GARBUSKA.
POWIEŚĆ
przez
MI CHAŁA B AŁ UCK I EGO .
W A R S Z A W A .
Księgarnia M. A R C T A, Nowy-Świat 53.
^03B0JceH0 I[eH3ypoio. Bapiuaisa, 30 OKTfldpa 1891 ro^a.
a w oknach mieszkania krawca, Łatkiewi- cza, od tyłu w podwórku, świeciło się je szcze, i na białych perkalowycli firankach widać było cienie ruszających się głów i rąk. W mniejszej izbie sam pan majster szył na gwałt wraz z czeladnikiem na ju trzejsze święto Bożego Ciała garnitur lotni dla jakiegoś akademika; w drugiej zaś izbie, która była zarazem kuchnią, służąca prasowała do sztywności wykrochmalony półkoszulek i stojące „fatermerdery“ dla pana i białe spódniczki dla panieniek, któ rym matka zakręcała włosy w papiloty, że aż ryczały z bólu, a ciotka, panna jeszcze, trzymana z łaski w domu, kończyła szycie białych sukienek, w których miały wystą pić jutro na procesyi.
2
Dziewczątka wyglądały jak bliźnięta, choć jedna od drugiej była o rok starsza— a miały takie śliczne twarzyczki, że kiedy szły do szkoły z torbeczkami wyładowane- mi tabliczką, kajetami i książkami, to lu dzie oglądali sic’za niemi, i mówili: a czy- jeż to takie śliczne dzieciaki? Znane by ły już z tej piękności.
Pani sędzina, która mieszkała w tej sa mej kamienicy od frontu, nieraz posyłała po nie, aby je sprezentować gościom jako rzadkie okazy, a w klasztorze, gdzie cho dziły do szkoły, na imieniny Panny Matki w żywych obrazach występowały jak anioł ki, z przyprawionemi gęsiemi skrzydłami, w loczkach, wieńcach na głowie i z palmo- wemi gałązkami w rękach. Wyglądały wte dy tak uroczo z temi klasycznie wyrze- źbionemi nóżkami, różowemi usteczkami, czarnemi oczkami, że po skończonem przedstawieniu goście podawali je sobie z rąk do rąk, oglądali jakby cudo jakie, całowali i pieścili. Nawet ksiądz biskup nie mógł się wstrzymać od złożenia ojcow skiego pocałunku na rumianych twarzy czkach tych cherubinków, i wyraził
przy-tem zdziwienie swoje, że w tak nizkiej klasie mogły się urodzić dzieci tak skoń czenie piękne, podczas kiedy w hrabskich domach zdarzało mu się nieraz widzieć nabrzękłe, skrofuliczne i niezgrabne po tworki. Nazwał to szczególniejszą łaską bożą, za którą rodzice powinni niewiedzieć jak Panu Bogu dziękować.
Oczywiście było to niezwyczajne i nie- wytłómaczone zjawisko, bo matka nie grzeszyła wcale pięknością, a ojciec ze spłaszczonym nosem, wystającemi kość mi policzkowemi i cebuiastemi oczyma był poprostu potwornie brzydki. Mówiono, że się w babkę wrodziły, to jest w matkę matki, która pochodziła podobno z żydów, i znana była między uboższą klasą jako pożyczająca na fanty, pod nazwą „prze- cbrzcianki“. Sprawdzić podobieństwa nie możnabyło, bo babka już dawno nie żyła, i nawet fotografii żadnej po niej nie zosta ło. Zresztą rodzicom nie chodziło wcale o to, czy wnuczki były podobne do babki, czy do kogo innego: im wystarczało, że się dziewczyny udały, że ludzie im zazdro szczą takich dzieci, i byli dumni z ich pię
4
kności. Bo piękność dla dziewczyny, jak utrzymywał Łatkiewicz, to tyle, co mają tek, i cytował zaraz różne biedne pamiy, które li dla piękności popochodziły dobrze za mąż, i dziś są paniami „całą gębą“. Po takiwała mu w tern stara Francuzka z dru giego piętra, która dawała lekcye na for tepianie, i trudniła się oprócz tego hodowlą pokojowych piesków na sprzedaż Dla niej piękne dzieci były tak samo przedmio tem spekulacyi jak jej pieski, tylko że szlachetniejszym i korzystniejszym; dlate go często narzucała się Łatkiewiczom ze swojemi radami co do chowania dzieci i rozwijania ich piękności.—Radziła, co mają im dawać jeść, co pić, w jakiej wo dzie myć, jak spać, na czem, jak długo, ozem wzmacniać porost włosów, wydelika cać cerę, i t. d. Możnaby było ułożyć ca ły podręcznik hygieniczny z tej gadaniny starej Francuzki, która to robiła nie tyle może z życzliwości dla Łatkiewiczów, ile z zamiłowania hodowli ładnych okazów, czy to psów, czy ludzi — bo dla niej było wszystko jedno. Zajmowało ją niesłycha nie obserwowanie różnic i podobieństwa
w obu tych gatunkach stworzeń — i wy snuwała ztąd różne filozoficzne wnioski i spostrzeżenia, które przeważnie wycho dziły na korzyść psiego rodu. Dla niej pies był ideałem doskonałości charakteru, prawości, wierności, przywiązania, wdzię czności i innych tym podobnych cnót, a wa dy, jeżeli miał jakie, przypisywała zbyt blizkiemu obcowaniu z człowiekiem. Każ dy człowiek miał u niej o tyle wartość, 0 ile był podobny do psa £ak pod wzglę dem przymiotów jak i zewnętrznego wy glądania. Panny Łatkiewiczówny dlatego jej tak się podobały, że przypominały bar dzo z powierzchowności, jak mówiła, jej Pinię, suczkę bonońską, którą po tragicz nym wypadku (zdechła z przejedzenia 1 zbytniej otyłości) kazała wypchać, i trzy mała u siebie pod szkłem, na aksamitnej poduszce.
Dzięki temu podobieństwu do Pini, nie z otyłości, rozumie się, tylko z oczów i mor- deczki, Francuzica zajęła się gorliwie ma- łemi Łatkiewiczównami i hodowała ich piękność z równą starannością jak swoje pieski. Z tego powodu brat ich, o parę lat
G
młodszy, drwiąc, cmokał nieraz na nie jak na pieski—i przepowiadał, że im Francuz ka na zimę porobi kołderki jak swoim charcikom, i na sznureczku poprowadzi na spacer. Ją samą nawet wyśmiewał, na zywając psią guwernantką. Z tego po wodu nie lubiła go i nazywała pogardli wie: ,,glupa klopaka”,
— Ona musze bić nie topra szlopfika, jak małe Zolke tak safsze na niemu sze- kala,—mówiła nieraz do rodziców, radząc im chłopaka osti’o trzymać, jeżeli nie chcą, żeby im wyrósł na mauvais sujet.—-Mais za to panienka sont tr'es agréables i one bedom miała posiecha od nich.
Tylko radziła, żeby im wódki nie da wano, bo jakkolwiek wódka jest bardzo dobra dla pokojowych piesków, żeby nie rosły, to dla panien znowu dobry wzrost znaczy bardzo wiele; — natomiast radziła je poić piwem dla nabrania ciała, gdyż by
ły bardzo wątłe z natury.
Dziewczątka były nieszczęśliwe z po wodu tej wygórowanej troskliwości rodzi ców i przesadnej uwagi na nie. Niech
trochę bledszą niż zwykle, albo zakaszla ła, choćby od zachłyśnięcia się śliną, wnet pakowano ją do łóżka, i aplikowano róż ne domowe środki. Sypiać musiały na cienkich materacykach, prawie na gołych deskach, żeby były proste jak topolki — myć się wystałą przez noc wodą, bo taka cery nie psuje, jak mówiła Francuzka, i nie zaostrza. Co chwilę matka upomi nała to jednę, to drugą: jak chodzisz? jak stoisz? nie garb się, nie marszcz czoła, nie gryź wrarg, nie pociągaj nosem. Słowem, była to najostrzejsza dresura skierowana do rozwijania zewnętrznych powabów dziewczątek, z których starsza liczyła za ledwie ośm lat, a młodsza siedm. Biedne dziewczątka były umęczone i na każdym kroku krępowane temi ciągłemi przestro gami.
Ot i teraz oczęta im się kleją i zamy kają co chwilę ze znużenia, bo czas wielki już iść spać, a muszą siedzieć, bo matka jeszcze nie pozakręcała im papilotów, a po
tem mają jeszcze przymierzać sukienki. Choćby przyszło do rana siedzieć i szyćj<
8
to muszą być gotowe, bo jakżeby inaczej jutro pokazały się na procesyi, gdzie takie tłumy ludzi będą je widziały i podziwiały? Matki ambicya w tern, żeby jej córki jutro najlepiej się wydały, żeby były ubrane le piej niż inne, i zwróciły uwagę wszystkich.. Kościelny od Panny Maryi przyszedł oso biście prosić o nie, i obiecał, że starsza bę dzie niosła koronę Matki Boskiej.
Taki zaszczyt niekażdej przepadnie w udziale. Matka za nic w świecie nie zrzekłaby się tego. Już po całej kamieni cy rozgadała; nawet w sklepie, gdzie bra ła zwykle cukier i kawę, wiedziano już, że Anielcia będzie jutro niosła koronę Matki Boskiej, że będzie miała nową, muślinową sukienkę, niebieską szarfę i trzy łokcie we lonu. Pani sędzina zapowiedziała, żeby ją przedtem przyprowadzili na górę, że musi jej się zblizka przypatrzyć! Jakże tu zrobić zawód całemu światu? Więc, choć ciotce mdleją już ręce z umęczenia^ i cała spocona, mokra, jak w wodzie, bo wieczór parny, ciepły, a w piecu pali się do prasowania,—to jednak Łatkiewieżowa nie da jej spocząć, zachęca do pośpiechu,
bo powiada: „żeby tam pioruny z nieba”, to sukienki dziś gotowe być muszą.
I rzeczywiście nim zegar maryacki wybił dwunastą, już obie sukienki były go towe—tylko jeszcze przymierzyć i kokar dy przyszyć.
Zaczęto od młodszej, Józi. Robota le żała na niej, jak ulał. Głorzej poszło ze starszą. Stanik się jakoś krzywił na niej, i niezgrabnie wyglądał. Napróżno ciotka ujmowała, ścieśniała, to znowu rozszerza ła, poprawiała: nic nie pomagało — stanik
wciąż źle leżał. Obie kobiety w głowę za chodziły, co to być może. Przypuszczając, że to może ich uprzedzenie tylko, wezwały służącą do osądzenia:, ale i sługa oświad czyła, że panna Anielcia w tej sukni wy gląda jak pokrzywiona.
— Trzymajże się prosto!—zawołała na nią matka, i dla sprostowania bęcnęła ją w plecy pięścią, że aż zadudniało; ale i to na nic się nie zdało: stanik wciąż źle leżał.
—- Chodź-no, stary, zobacz, co tam brakuje—zawołała Łatkiewieżowa na mę ża.—Panie Wincenty! —stosowało się to do czeladnika.
10
Wezwani rzeczoznawcy wyszli z powa gą sędziów z drugiej stancyi.
Łatkiewicz, któremu siostra żony była solą w oku, że im siedziała na karku, i wszystko złe jej przypisywał, obejrzaw szy szczegółowo sukienkę przez okulary, zawyrokował, że źle była przykrojona, że ciotka sfuszerowała robotę, i materyał po psuła.
Czeladnik jednak innego był zdania. — To nie sukienka krzywo leży — rzekł—tylko Anielcia krzywa.
— Co znowu? — Idźże pan do stu dya- błów z takiem głupiem gadaniem! Widzi cie go! Dziewczyna jak świeca—o!—mó wiła Łatkiewiczowa, i dla przekonania cze ladnika przejechała płaską dłonią po ple cach córki; ale nagle zatrzymała ją w jed- nem miejscu, i zapytała:
— Cóż ty tu masz? Boli cię to? — Nie boli—odrzekła pokornie córka. — I dawno to masz?
— Czyja wiem?
bie zaniepokojona. — Stary, chodź-no, zo bacz, co to może być? o! tutaj — poma caj,—no?
— Kość łopatkowa, — rzekł, macając palcami, a patrząc w sufit.
— No, to ja wiem dobrze, że kość ło patkowa, nie co innego; ale dla czegóż ta ka wysadzona? Druga przecież nietaka.
— Trzebaby to dokumentniej zoba czyć. Rozbierz-no się, Anielciu.
Dziewczynka, onieśmielona obecnością czeladnika, zawahała się, i spojrzała lito- śnie, pytająco na matkę.
— No, zdejmże sukienkę, skoro ojciec mówi. Nie słyszysz?
Anielcia usunęła się w kąt, i tam, ru mieniąc się, poczęła ściągać powoli su kienkę z chudych ramionek.
— Chodźże tutaj — no, prędzej — ko menderowała matka —tu, do światła, niech ojciec zobaczy.
W głosie jej malował się przestrach, twarz oblały ognie. Ojciec tymczasem, przykucnąwszy nieco, i pochyliwszy głowę, przypatrywał się uważnie to jednej łopat
12
ce, to drugiej; ale nic nie mówił. Bał się przed sobą samym powiedzieć głośno, co widział, czego się domyślał. Czeladnik go wyręczył, i rąbnął od razu, jak siekierą:
— Co tu długo oglądać, kiedy to takie widoczne, że ślepy-by namacał, że dzie wczyna krzywa, — o! łopatka wysadzona tyle, i kość pacierzowa się krzywi w tę stronę. To garb!
— Zwaryowałeś pan!—ofuknęła mat ka, ocierając równocześnie fartuchem pot, który jej kroplami wystąpił na twarz i czoło.-—Zkąd? z jakiej racyi?—Czy to ja garbata, albo mój!
— To niema nic do tego — utrzymy wał uporczywie czeladnik — mogła spaść kiedy, potłuc się—z tego najprędzej.
Ciotka zaraz przypomniała sobie, że w istocie raz, przed paru laty, gdy wróciła z miasta, zastała Anielcię leżącą na ziemi i zanoszącą się, siną prawie od płaczu wrzaskliwego, — spadła wtedy ze stołu, bo nikogo nie było przy niej w stancy i. Ro dzice jednak nie mogli sobie tego przy pomnieć, czy też nie chcieli. Odpędzali od siebie tę myśl, żeby to mogło być pra
wdą, co czeladnik powiedział. Przerażało icli bowiem, i śmiertelną trwogą przejmo wało, że córka ich mogłaby być kaleką. Rujnowało to ich nadzieję, i dlatego nie chcieli uwierzyć nieszczęściu, które im groziło.
— A toby była ładna hi story a! — mówił .Łatkiewicz zmienionym głosem, chodząc niespokojnie po izbie — Kaleka: a niechże ręka boska broni! Wolałbym...
— Fe, stary, nie obrażaj Pana Boga. — No, cóż nam po garbusku? Ciężar tylko, wstyd i kłopot. Rany boskie, a dyć- bym ja się na śmierć zatrapił.
— No, no, stary, nie desperuj, bo je szcze niema czego. Pan Wincenty nie Pa pież, żeby, co powie, było święte; zresztą choćby tak było, to jeszcze nic stracone go: młode kości dadzą się przecie wypro stować. Pamiętasz ty tego psa u Fran cuzki? Chodził jak pokraka, był cały po krzywiony w kilkoro, a jak go zaczęła smarować, obwiązywać, prostować, tak i wyprostowała. Trzeba jej się poradzić: może i tu sposób znajdzie.
14
Słowa te uspokoiły trochę Łatkiewieża. Uradzono, że jutro zaraz rano pośle się po Francuzkę; — że swoją drogą obie dziew czynki muszą iść na procesyą, żeby zawo du nie robić; ale koronę nieść będzie Józia, a Anielcia pójdzie z feretronem,—- bo przytem nietak znać będzie jej ułom ność.
Dziewczyna przysłuchiwała się w mil czeniu tym naradom, patrząc to na ojca, to na. matkę. Nie rozumiała całej donio słości nieszczęścia, które ją spotkało; ale ze spojrzeń, jakie na nią rzucano, i z tego, co mówili z sobą, domyślała się, że się stało coś bardzo złego, i z trwogą oczeki wała, co z nią zrobią,—bo z naiwności swojej sądziła, że to ona była temu winna, i że nie minie jej za to zasłużona kara.
n .
Wbrew oczekiwaniu kary nie otrzyma ła żadnej prócz tej, że ojciec i matka pa trzyli na nią z wyrzutem, a siostra z oba wą odsuwała się od niej, jakby się bała za
razić jej ułomnością—(co było dla niej tak że pewnego rodzaju karą, bo ją to bolało, choć nie na ciele ale gdzieś głębiej, w niej samej);—prócz tego nie miała żadnej innej kary; ale znosić musiała zato stokroć gor sze męki. Francuzka bowiem wezwana do porady oświadczyła, że na takie skrzy wienia grzbietu niema innego środka tylko żelazna sznurówka; a że rodzice nie wie dzieli, gdzie takiej dostać można, więc po szła sama z Anielcią do fabrykanta ban daży i narzędzi chirurgicznych; obrała dla niej odpowiedni pancerz, w który skrępo wane wątłe dziewczątko męczyło się nie- tylko w dzień ale i w nocy, bo kazano jej spać w tern. Były to prawdziwe tortury, przeciw którym dziewczyna broniła się z początku płaczem, prośbami, skargą, a gdy widziała, że to na nic się nie zdało, że rodzice nieubłagani pofolgować nie chcieli, tłómacząc się, że to robi się dla jej dobra, w milczeniu znosiła swoje cierpie nia, które bolesnym wyrazem odbiły się na jej bladej twarzyczce, i zmieniały ją powo li. Po dwóch miesiącach uwydatniła się już różnica wielka między siostrami, bo
16
podczas gdy Józi twarzyczka wyglądała jak różyczka rozkwitająca, a czarne oczka uśmiechały się wesoło, i były pełne życia, Anielcia pobladła, rysy jej wydłużyły się i skrzywiły, a oczy sposępniały, i jakby przygasły. Już teraz nikt nie powiedział by, że to bliźnięta: Anielcia wyglądała 0 parę lat starzej od siostry i mizernie, jak by z ciężkiej powstała choroby.
I stosunek wzajemny sióstr zmienił się bardzo. Rodzice, widząc, że usiłowania ich są daremne, że Anielcia mimo żelaznej sznurówki krzywi się i garbacieje coraz więcej, z każdym dniem obojętnieli dla niej, i powoli coraz mniej się nią zajmowa li, przenosząc całą swoję troskliwość na młodszą. Już tylko ją stroili, z nią wy chodzili, na spacer, zaniedbując starszą, wstydząc się pokazywać z nią między ludźmi. Drogi dziewczątek coraz bardziej rozchodziły się w skutek tego, i jedna dla drugiej stawała się coraz więcej obcą,—- ułomność garbuski rozdzielała ją niby ja kaś nieprzebyta góra od siostry, rodziców 1 koleżanek nawet; bo i te, skoro się dowie działy, że Anielcia będzie garbatą,
zaczę-ły patrzeć na nią teraz innemi oczami, z pewną tajemną trwogą i politowaniem, a choć niektóre, mające lepsze serca, oka zywały jej życzliwość może nawet wię kszą niż dawniej, to właśnie ta zwiększona życzliwość i pobłażliwość była dowodem, że ją traktują jako coś niższego, nieudolniej- szego, słabszego. Garbuska między rówien- niczkami czuła się nierówną, upośledzoną.
Trudno jej było z początku oswoić się z tern nieszczęściem, uwierzyć w to, że będzie inną niż wszystkie jej kole żanki, że kiedy tamte wzrastać i rozwi jać się będą, jej z biegiem lat tylko garb coraz większy rozrastać się będzie, jak to widziała u jednej starej służącej. Spoty kała ją dawniej często na ulicy, chodzącą z gazetami, i patrzyła na nią tak jak na wiele innych osób na ulicy, bezmyślnie, obojętnie; teraz zaś widok tej służącej prze straszał ją: unikała jej, a przy spotkaniu odwracała się, by nie widzieć, jak będzie wyglądała sama za lat kilkanaście. Kiedy chłopcy wracający ze szkoły zaczęli wołać za nią: garbuska, — uciekała, aby nie sły szeć tego, aż jej dech w piersiach
18
ło; rumieniec wstydu palił twarz, a wróciw szy do domu, biegła co prędzej na strych, aby się tam na osobności wypłakać do sy ta. Biedactwo, szlochając, zapytywało Pa na Boga: coby mu to było szkodziło, gdy by jej był dał plecy o parę cali prostsze? Instynktowo przeczuwała, że tych parę cali pokrzywi jej życie, i inną popchnie drogą. Ludzie przestali ją podziwiać, za częli się litować nad nią, a litość ta upoka rzała ją i bolała. Czuła żal do Boga i do ludzi za to kalectwo swoje, unikała towa rzystwa, nawet siostry, wobec której stała się teraz nieśmiałą, nieszczerą i jakby obcą. Gdy szły razem do szkoły, wyglądała przy niej nie jak siostra, ale jakby służąca od prowadzająca pannę na pensyą, a różnicę stanowił nie tylko strój, ale całe zachowa nie się ich względem siebie: Józia była pe wna siebie, śmiała i rezolutna, podczas gdy Anielcia szła obok niej milcząca, smu tna i nieco w tyle.
Jedyną pociechą i rozrywką garbuski była nauka; przy nauce zapominała o swo- jem kalectwie: to też z przesadną gorliwo
była trochę próżniaczkiem równie jak jej siostra, o tyle teraz stała się pilną i zapa loną nawet do pracy. Był to dla niej je dyny sposób odznaczenia się, prześcignię cia tych, które ją uważały za coś gorszego od siebie. To też kiedy siostra jej chodziła z rodzicami po imieninach, zabawach, do teatru, ona, siedząc przez ten czas w do mu, ślęczała po nocach nad książkami, uczy ła się zapamiętale, i była prawie jedną z pierwszych uczennic w klasie.
Nie przejednało to jednak wcale rodzi ców dla niej. Było to dla nich obojętne: czy ona się będzie dobrze uczyła czy nie, ho nie widzieli w tern ani honoru, ani ża dnej korzyści dla siebie ani dla niej.
I co z tego — mówili — że się dobrze uczy? — Co jej z tego przyjdzie? zostanie nauczycielką, i będzie całe życie biedę klepała.
Ich ambicye sięgały wyżej: życie bez pracy, przyjemności bez obowiązków — to był szczyt ich marzeń, i takiego życia się spodziewali przez piękność młodszej córki, na którą teraz wyłącznie przenieśli nadzieje swoje i pieczołowitość,
zaniedbu-20
jąc starszą, którą się prawie całkiem nie zajmowali.
Ojciec z początku, patrząc na jej ka lectwo, pił „na desperę“, że po kilka dni i nocy czasem nie pokazywał się w domu; ale potem oswoił się z tern swojem nie szczęściem, i jeżeli pił, to już na inną inten- cyą. Anielcia już go tyle teraz obchodzi ła, co piąte kolo u wozu. Przypominał so bie o niej, gdy potrzebował jakiej posługi, posłać ją po co, kazać przyszyć co, albo wywrzeć na kim swój zły humor.
Za to ciotka wzięła garbuskę w swoję szczególniejszą opiekę. Ona także była poterana i lekceważona w domu: więc ta wspólność doli zbliżyła te dwie istoty do siebie. Siadywały razem na jednem uprzy- wilejowanem miejscu: przy stoliczku pod oknem, jedna szyjąc, druga ucząc się—cza sem bardzo późno w nocy.
Gdy Anielcia pokończyła swoje lekcye, pomagała ciotce szyć, o ile umiała, a czego nie umiała, tego się uczyła, i z czasem sta ła się niemałą pomocą ciotce w białem szyciu i krawieczyźnie.
Francuzka także przywiązała się do tej upośledzonej istoty, a przywiązała się głó wnie dla tego, że Anielcia lubiła nieraz na ganku bawić się z jej pieskami, rozmawiać z niemi w braku kogo innego do rozmo- wy, głaskała je i pieściła.
Francuzkę to chwyciło za serce—we dług przysłowia: dziecko za rękę, matkę za serce — a że pieski kochała jak własne dzieci, więc pokochała garbuskę za to, że ta głaskała jej pieski.
— Ona ma serce—dobre serce, co ona lubi psi rodu,—utrzymywała, i często z te go powodu zabierała Anielcię do siebie, aby z nią porozmawiać o swoich ulubień cach, wyspowiadać obawy swoje o zdrowie Żolki lub Minii, albo jej opowiadać o do wcipie i figlach kudłatego Azorka. Aniel cia słuchała cierpliwie wywnętrzeń starej Francuzicy, przesiadywała tam po parę godzin dziennie, pomagając jej w czesaniu piesków, karmieniu mlekiem młodych szczeniąt, uczeniu sztuczek dorastających pudlików. Była niejako ochmistrzynią tej menażeryi. Czasem przysiadała się do
22
fortepianu, brząkała na nim, a Francuzka uczyła ją, jak stawiać palce, czytać nuty— i po kilku miesiącach — tak na zabawkę, niby od niechcenia — Anielcia, sama nie wiedząc, jak do tego przyszło, zaczęła wcale nieźle grać. Zadziwiło to i zachę ciło Francuzkę, a upatrując talent w dzie wczynie, zaczęła ją kształcić w muzyce, rozumie się darmo, bo rodzice ani wiedzieć nie chcieli o nauce. Kiedy im raz wspo mniała, że Anielcia już wcale nieźle gra, Łatkiewicz machnął tylko pogardliwie rę ką i rzekł:
— Co jej z tego przyjdzie? To jej nie da szczęścia, które utraciła przez swoje ka lectwo. Czy tak czy owak, czy ona będzie nauczycielką muzyki czy czego innego, zawsze będzie musiała pracować ciężko na kawałek chleba.
Pomimo tego że to byli ludzie pracy, a może właśnie dla tego, uważali pracę wszelką za smutną konieczność, a szczę ście wyobrażali sobie tylko w używaniu bez pracy. Takiego szczęścia spodziewali się dla swojej Józi, o której wciąż im się roiło, że jaki bogaty pan, może nawet hra
bia, pozna ją, pokocha, i ożeni się, a wtedy i dla nich nastaną szczęśliwe czasy.
Tą myślą zajęci tylko, z lekceważeniem patrzyli na pracowitą i pilną Anielcię, nie- kontenci nawet byli, że wysiaduje długo po nocach nad książkami, i spać im nie da je, że zamiast posłużyć w domu. zrobić to
i owo, przesiaduje godzinami u starej Francuzicy, i bębni tylko na fortepianie. Ale dla niej, dla Anielci samej, ta praca, to ustawiczne zajęcie stało się źródłem szczęścia. Pokochała pracę, bo ona dawa ła zapomnienie o kalectwie, i czyniła je znośnem. Idąc od roboty do roboty, nie miała czasu myśleć o sobie, oswoiła się z czasem tak z nazwą garbuski, że ją już ani raziła, ani bolała, i kiedy dorastający brat—a wiadomo, że w tym czasie, to jest między dwunastym a czternastym rokiem, chłopcy bywają najzłośliwsi, najdokuczli wsi^—otóż kiedy brat pozwalał sobie różnych żartów i drwinek z jej kalectwa, słuchała tego z pobłażliwym uśmiechem, — czasem tylko pogroziła mu, mówiąc: — Oj, ty, ty, zbereźniku, dobrze tobie śmiać się z kale ki,—żeś sam prosty i zdrowy.
24
Ten pobłażliwy, dobrotliwy uśmiech był teraz ciągłym jej towarzyszem, odkąd przyszła do równowagi. Krzątając się jak mrówka wśród ciągłej roboty, miała twarz zawsze przyjemnie uśmiechnioną, a w czarnych, ruchliwych oczach przebijał się spryt i czynny umysł. — Twarzyczka jej, blada dawnie] i chorowita, nim oswoiła się z kalectwem, teraz zakwitła czerstwo- ścią i zdrowiem. Nie była to czerstwośó jnłodego wieku, bo wczesna dojrzałość, właściwa garbuskom, wycisnęła swoje pię tno na jej twarzy. Rumieńce jej nie przy pominały wiosennych kwiatów, wyglądały raczej jak zasuszony nieśmiertelnik—a lu dzie, z którymi obcowała, nazywali ją miłą garbuską; podczas gdy siostrę jej, która z powodu swej piękności zadzierała noska do góry, i wysiadywała godzinami przed lustrem, wpatrując się w siebie, i strojąc bezustannie, nazywali biedni mieszkańcy kamienicy „mamzelą“.
W strojach, na które rodzice jej ostatni grosz wydawali, robiła wrażenie jakiejś egzotycznej rośliny, która przypadkiem dostała się do stancyjki biedaka.
Wyglą-dała na pannę z lepszego domu, podczas gdy biednie choć czysto, schludnie ubrana garbuska przedstawiała się przy niej jak panna służąca. Jeżeli kiedy szły razem, co się rzadko zdarzało, to zawsze Józia z dumnie zadartą do góry główką wyprze dzała siostrę o jakie pół kroku, podczas gdy ta, nie mogąc jej nastarczyć, dreptała za nią drobnym kroczkiem zadyszana, dźwi gając najczęściej za nią pudełka, paczki i inne sprawunki.
Taki z latami wyrobił się stosunek oby dwóch sióstr do siebie. Były niby blizko siebie, bo pod jednym dachem, a jednak obce sobie, dalekie.
Garb je rozdzielił. III.
Stary Łatkiewicz miał wuja księdza: był on proboszczem gdzieś, w jakiejś gór skiej wiosce, zkąd rzadko bardzo wyjeżdżał. Łatkiewicz widział go wszystkiego coś dwa czy trzy razy. Mieszkał nawet ksiądz raz u nich przez parę dni, gdy przyjechał w ja kimś interesie do biskupa.
26
Jednego roku dowiaduje się Łatkie- wicz, że księdza tego zamordowano, że morderców żandarmi schwytali,że znalezio no u nich sześćdziesiąt czy ośmdziesiąt ty sięcy zrabowanych zamordowanemu, i że rząd wzywa legalnych spadkobierców do zgłoszenia się i udowodnienia praw swoich.
Łatkiewicz, rozumie się, coprędzej wy brał się tam, i zastał już całą gromadę kre wnych, bo bogaci zwykle ich mają dużo. Zaczęły się swary, kłótnie o schedę, które frytyby doprowadziły z pewnością do pro cesów, gdyby nie to, że droga taka wyda wała się zadługą i kosztowną dla bieda ków, pragnących coprędzej dorwać się grosza. Zrobiono ugodę, rozdzielając ma jątek stosownie do stopnia pokrewieństwa. Łatkiewiczowi dostało się piętnaście tysię cy. Pieniądze te spadły mu jak z nieba, bo już było krucho z nim: siedział po uszy w długach, które robił głównie z powodu Józi. Miała ona już skończony rok szesna sty, i wchodziła w świat; rodzice prowadzili ją na bale, koncerta, do teatru, pyszniąc się urodą córki, która zwracała powszechną uwagę. Panowie akademicy przychodzili
raczyła wziąć udział w teatrach amator skich, żywych obrazach. Panie hrabiny same fatygowały swoje jaśnie wielmożne stopy do ich mieszkania, aby zabrać na wentę, kwestę, loteryą, używając jej pię kności jako wabika na młodych panów. Trzeba ją więc b}do odpowiednio ubierać, żyć wystawniej, a to pociągało za sobą du że wydatki. Łatkiewicz pożyczał, gdzie się dało, licząc na świetne małżeństwo cór ki; nikt jednak dotąd się nie oświadczył. Nadskakujących miała dużo, dobijano się o nią w tańcu na balu, obsypywano ją bu kietami, odprowadzano do domu, ale żaden jakoś z tych panów nie oświadczył się wy raźnie, formalnie o jej rękę. A tu co dzień było gorzej, kredyt się urywał, i Bóg wie, jakby się było to sztuczne państwo skoń czyło, gdyby nie owa niespodziewana sche da. Postawiło ich to znowu na nogi.
Łatkiewicz, który nigdy w życiu nie miał tylu pieniędzy, był odurzony, jakby pijany szczęściem, które go spotkało. Zda wało mu się, że będzie mógł teraz wyda wać i wydawać bez końca, i nigdy mu nie
28
zabraknie. Dawał pieniądze żonie na wy datki, córce na stroje, sobie także nie ża łował, ani przyjaciołom, sypał groszem na wszystkie strony, i byłby z pewnością przy takiej gospodarce uwinął się prędko z ma jątkiem, gdyby gospodarz domu, w któ rym mieszkali, nie był zaproponował mu kupna tego domu. Był on obdłużony i w banku, i na drugiej hypotece, potrzeba więc było zapłacić w gotówce tylko dwa naście tysięcy, aby się stać właścicielem. Ta propozycya okrutnie się podobała Łatkiewiczowi; łechtało to jego próżność, że będzie kamienicznym panem; prędko więc zrobił ugodę, wypłacił pieniądze pra wie wszystkie, jakie miał, aby tylko cory- chlej przyjść do posiadania własnego domu.
Była to radość niesłychana, kiedy przy szło nareszcie do tego. Nowy właściciel zaczął rządy swoje od tego, że wypowie dział mieszkanie od frontu sędziemu, bo sam się tam miał zamiar wprowadzić. Mieszkanie od tyłu wydawało mu się te raz niewłaściwem, zbyt ubogiem, jak na pana kamienicznego. Następnie zdjął z ka mienicy szyld krawiecki. Córka już
da-wno o to go prosiła, żeby zaprzestał swojej profesyi; on sam czuł to dobrze, że córce ubliża poniekąd, iż ma ojca zwyczajnym rękodzielnikiem; radby był pozbyć się za jęcia, którego się musiał wstydzić przed ludźmi; ale to było niepodobieństwem, bo bądźcobądź krawiectwo dawało mu zaro bek, z którego mógł wyżyć jakotako. Teraz jednak, zostawszy kamienicznym panem, mógł już uczynić zadość życzeniom swoim i córki, i zarzucił zupełnie krawiectwo; nie przyznawał się nawet, że kiedykolwiek zajmował się tern rzemiosłem.
Urządził sobie wspaniałe mieszkanie od frontu, umeblował salon według gustu Jó zi, dla niej osobny pokój przeznaczył, i ude korował go z przepychem, z elegancyą wielką. Jak raz już wpadli w ten szał ele- gancyi, tak brnęli w nim dalej, skupując stoły i stołki do jednego pokoju, dla siebie i żony nowe łóżka, wygodne kanapki, sto liczki—i jak się to wszystko sprowadziło do domu, tak mieszkanie pokazało się za- ciasnem: dla Anielci i ciotki brakło miej sca, nie było ich gdzie pomieścić. Łatkie- wicz wpadł wtedy na bardzo szczęśliwą
myśl, żeby im dać pokoik na drugiem pię trze od tyłu, obok Francuzki.
— Będą tam miały spokojnie — tłóma- czył sobie, zagłuszając tern rozumowaniem pewne skrupuły, jakie się w nim odzywa ły, że tak córkę oddziela od rodziny. Ale trudno było takiego potworka pokazywać, przyznawać^ się, że to także córka, i od straszać nią gości. Takiego przecież po święcenia nie mogła wymagać od rodzi ców; powinna sama mieć tyle rozumu, aby pojąć, że tak nie wypada.
Zdaje się, że go miała tyle, bo ni- czem nie dała poznać, żeby ją to dotknęło; była taką, jak dawniej, zawsze mile uśmie chniętą, usłużną i pracowitą.
Pomagała siostrze przy ubieraniu, prze rabiała jej z pomocą ciotki gorsze sukien ki, bo lepsze dawano do magazynu do ro boty; szyła bieliznę dla brata, którego od dano teraz na pensj^ą, bo w domu uczyć się nie chciał i nie mógł, dla braku spokoju i nadzoru; liczyła się z kucharką z wy datków w mieście, zajmowała się pra niem—słowem: była niby wszystkiem, nie
będąc właściwie niczem, nie znacząc nic w domu.
Kiedy był czasem jaki wieczór tańcu jący, a nie miał kto grać, to wołano ją do fortepianu, ale traktowano jak najętego grajka, nie przedstawiając nikomu, nie przypuszczając do zabawy i rozmowy. Wchodziła niepostrzeżona przez nikogo, bo była tak mała, że jej nie widać było, gdy przesuwała się koło stołków; siadała przy fortepianie, grała trzy, cztery godzi ny, czasem i więcej, a potem, gdy już była niepotrzebną, znikała również niepostrze żona. Tak to weszło w zwyczaj, że potem nikogo nie raziło w domu, iż jedna córka wystrojona bawi się w salonach, a druga jak kopciuszek żyje gdzieś od tyłu, ledwie nie na poddaszu. Nawet na obiad jej nie wołano, jeno posyłano jedzenie na górę jej i ciotce, żeby sobie nie przerywały roboty, i nie trudziły się niepotrzebnie na dół.
I Anielcia tak przyzwyczaiła się do ta kiego obchodzenia się rodziny, że ani się skarżyła nigdy na to, ani robiła miny nie szczęśliwej ofiary losu. Kiedy zmęczona
32
kilkugodzinnem graniem wracała na górę do swoich współlokatorek, nie była wcale smu tną ani złą; uważała to za całkiem natu ralne, że jej siostra bawi się, tańczy, a ona nie, bo przecieżby to było śmieszne, żeby ona, garbuska, miała ochotę bawić się tak samo. Wydawało jej się to tak nieprawdo- podobnem, że nawet nie myślała nigdy o tern. Kiedy wracała do siebie, zamiast wypowiadać swoje żale, ona wesoło i zaj - mująco opowiadała swoim towarzyszkom, kogo widziała tam na dole, jak się bawią, jak pięknie wyglądała Józia. Cienia za zdrości, zawiści jakiejkolwiek niebyło w jej mowie. Ona była szczęśliwa i zadowolona tern, co miała, wdzięczna rodzicom za ten kącik spokojny, za tę jadła trochę, bo przez to nie potrzebowała wydawać wszystkich pieniędzy, które miała z lekcyj; ale mogła jakie takie sprawić sobie ubranie i zaoszczę
dzić jeszcze coś na później. Miała już w kasie złożonych kilkaset złotych.
Taki kapitał zapracowany czynił ją nie słychanie dumną i szczęśliwą, a towarzy stwo dwóch starych panien wystarczało jej zupełnie. Umiała się do nich zastosować,
i żyła z niemi jakby rówienniczka, ńa po ufałej i serdecznej stopie.
Francuzka lubiła ją bardzo, bo znalazła w niej „szule serse la moja psa“, opiekun kę troskliwą, i z zupełną ufnością powie rzała jej swoich wycbowańców, gdy wy chodziła z domu.
Ciotka znowu rada była, że się miała przed kim wygadać ze swojemi tajemnica mi sercowemi, których sporą paczkę ukła dała w pamięci przez czas długiego pa nieństwa swego. Pan Bóg nie obdarzył jej urodą, ale za to bujną imaginacyą i złu dzeniami na punkcie podobania się. W ka żdym prawie mężczyźnie, który zagadał do-niej, spojrzał przypadkiem’ przeczuwa ła już starającego się, i miała pod tym względem tak silną wiarę, iż nawet wtedy jeszcze, gdy się dowiedziała, że ten i ów ożenił się z inną, umiała sobie to wytłóma- czyć na swoję korzyść, np. że zrobił tozde- speracyi, wiedząc, iż nigdy nie byłaby się zdecydowała pójść za niego, albo że był zazdrosny o innego. Ile razy wyszła na miasto, miała zaraz za powrotem do opo wiadania mnóztwo przygód miłosnych,
34
które jej się przytrafiły: zobaczyła np. ja kiego młodego człowieka stojącego przed bramą, zaraz przypuszczała, że czekał na nią; ktoś zatrzymał się przed wystawą skle pową, to dlatego aby się jej przypatrzyć. Opowiadała, jak jacyś panowie szli za nią, jak drżała z obawy, żeby jej nie zaczepili, jak śpiesznie uciekała przed nimi do domu, i inne tym podobne awantury. Znano ją już z tego, i śmiano się z jej gadaniny. Je
dna tylko Anielcia słuchała cierpliwie tych zwierzeń, i tern zjednała sobie jej sympatyą i zaufanie.
W taki sposób obie stare panny rozry wały ją sobie; każda chciała garbuskę po zyskać wyłącznie dla siebie — były for malnie zazdrosne o nią.
— So ty bedze słuchas ta głupia ro- mantyszka — mówiła Francuzka — wola ła isz zobaczys dzieci od moja Żolka; sli- szna pieska.
— Dałabyś jej pani pokój z temi obrzy- dliwemi psiskami! — burczała ją ciotka! — Ze pani jesteś amatorką psiego rodu, to nie racya, żeby inni się tern zachwycali. Chodź do mnie, Anielciu, opowiem ci, co
Przychodziło nieraz do kłótni między niemi, i Anielka dopiero musiała je godzić.
Ostatniemi czasy zaczął bywać u nich jakiś urzędnik pocztowy, wdowiec. Przy szedł najpierw pod pozorem zamówienia sukienek u ciotki dla swoich córeczek, sie rotek; potem przyprowadził je do przymie rzenia wszystkie trzy, od ośmioletniej, najmłodszej, aż do najstarszej, która liczy ła już lat czternaście, a w końcu zachodził
nawet bez interesu, na pogawędkę, jako już dobry znajomy. Ciotka odrazu odga
dła cel jego odwiedzin: że przychodzi tu w zamiarze starania się o jej rękę, i radzi ła się swoich towarzyszek, co robić: czy iść za niego, czy nie iść. Odstraszało ją, że tyle dzieci, że najstarsza prawie w jej wieku, a przynajmniej mała różnica. Ma ła ta różnica wynosiła dwadzieścia ośm lat, ale ciocia widać nie była mocna w rachun kach, i nie mogła dokładnie ocenić tej ró- żnicy. Aż Francuzkę oburzyła ta jej spó źniona naiwność, i zwymyślała ją, że taka stara a taka głupia, i zawraca sobie gło wę podobnemi rzeczami.
36
Pokazało się jednak, że domysły ciotki nie były mylne; wdowiec ów bowiem w isto cie po paru tygodniach oświadczył się Ła- tkiewiczowi, tylko nie o ciotkę jeno o cór kę, Anielę. Widział, że była pracowita, że dawała lekcye na fortepianie, co dla niego, mającego trzy córki, było już ko rzyścią wielką, bo oszczędziłby sobie wy datków na krawcową, i naukę fortepianu miałby gratis, a oprócz tego posag, bo wiedząc, że Łatkiewicz ma kamienicę, słusznie przypuszczał, że część z tego na Anielcię spadnie: był to więc wcale nie zły interes dla niego. Gdy jednak Łatkie wicz wręcz oświadczył, że grosza nie da za córką, cofnął się pocztowiec najspokoj niej, i odrazu wyperswadował sobie mał żeństwo z panną, która nie miała nic prócz garbu.
Anielcia śmiała się do rozpuku, gdy się dowiedziała, że to do niej był konkurent; nigdy bowiem ani na chwilę nie postało w jej umyśle, że mogłaby wyjść za mąż. Zdarzenie to jednak zamąciło trochę jej spokój, bo obudziło w niej pewne pragnie nia, których dotąd nie znała,
przypuszczę-nie możliwości małżeństwa. Nie szło jej o wdowca, bo nie czuła dla niego naj mniejszej sympatyi, ale o sam fakt, że mogłaby zostać czyjąś żoną, gdyby np. miała posag. Zaraz zatem przyszedł jej na myśl cały szereg obrazów szczęścia ro dzinnego, przyjazny uśmiech męża, weso łe szczebioty dzieci, własny dom, własne gospodarstwo — i to zamroczyło jej weso łe usposobienie na kilka dni. Potem otrzą snęła się z tego, sama z siebie rozśmiała się, że zaraziła się od ciotki takiemi my ślami, i wybiła sobie to z głowy.
Co do ciotki, ta pocieszyła się wkrótce po zawodzie, jaki ją znowu spotkał. Wdo wiec nie był dla niej — mówiła — bo on szukał tylko pieniędzy, a ona bez miłości nie poszłaby nigdy w życiu za mąż. Miała już nawet coś upatrzonego według swoich upodobań, i zwierzyła się z tern Anielci. A mianowicie miała na myśli jednego nau czyciela szkół ludowych, znajomego sta rej Francuzki, który nieraz przychodził do niej grać na jej fortepianie, bo własne go nie miał. Czasem grywał na cztery rę ce to z Francuzką, to z Anielcią, nieraz
38
wieczorami wyśpiewywał im, najczęściej pieśni nabożne, bo uczył się na organistę.
Otóż tego-to mniemanego kawalera, bo był w istocie bardzo nieśmiałym, ciocia przeznaczyła sobie na męża, nie zważając na to. że był przynajmniej o jakie dwana ście lat od niej młodszy, i mówiła w se krecie siostrzenicy z miną tajemniczą:
— Zobaczysz, że on tu nie bez celu bywa,
I Y .
Był bal publiczny, jeden z takich ba lów, o których już Borne powiedział, że są chyba na to, aby człowiek miał sposo bność przekonać się, jak mało potrzebuje powietrza i miejsca do oddychania i po ruszania się. Ścisk w sali był rzeczy wiście ogromny, deptano sobie po nogach, nie mogąc nastarczyć przepraszać się za to; panie nie miały nawet tyle miejsca, aby roztoczyć swobodnie wachlarze swoje bez uderzenia kogo w ramię, i chłodzić się wśród gorąca, od którego kwiaty więdły
przedwcześnie, najbledsze twarze pokry wały się rumieńcami, a grzywki zafryzo- wane rozkręcały się i spadały w nieładzie na czoła.
Cóż dopiero mówić o galeryi, która by ła nabita przeważnie płcią piękną a cie kawą! Żal było patrzeć na te męczenni ce ciekawości, jak się pociły i paliły w tem peraturze piekarskiego pieca, przesiąkłej odurzającym zapachem perfum i wilgocią parujących ciał, od której gazowe światła tęczowych dostawały obwódek.
Mimo to żadna z pań nie cofnęła się z raz zdobytego miejsca, aby go nie stra cić przez wyjście na korytarz dla ochło dzenia się, bo każdej szło o to jak o zba wienie duszy, aby widziała jak najwięcej; więc przechylone przez baryerę galeryi, ze spuszczonemi w dół głowami, lorneta mi wymierzonemi jak armaty na salę rozglądały się pilnie w tej masie głów ludzkich, rzucających się w dole, szukając przedewszystkiem strojów kobiecych, scho wanych jak kwiaty w trawie wśród czar nych fraków, białych gorsów i krawatów,
40
aby mieć temat do uwag, krytyk i roz mowy.
Muzyka ułatwiła im ten przegląd, bo czarna masa fraków ścisnęła się, tworząc w około sali rodzaj przekopu, wązkiej uli cy, którą wnet zapełniły tańczące pary.
Teraz można było więcej obserwować, prócz gorsów, naszyjników i ubrań na gło wie, bo i krój staników, i rodzaj upięcia, i kolory sukien, i długość ogonów, które panie, dla braku miejsca do roztoczenia, w rączkach z właściwym sobie wdziękiem podtrzymywały. Zaczęły już powoli for mować się sądy i wyroki: która najpiękniej ubrana, która ma najlepszą figurę, która najwięcej tańczy i t. d., i t. d.
Najwięcej zwracano uwagi na jeden kąt w sali, do którego najczęściej przybie gali młodzi panowie z szapoklakami pod pachą; tłoczono się tam formalnie około jakiejś brunetki w białej sukni, ubranej makami polnemi, prosząc do tańca. Na pływ proszących był tak wielki, że panna, nie chcąc być niegrzeczną i odmawiać, wyznaczała numerami kolej dla nich, kie dy który miał z nią tańczyć. Co chwilę
zwarte koło, które ją otaczało, otwierało się, i wysuwał się z niego szczęśliwiec, na którego wypadła kolej, trzymając w swo ich objęciach brunetkę, z miną tryumfato ra, i puszczał się z nią wkoło sali — raz tylko, niestety, w około — aby ją ustąpić innemu, co na to niecierpliwie czekał. Przechodziła w ten sposób z rąk do rąk, za każdym razem coraz rumieńsza, co raz szybcej oddychająca, z rozczochraną grzywką, z oczami połyskującemi jak dya- menty, upojona bachanckim szałem przez muzykę, taniec, strzeliste spojrzenia ado ratorów, szepty pochwalne, które docho dziły jej uszu w czasie tańca. Czasem tylko, gdy już tchu jej brakło, prosiła na stępującego tancerza o chwilkę wytchnie nia, i siadała, a raczej upadała zmożona na aksamitną ławeczkę w zagłębieniu okna, przy matce swojej, która, ubrana w aksamity i jedwabie, siedziała jak paw’ nadęta i uszczęśliwiona powodzeniem cór ki, trzymając z powagą obie ręce, wpako wane przemocą w ciasne, paliowe ręka wiczki, na żołądku, jak chińska figurka; podczas gdy mąż jej, a ojciec panny, z
dru-giej strony stał, ubrany w nowy frak, bia ły krawat, angielskie kołnierzyki, które mu tak ściskały grubą szyję, że aż oczy na wierzch mu wychodziły, i zdawało się, że go krew zaleje; trzymał w jednej ręce ogromny bukiet córki, w drugiej swój cy linder, wachlarz, a oprócz tego szal żony, okrywkę córki, chustkę do nosa, — i tak obładowany kłaniał się wszystkim panom, którzy kłaniali się jego córce, manifestu jąc tern swoję przynależność do niej, na
co mało kto z obecnych zważał.
Panna, odpocząwszy chwilę wśród ro dziców, którzy, nawiasem mówiąc, wyglą dali przy niej jak służący, bo matka wy glądała na szafarkę, przebraną w ozdobne szaty, a ojciec na kamerdynera, — ochło dziwszy się nieco wachlarzem, otarłszy spocone czoło batystową chusteczką, rzu cała wachlarz i chustkę w szeroki otwór cylindra ojcowskiego, i <jy.ucała się w ra miona czekającego na nią tancerza z nieo pisanym wdziękiem i zręcznym ruchem ca łej postaci.
Galerya zaczęła się nią mocno intereso wać. Chwalono jej czarne, połyskujące
oczy, zgrabne ruchy, wdzięczną postać, lekkość w tańcu, wykwintny gust w toale cie, która niby skromna była, niewyszu kana, a jednak nadzwyczaj elegancka.
— Kto to? kto to? — dopytywano się z zajęciem na wszystkie strony.
— Nie poznajecie jej? To ta sama, co była przeszłego roku na akademickim ba lu, w żółtej sukni z ponsowemi kokardami.
— Prawda, to ona- ale jeszcze ładniej sza niż dawniej.
— Wyrobiła się, nabrała więcej gustu i gracy i.
— To ona, zdaje mi się, występowała przeszłego roku w żywych obrazach jako rusałka?
— A na loteryi dla nauczycielek sie działa z hrabiną Izą przy biletach.
— Jak się nazywa, nie wiecie?
—- Mówiono mi, ale nie pamiętam — panna Letkiewicz, czy Latkiewicz.
— To pewnie jej rodzice, co przy niej siedzą?
— Zdaje się.
44
— To będzie coś z mieszczaństwa. Ojciec ma minę dorobkowicza.
— Mają podobno kamienicę.
■— A więc posażna panna. Nie będzie długo czekała na męża.
Podczas gdy takie uwagi kursowały po galeryi, podawane z ust do ust, panna, o której była mowa, oparta, na ramieniu ojca, który sztywny, poważny, oprowadzał ją po tańcu wokoło sali, wesoła, uśmie chnięta, rozmawiała żywo z kilku panami, którzy, tłocząc się jeden na drugiego, asy stowali jej w czasie spaceru, siląc się na dowcipy i komplimenta.
Pobudka do mazura, którą muzyka za grała, przerwała tę podróż naokoło sali. Z grona młodzieży, otaczającej ją, ten, który był zapisany w jej książeczce, podał jej ramię, i oswobodził ją od ojca, który po
wrócił do swojej żony, siedzącej nieruclio- mie we framudze okna. Oboje ztamtąd szukali oczami swojej jedynaczki, stojącej w kole, które uformowało się na środku sali,—i oprócz niej nikogo więcej nie wi dzieli. Młodzi ludzie o tyle tylko ich ob chodzili, o ile tańczyli i rozmawiali z ich
córką.—Nie znali ich z nazwiska, bo tru dno było spamiętać wszystkie; poznawali tylko po twarzach i po rozmaitych szcze gółach: ten jej oberwał falbanę u sukni; tamten znalazł chusteczkę, którą upuściła w tańcu, ten był łysy, tamten miał bródkę w klin uciętą, jeden był wysoki, chudy, drugi—rumiany, nizki. Po tych znakach się oryentowali, i poznawali znajomych swoich i córki. Ci, którzy z nią nie tań czyli, nie istnieli dla nich—nie obchodzili ich wcale. Byli ślepymi bałwochwalcami jedynego bóstwa, które z dumą nazywali swoją córką, zapatrzeni w nią tylko jak w obraz. W próżności swojej byli przeko nani, że cały ten tłum panów i pań postro- jonycli także niczem się więcej nie zajmu je tylko ich córką, że na nią tylko wszy scy patrzą, z tą jedynie różnicą, że jedni z uwielbieniem jak oni, a drudzy z za zdrością. To był wątek ich myśli i roz mów z sobą.
Czasem rozmowy te przerywało przyj ście córki, która, odtańczywszy swoję ko lej, wracała do nich, ale nie na długo, bo zaraz za nią zjawiał się jaki tancerz,
an-— 46
gazując do figury, że chwili spoczynku nie miała. Gdy zaś na nią przyszła kolej wy bierać, nie zadawała sobie wcale trudu z szukaniem tancerzy; wiedziała, że za wsze w blizkości siebie znajdzie kilkunastu chciwych tego zaszczytu, czekających na skinienie jej ręki: podawała więc bez na mysłu i wyboru rękę pierwszemu, który się nawinął.
"Wypadek jednak zrządził, że wybrany raz jakiś blondyn z gęstą czupryną był właśnie jednym z tych niewielu, którzy nie byli jej dotąd przedstawieni. Uważał więc sobie za obowiązek po skończonym tańcu, odprowadzając ją na miejsce, i dzię kując jej za wybranie, przedstawić się za razem jej i rodzicom.
Panna przygryzła wargi niezadowolo na, że popełniła krok tak niestosowny, wy bierając całkiem nieznajomego, i zarumie niła się nietyle ze wstydu, ile z gniewu
na siebie samą.
— Pan musiałeś się zdziwić niemało— rzekła, mnąc niespokojnie batystową chu steczkę, — że osoba całkiem panu niezna na odważyła się zaczepić pana. Nie
mo-gę się nawet tłómaczyć krótkością wzroku, bo mam oczy dobre; była to tylko nieuwa ga z mej strony, za którą jestem zła na siebie.
— A ja wdzięczny jestem tej pomyłce, która zbliżyła mnie do pani.
— Mogłeś pan zbliżyć się i bez tego. Panowie macie łatwość zupełną pod tym względem. Mogłeś pan przyjść przedsta wić się jak inni.
—- Może moja ambicya nie pozwalała na to. Nie lubię tłoczyć się tam, gdzie łatwo można zginąć w tłumie niepostrze- żonym. Dlatego błogosławię pomyłkę pa ni, która mi pozwoliła przedstawić się w sposób trochę odmienny, a więc i zapi sać się wyraźniej w pamięci pani.
— O! to pewna, że trudno mi będzie zapomnieć pana, choćby dlatego że po pełniłam względem niego taki nietakt, wy bierając człowieka mi nieznanego.
— Dla uspokojenia skrupułów pani muszę powiedzieć, że nie jestem tak cał kiem nieznany pani. Miałem już to szczęście bywać w towarzystwie pani.
prze-48
szłorocznych? Były to moje pierwsze wy stępy w świecie. Albo może — dodała po chwili, widząc, że młodzieniec zrobił gło wą ruch przeczący — może występowali śmy razem w żywych obrazach?
— Niech pani głębiej jeszcze sięgnie pamięcią.
— Głębiej?—spytała, prz}rpatrując mu się uważnie. — Nie przypominam sobie wcale pańskiej fizyognomii.
— Bo też fizyognomia moja wtedy by ła bez tych dodatków — rzekł, wskazując na szwedzką bródkę i zakręcone do góry wąsy — wcale inaczej wyglądała. — Inna rzecz pani — pani miałaś już wtedy tesa- me oczy, które dzisiaj czarują wszystkich, tesame karminowe usteczka, tylko o kilka lat młodsze.
— I pan znałeś mnie wtedy? — spyta ła zaciekawiona.
— Bawiliśmy się nawet. — My?
— Ja jako chłopiec dorosły, a pani w krótkich sukienkach, dziecko jeszcze. Mieszkaliśmy naprzeciw państwa w
tym-samym domu — nazwisko moje Chwilo w- ski. Cóż? nie przypomina sobie pani?
— Nie znam tego nazwiska, pierwszy raz słyszę.
— Mój ojciec był wtedy sędzią.
— A! syn pana sędziego! — zawołała żywo i tak głośno, że aż bliżej stojący obrócili się — więc to pan? — Więc pan i moich rodziców musisz pamiętać? — Ma mo, ojcze, pan jest synem tych państwa, co to mieszkali u nas od frontu.
— Pana sędziego? — spytał Łatkie- wicz z uszanowaniem, z jakiem przy zwyczajony był przed laty wymawiać ten tytuł.
— Dziś mój ojciec jest już radcą sądu wyższego, a ja adwokatem od dni niewie lu, — rzekł, kłaniając się.
— Łatkiewicz zgiął się we dwoje w u- kłonie przed synem radcy sądu wyższego i adwokatem, Łatkiewiczowa zaś poczer wieniała jak indyk z radości, że syn tego pana sędziego, na którego ona przyzwy czaiła się przed laty patrzeć jako na wiel ką personę, na coś nadzwyczaj wspaniałe go, bo był dla niej uosobieniem Bóg wie
4
jakiej powagi i dostojeństwa, koło którego przechodziła wtedy, kłaniając się nizko, nie śmiąc podnieść oczów na niego, — że syn tego dygnitarza dziś kłania się jej, przedstawia, nadskakuje córce. Radowało ją to więcej i napawało dumą, niż wszyst kie pochwały, jakich się dziś nasłuchali oboje z mężem z powodu córki. Rodzice urośli tedy we własnem mniemaniu wobec człowieka, który znał ich dawniej tak ma łymi. Dla dopełnienia miary szczęścia ra- dziby byli, żeby i pan sędzia, a raczej radca i pani radczyni mogli ich także wi dzieć w tej chwili.
— Czy szanowni rodzice są także? — spytał Łatkiewicz.
Cliwilowski uśmiechnął się lekko na to pytanie.
— Moi rodzice? — Dla kogo? — Nie mają córki, jak państwo.
Muzyka zagrała kadryla.
— Ach, jaka to szkoda, — rzekła Jó zia, patrząc życzliwie na towarzysza swoich lat dziecinnych — że ten kadryl tak wcześnie się zaczyna!
— Wszak to jeszcze nie koniec balu. Jeżeli pani pozwoli później?
W tej chwili zjawił się przed nią jej tancerz i. podając ramię, odezwał się:
— Służę pani.
— Więc do widzenia, panie Włady sławie. Wszak to panu?
Skinęła mu głową przyjaźnie, i zginęła w tłumie, zostawiając go zahypnotyzowa- nego jej spojrzeniem i tern, że pamiętała jego imię. Czuł dla niej za to nieopisaną ■wdzięczność i, zamyśliwszy się o tern, za pomniał zupełnie, że i on angażował damę do tego' kadryla. Dopiero gdy tańczyć zaczęto, ocknął się i rzucił w tłum, by od szukać damę i swoje vis à vis.
Odtańczył kadryła jak za pańszczyznę, roztargniony i nieprzytomny, depcąc po nogach, myląc się w figurach, potrąca jąc damy — a kiedy w szóstej figurze pod czas grande chaîne spotkał się z Jó zią, chwycił ją tak silnie za rękę z wiel kiej uciechy, że aż krzyknęła lekko z bólu, i pogroziła mu za to z udanym gniewem.
Ledwie kadryl się skończył, on już był przy niej. Poszli oboje razem z rodzicami
52
do sali jadalnej, bo starzy uradzili między sobą, że syna pana radcy trzeba będzie ufetować, jak należy, i Łatkiewicz zamó wił już naprzód sutą kolacyą z szampa nem. Władysław, zapatrzony w czarne, przepaściste oczy panny, rozgadawszy się z nią, pakował wszystko na talerz, czem go Łatkiewicz częstował, i jadł zapamię tale, sam nie wiedząc co, a pił jeszcze le piej, czem sobie tak zaprószył głowę, iż stracił pamięć czasu, i zdziwił się nie zmiernie, gdy jakiś tancerz zjawił się przed nimi i poprosił pannę do kotyliona. Miał ochotę kłócić się z nim, że to nie może być, aby już był kotylion, że nikt nie ma prawa zabierać mu panny, z którą on zna się od tak dawna i mają sobie tyle do opowia
dania...
Byłoby przyszło do awantury, gdybj7
na szczęścić nie znalazł się jeden z jego znajomych, który go umitygował i odcią gnął na stronę.
— Wzięła cię, jak widzę, ta brune tka? — szepnął do ucha Władysławowi.
— Jaka ona piękna, jaka dobra, mój drogi, żebyś ty wiedział!—zaczął się przed
nim wywnętrzać rozmarzony szampanem i rozmową — to coś fenomenalnego!
— I podobno posażna?
— Głupstwo posag, furda posag—ona sama to skarb prawdziwy!
— Tylko żeby nie argusy, co tego skarbu strzegą. Papa i mama są okropni, niemożliwi.
— Głupstwo. Przecież z nimi żenić się nie będę. A ona jest taka piękna, ta ka dobra! — Chodźmy wypić jej zdrowie, mój drogi, jak Manię kochasz, jak mi do
brze życzysz, — i pociągnął go z sobą gwałtem do bufetu.
V.
Syn pana radcy był z wizytą u Łatkie- wiczów w parę dni po balu.
Ta wieść rozeszła się po całej kamieni cy. Rozniosła ją służąca, która wysłuchała, z jaką radością jej państwo mówili między sobą o tej wizycie. Dotąd bowiem zjawiali się w domu zwykle sami młodzi akademicy z zaproszeniami do udziału w loteryi,
tea-— 54
trze amatorskim, ludzie pełni wielkich na dziei na przyszłość, ale obecnie bez żadne go jeszcze stanowiska,—przychodzili z in teresem, i najczęściej nie pokazywali się potem więcej. Tu zaś było całkiem co in nego, — to już nie był żaden młodzik, ale człowiek z pozycyą, adwokat mający swoje biuro, a więc mogący się zaraz żenić—i do tego syn radcy, co w oczach Łatkiewiczów znaczyło bardzo wiele. Przyszedł do ich domu bez żadnego interesu, tylko że mu się panna podobała, więc po balu chciał coprędzej złożyć im wizytę. To już w pojęciach tych ludzi pachniało konku rami.
Toteż po wizycie tej długo w nocy Łatkiewiczowie rozmawiali o nowym kan dydacie do małżeństwa, jakby to już było po oświadczynach, projektowali sobie, w ja ki sposób odbędą się zaręczyny, jaką zro bić wyprawę, kiedy ma być wesele, gdzie będą mieszkali państwo młodzi—wszystko, wszystko umówili już naprzód, ledwie że o chrzcinach nie mówiono. Rozmowę tę prowadzono w obecności córki, która, le żąc już w łóżku, przysłuchiwała się z
uśmie-cliem zadowolenia temu, co rodzice mówi li, snując w rozmarzonej główce najroz koszniejsze obrazy świetnej przyszłości, jaka jej się otwierała. Nie wątpiła ani na chwilę o icli ziszczeniu, ho i dlaczegóż miałoby jej wydawać się to niepodobień stwem? Upajana pochwałami, komplimen- tami, psuta pochlebstwami złotej młodzie ży, która nie żałowała jej pięknych słówek, była tak zarozumiałą, że hrabiowska ko rona nie wydawała jej się niemożliwą — a cóż dopiero adwokat! Godząc się iść za niego, zrzekała się nierównie świetniejszych nadziei, a robiła to nie przez poświęcenie, miłość szczególniejszą, tylko poprostu dla tego, że dotąd żaden hrabia się nie oświad czył, a j ej pilno było wyjść za mąż, zostać coprędzej mężatką, aby mogła już bez opieki rodziców, którzy ją nieraz żenowali i krępowali obecnością swoją, oparta na ramieniu męża wejść w świat i błyszczeć na nim w pełnym rozkwicie wdzięków i bo
gactwa. Takie życie świetne, błyszczące uśmiechało się do niej, nęciło ją. Mąż miał być dla niej stopniem do wywyż szenia, odźwiernym, który jej miał
o-56
tworzyć drzwi do tego wymarzonego szczęścia.
Dlatego godziła się na Władysława. Zarozumiała pewność nie zawiodła jej. Władysław powtórzył swoję wizytę, potem zaczął bywać częściej, cotydzień, potem codzień—już jako zdecydowany konku rent. Formalnie wprawdzie nie oświadczył się jeszcze, a nawet, co bardzo dziwiło i gryzło Łatkiewiczów, rodzice jego, jakby nie wiedzieli nic o zamiarach syna, nie starali się wcale zbliżyć do nich, choć Ła- tkiewicz nieraz natrącał o tern Władysła wowi, zapytując go się o rodziców, i dając mu niedwuznacznie do poznania, że czas- by już, aby te dwie rodziny poznały się z sobą.
Władysław udawał, że nie rozumie in- tencyi starego Łatkiewicza, zbywał go mil czeniem, lub zagadywał czem innem, a czy nił to z tego powodu, gdyż dotąd nie uda ło mu się skłonić rodziców do zgodzenia się na to małżeństwo. Matka jeszcze, jak matka, łatwiej oswoiła się z tą myślą przez miłość dla syna. Była to zresztą kobieta trochę egzaltowana, uczuciowa, mówiła
prawie samemi wykrzyknikami, — jej wy starczyło, gdy syn z entuzyazmem zape wniał ją, że kocha i jest kochany, że w zwią zku tym jedynie widzi swoje szczęście; ale ojciec był twardy i stanowczo przeciwny.
Dumny ze swego stanowiska, do które go doszedł mimo miernych zdolności dłu goletnią pracą, służbistością i nienagan- nem życiem, zważający wiele na formy towarzyskie, na przyzwoitość, nie chciał żadną miarą zgodzić się wejść w związki z rodziną krawca; uważał to za niesłycha ną kompromitacyą, za plamę dla swego domu i tytułu.
Nie wiadomo, jakich dróg i argumen tów używała matka i syn, aby zmienić je go przekonania i skłonić go do ustępstwa: dość że jednego dnia stało się, iż przed kamienicę Łatkiewiczów zajechała do rożka, z której wyszedł z powagą wielką pan radca sądu wyższego, podał rękę mał żonce swojej, ubranej w aksamitne okry cie, jasne rękawiczki—i wproAvadził ją na pierwsze piętro do mieszkania Łatkiewi czów, którzy widocznie byli już uprzedze ni o wizycie, i prawie pod drzwiami
wycze-58
kiwali na nią, bo ledwie przybyli dotknęli dzwonka, wnet im otwarto, i z oznakami głębokiej uniżoności, w nroczystem mil czeniu wprowadzono do salonu.
Pierwsze zbliżenie się tych dwóch ro-' ’dżin różnych sfer towarzyskich było nad
zwyczaj sztywne, oficyalne. Kobiety ja koś łatwiej porozumiały się z sobą. Pani radczyni, ujrzawszy Józię, swoję ulubieni cę z lat dawniejszych, wyrosłą teraz na prześliczną pannę, zaczęła zachwycać się jej urodą, pocałowała ją w czoło, co starą Łatkiewiczową tak rozczuliło i chwyciło za serce, że się rozbeczała, i cmoknęła pa nią radczynią w rękawiczkę, przejęta uczu ciem wdzięczności za okazaną życzliwość. Uczuciowość kobiet łatwiej przełamała pierwsze lody, a raczej roztopiła je swojem ciepłem.
Inaczej było z panami. Radca milcze niem otoczył się jak rzymską togą, a bie dny Łatkiewicz pocił się i męczył, nie wiedząc, z której strony do niego przystą pić, aby go wyciągnąć na słowo. O prze szłości wspominać nie chciał, bo się jej wstydził, że go radca znał wtedy takim
biednym, mizernym człeczyną, a z obe cności nie wiedział, jaki temat podjąć od powiedni do rozmowy z takim dygnita rzem. Zaczynał o pogodzie, o polityce, 0 upiększeniach na plantacyach, — i nic — radca miał usta jak zamurowane, nie ra czył ani jednem słowem podtrzymać roz mowy; patrzył poważnie przed siebie, 1 przebierał palcami po srebrnej gałce la ski, na której miał opartą sztywnie wy prężoną rękę.
Na szczęście córka siadła do fortepia nu, i popisywała się jakimś walczykiem z „Gasparone“ przed swoją przyszłą ma mą. To dało sposobność Łatkiewiczowi pochwalenia się przed radcą, ile go koszto wała edukacya córki. Pan radca przysłu chiwał się temu obojętnie, wreszcie prze cież otworzył usta, i zapytał się, mierząc Łatkiewicza surowem spojrzeniem:
—• Czy pan masz więcej dzieci?
— Jest syn; kończy właśnie politechni kę w Wiedniu.
— Bo mnie się zdaje, że pan miałeś dwie córki?
za-GO
czął się czerwienić, kręcić niespokojnie na krześle, nie wiedząc, czy przyznać się do tego domowego kopciuszka, o którym on sam często zapominał. — A nuż radca ze chce ją widzieć? — Wstydził się pokazać garbuskę biednie ubraną, tak niepodobną do siostry.
— Tak, panie radco dobrodzieju—mó wił zakłopotany— mieliśmy w istocie dwie córki; ale jedna, niestety...
— Umarła — co?
— Tak tego... ten — rzeczywiście — bąkał, nie mając śmiałości zaprzeczyć, a nawet uważając potwierdzenie za najle pszy sposób wybrnięcia z tej miłej sjdua- cyi. Po co radcowstwo mają wiedzieć o istnieniu garbuski, z którą nigdy nie bę dą się znali ani jej widywali? Zgodził się więc w milczeniu na pozorne uśmiercenie starszej córki.
— Więc kamienica przypada tylko na dwie głowy? — indagował dalej radca.
— To jest właściwie na jednę, na Jó zię tylko, bo Karol będzie miał już wkrótce swój własny kawałek chleba. Ma już przyobiecane miejsce dyrektora w
dysty-larni nafty — a jakże! Chłopak zdol ny niezmiernie, właściciele kopalni po lubili go bardzo, formalnie w nim zako chani.
Radca nie słuchał go dalej; zasię gnąwszy wiadomości, które mu były po trzebne, uważał dłuższą wizytę za zbyte czną. Wstał więc, i zabierał się wraz z żo ną do wyjścia. Napróżno Łatkiewiczowa, która właśnie wróciła z kuchni, gdzie za dysponowała na gwałt kawę, prosiła, że by zostali choć małe półgodzinki; napró żno Łatkiewicz chciał uprosić radcowstwo choć na kieliszek wina, nie pojmując wi zyty bez traktamentu, — radca był nieu błagany i, skinąwszy protekcyonalnie go spodarstwu głową, wziął żonę pod rękę, i wyszedł, odprowadzony przez oboje aż do drzwi. Łatkiewicz nawet do połowy schodów wybiegł za nimi, kłaniając się nizko; i dziękując za zaszczytne odwiedzi ny. Nie uraził się wcale o to, że radca był taki dumny, sztywny; owszem, to mu imponowało, i stawiało radcę jeszcze wyżej w jego oczach, a zarazem wbijało go w am- bicyą, że wkrótce będzie w blizkiem