• Nie Znaleziono Wyników

Księżna Ziska : (z tajemnic bytu pozagrobowego)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Księżna Ziska : (z tajemnic bytu pozagrobowego)"

Copied!
262
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

:

k

:

si

:

ężi

>

t

.

a

.

z i s k a

(4)
(5)

(z tajemnic bytu pozagrobow ego)

9 *v przez c o z r e I jI jI

przekład C. Niewiadomskiej

W A R S Z A W A

ZSTalołacL „TTyg-oćtHLilra. XlX-a.stro-waH.egro”

(6)

BapmaBa, 20 ,H,eKa6pa 1897 row.

/ $ ' " * >

( | -

1

\ ^ I

(7)

Ciemne masy piramid wznoszą się ku niebu, a nad szczytami ich jaśnieje księżyc.

Niby rozbitek, wyrzucony na brzeg potęgą burzy, Sfinks nieśmiertelny leży wśród szarych fal piasku i zdaje się zasypiać. Twarz olbrzyma tajemnicza i milcząca, która spokojnie patrzała na tyle wschodzących i gasnących wieków, państw powstających i upadających, rodzących się i umie­ rających pokoleń — twarz ta w tej chwili, zda się, utraciła swój zwykły wyraz głębokiej zadumy i niezgłębionej po­ gardy — kamienne oczy zdają się spuszczone, surowe usta zdają się uśmiechać...

Powietrze nieruchome, gorące i duszne — żaden szmer nie zakłóca ciszy uroczystej — żaden najlżejszy szelest.

Lecz koło północy, niby wicher pustyni potężny i gro­ źny, rozległ się głos, podobny do wielkiego jęku:

— Araxes!.. Araxes!..

Skarga żałosna skonała w przestrzeni, tylko odwieczny grobowiec egipski odpowiedział jej echem cichego westchnienia*

I znowu cisza martwa. Noc i księżyc tylko znają tajemnicę, tajemnicę mroku i cienia, co nagle, niby mgła lekka, niby obłok jasny, oderwał się od ciemnych, kamiennych ścian grobu, uniósł się w górę, rozpłynął w kształt nowy*

(8)

świetlisty i przejrzysty, wyciągnął ramiona, wzniósł głowę, szata długa opadła ku ziemi, i lekka postać kobieca stanęła pośród pustyni.

Stanęła. W łos ciemny spłynął z jasnego jej czoła i okrył całą płaszczem miękkim i żałobnym; na twarzy bla­ dej zapłonęły oczy nieziemskim ogniem, gdy je podniosła ku niebu, a ręce, w górę wyciągnięte, splotły się ruchem strasznej, gwałtownej rozpaczy.

I znowu skarga do jęku podobna, żałosna a potężna, zabrzmiała w przestworzu:

Araxes!.. AraxesL Ty istniejesz... Śpieszę ku tobie! Przez życie do śmierci, przez śmierć do życia znowu! Jesteś, więc idę ku tobie! Już idę!.. Araxes!..

Noc i księżyc mają swoje tajemnice: blada jutrzenka od wschodu ciekawie rzuciła okiem na ciemną pustynię, i pierzchły Cienie. Głos umilkł.

Na wschodzie płoni się niebo. Z łota tarcza słońca wypływa na horyzont, podnosi się dumnie, dąży do zenitu. Zbudził się Sfinks stary ze snu krótkiego i spojrzał znowu z wiecznym i wymownym żalem na piasek szary, kępy palm odległych, aż ku dalekiej świątyni El-Hazar — gdzie czuwa jeszcze mądrość, wiedza i pokora, gdzie ludzie z wiarą modlą się do Nieznanego, aby osłonił ich od niewidzialnych.

I trudno wątpić prawie} patrząc na rysy potworne tej olbrzymiej postaci o kobiecej głowie i tułowiu lwa, że w mózgu granitowym żyje myśl niepojęta i niewymówiona, bo kiedy słońce w pełni swej chwały i blasku zlewa na nią potoki gorących promieni, okrutne usta znowu zdają się uśmiechać z takim wyrazem, jakby pragnęły wymówić stra­ szne słowo tajemnicy dni ubiegłych.

(9)

I.

Sezon w Kairze był w pełni rozwoju. Wszechświa­ towi obywatele, Anglicy, i niemniej uniwersalni od nich pod tym względem Amerykanie zatknęli swój sztandar na pia­ szczystym gruncie, 'skrapianym od lat tysięcy przez wody Kilu, i usilnie a zgodnie pracowali nad tem, aby gościnne miasto Al-Kahira, t. j. „Zwycięskie,” uczynić służalczem i na­ rzucić mu pęta niewoli, silniejsze od tych, jakie niósł z sobą miecz starożytnego zdobywcy. Bo ciężkie jarzmo nowożytnej mody, próżności i chełpliwości olbrzymią stopą przygniotło „Zwycięzcę.” Nędzni, ogorzali synowie pustyni zrzuciliby je chętnie, walcząc z bronią w ręku, mąż przeciw mężowi, ale jakąż bronią*walczyó z nieprzyjacielem zbrojnym w uśmiech obojętny, jasny kapelusz, ciemne okulary i— pieniądz złoty? W obec takiej armii czyż nie bezpieczniej milczeć, czekać i spokojnie pozostać na podrzędnem swojem stanowisku z po­ czuciem utajonej dumy i godności?

Przybysz czuje się panem na tym obcym gruncie. Nic w tem dziwnego. Jest to typ współczesny, zupełnie nowy, typ nomada, który czuje się panem wszędzie, panem całej ziemi. Postęp otworzył przed nim drogi nowe, zburzył przesądy, nawet chrześcijańskie — o Boskiem pochodzeniu człowieka,— nauka innego wskazała mu praojca— i słusznie:

(10)

bo cóź boskiego dostrzedz może oko najsubtelniejsze w dwu­ nożnych istotach, snujących się leniwym, ociężałym krokiem po ulicach Kairu, mierzących zuchwałem i wzgardliwem spojrzeniem poważne postacie Arabów, albo z cygarem w ustach, z rękoma w kieszeniach, przebiegających w go­ dzinach wieczornych długie aleje publicznych ogrodów?

Dla tego typu stare piramidy to okaz mocnej i trwa­ łej budowy, a tajemniczy Sfinks — cel wygodny do rzucania pustemi butelkami. Jedno w nim tylko boli ich i drażni: twardość kamienia, na którym zbyt trudno wyryć swe imię. Bo co do przepisu, który zabrania podobnych rozrywek, któżby się liczył z taką bagatelką?

Czyż może człowiek, wiecznie koczujący, dtosować się do wszystkich praw, zwyczajów i przepisów kraju, w którym przebywa chwilę, dla rozrywki?

Śnieżna i chłodna zima rok rocznie wysyła tysiące sy­ nów Albionu w dalekie, słoneczne kraje. Ta sama zima, która pieśnią wiatru wzywała ojców naszych na łowy wesołe, co drzewa barwi złotem i purpurą, a światłość dzienną za­ stępuje blaskiem wesoło na kominku płonącego drzewa, — ta sama zima, zdrowa w dawnych czasach i witana radośnie, dopóki wygodne środki komunikacyi nie wytworzyły gorączki podróży i manii chorób, na które sumienny, uczciwy lekarz nie znajdzie imienia. Dziś pierwszy przymrozek płoszy z ojczyzny te ptaki przelotne. .Napełniają tłojnoczki setkami przedmiotów, niezbędnych w ich mniemaniu do życia i szczę- śęia, i śpieszą w kraje słońca, wlokąc z sobą nudę, niedo­ łęstwo fizyczne, chory i spaczony umysł i wyczerpane siły organizmu, który sam przez się jest dla nich ciężarem, ma­ chiną bez motoru.

X ciągnie się życie, codzienne, monotonne- i zawsze to samo na północy, południu, wschodzie i zachodzie.

Sezon w Kairze ma jedno pierwszeństwo: jest więcej oryginalny. Wszak o kilka kroków mamy tu Stary Kair, gdzie oko co chwila spotyka typy nowe, malownicze grupy’

(11)

stroje tak różne i przedsmak dzikości. To ma swój urok, choć trudno zaprzeczyć, że dzikość synów pustyni silniejsze sprawiłaby wrażenie na synach Północy i niewątpliwie więcej miałaby powabu, gdyby nie „backsheesh.”

„Bakszysz...” Oiemne, ogorzałe, obdarte dzieci słońca zrozumiały wartość monety, i przyjmując bladych gości Północy w milczącej pokorze, za władzę, zdrowie, słońce i powietrze— żądają złota. Czyż można ich za to potępiać? Poważny i wspaniale zbudowany Arab, z okiem myślącem i wyniosłem czołem, bosy i w strzępkach zniszczonej odzieży, która jednakże w malowniczych fałdach spływa z tej dumnej i pięknej postaci, ten posąg wyniosły — służy w milczącej po­ korze za przewodnika podobnej istocie, tylko bezmyślnej, bezsilnej i chorej, opiętej w śmieszne, niezgrabne ubranie, w którem zaledwie może się poruszać. Syn pustyni z po- ważnem współczuciem spogląda na swego „pana,” ale jest wyrozumiały i uprzejmy, albowiem chodzi mu o „bakszysz.”

A tymczasem sezon upływa wesoło na ziemi starych bogów, pełnej niezbadanych, niezgłębionych tajemnic, — na ziemi piaszczystej, w której śpi przeszłość wielka a nieznana, cuda i dziwy pełne zagadek i grozy, Nadprzyrodzone zja­ wiska i siły, nierozjaśnione tajnie starych grobów. Po tej ziemi, bezmyślnie, swobodnie, wesoło, nie troszcząc się o prze­ szłość ani zagadnienia, zakłócające nam spokój umysłu, przechadzają się ludzie, których jedynem zajęciem porówny­ wanie między znajomymi wartości stołu i wygód w hotelu tym albo innym.

Jest to godnem uwagi, typowem zjawiskiem dni na­ szych, że stół i osobiste wygody stanowią główny warunek bytu, a często jedyny. Niegdyś podróżnik szukał wiedzy, piękna, wrażeń silniejszych, — nieśmiertelny Byron sypiał na pokładzie statku, płaszczem jedynie okryty; ale my dzi­ siaj wymagamy więcej, innych potrzebujemy warunków. Nie napiszemy wprawdzie „Childe H arolda” ani— broń Boże—nie­

(12)

niejsi od geniuszów, znoszących cierpliwie codzienne niewygody. I przyjemnie nam, żeśmy tacy, nie inni: wszakżeśmy nieskończenie wyżsi od Arabów, Afrykanów, Hindusów; świat cały należy do nas: w Egipcie czujemy się u siebie równie dobrze, jak w Homburgu, tak dalece, iż nawykliśmy nazywać mieszkańców kraju, w którym przebywamy chwilo­ wo— cudzoziemcami. Siebie za cudzoziemców uznać nie mo­ żemy: wszak budujemy tutaj domy i hotele, więc grunt na­ szym być musi.

I dziwi nas Zuchwalstwo mieszkańców Frankfurtu, któ­ rzy się ośmielają przybyć do Homburga w czasie naszego sezonu w tem mieście. Oni to wreszcie odczuwają sami, i jak zbłąkane, wystraszone cienie snują się po Kurhauzie, jak gdyby w obawie, iż będą wyproszeni z tego miejsca.

To samo zdarza się tutaj, w Egipcie: oburza nas zuchwalstwo „cudzoziemców,” którzy nie umieją ocenić szczę­ ścia i zaszczytu, jaki im czyni nasza w tem miejscu obecność, i zamiast wdzięczni być, że los pozwala im oglądać ludzi cywilizowanych, zamiast nam służyć wiernie i gorliwie w poczuciu swej niższości i naszego prawa, oni — żądają „bakszysza!”

Bezstronność przyznać każe, iż ci synowie pustyni, dobrzy na niewolników i służących, nie mogą być naszymi braćmi i bliźnimi. Być może, iż kochają Egipt, jak my Anglię, ale czyż te uczucia mogą być porównywane? Co łączyć może dzikość i cywilizacyę, bezwstydną nagość i for­ my światowe?

Tak przynajmniej myślał i twierdzi! przed chwilą sir Chetwynd Lyle, silnie zbudowany, krępy mężczyzna, o twa­ rzy szerokiej i pospolitej. Siedząc w wygodnem poręczo- wem krześle, po wykwintnym obiedzie w pałacu Gerizeh, palił cygaro w towarzystwie kilku mężczyzn, z którymi zbliżył się tutaj, w Kairze, i wygłaszał poważne zdania i po­ g od y .

(13)

Sir Chetwynd z przyjemnością wypowiadał głośno swoją opinię wobec tak licznych słuchaczów i czuł się w prawie wygłaszać ją śmiało, jako wydawca jednego z większych dzienników londyńskich. Jaką drogą doszedł do tego?— na- pewno nikt z obecnych tli nie mógłby powiedzieć. N a ­ zywano go: „gruby Chetwynd,” ze względu na tuszę, i nie troszczono się wiele o przeszłość. Bawił w Kairze z żoną i dwiema córkami, a jedną z przyczyn, które go tu sprowa­ dziły, było pragnienie wydania ich za mąż.

Panienki dawno dojrzały, i ojciec myślał o ich przy­ szłości. O Kairze słyszał wiele; zrozumiał, źe panująca tu swoboda w obcowaniu z młodzieżą, romantyczne wycieczki nocą do piramid, na małych łodziach, po błękitnych wodach cichego Nilu, przy blasku księżyca— stanowią warunki, lepiej sprzyjające matrymonialnym zamiarom, niż sztywne londyń­ skie rauty i przyjęcia.

Znalazł się więc w Kairze z żoną i córkami, zajął wżo 0(łne i piękne mieszkanie i czuł się zadowolonym. Mu- riel i Doiły były otoczone, młodzież obiecująca, łady Chet- wjnd Lyle baczna, uprzejma i zręczna, życie urozmaicone 1 przyjemne. Dziś np. właściciel pałacu Gezireh urządzał dla swych hojnych, drogich gości bał kostiumowy. Salony pizytn ano wspaniałe, łącząc styl egipski ze zbytkownymi wymysłami Europy, wyborowe towarzystwo było zaproszone, i właśnie dzięki tym przygotowaniom do zabawy, która miała się rozpocząć za godzin parę, sir Chetwynd z towa- rzy szarni swobodnie mógł korzystać w tej chwili z obszerne­ go tarasu od strony północnej.

Z głową opartą, o poręcz fotelu, puszczając z ust mi­ sterne smugi błękitnego dymu, rzucał uwagi o kraju i lu­ dziach, tonem znawcy i myśliciela. Brudna odzież Arabów', chciwość ich szeików, głupota i nieznajomość rzeczy prze­ wodników—pozwalały osądzić i potępić rasę, która jednakże w przekonaniu wlasnem stawiała się dość wysoko.

(14)

— Są dobrego wzrostu, — twierdził sir Ohetwynd — prawda, są dosyć wysocy; większość przynajmniej. A le mię­ dzy nimi spotyka się i nizkich. Sam widziałem. Chedyw nie wyższy ode mnie. A co do twarzy—rysy bywają dosyć regularne, czasem klasyczne; ale spojrzenie, wyraz — w nich się maluje brak inteligencyi.

Dotknął cygarem własnej swojej twarzy, jak gdyby chciał okazać tym ruchem, iż szerokie kości policzkowe, nos z brodawką na końcu i dwa rzędy zdrowych i dużych zębów w ustach szeroko rozciętych — są cechami inteligencyi, bez których ciemna twarz Egipcyanina nie może się domagać na tern polu równouprawnienia.

— Niezupełnie pod tym względem mogę się zgodzić z panem— zauważył mężczyzna, leżący wygodnie na miękkiej otomanie. — Te ciemne szelmy mają coś takiego w oczach, coś takiego— co nie może uchodzić za brak wyrazu. I wo- gółe... Przyjecbał tu dziś pewien Francuz, piękny mężczy­ zna, twarz wyrazista i typowa, a tak egipska, że nie wy­ różniłbyś go pan między tutejszymi Arabami. Znacie go zresztą może, przecież to sławny malarz, Armand Gervase.

Sir Ohetwynd wyprostował się na swym fotelu.

— Armand Geryase? — powtórzył. — Armand Gervase przyjechał?

— Prawdziwy i oryginalny! — .zaśmiał się zwiastun tej wieści.— Chce robić studya pośród kobiet W schodu. Można sobie wyobrazić, że będą bogate. Człowiek tego rodzaju... któż nie słyszał o nim? Zdobył podwójną sławę... Powi­ nien tu zacząć od księżny Ziska.

— A propos... właśnie chciałem o to spytać pana. Księżna Ziska—kto ją zna? kto wie co o niej? Moja żona jest bardzo wymagającą pod tym względem i słusznie pra­ gnie wiedzieć, czy to jest osoba bez zarzutu?.. Rozumie pan... kto ma córki, młode panienki, musi być ostrożnym.

Ross Courtney zsunął zwolna swoje długie nogi i usiadł na otomanie. Był to człowiek bogaty i niezależny, sportsmen,

(15)

dla przyjemności, wrażeń i przygód wiodący życie nomada; wróg cywiłizacyi, o ile nie zapewniała mu wygód fizycznych, nieprzyjaciel konwenansu, papieru, a zatem gazet i wy­ dawców— z zasady. Kiedy sir Chetwynd wspomniał o „mło­ dych panienkach,” Ross uśmiechnął się ironicznie, wiedząc, że młodsza z nich ma lat 30. W tej chwili przypomniały mu się zręczne sidła, jakie troskliwa matka panien Chetwynd zastawiła na własną jego wolność i osobę, i gdy porównał w myśli więdnące powaby Muriel i Doiły z pięknością ko­ biety, o której była mowa, blady uśmiech, który igrał mu na ustach, rozpromienił nagle twarz całą.

— Na honor, nie przyszłohy mi na myśl w Kairze pytać o pochodzenie kogokolwiek! — zaśmiał się z grzeczną swobodą sir Courtney. — Członkowie najszanowniejszych ro ­ dzin bardzo często więcej zasługują postępowaniem swojem na naganę, niż tacy, o których rodzie nic nie wiemy. A co do księżny, jej piękność i inteligencja otworzyłyby przed nią wszelkie bramy, chociażby te przymioty nie miały ram tak kosztownych.

— Jest podobno kolosalnie, bajecznie bogatą—-zauważył młodziutki lord Fulkeward, gładząc zlekka jasny wąsik, zaledwie ocieniający górną wargę. — Moja matka twierdzi, że księżna musi być rozwódką.

Sir Chetwynd poważnie spojrzał w stronę mówiącego i potrząsnął głową z wyrazem uroczystego namysłu.

— Cóż to nadzwyczajnego?— wzruszył ramionami Court­ ney. •— Dziś rozwód jest naturalnym końcem każdego mał­

żeństwa.

Sir Chetwynd patrzał chmurnie i poważnie. Nie na­ leżał on nigdy do lekkiej rozmowy i nie lubił żartów z rze­ czy trwałych i poważnych. Jego małżeństwo było godnem i szczęśhwem, pomyłki więc na tern polu nie budziły w nim sympatyi, ani najlżejszego współczucia.

— W ięc księcia Ziska tu niema? — zapytał. — Jakie dziwaczne imię,., rosyjskie, jeśli się nie mylę; myśleliśmy też

(16)

z żoną, iż książę Ziska może mieszkać w Rosyi, a żona jego dla zdrowia bawi chwilowo w Egipcie. W Rosyi podobno klimat jest bardzo surowy, więc nie byłoby dziwnem, gdyby kobieta na zimę szukała schronienia pod cieplejszem niebem.

— To byłoby bardzo dobre urządzenie,— ziewnął lord Fulkeward — ale mama tak nie myśli. Mama jest przeko­ naną, iż księżna nie ma męża... nawet, że go nigdy nie miała. Mama jest tego pewną w gruncie rzeczy. Niemniej jednak­ że mama złoży jej wizytę.

— Złoży wizytę księżnie lady Eulkeward? O! w ta­ kim razie... W takim razie, rzecz prosta — lady Chetwynd Lyle nie może i nie powinna mieć żadnych skrupułów. Skoro lady Eulkeward swoją osobą zaszczyca pałac księżny Ziska—nie może tam być nic niewłaściwego.

— Ja nie wiem—mruknął lord Eulkeward ciszej, przy­ gryzając wązkie usta.— Moja matka jest osobą wyjątkową. W ostatnich czasach bardzo zmieniła poglądy. Mówią, iż za życia ojca goście nasi musieli przynosić z sobą 'drzewa genealogiczne, aby być dopuszczeni do bliższych stosunków. Nie byłem wtedy w domu, ale było to zapewne bardzo nudne. Teraz jest inaczej: mama lubi dokoła siebie różnych ludzi; im są różnorodniejsi, tern lepiej ją bawią. Tak, dziwna zmiana zaszła w mojej matce w przeciągu lat ostatnich.

Ross Courtney siedział z głową pochyloną, z uśmiechem na ustach: 'bawił się widocznie, — a jednak rzeczywiście ta­ jemnicza zmiana w przeciągu lat ostatnich zaszła nagle w pięknej lady Eulkeward. Za życia męża była to kobieta skupiona i poważna, blada, siwowłosa, dystyngowana w ka­ żdym ruchu i wyrazie, wzór szlachetnej matrony. Lecz za­ ledwie 'lat parę upłynęło od śmierci lorda, który ją kochał jak źrenicę oka, ukazała się nagle za granicą, młodsza o lat 20, złotowłosa, szczupła, wesoła, uśmiechnięta i przystępna. Tańczyła znowu jak wróżka, kobieta, którą niedawno na­ zywano starą; paliła papierosy, śmiała się ja k dziecko z ka­ żdego żartu, a flirtowała —• o nieba! któżby się mógł z nią

(17)

rów nać? Murieł i Doiły przy niej były dzierlatkami, nie- zdolnemi rywalizować z jej doświadczeniem i wprawą. Przez zemstę też zapewne nazywały ją „starą.” Może nią była

z rana, w sypialnym pokoju, ale w salonie miała powodze­

nie, w Kairze zwłaszcza, gdzie—jak zapewniała—przyjechała dla syna, młodzieńca lat 28, wątłego zdrowia i słabego zdania, którego pieszczotliwie nazywała „swoim chłopczykiem.”

— Lady Fulkeward podziwia widać księżnę Ziska — odezwał się ktoś z obecnych lekko ironicznie.

Oczy młodego lorda błysnęły niezwykłą energią. — Któżby jej nie podziwiał? — zapytał z zapałem. — Tylko jej oczy... Goś w tych oczach jest tajemniczego, coś strasznego. Nie lubię jej oczu, jej spojrzenia.

—■ Nie pleć, Fuike! Oczy ma cudowne! — wybuchnął Courtney i nagle zapłonął rumieńcem i przygryzł usta.

— K to ma piękne oczy?— spytał głos jakiś nizki, spo- kojny, przyjemny, i oczom zgromadzonych ukazała się nie­ spodziewanie drobna i szczupła postać mężczyzny lat średnich, w akademickiej todze i birecie.

— Brawo! nasz Sokrates, Seneka... któż jeszcze?—za­ wołał lord Fulkeward. — Na Jowisza, wspaniale wyglądasz, doktorze! Czy to na bal dzisiejszy obrałeś ten kostium? Znakomicie! Niezwykle!

Przybyły witał obecnych spokojnie, z pobłażliwym i dobrodusznym uśmiechem. Doktor Maswell Dean zi'esztą znanym był z pobłażliwości i cenionym powszechnie, jako jeden z najzdolniejszych ludzi w Europie, którego naukowe prace i odkrycia zyskały rozgłos szeroki. W bieżącym se­ zonie była to jedyna osobistość w Kairze, która nie przy­ była tutaj dla zabawy, lecz dla poważnych studyów i nauki, o czem zresztą nikomu nie udzielał bliższych objaśnień. Małomówny, czasem szorstki, tajemniczy w słowach, więcej zajmował się pracą niż ludźmi, choć zdawał się przenikać swym badawczym wzrokiem wszystkich i wszystko, co go otaczało. A co zbadał i poznał, to już znal dokładnie:

(18)

barwy ich brunatnej skóry; kiedy o pana Cketwynd — to wiedział dokładnie, jak stoi lista prenumeratorów jego dzien­ nika; o pannach Cketwynd Lyle twierdził z przekonaniem, iż nie znajdą w Kairze upragnionych mężów; o lady Fulke- ward, że ma lat 60; o Courtney’ u, że całe życie będzie podróżował i polował, po za tern jednak nigdy nic nie zro­ bi; o właścicielu pałacu Gerizek, że mądrze robi, bawiąc swoich gości i urządzając dla nich bale kostiumowe. Nie zawsze jednak jego sądy i poglądy ściągały się do rzeczy powszednich: umiał on także jednym rzutem oka odróżnić wykopalisko starożytne od wyrobów Birminghamu, odczyty­ wał hieroglif!czne napisy, rozumiał przeszłość i badał ją z zamiłowaniem. Bezczynnym nie był nigdy, lecz nie lubił dyletantyzmu i w najmniejszej drobnostce umiał być grun­ townym. Nawet biret doktorski, który przywdział dzisiaj, nie wyglądał na nim wcale kostiumowo, lecz zdawał się sta­ nowić nierozdzielną całość z jego wyrazem twarzy i całą postacią.

Pochwały lorda Fulke przyjął z łagodnym uśmiechem. — Strój jest stosowny dla mnie i dla mego wieku — odparł z prostotą. — Jest to po prostu płaszcz bardzo wy­ godny. Myślałem wprawdzie o stroju kapłanów egipskich, ale trudno mi było skompletować go w zupełności, a nie lubię falsyfikatów, — nie 'włożyłbym na siebie sukni histo­ rycznej, gdybym nie był pewnym, że jest doskonale wierną; nie zniósłbym pod tym względem żadnej profanacyi.

Nikt nie uśmiechnął się, gdy doktor mówił o „histo­ rycznej sukni;” znano go dobrze i wiedziano, jak pojmuje i ceni te rzeczy.

Sir Chetwynd mruknął tylko:

— Bardzo słusznie —eee— starożytne desenie i wyroby są bardzo pracowite.

— I symboliczne— dodał dr. Dean ze znaczącem spój- rżeniem. — Symboliczne w niepospolitem znaczeniu, mogę

(19)

zapewnić pana. Ale przerwałem rozmowę, jak mi się zdaje, bardzo interesującą. Sir Courtney mówił coś o pię­ knych oczach... Czy wolno wiedzieć, czyich?

— Księżny Ziska—odparł Fulke.— Ja utrzymywałem,, i e nie lubię jej spojrzenia.

— Dlaczego? Czemu? — pytał doktor żywo. — Cóż ta- i, kiego pan w niem znajdujesz?

— Bardzo wiele—zaśmiał się Courtney nienaturalnym, przymuszonym śmiechem. — Dla niego oczy księżny są za wielkie, za wspaniałe i dzikie; Fulke woli angielskie błado- niebieskie turkusy, niż egipskie czarne dyamenty.

— Wcale nie, o, bynajmniej! — z nagłem ożywieniem zawołał lord Fulkeward.—Nienawidzę niebieskich oczu. W olę ju ż siwe, albo szafirowe, jak miss Murray.

— Miss Murray bardzo piękna panna, — zauważył Maxwell Dean — ale jej uroda jest zupełnie pospolita, gdy tymczasem księżna Ziska...

— Jest niepospolitą i jedyną w swoim rodzaju — do­ kończył Courtney.— Właśnie to chciałem powiedzieć. Zdaje mi się, iż nie widziałem kobiety równie pięknej!

Nastąpiła chwila milczenia, podczas której mały do­ ktor spoglądał swym badawczym i spokojnym wzrokiem ko­ lejno na obecnych. Sir Chetwynd Lyle pierwszy wstał

uroczyście z fotelu.

— Pójdę się ubrać — rzekł z powagą. — Windsor mój bardzo wygodny, nieraz mi już służył w podobnych wy­ padkach i stosownym jest zawsze, jkiedy w wyborze kostiu­ mów nie jesteśmy zmuszeni rachować się z epoką. A le i panom radzę pomyśleć o toalecie: czas na nas wszystkich.

— To prawda—potwierdził lord Fulkeward.— Ja dziś będę rybakiem neapolitańskim. Prawdopodobnie żaden ry­ bak z Neapolu nie bywa tak ubrany; ale cóż mi to szko­

dzi? Typ stroju, przyjęty na scenie.

—• Bardzo właściwy dla ciebie—mruknął Koss Courtney półgłosem.

Księżna Ziska. Dodatek do j\# 2 Tyg. illustr. 2

(20)

— Denzil M u rray!-zaw ołał lord Fulke z zapałem.— Patrzcie, patrzcie, co za kostium!

Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku drzwiom, od‘ których szedł powoli, krokiem wyniosłym, poważnym, piękny młodzieniec w malowniczym stroju szlachty florenckiej z "epo­ ki Medyceuszów. Jeden rzut oka wystarczał, by uznać, że kostium znakomicie jest zastosowany do charakteru twarzy ! P°staci młodzieńca, którego rysy szlachetne, surowe i dumne potrzebowały blasku klejnotów, wytworności kroju i. połysk u jedwabiu, aby uwydatnić całą piękność klasycznych konturów tej głowy i oczu ciemnych, gorących, głę­ bokich.

Sir Denzil Murray był czystej krwi góralem; świad­ czyły o tern jego czarne brwi zsunięte, kształt ust, śmiałe i silne spojrzenie, budowa ciała, ruchy giętkie i nerwowe, cechujące dumną rasę, która umiała walczyć z „sassenachem” i pogardzać zwycięzcą.

Zwolna, z pewną wyniosłością w ruchach, zbliżał się do obecnych; być może, iż wiedział, że wygląda dziś dobrze, lecz widocznem było, iż nie życzy sobie uwag na ten temat. Zrozumieli to wszyscy, prócz lorda Fulkeward, który nie mógł powstrzymać objawów zachwytu.

Mówię ci, Denzil, ześ olśniewający!— zawołał z nieu­ danym entuzyazmem.— Cudownie! Wspaniale! Bosko!

Denzil pochylił głowę na znak podziękowania, z iro­ nicznym uśmiechem.

— Skoro wejdziesz między wrony...— rzekł poważnie.— Bawiąc w Kairze, musimy się bawić tak, jak się bawią w Kairze. A skoro nasi gospodarze wydają bale kostiu­ mowe, musimy występować w kostiumach.

Mówił to z lekkim odcieniem ironii, lecz spojrzał na doktora i zmienił ton riaraz.

— Dobrze wyglądasz, doktorze — rzekł p rosto.— Dla­ czego nie ubieracie się, panowie? Już po dziesiątej, a księ­ żna Ziska będzie tu o jedenastej.

(21)

— Przypuszczam, źe oprócz księżny przyjdzie więcej osób; czy pan innego jesteś zdania, panie Murray? spytał sir Chetwynd Lyle ze złośliwem spojrzeniem.

Denzil Murray zmierzył go wzrokiem wzgardliwym.^ — Nie wątpię o tem,— odparł zimno i wyniośle— gdyż bal inaczej nie pokryłby kosztów, ale królową i główną osobą będzie na nim księżna Ziska, więc wystarcza, gdy wymieniam godzinę jej przybycia.

__ (Jzv ci mówiła, źe będzie tu o jedenastej? — spytał Ross Courtney.

— Tak jest.

Ross Courtney rzucił na niego spojrzenie, chciał coś powiedzieć, ale się odwrócił i szybko wyszedł z sali. Lord Fulkeward pośpieszył za nim.

—. Gzy wiesz,—rzekł Dean, siadając obok Murray’a — źe nowa znakomitość przybyła nam dzisiaj do pałacu Głezi- reh i niewątpliwie zaszczyci bal swą obecnością?— Malarz, Armand Gervase.

Twarz Murray’a rozjaśnił uśmiech szczerej radości. — Mój jedyny przyjaciel— szepnął cicho, lecz gorąco.— Wiem o tem. Spotkałem go dzisiaj na ulicy. Znamy się bardzo dawno. Mieszkałem z nim nawet przez czas dłuższy w Paryżu, a następnie odwiedził mnie w Szkocyi. Zacny chłopiec! Prawdziwy Francuz duszą i umysłem, ale zna Anglię dobrze i wybornie mówi po angielsku.

— Prawdziwy Francuz duszą i umysłem?— powtórzył tonem pytania sir Chetwynd, który nie wyszedł jeszcze.— Jak to mam rozumieć? Czy nie zechcecie mi tego wyjaśnić, pa­ nowie?

Dr. Dean wymownie wzruszył ramionami.

— Skoro ktoś jest Francuzem, musi mieć umysł Francu­ za—rzekł niedbale; — przypuszczam, iż tylko w przeciwnym razie rzecz wymagałaby wyjaśnienia.

Sir Chetwynd Lyle chrząknął. Miał cień podejrzenia, źe w odpowiedzi kryje się ironia. Ironia względem niego:

(22)

właściciela i wydawcy „Daily D ial.” To teź zdecydował sig nagle narzucie swą dziennikarską togę moralności i pa- tryotyzmu.

Francuz, czy nie Francuz,— zaczął tonem kaznodziei— mamy prawo dziś pytać każdego o przekonania, a zwłaszcza lekkomyślnych i zepsutych obywateli Francyi. Każdy czło­ wiek moralny przyzna, iż szerzące się tam idee są szkodliwe i niebezpieczne. Brak zasad, brak sumienności— eee— w pra­ sie francuskiej np.— czyż to nie opłakane i nie gorszące?

— A czy angielska prasa jest niepokalana? — zimno zapytał Denzil.

— Mam nadzieję... wierzę temu... Czynimy wszystko, co jest w naszej mocy— odparł sir Chetwynd z uroczygtem namaszczeniem.

I spojrzawszy raz jeszcze z góry na Murray’a i do­ ktora, z powagą opuścił zebranie.

Młodzieńcy nie obejrzeli się za nim; wprost za­ pomnieli, że istnieje, zaledwie im zniknął z oczu. Widocznem było zresztą, iż zaprząta ich myśl ważniejsza i pochłania, zupełnie.

Siedząc tak obok siebie, stanowili kontrast, godny oka malarza; jeden drobny, szczupły, z twarzą męską i myślącą w swobodnej, ciemnej szacie; drugi— wysoki, szlachetnej po­ staci, w szatach lśniących od złota, jedwabiu, klejnotów, podobny do 'starego portretu, który opuścił poczerniałe ramy.

Doktor pierwszy przerwał chwilowe milczenie, mówiąc zwolna i cicho:

— T o źle, mój drogi chłopcze... nie mogę inaczej p o ­ wiedzieć, i chciałbym cię przekonać, że tak być nie może. Zmarnujesz własne życie [dla marzenia... będziesz nieszczę­ śliwym, będziesz cierpiał — o nic. A czyś pomyślał o tern, że możesz zarazem złamać i życie siostry?

Denzil z pochmurnem czołem i czarnemi brwiami, zsuniętemi tragicznie, machinalnym ruchem rzucił się na krzesło, które przed chwilą opuścił [sir Chetwynd; z pierąj

(23)

jeg o wydarło się głuche westchnienie, podobne do tłumio­ nego ryku.

— Helena dotychczas o niczem nie wie — szepnął. — Cóż ma wiedzieć? Co ja wiem? Przecież nie powiedziałem dotąd ani słowa— ‘do niej... Gdybym jej śmiał powiedzieć, co czuję i myślę, roześmiałaby się może. Ty odgadłeś tylko moją tajemnicę. Ty mnie widziałeś, kiedy ją — odprowa­ dzałem do jej pałacu. A le dotąd nie przestąpiłem jej pro­ gów — nie upoważniła mię do tego. Żegna mię zawsze przede drzwiami... potem zjawia się służący, podwoje otwie­ rają się przed nią i znika. Znika, jak duch. Chwilami wierzę, że jest duchem rzeczywiście... taka jasna, biała, cicha, lekka i przepiękna!

Odwrócił oczy, by ukryć wzruszenie. Dr. Maxwell poważnie zdjął z głowy swój biret akademicki i z wielką uwagą, długo, w milczeniu rozpatrywał jego wnętrze.

__ Tak, — rzekł nakoniec zwolna — to samo myślałem o niej niekiedy.

Umilkł. Rozmowa dalsza była przerwaną, gdyż od strony ogrodu, po stopniach tarasu, płynąć zaczęli ku sali balowej, jak wzbierająca fala, liczni, strojni goście. Mu­ zyka, strojąc instrumenty, zwolna zajmowała swe miejsca, dalej wśród wesołych krzyków biegli pajace, dyabełki, tancer­ ki, królowe, kwiaty, kostiumy klasyczne i fantazyjne, symbo­ liczne i' historyczne, zmarli królowie i bohaterowie, „noce,” „poranki,” „róże,” „N il,” boginie — gwar, śmiech, wesele, okrzyki, rozmowy, wszystko to utworzyło wir porywający, wobec którego trudno było zostać spokojnym i niewzru­ szonym.

Jedna postać wśród tłumu zwracała powszechną uwa­ gę wzrostem, postawą i dobrze wybranym kostiumem, ma­ lowniczym i właściwym dla typu twarzy ciemnej i ognistej, wpół dzikiej a natchnionej. Kobiety i mężczyźni ścigali go wzrokiem, powtarzając zapytania i uwagi. Piękny Be- duin podobał się wszystkim, a jeg o czarne, pełne ognia oczy,

(24)

i śnieżnych fałdach płaszcza sprawiały wrażenie uderzające i charakterystyczne. Żadna barwa nie ćmiła i nie zakłócała białości bogatego kostiumu, prócz czerwonego skrawka spo­ dniej sukni w miejscu, gdzie pas kosztowny przytrzymywał morderczy sztylet i broń nieodzowną dla każdego Araba.

W szedł krokiem lekkim, spokojnym i dumnym, i pierw­ sze jego spojrzenie spotkało posępny wzrok Denzila.

— Tu jesteś!— zawołał tonem serdecznym, witając go z daleka wyciągniętą ręką.— Co za wspaniały kostium! Me- dyceusz! Nie zaprzesz się już teraz, że jesteś zalotny: wiesz dobrze, mój kochanku, że ci w tern do twarzy, i jesteś pró­ żny, jak piękna kobieta. Patrz na mnie i podziwiaj prawdzi­ wą prostotę i skromność.

Mówił po angielsku płynnie i dźwięcznie, choć z lekkim akcentem cudzoziemskim, który w jego ustach brzmiał dosyć przyjemnie. Denzil zerwał się z krzesła.

— Prostotę i skromność!— powtórzył.— To mi się po­ doba! Spojrzyj, jak wszystkie oczy na ciebie zwrócone, jakbyś tu spadł z księżyca! Armand Gervase a skromność i prostota—to dwa pojęcia sprzeczne!

— Dlaczego?— spytał Arm and.—Sława jest kapryśną, a głos jej nie tak silny, aby go słyszano wszędzie. Zacny właściciel ,,magazynu” starzyzny, czy tam starożytności, gdzie nabyłem te cenne części stroju Beduina, nic o mnie nie wie i nie słyszał. Nieszczęśliwy! Nie wie nawet, jak go los

pokrzywdził!

Zaśmiał się, a wzrok jego błyszczący i jasny padł nagle na doktora, który już dość długo studyował go i obserwował.

— Twój przyjaciel, Denzilu?— spytał Armand.

— Tak, przyjaciel, prawdziwy przyjaciel, dr. Maxwell Dean. Pozwól, doktorze, że przedstawię ci Armanda Gerva-

se’a. Nie potrzebuję dodawać nic więcej?

(25)

Ukłonił się ceremonialnie, z szacunkiem.

__ I rozgłos ma ujemne swoje strony — zauważył Armand z uśmiechem. — Nie należy też wierzyć w sławę

wszechświatową. Jeden może Zola znany jest na całej naszej planecie. Obraz występku dla całej ludzkości jest jednakowo zajmujący i ponętny.

— Nie zgodziłbym się z panem w zupełności—odparł poważnie doktor, nie spuszczając oczu z twarzy artysty, którego postać i rysy budziły w nim szczególną ciekawość.— Przyznaję, iż Akademia Francuska jest może indywidualnie tak samo wrażliwą na rozbiór słabości i obraz nędzy ludzkiej, jak większość; ale rzecz biorąc gruntowniej i szerzej, widzę ponad poziomem ogółu duchy silniejsze i wyższe, jedho- zgodnie odrzucające i potępiające naturalizm, który łamie •dotychczasowe pojęcia o sztuce, odrzuca piękno, a treść swoją czerpie ze źródeł, od których dotychczas odwracał się artysta i człowiek.

Gervase zaśmiał się głośno.

— Zwróci się do nich człowiek i artysta prędzej, czy później, możesz pan być pewien — odparł wesoło. — Niema silniejszych duchów, ani wyższych, nad ducha naturalizmu,— i przyjdzie dzień, gdy wymrą ostatnie przesądy i ckliwe sentymenty, a pozostanie prawda, naga, wielka i wspaniała. Wtedy Zola uczczonym pędzie w Akademii i wyniesionym wyżej, niż gdyby go przyjęto tam bez walki. Zwykła to zresztą w świecie kolej rzeczy, i Napoleon słusznie powie­ dział: „Le monde vient a 'celui, qui sait attendre."

Doktor nie spuszczał oczu z mówiącego, a w jego wzroku malowała się żywa ciekawość.

— Czy pan wierzysz w to mocno, panie Gervase? — spytał. — Czy pan istotnie wierzysz w to wszystko, co po­ wiedziałeś?

— Co powiedziałem? Alboż ja pamiętam!— uśmiechnął się artysta, zapalając spokojnie papierosa.

(26)

niejszych nad ducha naturalizmu.” Ozy masz pan ustalono pod tym względem przekonanie?

Armand Gerrase lekko wzruszył ramionami.

Czy ustalone? Ależ naturalnie, najpozytywniej w świeciel Naturalizm jest Naturą, albo czemś z niej pły- nącem, do niej należącem, a cóż kiedykolwiek i gdziekolwiek silniejszem i wyższem być może od Natury?

— A Bóg?— zapytał doktor. — Bóg?

Sławny malarz wybuchnął głośnym śmiechem.

_ Pardon!., wybacz, doktorze — przemówił po chwili, usiłując powstrzymać się od w esołości:-czy jesteś duchownym?

— Bynajmniej— odparł Dean.— Nie mam nic wspólne­ go z kościołem. Jestem doktorem prawa i literatury, skromnym studentem filozofii i nauk przyrodniczych.

— Filozofia! Przyroda!— powtórzył Gervase głośno.— I pan pytasz o Boga? Parbleu! Czyż filozofia i inne nauki nie postępują naprzód, obchodząc się bez Niego?

Doktor Dean z zadowoleniem zatarł ręce.

— Znakomicie! To pańskie zdanie? To samo myśla­ łem właśnie. Filozofia i wszelka wiedza, mówiąc językiem obrazowym, pokonały starego Boga na własnym jego gruncie! Ha, ha, ha!.. To wyborne. I humorystyczne, ha! ha, ha!

Istotnie humorystycznym był fen mały doktor, „skromny, student filozofii i przyrody,” śmiejący się tak serdecznie^, źe małe jego oczka zniknęły zupełnie w fałdach zmarszczo­ nych powiek i muskułów twarzy. K o ło ust jego zarysowały, się silnie dwie linie, jakie widzieć możemy na twarzach posągów greckich, wyrażających śmiech złośliwy lub szy­ derczy.

Denzil Murray widocznie był zakłopotany.

— Armand w nic nie wierzy, oprócz swojej Sztuki — zwrócił się do doktora, jakby pragnąc tem wyjaśnieniem usprawiedliwić przyjaciela.-Sztuka jest całą i jedyną treścią

(27)

jego istnienia, i nie wiem, czy kiedy w życiu miał czas po­ myśleć o czem innem.

— A o czemźebym innem mógł myśleć, mój drogi? — zapytał Gervase. — O życiu? Ależ ono dla mnie Sztuką,, a przez Sztukę ja pojmuję idealne naśladowanie Natury, czyli idealizowanie jej w pewnym kierunku.

— Tak? Ależ w takim razie przeczysz pan sam sobie i jesteś starym romantykiem! Natura idealizować się nie może, jeśli pozbawimy ją ducha; Natura bez ducha jest tylko materyą, rzeczą martwą. V

— Zapewne— odparł Gerrase z pewną niecierpliwością;— ależ ja ją ożywiam swoim duchem, przenikam [.swoją wyo­ braźnią, daję jej duszę, życie!

— Duszę? W ięc pan masz duszę? Jakże pan to ro­ zumiesz?

Gervase ze zdziwieniem spojrzał na doktora.

— Każdy z nas przecież ma wewnętrzną treść swojej istoty, którą w potocznej mowie nazywamy duszą;, jest to właściwie jednak temperament.

— Ach, temperament! W ięc.pan nie wierzysz w du­ szę, jako w coś odrębnego, co przeżyje istnienie twego ciała, co trwać będzie w nowych fazach, czy postaciach bytu, gdy ciało, w gorszych niż mumie egipskie zostawione warunkach, trwać przestanie zupełnie?;

Gerrase z wymownym ruchem i spojrzeniem odrzucił: dopalonego papierosa.

— Nie wierzę— odparł sucho.— Nieśmiertelność! Teorya zapomniana i przeżyta. Dla mnie zawsze była śmieszną. Nie dosyć się natrudzimy tu przez całe życie, jeszcze się ludziom chciało wymyślać coś podobnego! Dla mnie to jeden z najgłupszych przesądów, którego nigdy zrozumieć nie; mogłem.

Rytmiczny dźwięk muzyki przebiegł po balowej sali, i takty walca, niby lekkie uderzenia skrzydeł, wesoło i harmo­ nijnie zakołysały powietrze. W jednej chwili kilkanaście

(28)

par wbiegło na środek, wirując w takt muzyki. Denzil M uiray podniósł się z krzesła niespokojny, przebiegając oczyma tłum strojny i różnobarwny. Lecz dr. Dean, zajęty rozmową, nie odwrócił nawet głowy od malarza, ruchem spokojnym położył mu rękę na fałdach białego płaszcza w tern miejscu, gdzie pod nim musiało uderzać serce.

Jfiden z najgłupszych przesądów — powtórzył z na­ ciskiem i powagą. — W ięc pan nie wierzysz w możność po­ wtórnego życia, wielokrotnego po śmierci, przez którą przejść musimy wszyScy?

Nie wierzę — odparł Armand. — Podobną teoryę wprost uważam za niedorzeczną, niegodną wykształconego człowieka. Wprost niegodną dysputy.

Więc śmierć dla pana jest końcem wszystkiego? P o za nią nic już niema... nawet tajemnicy?.. Nigdzie?..

W yciągnął ‘ w przestrzeni rękę drobną, chudą, a ten luch jeg<^ i dziwny blask oczu, jakaś potęga w dźwięku głosu i postawie dziwnie przeistoczyły małego człowieczka; nawet Gerva.se doznał pewnego wrażenia i wzrok bystry ciekawie zwrócił na doktora, ale natychmiast zaśmiał się swobodnie.

Po za nią? Naturalnie. Cóż może być dalej? Drogi doktorze, po co te wszystkie pytania? Czyż znasz zjawisko bardziej pozytywne, niż śmierć? Rozumie się, że stanowczo kończy ona wszelkie istnienie.

Dźwięczny, srebrny śmiech kobiecy rozległ się w tej chwili, cudowny śmiech, podobny do oddalonego śpiewu lub głosu magicznego fletu, który otwiera serca, by w nie prze­ lać radość, swobodę i wesele. Wszystkie twarze zwróciły się w jednym kierunku, wszystkie chociaż na chwilę zaja­ śniały szczerym promieniem radości,— a śmiech płynął swo­ bodnie, słodko, harmonijnie i coraz ciszej — ciszej...

Armand Gervase, jak wszyscy, zwrócił się w tę stronę, skąd głos pochodził, i spojrzenie jego padło nagle na bladą, zmienioną twarz Murray’a.

(29)

— K to to? — spytał gwałtownie. — Znam ten głos... ten głos piękny. Słyszałem go... K to to jest?

Lecz Denził nie słyszał go prawie, cały skupił się w płonących oczach, któremi śledził fantastyczną grupę, zbliżającą się ku nim. Pośród egipskich dziewic i służebnic postępowała postać wysoka i wiotka, w błyszczącej, gładkiej, złotem tkanej sukni i zasłonie na twarzy, nad którą świe­ ciły tylko ogromne, czarne, tajemnicze oczy. W czarnych jej włosach błyszczały klejnoty niezmiernej ceny, zdobiły jej suknię, piersi i ręce; blask drogich kamieni otaczał ją ognistą jakąś aureolą, w której zdawała się płynąć nad ziemią, budząc dokoła podziw i zdumienie.

Przed nią, w szkarłatnej sukni szedł chłopiec, Nubij­ czyk, czarny jak heban, w pokornej postawie, chłodząc ją zwolna olbrzymim wachlarzem z piór pawich, ułożonych według starożytnych wzorów egipskich.

Barwy piór pawich, szkarłat, blask złotej tkaniny, drogich klejnotów i oczu kobiety— wszystko to uderzyło oczy Armanda olśniewającą jakąś błyskawicą. Prawie nie wie­ dząc, co czyni, pochylił głowę w nizkim ukłonie, a kiedy podniósł ją znowu, nieco otrzeźwiony, spotkał przenikliwe i bystre spojrzenie doktora Deana.

— Wybacz pan mą ciekawość,— rzekł uczony dziwnym, ale poważnym tonem — lecz pragnąłbym wiedzieć, czy pan znasz księżnę Ziska?

R O Z D Z I A Ł II.

Armand Geryase mierzył go wzrokiem niepewnym, zmieszanym, jeszcze niezupełnie przyszedłszy do siebie.

— Kogo?— zapytał.— Czy znam księżnę Ziska?.. Nie znam jej... chociaż... nie może być... Czekaj pan... Musiałem ją gdzieś widzieć — w Paryżu zapewne. Może mię pan ze­ chcesz przedstawić?

(30)

—• Pozostawiam to Denzilowi Murray— odparł doktor spokojnie, zakładając ręce za plecy.— On zresztą lepiej ode mnie zna księżnę.

Z dziwnym uśmiechem poprawił na głowie swój biret i zwrócił się w kierunku sali, by zniknąć między tłumem. Geryase został na miejscu, po raz pierwszy w życiu nie­ pewny i zmieszany. Mieniąca się blaskami, złota postać księżny pociągała go siłą tajemniczą, a jednocześnie coś go trzymało z daleka, krępując ruch swobodny i energię woli.'

Denzil Murray właśnie zbliżył się do Egipcyanki i rozmawiał z nią żywo, wzruszony i rozpromieniony, nie usiłując ukryć swego szczęścia.

P o chwili Armand Geryase przyłączył się także do grupy.

— Przedstawiasz pani dziś cudny ideał królowej tych wybrzeży z przed dwudziestu wieków— mówił Murray z za­ pałem, w którym widać było, iż każde słowo wprost z du­ szy mu płynie. — Ten kostium sprawia wrażenie rzeczyw j stego antyku.

Złocista postać zaśmiała się znowu tym samym dźwię­ cznym, srebrnym, cudnym śmiechem.

Geryase zadrzał i podniósł na nią wielkie oczy: jakie wspomnienia budził w nim dźwięk tego śmiechu? Czemu odzywał się w nim takiem znanem, tak drogiem echem?

— Nie prawdaź?— odparła tymczasem księżna.— Nawet doktor Dean przyznałby dzisiaj, że mam „suknię histo­ ryczną.” I nic dziwnego, wzięłam ją z grobowca, w którym złożono zwłoki królowej Egiptu.

Denzil z uśmiechem szczęścia schylił głowę, jak gdyby chciał powiedzieć, iż przeczyć nie może.

— Jeden zarzut zrobiłbym ci jednak dziś, księżno — odezwał się ktoś z grupy, która otoczyła piękną kobietę: — po co ta zasłona? K ryjąc twarz, krzywdzisz nas wszystkich okrutnie.

(31)

Wdzięcznym ruchem ręki odrzuciła słowa, nie trafia­ jące jej do przekonania.

— Taki był zwyczaj w Egipcie — odparła. A czy wiecie, dlaczego? Miłość za dni onych nie była tern, czem jest dzisiaj: jeden uśmiech, spojrzenie wystarczało, by duszę ogarnął jej płomień, aby złączyła się z duchem wybranym, by spłonąć razem w świętym, boskim ogniul A więc młode kobiety osłaniały twarze, aby ukryć swój powab przed okiem ciekawem i oddać go wyłącznie istocie wybranej; w starości ‘ osłaniały się jeszcze staranniej, aby zmarszczkami swojej zwiędłej twarzy nie obrazić dobroci promiennego Słońca, które kocha piękno i młodość.

Zaśmiała się znów głośno tym czarownym śmiechem, który tak magnetyzował Armanda.

— Nie jestem obowiązaną jednakże do zachowania jej ciągle na twarzy — dodała swobodnie, odrzucając lekkim i zręcznym ruchem przejrzystą tkaninę, z pod której uka­ zało się jasne oblicze, jak biała lilia, świeżo z pączka roz­ winięta.

Jedno westchnienie zachwytu, podziwu wybiegło z ust otaczających ją*mężczyzn, ale księżna spojrzała tylko na Murraya.

— Czy tak lepiej? — spytała.

Denzil zbladł jak płótno. Pochylił się i szepnął jej coś bardzo cicho...

Brwi księżny drgnęły lekko, cofnęła się nieco, a na jej pięknej i wyniosłej twarzy odmalowało się pewne zdzi­

wienie.

— Mówisz pan piękne rzeczy, — rzekła obojętnie — ale nie dla mnie. Moja w tem wina zapewne...

Odwróciła się, aby odejść dalej. Czarny Nubijczyk po­ ruszył wachlarzem, ale Gervase nagle zastąpił jej drogę.

— Przedstaw mię księżnie, Denzil — rzekł tonem rozkazu.

Murray, zdziwiony brzmieniem głosu przyjaciela, spoj­ rzał na niego.

(32)

-T- Pozwól, księżno...— przemówił.

Egipcyanka stanęła, pełna wyrazu i wdzięku.

— Pozwól przedstawić sobie mego przyjaciela: A r ­ mand Gervase, jeden z najsławniejszych malarzów francu­ skich... Księżna Ziska.

Piękna kobieta podniosła spojrzenie ciemnych, głębo­ kich oczu, które spotkały wzrok śmiały i dumny, pełen zu­ chwałego uwielbienia. Ale w tej chwili Armand uczuł zno­ wu dreszcz dziwny, który przed chwilą wstrząsnął nim tak silnie na dźwięk głosu nieznajomej. Czyż nieznanej istotnie? Wszystko w niej było mu tak dziwnie znane, tak nieob­ ce, budzące echo jakichś wspomnień dalekich i nieu­ chwytnych, ale wstrząsających: i ten subtelny zapach, który ją otaczał, blask i rysunek klejnotów na piersi, przedsta­ wiających dwa święte skarabeusze, — i szmaragdowa żmija w czarnych, lśniących włosach, — a nad to wszystko dźwięk głosu, tak znany, słodki, głęboki i przenikający do głębi duszy.

— Spotykam pana wreszcie, Armandzie Gervase, — rzekła z wdzięcznem skinieniem głowy i uśmiechem, który, zdawało mu się na jedną sekundę, że pozwolił mu ją po­ znać, — przypomniał...

— Spotykam pana znowu, lecz nie jak obcego — mó­ wiła księżna dalej: — zbyt dobrze znam pana i zbyt już dawno... duchem.

Uśmiechnęła się znowu zagadkowym śmiechem i wy­ ciągnęła rękę, zdobną w egipskie ozdoby.

Z dziwnie rozkosznym i namiętnym dreszczem Armand dotknął tej drobnej rączki, która— zdawało mu się— zadrżała na chwilę w zetknięciu z jego dłonią.

— I ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że znam cię, księ­ żno— odparł.— Znałem cię z pewnością... może w marzeniu. Wyśniony ideał piękna zmienił się nagle w rzeczywistość,.

(33)

Głos jego zniżył się prawie do szeptu i przybrał tony słodkie i namiętne, ale kobieta przyjęła te słowa w milcze­ niu, i trudno było poznać z wyrazu jej twarzy, czy się czuła dotkniętą, czy zadowoloną.

Serce Denzila ścisnął spazm zazdrości; pierwszy raz w życiu poznał i zrozumiał, że „nizka zazdrość” istnieć może także pomiędzy mężczyznami, że i im nie obca chęć zaćmienia rywala strojem i powierzchownością. W zrok jego mimowolnie objął muskularną, wyniosłą i szlachetną postać przyjaciela, i wstydząc się swych uczuć, zazdrościł mu prze­ cież postawy, wdzięku ruchów, szlachetnej prostoty, która go wyróżniała tak wybitnie.

Znał te cechy oddawna, podziwiał je często, ale dziś po raz pierwszy budzić w nim zaczęły niechęć i zazdrość. Nie wątpił, że w bogatym florenckim kostiumie sam wy­ gląda uderzająco i szlachetnie, a jednak czuł, że jest po­ konany pod tym względem. Armand na kuli ziemskiej nie znalazłby stroju bardziej odpowiedniego niż ten, który wy­ brał dziś bez namysłu, zapewne przypadkiem. Coś w nim samym dopełniało znakomicie charakterystyki tej swobodnej szaty, i kiedy schylił głowę, by dotknąć ustami maleńkiej ręki księżny, Murray z pewnem zdziwieniem zauważył w du­ chu, jak ci dwoje byli do siebie podobni! Silny mężczyzna i słaba kobieta, on olbrzym prawie, ona wątła i subtelna— ale rysunek brwi czarnych, blask oka dziki i tkliwy razem, pokrewne linie konturów i rysów, ta sama lekkość ruchów. Nie było to tak zwane podobieństwo rodzinne, ale tożsamość typu, który zauważyć można u ludzi jednej rasy, albo po? kolenia. I gdyby nie był pewnym, że jego przyjaciel, A r ­ mand Geryase, przyszedł na świat nad .Rodanem, a księżna gdzieś w głębi Rosy i, przysiągłby teraz, spojrzawszy na nich po raz pierwszy, iż oboje pochodzą z czystej krwi egipskiej, krwi starej kasty wojowników.

Tak był zajęty tą swoją uwagą, że nie słyszał prawie,, jak Geryase śmiało i zuchwale zabierał tańce księżny,

(34)

go-tów swem imieniem zapełnić dzisiaj cały jej karnecik. Drobna sprzeczka zbudziła go przecież z zadumy, i zapragnął upomnieć się o swoje prawa.

— Pierwszy walc do mnie należy— rzekł śmiało:— przy­ rzekłaś mi go, księżno.

Pod wpływem obawy utraty tej zdobyczy, oblał się prawie szkarłatnym rumieńcem, ale księżna odparła uprzej- mie i słodko:

Przyrzekłam panu i nie cofam słowa. Panu daję drugiego, panie Gervase. Muzyka nęci i zaprasza... czyż nie zaczniemy?

— Zepsuliśmy efekt wejścia twego, księżno— zauważył Denzil, pochmurnie spojrzawszy na Armanda i grupę ota­ czających ją mężczyzn. — I nie dowiedzieliśmy się jeszcze, co znaczy ten historyczny kostium— kogo dziś reprezentujesz? Zapewne królową jakiejś odległej epoki?

— Osoba moja nie ma praw do królewskości, i nie przywłaszczam ich sobie zupełnie— odparła księżna z dumą pełną wdzięku. — Jestem obecnie obrazem kobiety, sławnej niegdyś w Egipcie, lecz nie zajmującej godnego stanowiska, pięknej tancerki, której połowa imienia stanowi me nazwisko. Może doktor Dean zna historyę Ziski Charmazel, należącej do haremu wielkiego wojownika i wodza Egiptu, znanego pod imieniem „Potężny Araxes?”

Umilkła i spojrzała na otaczających, którzy poili się dźwiękiem jej głosu, niby melodyą muzyki niebieskiej. Na wszystkich twarzach malował się spokój i przyjemne ocze­ kiwanie, lecz ona teraz zwróciła się wprost do Gervase’a, - jakby mówiła wyłącznie do niego.

Tak, jestem Charmazel. Osoba niezupełnie „przy­ zwoita,” a przynajmniej wpośród szlachetnych Anglików nie mogąca liczyć na dobrą opinię, gdyż nie była małżonką ■ślubną Araxesa!

Szczera naiwność tego wyjaśnienia wywołała wesoły śmiech pośród słuchaczów.

(35)

— W e Francyi ta okoliczność nie zepsułaby ci opinii, księżno — zaśmiał się Greirase; — wobec mych współziomków byłabyś tylko bardziej interesującą.

— Tak? Czyżby dzisiaj nowożytna Francya podobną była do starożytnego Egiptu? T o pozwala przypuszczać, że pośród dzisiejszych Francuzów wielu przypomina W iel­ kiego Araxesa liczbą miłostek i niestałością serca?

— Mogę zapewnić cię, księżno, że kraj mój zaludniają wyłącznie wierne jego kopie— odparł, śmiejąc się, malarz.— Ozy to była wybitna jaka osobistość?

— Niewątpliwie. Stare podanie nazywa go największym wojownikiem swego czasu, jak ciebie, panie G-erzase, nazy­ wają dzisiaj wielkim artystą.

Gerrase skłonił się nizko.

— Pochlebiasz mi, piękna Charmazel— wyrzekł żarto­ bliwie, lecz w chwili, kiedy wymawiał to imię, doznał dziwnego wrażenia, jak gdyby coś go olśniło, jakby jasność jakaś otworzyła się przed nim.

Księżna Ziska wpatrywała się weń pytająco. — Oo panu jest, panie Gervase?—zapytała. Przebiegł go dreszcz, którego ukryć nie potrafił. — Nic... — odparł — gorąco trochę... to powietrze — duszno. A le nic... Może państwo rozpoczniecie taniec... muzyka wzywa. Przy drugim walcu upomnę się o moje prawa, księżno. Tymczasem — au reyoir!

Usunął się na stronę, robiąc przejście grupie, do któ­ rej sam należał przed chwilą. Denzil podał rękę księżnie, czarny Nubijczyk poruszył wachlarzem, i orszak cały po­ płynął ku balowej sali. U wejścia księżna Ziska odwróciła głowę i jej wymowne, tajemnicze oczy raz jeszcze spotkały spojrzenie artysty; uśmiech, jak odblask słońca, przemknął po jej twarzy, potem wszystko dokoła pociemniało nagle, i Armand wyczerpany upadł na najbliższe krzesło.

(36)

Co się z nim działo? Serce biło mu gwałtownie, wzrok osłupiały i bezmyślny utkwił w deseniu pospolitego ko­ bierca, a pot kroplisty spływał mu po czole.

Co mi się stało?— myślał.— Co się ze mną dzieje? Czy jestem chory? Czy dostałem febry, nie przepędziwszy jeszcze

24 godzin na tej ziemi? Co za szał w moim mózgu? Gdzie

ja ją widziałem? W Paryżu — Petersburgu — Londynie? — Charmazel?.. Charmazel?.. Co ja mam z tern imieniem wspólnego? Ziska-Charmazel! Jakiś cygański pseudonim. Śni mi się... Co to być może? Twarz, oczy, usta, ruchy— gdzież ja ją widziałem? Czy szalałem już za nią? Czy to która z modelek— dawnych— zapomnianych? Kiedy byłem studentem... Może ją znałem chwilowo, przypadkiem, gdy była biedną, a dzisiaj, mimo różnicy warunków, obraz jej budzi odległe wspomnienia? Ja znam ją!.. Znam ten za­ pach jej włosów— czuję go, i to mię pozbawia przytomności* doprowadza do szału!..

Zerwał się z krzesła, wyprostował dumnie, oczy błysnęły mu wyzywająco, i— usiadł znowu, i znów nieruchomie utkwił spojrzenie w deseniu dywanu.

Z balowej sali płynęła muzyka, słodka, upajająca — lecz on nic nie słyszał.

— Boże!.. — wyszeptał nagle — czy podobna, abym ju ż kochał tę kobietę?.,

R O Z D Z IA Ł III.

W sali balowej wesołość ogólna wzrastała. Nie jest to paradoksem, że strój stanowi często o nastroju, tak jednostek, jak zgromadzenia. Dlatego to zazwyczaj fanta­ styczne stroje nadają zabawom cechę swobody, wesela i dziwny powab, jakiego nie mają zwykłe, konwencyonalne bale i wie­ czorki. Mężczyźni w czarnych frakach i białych krawatach stają się mimowolnie sztywni, uroczyści, etykietalni; na

(37)

ba-lu kostiumowym, razem z suknią, przybierają charakter i zwy­ czaje ludzi innej epoki, a malownicze, estetyczne otoczenie ułatwia i uzupełnia t© złudzenie. Dwór Ludwika X V -g o albo X V I-g o nie może byó przecież poważnym, chłodnym dla kobiet, ani zbyt szczerym w rozmowie, a dworska uprzej­ mość podnieca dowcip żartobliwy, ośmiela i wywołuje wza­ jemne zadowolenie.

Nic też dziwnego, że obszerne sale, tarasy i krużganki pałacu Głezireh napełniał tłum wesoły i szepczące pary. Po pierwszej seryi tańców każdy pragnął odpoczynku, a tym­ czasem wspaniały, dyamentowy księżyc podniósł się wysoko na ciemnym błękicie i rzucał białe promienie na wieże i minarety Kairu tak jasno, iż miasto całe zdawało się tonąć w dziennej światłości. Dziwnie i malowniczo na tern tle rysowały się postacie rycerzy, giermków średniowiecznych, snujących się dokoła w towarzystwie bogiń, włoskich wieśnia­ czek, hiszpańskich pasterek, toreadorowie obok królowych, pajace obok żyjących kwiatów i symbolów.

Na zachodnim tarasie sir Chetwynd Lyle, z powagą osłaniając windsorską szatą okazały brzuszek, czuwał przy blasku księżyca dyskretnie nad niewinnością i taktyką córek, Muriel i Doiły, które w towarzystwie „odpowiedniej” mło­ dzieży opuściły salę, aby odetchnąć świeźem powietrzem. Lady Fulkeward, jako księżna Gainsborough, bawiła się tu również głośno i wesoło, rzucając żarty dwuznaczne, flirtując, przeginając się wdzięcznie lub biegnąc, jak chłopiec, korzy­ stający z wakacyi. Na boku dr. Dean chłodził się swoim biretem, idąc, przystając i łowiąc skwapliwie każdy wyraz zbłąkany, który mu wpadł w ucho.

Pod tym względem doktor Dean miał teorye własne i bardzo oryginalne: twierdził on stanowczo, iż te zbłąkane przypadkiem wyrazy, na pozór nie ściągające się do was, grają przecież najczęściej w ludzkiem życiu rolę głosu prze­

znaczenia, natchnienia, przestrogi, a kto rozmyślnie wyrzeka się takich wskazówek, podobnym jest człowiekowi, któryby,

(38)

dobrowolnie zamknąwszy powieki, omackiem szukał drogi. „W ięc słuchaj i uważaj,— zwykł był mawiać do przyjaciół-— a przyszłość cię nauczy korzystać z tego, coś usłyszał. M o­ żesz wprawdzie w ten sposób usłyszeć niekiedy rzeczy nie­ miłe i niepożądane o sobie samym, ale te właśnie najwię­ kszą oddadzą ci przysługę: ułatwią ci poznanie twej własnej wartości, opinii ludzi i prawdziwych przyjaciół. Słuchaj za­ tem wszystkiego, co ci krąży koło uszu, a dobrze na tem wyjdziesz. Ja zawsze tak czynię i zdobyłem w ten sposób wielką liczbę bardzo cennych wiadomości, tak życiowych, jak naukowych.”

W obec takiej teoryi, dla doktora Deana życie i ludzie mieli jedną stronę więcej do badania, podniecającą uwagę i ciekawość, i w tej chwili, ujrzawszy samotnie stojącą na stronie Muriel Chetwynd Lyle, w przebraniu bulońskiej ry­ baczki, uśmiechnął się, jak gdyby spotkał przedmiot, godny bliższego poznania.

„Jak zabawnie i niewłaściwie pod niebem egipskiem wygląda ta bulońska rybaczka!— pomyślał.— Nieumiejętność stosownego stroju, czy może naturalne jakieś nieprzyleganie do kostiumów charakterystycznych, jest typową cechą w ro­ dzinie Chetwynd Lyle; ubiór rybacki tak samo nie przystoi tej dziewczynie, jak królewska suknia jej ojcu.”

Lecz głośno spytał uprzejmie:

— Pani nie tańczy, miss Muriel? dlaczego?

— Czyż ja wiem? Jestem zmęczona... a zresztą... pa­ nowie dziś szaleją za tą Egipcyanką, tą Ziską. Latają tylko za nią, potracili głowy... co ich reszta obchodzi?

— Tak, — powtórzył dr. Dean, zacierając ręce — ma pani słuszność: potracili głowy. A le bo też jest piękna!

— Tego dojrzeć nie mogę — odparła z rumieńcem gniewu, którego ukryć nawet nie pragnęła.— Mojem zdaniem, je j suknie piękniejsze od samej osoby. Nikt jej tu nie zna, nikt nie wie, kto ona, ale nikt o to nie dba. Ciągną za nią, jak lunatycy za księżycem, nawet ten nowy, ten sławny

(39)

artysta, który przyjechał dzisiaj, Armand Gervase. Ten więcej szaleje, niż inni. Widziałeś pan, jak z nią tańczył bezustannie?

— Nie mogłem nie zauważyć,— odparł z naciskiem do­ ktor — gdyż nie widziałem w życiu piękniejszego tańca. Sądząc z powierzchowności, to para cudownie dobrana.

Muriel roześmiała się głośno, wzgardliwie.

— Powtórz pan to dzisiaj Denziłowi Murray — rzekła z ironią;—jest w tak dobrym humorze, iż pańskie spostrze­ żenie powinno dopełnić miary jego szczęścia!

Zaśmiała się znów, lecz umilkła na widok wysmukłej (ireczynki w stroju westalki, ze srebrną mirtową przepaską na ciemnych włosach, która cichym krokiem zbliżyła się i oparła małą, białą rączkę na ramieniu doktora.

— Czy mogę z panem pomówić?— spytała.

— O miss Murray! Naturalnie!— odparł ze szczerem zajęciem. — Służę pani — dodał, podając jej rękę i uprowa­ dzając w miejsce swobodniejsze. — Czem mogę pani służyć?

Helena Murray drgnęła, gdyż w tej samej chwili rozległ się za nią szyderczy śmiech Muriel, powracającej do balowej sali.

— Co się stało?— powtórzył cicho i łagodnie Dean po kilku chwilach wspólnego milczenia.

Helena Murray podniosła na niego swe fiołkowe oczy które Ross Courtney nawet uważał za piękne, i przez łzy wstrzymywane patrzała w spokojną, życzliwą twarz doktora.

— Wolałabym,— szepnęła— żebyśmy tu byli nigdy nie przyjeżdżali. O doktorze! czuję, że nam grozi jakieś okropne nieszczęście. Czuję to... Pan jesteś przyjacielem Denzila, nie prawdaź?.. Czy zauważyłeś pan?..

Nie dokończyła, głos jej się zerwał.

* — Uważam na niego — rzekł doktor cicho.

— I co pan o nim myślisz? — spytała urywanym g ło ­ sem, niespokojnie. — Co znaczy jego niezwykłe obejście, wy­ raz twarzy, ta szorstkość — nawet dla mnie?

(40)

Dwie łzy, które daremnie pragnęła? powstrzymać, spły­ nęły zwolna po jej bladej twarzy. Doktor Dean przystanął i ujął je j ręce w swe dłonie.

— Droga panno Heleno, — zawołał serdecznie — wierz mi, zbytecznie się troszczysz i martwisz,— wierz mi: daremnie. Nikt nie uniknie swego przeznaczenia, nikt nie powstrzyma losu. Obserwowałem dzisiaj Denzila, malarza Armanda Gervase’a, tajemniczą Ziskę i ciebie, miss Heleno. I zapytasz pewnie: do jakich wniosków doszedłem? D o żadnych. Los, przeznaczenie — idzie ku nam wielkim krokiem, i jesteśmy bezsilni. Denzil się kocha, Gerrase się kocha, wszyscy się tu kochają, oprócz mnie i jednej jeszcze osoby. Otacza nas cała subtelna nić intrygi, a ja jestem muchą, która przy­ padkiem uwięzła w samym środku sieci. Jestem schwy­ tany, lecz siedzę i milczę, — czekam spokojnie. Czuję, źe nie o mnie tu chodzi, źe mogę być bezpiecznym. Lecz o kogo? Piękna, tajemnicza prządka, księżna Ziska, działa zręcznie i świadomie. Ona się nie kocha, jest jak ja swo­ bodną. Nie kocha nikogo, lecz ma jakieś plany. Czego chce? — nie wiem. Lecz chce czegoś i do czegoś dąży, a nie jest zakochaną. Oprócz niej i mnie, wszyscy kochają się tutaj... i ty, panno Heleno.

Helena drgnęła, wysunęła rękę z dłoni doktora, a twarz jej młodziutką oblał ciemny rumieniec.

— Ja?., — wyjąkała. — Mylisz się, doktorze...

• Doktor Dean w sprawach miłości jest nieomylnym— odparł z pewną dumą.—A le nie obrażaj się, panno Heleno, droga panno Heleno! Znam was oboje przecież od małego dziecka, od chwili gdy zostaliście sierotami, i zawsze byłem wam bratem i druhem. W ięc jeśli ja nie mogę mówić otwarcie i szczerze, któż tak przemówi do was? Dlatego nie przecz mi, panno Heleno: kochasz się, i to bardzo nie­ rozsądnie w tym artyście malarzu. Słyszałem o nim wiele, ale dziś po raz pierwszy go widziałem. I nie podobał mi się.

Obraz

Rysunek  jest  bardzo  subtelny,  lecz  skoro  położysz  pan  ko­
rysunek  brwi  i  czoła,  dumne  i  zacięte  usta,  wązkie,  ogniste  oczy,  żyły  niby  zdjęte  ze  starożytnej  rzeźby  w  rysach  fran­

Cytaty

Powiązane dokumenty

Jednak, jak twierdzi Edward Lipiński, powinniśmy tłumaczyć go następująco: „Na początku stwarzania przez Boga nieba i ziemi”, ponieważ w ten sposób wyraża się

IV Regionalny Konkurs Pięknego Czytania Uczeń klasy VIa, Rafał Tuzinek, zajął pierwsze miejsce w IV edycji Regionalnego Konkursu Pięknego Czytania, zorganizowanego

— Postacie lekooporne — risperidon lub bupropion są dodawane alternatywnie do terapii lekami z grupy SSRI; w Stanach Zjednoczonych, według FDA [1], najpowszechniej stosowaną

[r]

Zmniejszona liczba pacjentów zgłaszających się do szpitali oraz do ambulatoryjnej opieki zdrowotnej, a także rekomendowane przez organy centralne ograniczenia w zakresie

W mieście pojawili się nowi inwestorzy z różnych sektorów gospodarki, w tym także na rynku hotelarskim, zwiększyła się liczba odwiedzających miasto uczestników

Porębski frapował jako badacz współczesności, a więc nie było dla nas tak istotne, że studiował w Krakowie, że był uczniem charyzmatycznego historyka sztuki Vojislava i

Chcąc zmniejszyć liczbę urzędników, trzeba ograniczyć liczbę spraw, jakimi się oni zajmują?. W tym zakresie nasz rząd działa jednak dokładnie odwrotnie, przy czym