolno być chełpliwą... nie bez mojego przyczynienia się...

(34)

Appiani. Doprawdy, jestem w ambarasie, ja k mam panu dzięko­ wać... Oddawna ju ż nie spodziewałem się, że książę zapotrzebować mnie raczy...

M arinelli. Jestem przekonany, że mu tylko brakowało godnej pana sposobności. A gdyby i ta, ja k a się nastręczyła, nie była godną takiego męża, ja k hrabia Appiani, to zaprawdę moja przyjaźń chciała być zanadto usłużną...

A ppiani. P rzyjaźń i przyjaźń co trzecie sło w o ! Z kimże ja roz­

mawiam doprawdy? O przyjaźni margrabiego M arinelli nigdy do­

tychczas nie marzyłem.

M arinelli. P rzyzn aję się do winy, panie hrabio, do nieprzebaczo- nej winy, żem chciał być pańskim przyjacielem bez pańskiego pozwo­ lenia... B ąd ź co bądź jednak, cóż to szkodzi? Ł ask a księcia i za­ szczyt, ja k i pana spotyka, pozostaną tern czem są, a nie wątpię, że pan z całą gotowością z nich skorzystasz...

A ppiani (po niejakim namyśle). W istocie.

M arinelli. A zatem jedźmy.

A ppiani. D o kąd ?

M arinelli. D o Dosalo, do księcia.., W szystko je st ju ż gotowe i musisz pan w yjechać dziś jeszcze.

A ppiani. Co pan mówisz?... dziś jeszcze?

M arinelli. Lepiej nawet natychmiast, niż za godzinę. Sprawa je st niesłychanie pilna.

A ppiani. D opraw dy?... a zatem przykro mi, że odmówić muszę przyjęcia tego zaszczytu.

M arinelli. Co ?

Appiani. N ie mogę dziś wyjechać... ani jutro... ani pojutrze na­ wet...

M arinelli. Żartujesz pan, panie hrabio.

A ppiani. Z pana?

M arinelli. Nieporównanie! A jeśli żart księcia się tyczy, to jest jeszcze zabawniejszy... N ie możesz pan w yjechać?

Appiani. N ie, panie, nie mogę. I spodziewam się, że książę sam uznać zechce moje powody.

M arinelli. B yłbym ciekaw y je usłyszeć.

A p piani. O ! to drobnostka! W idzisz pan, mam się ożenić dziś jeszcze.

M arinelli. I cóż z tego ?

A ppiani. Cóż z tego? cóż z tego? Pańskie pytanie je st przera­ żająco naiwne.

M arinelli. B y w a ły przykłady, panie hrabio, że odkładano dzień ślubu. N ie chcę wprawdzie twierdzić, żeby to zawsze było

pożąda-\

(35)

nem dla narzeczonej lub dla narzeczonego. R zecz ta zapewne ma swoje nieprzyjemności. Z d aje mi się jednak, że rozkaz pana...

A p piani. Rozkaz pana? pana? Pan, którego sobie sami w ybie­ ramy, w łaściw ie nie je st naszym panem. Pojmuję, że pan jesteś w i­ nien księciu bezwarunkowe posłuszeństwo. A le nie ja. Przybyłem na dwór jego jako ochotnik. Chciałem mieć zaszczyt służenie mu, lecz nie być jego niewolnikiem. Jestem wassalem większego pana...

M arinelli. W ięk szy, czy mniejszy, pan je st panem.

A ppiani. Spierać się o to z panem nie m yślę! Dosyć, powiedz pan księciu, co u słysza łeś: że przykro mi, iż nie mogę przyjąć jego łaski, albowiem właśnie zawieram związek, który całe moje szczęście stanowi.

M arinelli. C zy nie chciałbyś mi pan zarazem powiedzieć z kim ?

Appiani. Z Em ilią Galotti.

M arinelli. Z córką mieszkańców tego domu?

Appiani. Tego domu.

M arinelli. Hm ! h m !

Appiani. Co pan mówisz ?

M arinelli. Zdaw ałoby się, że tern mniej byłoby trudności z odło­ żeniem ceremonii aż do pańskiego powrotu.

A p p iani. Ceremonii? tylko ceremonii?

M arinelli. E h ! dobrzy rodzice nie będą tego brali tak znów na seryo.

Appiani. D obrzy rodzice?

M arinelli. A Em ilia pozostanie panu naturalnie bez zawodu...

Appiani. N aturalnie bez zawodu? Jesteś pan ze swojem natu­ ralnie... kompletnym naturalnie orangutanem.

M arinelli. C zy to do mnie mówisz, hrabio ?

Appiani. Czemużby nie ?

M arinelli. Do stu p ie k ie ł!... Rozmówimy się z so b ą!

A p piani. B a l i ! orangutan je st złośliw y, jednakże...

M arinelli. Śmierć i potępienie!... Hrabio, żądam s a ty s fa k cy i!

A p piani. To się rozumie.

M arinelli. I miałbym prawo żądać jej natychmiast, tylko że szczęśliwemu nowożeńcowi nie chcę zakłócać dnia dzisiejszego.

A p piani. J akie szlachetne serce! A le n ie ! ale nie! (Chwyta­ jąc go za rękę.) Do M assy wprawdzie nie mogę dziś dać się w ysłać, ale na przechadzkę z panem zostaje mi czasu dosyć. Chodź pan, chodź pan!...

M arinelli (wyrywa mu się). T ylk o cierpliwości, hrabio, tylko cierpliw ości! (Wychodzi.)

(36)

32 G. E. LESSING.

S C E N A X I . A P P IA N I, późnićj K L AU D Y A .

Appiani. Idź, nikczemniku!... H a ! to mi dobrze zrobiło... K re w się we mnie w zburzyła... czuję, że mi inaczej i lepiej.

K lau d ya (wchodzi spiesznie, przelękła). Mój B o że! panie lirabio ! słyszałam żyw ą sprzeczkę... T w arz pana w ogniu... Co się stało?

Appiani. Nic, łaskaw a pani, nic. Szambelan Marinelli oddał mi w ielką usługę. Oszczędził mi chodzenia do księcia.

K lau d ya. R zeczyw iście ?

Appiani. Możemy za to wcześniej wyjechać. Pójdę dać rozkazy moim ludziom i za chwilę tu wracam. Em ilia tymczasem będzie go­ towa.

K lau dya. Czy mogę być zupełnie spokojną, panie hrabio ?

Appiaui. Najzupełniej, łaskaw a pani. (Wychodzi.)

A K T Ili.

Sala wchoclowa w zamku księcia w Dosalo.

S C E N A I.

KSIĄŻĘ, M ARINELLI.

Marinelli. N adarem nie: odrzucił ofiarowany zaszczyt z najw ięk­ szą pogardą.

K siążę. I na tern się skończyło ? I w szystko pójdzie swoim po­ rządkiem ? I Emilia Gralotti zostanie dziś jego żoną?

M arinelli. W edług wszelkiego prawdopodobieństwa.

K siążę. W różyłem sobie tyle po twojej zręczności... K tó ż wie, ja k niedołężnie musiałeś się zabrać do tego. Jeżeli czasem rada głupca byw a dobrą, to jednak trzeba, żeby ją ktoś roztropniejszy wykonał. Powinienem b ył o tern pamiętać.

M arinelli. Otóż jestem pięknie w ynagrodzony!

K siążę. Z a co wynagrodzony ?

M arinelli. Z a to, że życie swoje chciałem zaryzykow ać w tej sprawie... Grdym się przekonał, że ani poważna perswazya, ani do­ wcip nie b yły w stanie go nakłonić, aby zaszczyt przeniósł nad mi­

(37)

łość, postanowiłem doprowadzić go do gniewu. Zacząłem mu pra­ w ić takie rzeczy, że się zapomniał. O braził mnie, zażądałem zadość uczynienia... zaraz, natychmiast. M yślałem sobie: albo on mnie, albo ja jego... Jeśli ja jego, to pole dla nas otw arte... J eśli on mnie... a no, gdyby nawet... w takim razie musi uciekać, a k sią żę przynaj­ mniej zyska na czasie.

Książę. T yb yś to b ył zrobił, M arinelli?

M arinelli. H a ! należałoby naprzód wiedzieć, poświęcając się dla w ielkich tego świata, ja k się zostanie wynagrodzonym.

Książę. A hrabia? Pow iadają o nim przecież, że mu nie trzeba takich rzeczy powtarzać dwa razy.

M arinelli. Z a le ży to od okoliczności zapewne... K tó żb y mu to mógł brać za złe ? Odpowiedział, że ma dziś coś ważniejszego do czynienia, niż staw ać ze mną do w alki. W yzn a czył mi termin do­ piero w tydzień po swym ślubie...

Książę. Z Em ilią G a lo tti!.. T a myśl przyprowadza mnie do wściekłości... I na tern poprzestałeś?... odszedłeś i przychodzisz chełpić się z tego, żeś chciał życie narazić, żeś się dla mnie poświę­ ca ł?

M arinelli. Cóż jednak, dostojny panie, miałem jeszcze uczynić? Książę. Jeszcze uczynić?... T ak, ja k b y już co uczynił!

M arinelli. R acz jednak powiedzieć, dostojny panie, co sam w swojej sprawie zrobiłeś? M iałeś książę sposobność mówić z nią w ko ściele; o cóż się w asza książęca mość z nią umówiłeś ?

Książę {szyderczo). Ciekawości masz dosyć!... K tó rą ja tylko zaspokoić winienem!... O ! w szystko poszło w edług życzenia. N ie potrzebujesz się fatygow ać, mój najusłużniejszy przyjacielu!... Ona z najw iększą chęcią przychyliła się do mych żądań, zdawało się na­ w et, że miała ochotę je uprzedzić. Mogłem b ył ją zabrać od razu z sobą. (Zimno i rozkazująco.) T eraz w iesz już, coś chciał wiedzieć, panie Marinelli, i możesz odejść.

M arinelli. I możesz odejść!... T ak, tak, to je st koniec p iosen ki! I tak i byłby naw et wówczas, gdybym się starał dokonać czegoś nie­ możliwego... Niemożliwego, powiedziałem?... T a k niemożliwem nie było to w istocie, ja k raczej zuchwałem. G dybyśm y mieli pannę w swej mocy, to ręczę, że ze ślubu nicby nie było.

Książę. B a ! b a ! za coby ten człow iek nie r ę c z y ł! N ie trzeba nic więcej, tylko żebym mu dał oddział mojej straży przybocznej, aby w raz z nią u krył się w zasadzce przy drodze, napadł w pięćdzie­ sięciu na powóz, porwał dziewczynę i w tryumfie mi ją przyprowa­ dził !...

M arinelli. N ieraz już porywano dziewczynę tak, że to nie w yg lą ­ dało w cale na gwałtowne porwanie.

Cytaty

Powiązane dokumenty

wa i pani Dąbrowa jednocześnie raczyliście wymówić mi dom — dowiedziawszy się o mem.. Kobiety są zbyt przenikliwe aby nie przeczuły co się dzieje w sercu,

Racz Wpan i Jejmości wystawić Góruo- głębskiego w prawdziwem świetle, czego tym większą bydź potrzebę widzę, ile iż mi się zdaje, iż względem niego,

stwa przed wojną listopadową; Lilia Weneda może być uważana za drugą część trylogji, jako obraz, odnoszący się zupełnie niewątpliwie także do wojny listopadowej, na co

Niech f (n, k) oznacza ilość tych k-elementowych podzbiorów zbioru liczb naturalnych od 1 do n, które nie zawierają dwóch kolejnych liczb

W imię cesarza jest postanowiono, Aby się Petus stawił tu wraz z żoną;!. Poślij więc po nich straże pałacowe

byłem młodszy i zdrowszy — a może Pierś wycichła, już z dawnych zaburzeń spokojna, Ja pragnąłem zakończyć życie w tym klasztorze, Dziś — znowu jakaś mara napada

zdaje się, że często nie zw racał pożądanej uw agi na budow ę rytm iczną w iersza, poprzestając na zachow aniu przyjętej przez się długości, czyli liczbie

Mość pragniesz pozbyć się jednej pani Kozel, aby zwalić sobie na kark drugą panią Kozel w osobie panny D uval, która niedługo może się stać takim samym