• Nie Znaleziono Wyników

Podzwonne

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Podzwonne"

Copied!
570
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

K A Z IM IE R Z Z D Z IE C H O W S K I

' J O L U C ^ S i

---P O D Z W O N N E

(6)

O D B I T O W D R U K A R N I » C Z A S U * W K R A K O W I E pod zarządem Leo p ol d a W ó j c ik a .

(7)

I.

W k w ietn iu 1913 roku piisma w arszaw skie po­ dały do w iadom ości czytelników , że w kościele św. A leksan dra pobłogosław iony został związek m ałżeński m ięd zy Józefem Pa d n iew sk im , zie­ m ianinem z Proszow skiego, a panną M ar ją Sie- m ieniecką z Litw y... P o n iew aż Siem ienie ccy b y li bardzo m ajętn i i skoligaceni, a rodzina Padn iew skich nie n a leżała „do tow a rzystw a “ , w salonach w arszaw skich u trzym yw ano, że panna w yszła z m iłości. T a sama instancja o- rzek ła w k ilk a m iesięcy potem, że Padn iew - scy stanow ią parę kochającą się i szczęśliwą. Podobną opimję w yp ow iedzian o rów nież w Sie- m ieńczycaeh i w M oskw ie, g d zie Padn iew scy sp ęd zili część w ojny. T e g o sam ego zdania byli zapew ne także m łod zi państwo. A le to ich „szczęście“ nie w y trzy m a ło próby lat, tj. k ilk u ­ letniego przym u sow ego rozstania w czasie w o j­ ny, k ied y Józek, pozbaw iony dopływ u gotów ki, znudzony tułaczką i próżniactw em , stęskniony do pracy na r o li w ró cił w 1917 roku do kraju, pani In ia zaś z chorą m atką została w Rosji, skąd rzadk ie i skąpe p rzysyłała w ieści. Gdy listy przestały przychodzić, Józek nie zajął się

(8)

4

zupełnie poszukiw aniem zaginionej, lecz już w k ilk a m iesięcy po zam ilk n ięciu żony o ś w ia d ­ czył znajom ym , że żona jego padła ofiarę, te- roru bolszew ickiego i żył odtąd w przyjem nem w dow ień stw ie całe trzy lata, tj. do dnia, w k tó­ rym „nieboszczka“ telegram em ze Sztokholm u doniosła mu o b lisk im przyjaździe sw oim do W a rszaw y. T o cudowne ocalenie o fia ry re­ w olu cji zupełni© -nie ucieszyło męża.

Gdy w domu zaczęły się przygotow a n ia na p rzyjęcie m łodej pani, Józek kazał dla żony w staw ić otom anę w m ałym salonie, od m ó w ił pieniędzy na kupno jakiegoś niezbędnego pa­ raw anu i szafy, ani razu nie zajrzał do po­ koju żony, a w dniu ¿ej przyjazdu nie chciał w ybrać się na dworzec. Pojech ał wszakże. A le do ostatniej ch w ili odsuwał m yśl o tern nowem jakiem ś życiu, które m ia ło dziś się zacząć. Przeglą d a ł spraw ozdania giełdow e, obserw ow ał Sulińskiego, k tó ry szybko przechadzał się po peronie z dwu w ojskow em i, od czytyw a ł og ło­ szenia na m urze kam ien icy i dopiero na w idok o grom n ych sunących z m iażdżącym rozm a ­ chem kół lok om otyw y zadał sobie pytanie, jak też teraz u łoży się życie, które płyn ęło dotąd gładk o i przyjem nie. A le nie tra p ił się długo. Rozpoznaw szy odraz u panią sw oją po bardzo już zniszczonym w yp rąw n ym płaszczu jesien ­ nym , stw ierdził, że żona ubrana ¿est jak ostatni szurgot, że bardzo w ychu dła i zestarzała się, poczem pom yślał z ulgą. że tak bardzo zbiedzo- na i skrom na istota nie będzie mu oczyw iście zawadzała. Żona natomiast, dostrzegłszy męża, nie ch ciała się zgodzić, żeby tam ten w elegan­

(9)

ckim palcie, ociężały, tęgi pan z p rzystrzyżo­ nym w ąsem był daw nym Józkiem, którego ona m a w itać ze szczęściem i kochać.

Jakże on się zm ien ił! A le i ona jest inną. G dzież się podziała radość powrotu? Diaczego zam iast radości pow rotu odczuw a zakłopota­ nie, lęk i chęć ucieczki... I skąd ta tęsknota za tern, co przeszło, nie w ró ci n igdy, o czem po­ w inna zapom nieć. Z ala ła serce fala żalu za zm arłym ... w szyscy w rócili, tylk o jego już nie­ ma, tego, k tóry za Polskę oddał m łode życie.

Stojąc w drzwiach, zagradzała w yjś cie po­ dróżnym , k tó rzy tłoczy li się w korytarzu. „ A l ­ bo pani w ysiada, albo pani zostaje“ — ofuknął ją .niecierpliwy jegom ość. Zbiegła po stopniach prędko, z determ inacją, jak do zim nej kąpieli. N astąpiło powitanie, w m iarę czułe, padały k rótk ie pytania, odpow iedzi. „G dzieżeś prze­ padała tak długo? Czemu n ie pisałaś?“

— Pisałam k ilk a razy... w rócić nie m ogłam z powodu choroby m am y.

— C iotka F ip a zakupiła n iejedn ą mszę na tw o ją intencję...

Prędka, sepleniąca m ow a m ęża raziła Inię... On daw niej tak nie m ów ił!

U k łon ił się niedbale dwu tow arzyszkom po­ dróży żony.

— Co? N ie m asz na tra garzy! — zdziw ił się — W a cek to załatwi...

Z ajechał n ow y samochód, którym pragnął pochw alić się w łaściciel, na k tóry n ie raczyła spojrzeć żona. W ita ła z rozrzew n ien iem d rogie miasto, takie jakieś smutne, stare i brudne w to pochm urne dżdżyste popołudnie m ajowe.

(10)

6

P olsk a ! Stolica w ielk ie go p a ń stw a ! U klęk łaby i ucałow ała m okre kam ienie, brałaby w ra m io­ na i przycisnęłaby do serca każde drzew o i ka ż­ dą, z tych szpetnych kam ienic, a przedew szyst- kiem pokłoniłaby się nisko m ałem u żołn ie­ rzyk ow i, k tóry biegł z drew nianym kuferkiem . — N asza policja, nasze w o jsk o ! — zw róciła się do osow iałej tow arzyszk i — w idzicie, jaki w szędzie ład. A jak szkalują, nas gazety n ie­ m ieckie! Niechże, przyjdą, .tu i przekonają, się szw aby! — cieszyła się głośno, ale radości w sercu n ie było... N a obczyźnie i podczas po­ dróży w m a w ia ła w siebie, że skoro w róci do kraju, do w łasnego domu, w szystko ułoży się po dawnemu. Tym czasem , zaled w ie znalazła się obok męża, w ybuchła tęsknotą, za tym, k tó­ rego niema, którego zapom nieć nie m ogła i nie chciała. I Polska w yd a ła się jej pusta...

Sam ochód stanął na Szopena. M łode kaszta­ ny m iotały się na w ietrze. (Przypom niała się In i zielona w illa śród m łod ego ogrodu na wzgórzu, biegnący w dół do istawu szpaler w io t­ kich brzóz, dw ie nad stawem osiny, z których w icher zryw ał liście w dniu rozstania... Jak li­ ście, które leciały onej n ied zieli jesiennej na ziem ię, jak ó w w iatr, k tóry pochylał wówczas brzozy, m inęło tamto.

— Dobra m aszyna! Co?... M ercedes! — nie w ytrzy m a ł Józek,

— W sp a n iała m aszyna!... — odparła, w spo­ m inając ów spacer ostatni śród huczących drzew, po zasypanych liśćm i ścieżkach.

W przedpokoju siw iejący, zażyw ny, w yper- fumowamy żyd zabrał jej z ręk i torebkę, ścią­

(11)

gał płaszcz,, potem w zięła ją sztyw nie w o b ję­ cia i od m ierzyła trzy szorstkie pocałunki ciot­ ka Fiipa, o której istnieniu zapom niała, potem Józek, p rzed staw iw szy jej sw oją sekretarkę, bardzo onieśm ieloną, niską, szczupłą panienkę, 0 bladej tw arzy, w yłupiastych, czarnych oczach 1 krótkim , ściętym nosie, oprow adzał po m iesz­ kaniu, pokazyw ał meble, dyw any, lustra, ob ra­ zy i, pragnąc oczyw iście w yw oła ć pochwałę, w ym ien ia ł raz po raz cenę antyków. A le żona m ilczała. Raz tylk o spytała, skąd w nim to nagłe zam iłow a n ie do sztuki... Józek sk w apli­ w ie w ytłu m aczył, odkąd i dlaczego obrazy sta­ ły się doskonałą lokatą kapitału, a gdy z sa­ tysfakcją zaczął znowu w yliczać, ile zapłacił za Fałata, Kossaka, M alczew skiego, ile ju ż na nich zarobił, In ia poszła d o okna. Szybka, nie- m ęska m ow a m ęża dziw n ie d zia ła ła jej na ner­ w y. Oparła ram ion a na parapecie, patrzyła w ulicę. M łode kasztany zataczały się na w ie ­ trze, w kam ien icy naprzeciw ko w jednym po­ koju św ieciła się już elektryczność. W id a ć było stół jadalny, duży, ciem ny kredens, połysk u ją­ ce srebra, panią o białych wło-sach z gazetą... Dom ow e szczęście... A tu jest jej dom... ten, o którym się m yślało i m ó w iło przez tyle lat; gd y w rócę do domu... Tu musi zostać i m iesz­ kać z tym obcym , zupełnie obojętnym panem, który jest je j mężem. A le jest Sawa, drogi i do­ bry brat, jest Polska... Zabierze się do pracy — pocieszała się rozsądnie. — Poto w róciła do Polski, poto cierpiała, by zacząć tu życie istot­ ne, w artościow e — odezw ały się jego słow a: —

(12)

8

Tak, to jedno... znaleźć życie... piękne, w arto­ ściowe.

— C h od ź! N ie w idziałaś jeszcze pokoju sy­ pialnego.

U siadła prędko, w zd rygn ą w szy się na m yśl o d w u łóżkach m ałżeńskich. Tu w salonie by­ ła przyn ajm n iej n a razie gościem jeszcze.

— A rodzice tw oi? A n ia? — spytała. — O jciec zm arł n a gle n a udar w K ra k ow ie w M uzeum N arodow em , m ater zbiera zioła, leczy i m odli się... A n ia z ja w i się za chwilę... Z ejd ą się inni, by ciebie oglądać... m oże p r z y j­ dzie Piotr, k tóry ciek a w y jest tw oich w rażeń z B olszew ji — trzepał Józek. — Trzeba się prze­ brać w najw spanialszą szatę. N ie m ożesz się tak pokazać P io trow i.

— N ie m am w spaniałej szaty... A le kto to jest ów P io tr?

— N ie pam iętasz P io tra C horoszew skiego?! T o chluba naszej rodziny... w ielki' dziś w P o l­ sce człowiek... przyszły zapew ne dyktator. O tw oim braciszku także głośno, lecz daleko m u do Piotra.

N ie zdążyła przebrać się na cześć chluby rodziny, goście bow iem b y li j,uż w przedpoko­ ju: ułom ny profesor M ściszewski, 'dawny n au ­ czyciel litera tu ry i p rzyjaciel rodziny, zgorz­ k n iały i zło ś liw y dziwak, Teoś Podczaski, ku ­ zyn i tow arzysz lat dziecinnych, dyletant, upra- v ją cy bez pow odzenia poezję, m uzykę, p o li­ tykę, m łodzieniec w ie lc e nieprosty i am bitny, u dręczony w strętem do całej osoby sw ojej zwłaszcza do pow ierzchow ności, do pokrytej p ryszczam i twarzy, potniejących rąk, o tw a r­

(13)

9 tych ust, w reszcie nieśm iały, podobny do C hińczyka szw a g ier Józka, M aciej Łuszczyński, skrom ny urzędnik, pokorny m ąż k a ry k a tu ra l­ nie brzydkiej,, h ałaśliw ej, ekscentrycznie ubra­ nej Ani, znanej w obozie w szechpolskim d zia ­ łaczki.

A n ia rzu ciła się na szyję bratowej, p rzy glą ­ dała się przybyłej z piekła m osk iew sk iego m ę­ czennicy, to przez szkła, to bez binokli, zasypa­ ła ją gradem pytań na tem at ludożerstw a i tortur w Rosji, sama odpow iadała na zada­ w ane pytania, a przy tej sposobności napadła na Teosia i męża, którym stale zarzucała bol- s zew i zm i m a sońs t wo.

Podczaski ch w a lił genju sz Lenina, w y ś m ie ­ w ał narodow e kołtuństwo... U kazan ie się słu­ żącego z herbatą przerw ało dyskusję. Skupione dokoła m arm u row ego stołu tow a rzystw o za­ brało się do jedzenia z żarłocznością, która zd ziw iła linię. N aw et rozp olityk ow an a A nia u m ilkła i zajęła się nakładaniem przysm aków na m ężow ski talerz. Gościnna Ciotka Fipa z pękiem klu czy w ręku krzątała się po m iesz­ kaniu, stukając obcasam i jak koza kopytk a­ m i i w yd ob yw ała z sza f śm ietankow e cu kierki d om ow ego wyrobu, ow oce sm ażone w m iodzie. Józek częstował gości u przejm ie: „M oże to r ­ ciku, m oże babeczki“ . Sam jadł dużo, prędko i łakom ie. W pew nej c h w ili posizedł z trzem a ciastkam i na talerzyku do sekretarki, do pan­ ny Irki. Profesor, p rzek rzy w ia ją c głow ę, m ru­ żąc praw e ok o oglądał jedną z n ieliczn ych w tym domu książek : ciotki F ip y op raw n e w czerw one płótno, przedpotopow e francuskie

(14)

10

Album© liriąu e, ale często podnosił w zrok na gospodynię, która p rz y w ita ła go obojętnie, jakby zupełnie obcego człowieka, a jednocze­ śnie d rw ił z siebie, że jest w zru szony i szczę­ śliw y, że rozm a rzy ło g o w spom nienie Sie- mieńczyc, niedorzecznego kochania, złotych zórz młodości. A le skąd u niej ten w yra z znę­ kania? — d ziw ił się zan iepok ojon y w yglą d em daw n ej uczenicy. — Goś ją fcraipi?... — o d ło ­ żył książkę, przysiadł się bliżej dla zaw iąza ­ nia ro zm o w y z m ilczącą gospodynią, lecz na­ g le ch w ycił g o ból w o k o licy w ątroby, k tóre­ mu tow a rzyszyło zaw sze uczucie p rzen ik ają ­ cego ciało i duszę chłodu.

— Rakaś w sobie w yp ielęgn ow a ł, umrzesz niezadługo — dręczył siebie — a gdybyś się nawet w yle czy ł tem i tam ziołam i, co ci z tego, że ona w róciła. Znać ciebie nie chce, stary koczkodanie, ani razu nie sp ojrza ły na ciebie jej cudne, dobre, szare oczy.

— Ciastka sm akują podw ójn ie w czasach, gd y tłu m y w ogonkach czekają co rano na chleb i cukier, którego niem a — zau w ażył Teoś.

— M ogą cham y trochę pogłodow ać! Spełni­ ło się m arzenie ojców , marny w olną ojczyznę, m niejsza o chleb, o sm alec, cd kier — żartow ał gospodarz, zw racając się do siostry, patrjotki.

P otoczyła się tak pospolita w odrodzonej Polsce rozm ow a, która ‘polegała na w yszy d za ­ niu głu poty w ładz, dem okracji i słabości rzą ­ du. N arzek an o także na drożyznę, ochronę lokatorów , spadek m arki, zażydzenie urzę­ dów.

(15)

Józek ośw iadczył, że, jeżeli jeszcze k ilk a lat potrw a bałagan, w szyscy iz tęsknotą w spom i­ nać będą czasy dobrego cara, g d y ż Poliski, w której rej w odzą ¡chamy, n ik t nie chciał.

A n ia dygotała z pasji, lecz nie zabierała g ło ­ su, bojąc się brata, k tó ry zw y k le dokuczał jej bez litości, uderzając w najczulsze struny jej p atrjotyoznego serca.

— W yrzek a cie, boście dla ¡Polski nie cier­ pieli, — w ybuchnęła naraz In ia — bo nie k o ­ chacie ojczyzny, boście P o lsk i nie warci, ani tych jej synów, k tórzy dla niej polegli...

Głos je j się załam ał, spuściła głow ę, by u- . kryć wzruszenie. U czyn iła się cisza.

— N iepotrzebnie opłaku jesz sw eg o bohate­ ra... on żyje i jest w W arszaw ie... — szepnął jej ¡do ucha Teoś i, cofnąw szy się pod lustro, głośno ¡dalej tłum aczył A ni, że ze k rw i ska­ tow a n ej bu rżu azji m oże narodzić się w Rosji lepszy świat.

— P a n ie profesorze! M oże pan m ąd rem sło­ w em skarci w arch olstw o, przyw oła do porząd­ ku bolszew ik a — w rzasn ęła A n ia — sama już nie poradzę.

Profesor jednem okiem przyjtrzał się czer­ w onym rękom swoim , podniósł n iep rzyja zn y w zrok na A nię, której znieść nie m ógł, jak zresztą w szyscy m ężczyźni.

— iPrzedew szystkiem nie przechow u ję w sw ojej śpiżarni żadnych m ądrych słów a po- w tóre źle się 'Szanowna pani w ybrała, bom także bolszew ik.

(16)

12

— Pan, ¡panie profesorze, człow iek tak szla­ chetny! Zn am y p rzecież pism a i działalność profesora...

M ściszew ski stanął przed Anią, w ziął się pod boki.

— Pism a, działalność, człow iek szlache­ t n y !,— ¡przedrzeźniał Anię. — A może k ła m a ­ łem całe życie, oszu kiw ałem siebie i 'czytelni­ k ó w w ow y ch napuszonych pismach. N ie stać m nie na szlachetność... W id z ia ła pani k iedy tak iego koczikodana? M o gła b y pani, m ógłże ktok olw iek w e m nie się zakochać? Co? Los sk rzyw d ził mniie, ¡Bóg i lu dzie i dlatego pałam nienaw iścią, dyszę zemstą, pragnę przewrotu...

In ia n ie bra ła udziału w bu rzliw ej ro zm o ­ wie. Zaskoczona i w zruszona zagadkow em o- dezw aniem się Teosia, gu b iła ¡się w do m y­ słach. Rozum m ów ił jej, że Teoś zad rw ił z niej, ale serce p ałało radością. Szukała oczam i kuzyna. Ten w szakże unikał jej, patrzył w lustro i w dalszym ¡ciągu blu źnił p rzeciw k o narodow ym św iętościom Ani.

— In iu ! — z a w o ła ł od progu na zam yśloną głos brata.

— S aw a! — o d p ow ied zia ł mu radosny o- k rzyk siostry.

K saw ery S iem ien ieck i w ysoki, w ytw orn ie u brany pan, szedł ¡powoli z lek ka pociągając nogą, z uśm iechem na ogolon ej tw arzy, z paczką w ręku.

Rodzeństw o p rz y w ita ło się sztyw nie. Sawa nie lubił ¡bowiem uścisków, zw alczał także zaściankow y zw ycza j podaw ania ręki. U k ło ­ n iw szy się całem u tow a rzystw u z daleka, po­

(17)

13 łożył paczkę r na stole i zabrał siostrę »poci okno.

— Jużeś cuchnęła! — rzek ł błysnąw szy [prze­ dziw nie b ia łem i i m łodem i zębam i — ale i m y tu cuchniem y, ty lk o inaczej.

P a n K saw ery m iał dar czy nałóg u żyw ania niespodziew anych przenośni i porównań, p rze­ sk ak iw an ia iz. przedm iotu na przedm iot.

— N ie m ogłem być na kolei z powodu ze­ brania K. 0. K. — dodał już w zrozum iałym języku.

C hw ilę w m ilczen iu gła d ził rękę siostry, pa­ trząc na n ią z czułością.

— Jak t y w yglądasz, In ieczk o! Skóra i k o ­ ści, skronie zapadnięte, zostały iz ciebie ty lk o oczy ogrom n e i prom ienne. Sukienczyna ubo­ ga. N ie jadłaś d a w n o w ia tru hiszpańskiego... Co? S w o jej ulubionej tu rty m a n ifik i? A pa­ rni ętasz im aeninki? Stryjaszek n azyw ał ciebie łakom uszkiem , m im o, że w szystk o na talerzu sw oim zostaw iałaś dla k u la w ej Katarzyny... pam iętasz!!... orationes pathetica i „g d e ro ica “ m am y, papeczka błogosław ion e odsiecze, — padały nazw y i tsłowa, które ty lk o dla nich m ia ły sens i znaczenie.

— Minęło. N asta ła bękarcia epoka — m in ę­ ły n ob liw e czasy i lu dzie! — pow tarzał, g ła ­ dząc w cią ż ręk ę siostry. — Gdzieżeś, Inieczko, przepadła ty le lat? D laczego nie dałaś znaku ży c ia ? ! G łow ska a potem W od eck i roztrąbili na całą »Polskę, żeś iz m am ą u ciekła n a K au ­ kaz, że w as p o donodize zam ordowano... W s z y ­ scy prócz nas od b iera li listy od rodzin y z R o ­ sji, w szędzie b y li P o la c y i jakieś okazje...

(18)

14

A teraz — zniżył głos op ow ied z m i o m am ie — jak to się stało i kiedy?

— C ały rok m am a p rzeleżała i cały rok przem ilczała — koń czyła ze w zruszeniem długie opow iadanie. — N ie chciała pasjansów, pacierzy, czytania, nie od p ow iad ała na p y ta ­ nia i ja z nią sam a w śród tego w ieczn ego m il­ czen ia — w strząsnął n ią dreszcz na w sp o m ­ nienie tych dini już dawnych. — Zasnęła snem w ieczn ym w sam dzień W ie lk a n o c y podczas rew olu cji. Poch ow a ła m m am ę w H els in g fo r­ sie, m am a lu biła tamten cm entarz nad m o­ rzem. M ieszkałyśm y w Ta m er forsie dla ja ­ kiejś przyjaciółki Szwedki, której tam ¡zresztą nie było. D laczego nie od ezw ałam się? Dwa listy naisize zostały bez odpow iedzi, w ówczas m am a ¡zabroniła pisać, ja także zażaliłam się... potem chorow ałam długo, jestem niezaradna... z biedy i ze sm utku zgłupiałam i zdziczałam i gd yb y nie E la Rogońska...

P an K saw ery słuchał ze spuszczoną głową. — W H elsin gforsie na brzegu morza... w H elsin gforsie na brzegu m orza — pow tarzał szeptem. — C ały rok m ilczała!... Z przerażenia i zg ro zy ! Ł a tw ie j jej było ¡znieść głód i nędzę, niż pogodzić się z rozpanoszeniem motłochu, k tóry i nam się tu ¡daje we zn aki! — w estch­ nął i zw rócił się do A ni, nazw ał ją przechrztą z powodu zm ian y w ia ry przodków na jakąś w arszaw sk ą dem ok rac ję .

— T eg o ¡zarzutu nie m oże m i pan posta­ w ić — z n ależn ym respektem ale bardzo g o ­ rąco zaprzeczyła Ania.

(19)

spod-15

nicy. Sans peur et sans reproche. N ie zgo d zi­ łaby się pan i pozow ać K rzy ża ńskiemu. L u b ił­ bym m ieć portret pani, zw łaszcza w tej k ra ­ ciaste)] spódnicy.

— M ó j portret? Chyba ja k o strach na wróble.

— P a n i jest arcydziełem — p rzypatryw ał się z upodobaniem „gem jalnej k a ry k a tu rze“ , jak nazyw ał A nię

Poczem , usiadłszy ma kanapie, rozpakow ał paczkę i pokazał zebranym talerz vieu x Vienne, b ia ły w zielon e łiście, kupione do k o ­ lek cji pani M itki, w yją ł z podłużnego pudełka starośw iecki naszyjnik z kam ei, o fia ro w a ł go siostrze, zap rosił ją do siebie na podw ieczorek panieński, ozn a jm ił o zaręczynach K ota z L o ­ lą Krobską, i wyszedł, spiesząc się na k o n fe­ rencję z pew n ym w yb itn ym cudzoziem cem .

— U g ó ry psują, a m y m usim y potem na p ryw atn ych zebraniach odrabiać — rzucił na odchodnem całem u tow arzystw u.

D ogoniła go, biegnąc za nim na palcach Ania.

— P ow ia d a ją, że m ocarstw a u zależn iły po­ życzkę od zm ian y na najw yższem stanowisku — zatrajk otała — niech pan u chyli rąbka ta­ jem nicy. Podobno Mortim er?...

Siem ieniecki p o łoży ł palce na ustach. — P a n i jest nazbyt ciekawa, a ciekaw ość jest pierw szym stopniem do plotkarstw a. Go tu pom oże pożyczka? N ie będzie w Polsce porządku, aż nie staniem y nad Dnieprem... A le tego w W a rsza w ie nikt nie rozum ie prócz tego, którego nikt, zrozum ieć i ocenić nie chce.

(20)

16

R uszył do drzw i, lek k o utykając, ale na ^ r o ­ gu stanął.

— Proszę państwa, ośw iadczam , że od dziś po ro zm o w ie z pew n ą osobistością w ybitną przeszedłem do bezw zględnej w a lk i z op o zy ­ cją. N ieszczęściem P o ls k i jest głu pota op o­ zycji.

Zebrani p rz y ję li tę w ażn ą w iadom ość w m il­ czeniu i po c h w ili także zaczęli się żegnać z gospodarstwem . Teoś, zap ow ied zia w szy In i sw oją w izy tę na jutro, w ym knął się pierw szy za panem Ksaw erym .

— D laczego pani tak a znękana? Co panią trapi? Stary p rz y ja c ie l w szystk o w id zi i ro ­ zumie. W a rto ż b y ło w racać do ojczyzny, by tu oddawać się rozpaczy... Z n ajdzie się i na smu­ tek rada. P a n i jest p ięk n a i dobra. ¡Nikt nie od w a ży się sk rzyw dzić pani... stary M ściszew- ski obroni — z tw a rzy skrzywionej!, z g r y ź li­ w ej zm ęczone niebieskie oczy p a trzy ły z czu­ łością.

— A n i dobra, an i szczęśliw a, profesorze! — ani dobra, ani szczęśliw a! — rzu ciła p r z y ja ­ cielo w i na pożegnanie.

O dprow adzi wiszy tow a rzyszk i p odróży do naprędce przygotow a n ego pokoju gościnnego, w ró ciła po starą zniszczoną torebkę do salonu, a zn ala złszy ją, usiadła, by jeszcze ra z zasta­ now ić się nad słow a m i Teosia i znow u dojść do wniosku, że on chyba okru tnie z n iej za­ drwił... Bo skąd Teoś m ógł w łaśnie znać? Jak w ogóle m ó g ł w iedzieć? I dlaozegoby tak ta­ jem niczo?... A jednak ob jęła serce słodka ra ­ dość oczekiw ania... „K ie d y spotkam y się w

(21)

kraju, w w olnej P o lsce“ — snuli n iera z różne projekty. I oto spotkają, się w Polisce, w w o l­ nej ojczyźnie... gdzie? Tu, w domu męża, któ­ ry za ch w ilę p rz y jd z ie do niej z czułościam i m ałżeńskiem i — pom yślała z przerażeniem .

Józek chodził p o m ieszkaniu, gasił i za św ie­ cał elektryczność, w oła ł do ciotki o znaczek na codzienny list do m atki. Z ja w ił się w koń- cu w salonie.

— D laczego to paniu sia nie idzie sipać? P a ­ niusia pew no bardzo zmęczona... Łóżeczk o gotowe.

B ył w palcie. N ie u w ażał smać za w łaściw e w yjść p ierw szego w ieczora bez opow iedzenia się. U siadł na p oręczy starego, w olterow skie- g o fotelu, laskę i kapelusz położył na m arm u ­ ro w y m stole.

— Czy, czy uratow ałaś kosztow ności? — spytał, ją k a jąc się.

— W szystk o poszło. M ania długo ch orow a­ ła... L ek cja m i nie m ogłam zarobić na życie. W y tu zap om n ieliście o nas — u sp ra w ied li­ w ia ła się patrząc w ielk iem i, jasne m i oczam i w przestrzeń.

— A le m usiało zostać trochę złotych rubli. C zyżby tatuń cio n ie zd ą żył sprzedać sosenek? Sdemieńczyce m ia ły z 5 tysięcy m órg lasu...

M iała ju ż w ybuchnąć i pow iedzieć m ężowi, że ipowimienby raczej zapytać o m atkę, ale poham ow ała się i ośw ia d czyła spokojnie, że nie posiada ¡nic „a n i lasu, ani ziem i, ani wołu, ani osła, and żadnej rze c z y !“

— A n i ziem i, ani lasu, ani wołu, ani osła, ani żadnej rzeczy — p o w tórzył za żonę

(22)

m y ślinie k ilk a razy, oglą da jąc ją od stóp do g łów , a o b ejrza w szy dokładnie, stw ierdził, że żona m a liniję ii rasę, zgrabną nogę, ładną rękę, ale że on do n iej niic n ie czuje.

M arszcząc pochylone czoło, In ia zbierała m yśli i s iły

— C hciałabym om ów ić z tobą niektóre spra­ w y — zaczęła odw ażnie, ale nie m ia ła od w a gi podnieść ocizu.— N a jle p iej odrazii na początku, żeby nie było nieporozum ień. N ie chcę, n ie bę­ dę darm o jadła tw ego chleba, poszukam sobie p ra cy — m ó w iła prędko.

— Podobno w ak u je posada w ym iataczki schodów w jednem ze zbytecznych m in i­ sterstw... — niedbale p rzerw ał Józek.

W ilg o tn e w a r g i rozcią gn ęły m u się od ucha do ucha, ukazując w śm iechu miałe, żółte, rzadko osadzone zęby.

— Z ejd ą się zn ajom i z całego m iasta, by oglądać panią Padm lew ek ą z miotłą... Ładne kobiety zarabiają zw ykłe najw ięcej iziupełnie bez pracy.

— Józku, n ie żartu j! — z przym u sem w y m ó ­ w iła to im ię, od którego od w y k ła — w róciłam inna... przecierp ia ła m wiele... inna jestem... i w ła śn ie m ia ła m ci powiedzieć...

A le nie p o w ied zia ła nic... nie mogła... Z a ­ trza sn ęły się w n ie j jakieś drzwi. Zresztą ó czem że m iała m ów ić? Podn iosła ty lk o oczy. czyste, jasne, smutne oczy, • których w zroku bał się i nie lubił mąż.

iPocałow aw szy sw o ją panią w rękę, śpiesze­ nie wyszedł. W przedpokoju, szukając klucza od zatrzasku, gw izdał. B y ło mu znowu lekko

(23)

na sercu. Z m a rtw iło go w p ra w d zie zaprzepa­ szczenie złota i klejnotów , ale doszedł do wniosku, że żona »nie będzie mu zupełnie prze­ szkadzała. Był w olny. Sztywna, sucha i z w ię ­ dła postać ciotki F ip y długo jeszcze 'tkwiła na krześle obok Ini, której k le iły się ocizy do snu i g ło w a leciała ze zm ęczenia w próżnię, i długo rozlegał się gda k a jący głos sp ragn io­ nej ro zm o w y ciotki. N a początek poszła hi- storja paki z porcelan ą i sk radzion ego futra, dzieje „p ta k ó w “ czy li trzech ubogich studen­ tów, k tórym codziennie daw ała w sw oim po­ koju obiad, potem opowieść o cudach św. Eks- pedyta i tra giczn ej śm ierci Zochny w ych o­ w anki, potem fragm en t chw alebny o Józku, k tó ry pra cą i rozum em dorobił siię podczas w o jn y du żego m ajątku, w końcu ostatn i roz­ dział najdłuższy o W od eckich z O rdynackiej, k tó rzy majią ośm ioro d zie c i i w ieczn ą chorobę w domu, co m iesiąc zm ien ia ją kucharkę, a w ieczory spędzają w kinach, w teatrze, w Z ie ­ m iańskiej.

W reszcie ciotka poszła. Odraziu opuściła In ię senność. Z am knąw szy w szystkie d rz w i na klucz, w y ję ła z m ałego ir chow ego w orecz­ ka (w k tó ry m ¡przew oziła n iegd yś k osztow n o­ ści) k ilk a zapisanych kartek, w izerunek m ło ­ dego legjon isty o szczuplej tw a rzy , bujnej czu­ prynie i pełnych w yrazu, skupionych oczach... Rizadko oglą d a ła drogie pam iątki, bo za­ nadto rozd zierało się .serce z żalu. Dziś poraź pierw szy po dniach żałoby od w ażyła się zno­ wu...

(24)

A jeżeli Teoś żartow ał? P o c h y liła tw arz nad fotogra fią , ¡patrzyła w ocizy, które śm ierć zga­ siła na w ieki. A le nie w ierzy ła dziś, ky już nie było tych oczu, d rogich i m ądrych. Zeszła na nią niby w jasn ow idzen iu ipewność, że on żyje i znajduje się w W arszaw ie... „iKiedy spotka­ m y się w kraju, w w olnej P o lsce“ ...

(25)

II.

P o w ieczorze spędzonym u Inki, Józek w ró ­ cił do domiu ¡późno, ale ¡wstał jak zw yk le o ósmej. Podczas rannej toalety, która trw ała długo, bo Jóizek, nie dow ierzając służącemu, codziennie rew id o w a ł sizafy z bielizną i ubra­ niem, stary w yp erfu m ow an y Szmelkieis stanął pod piecem i, patrząc zm ęczonym w zrokiem w luistro, przed k tórym g o lił się dziedzic, speł­ niał swój codzienny Obowiązek zabaw iania k lije n ta św ieżą p o rcją w yło w io n y ch na w a r­ szaw skim bruku złotych interesów . N a p ie rw ­ sze danie poszły a kcje „od m a m y “ czyli zało­ życielskie, place na G zerniakow ie i jakieś do­ bra w Lubelskiem . Ostrożny dziedzic zadaw ał pytania, robił dokładne obliczenia, wreszcie, próbując w ziąć żyda na kaw ał, zaproponował zam ianę ja k iejś ru d ery na ow e złotodajne p la ­ ce. Szimelkies w padł oczyw iście w zdum ienie nad rozum em k lije n ta (co za kepełe!) ale nie dał się nabrać.

N ak a rm ion y pochlebstw em klijeint w y p ra ­ w ił faktora, od m ó w ił ran ne pacierze i ¡zasiadł do śniadania obok ciotki, ¡która piła herbatę bez cukru, z suchym Chlebem,, żeby

(26)

zaoszczę-dzić Józkow i w yd atk ó w i choć w części pokryć koszt ow ych trzech codziennych obiadów , «.po­ żyw an ych przez „p ta k i“ w mundurkach szkol­ nych. Z aczęły się żarty. Bratanek gorszył cn o­ tliwą, ciotk ę isiprośnemi anegdotam i, o p o w ie­ ścią o w łasnych zm yślon ych nocnych orgjach, n am aw iał do lek cji tańców, egzam inow ał z katechizm u, zarzucał brak pobożności, r o z ­ w iązłość, łakom stwo, zatwardziałość, rozpacz o zbawienie, c z y li zbytnią ufność w m iłosier­ dzie Boże (ten dowciip pow tarzał się codzien­ nie). W y czerp a w szy cały zapas konceptów, Józek po cichu, by nie słyszeli B rzózek i W o ­ decki, w yg d era ł z*a zbyt w ystaw ne przyjęcie w czorajsze, za „g ó r y “ ciast, stosy kanapek, w ieże tortów... za to, że u cioci m areczki fruw ają.

P o czciw a ciotka nie w yp om in ała n igd y n ie­ w dzięcznem u bratankow i, że zabrał jej w szyst­ kie kapitały, procen tów zaś 'zupełnie nie płacił, ale ob rażała się ła tw o i, dotk n ięta do żyw ego żartam i ulubieńca n ie ra z zam ykała się w s w o ­ im m ałym iprzy ku ch ni pokoju, zastaw ion ym szafam i i ku fram i, w których przech ow yw ały się rzeczy Józka i tam płak ała gorącem i, obfite- m i łza m i z w y k le d o isamego obiadu... M ia ła już obrazić się i dziś. N a szczęście wsunęła się d# jadaln i tak zw an a czarna cholera czy li starsza ubogo ubrana pani, która, zja w ia ła się co kilk a dni, b y zapytać o los swoich sum hipotecznych. Służący W a cek w ypchnął ją za drzw i, Józek zaś od był w gabinecie dw ie przy zam kniętych drzwiach narady w W od eckim i Brzózkiem , przejrzał „K u rje ra “ i pocztę, napisał d o m atki,

(27)

telefonow ał do Ghoroszęwskiego, który znowu w ciągał g o do jakichś s,półek.

Z a ła tw i w azy w szystko podług rannego pro­ gram u, posłał po auto, sam zaś z dwu param i jedw abnych pończoch okazyjnych, przyw łezio- nych z W ie d n ia '(był w szafie d u ży zapas poń­ czoch) udał się najpierw do sekretarki.

— Jakło!... Jeszcze pani n ie w ystu kała listu do 'Sm ólskiego? — zadał rzeczow e pytanie to­ nem oficja ln ym , ale patrzył czule.

P och ylon a nad m aszyną panienka w yciera ła jakąś cyfrę n a arkuszu.

— L is t do Sm ólskiego już wysłany... — od­ parła, nie przeryw a ją c sobie zajęcia.

Szef w zią ł z m aszyny małą, białą z cieniut­ kim pierścionkiem łapkę, ciepło pocałował, po­ czerń n ib y ukradkiem położył na kolanach pończoszki, Zarum ieniona z radości Irka, pod­ niosła pełne wdzięczności spojrzenie.

„Jak ona um ie się cieszyć!“ — z za d o w o le­ niem stw ierd ził Józek, k tóry lubił, k ied y rozdy- m ały się z radości nozdrza jej' k rótk iego noska i westchnął, g d yż przypom niała mu się żona. Irk a nie odznaczała się urodą. T w a rz m iała bladą, zbyt szeroką, w ybałuszone oczy, zaci­ śnięte usta i krótki jakby niespodzianie ścię­ ty nos. M im o to tkw ił w niej jakiś „lu b czyk “ , skoro p rzyw ią za ł się do niej, jak do żadnej z jej poprzedniczek.

Drugą parę pończoch zaniósł żonie.

Inia, klęcząc na ziem i, zam ykała spiesznie, jak mu się zdało, duży podróżny kufer. Ten pośpiech zastanow ił Józka, k tóry n ie chciał u­

(28)

w ierzyć, by nic nie zostało z k lejn otów i ze zło­ ta teściow ej.

— Dobrze się spało po podróży? — zapytał bardzo głośno — co?... Jedziem y zaraz na -spra­ wunki, zakupim y całą furę rzeczy, samochód stoi... a tu pończoszki1.

Żona nie okazała zupełnie radości, nie chcia­ ła za nic ani p rzyjąć pończoch, ani w ydaw ać m ężow skich pieniędzy na fatałaszki... P o k rót­ kiej walce, g d y -mąż ‘w ytłum aczył jej, że W a r ­ sza w a nie jest pustynią, że pani- Padn iew ska

nie m oże chodzić (jak szur-got, i m oże przyjąć od m ęża pożyczkę, uległa.

Dzień był p o go d o y i m im o wczesnej g o d zi­ ny już bardzo gorący. M łode kasztany, w czoraj wstrząsane gn iew n ym w iatrem , dziś nieśm ia- łern drżeniem liści- -szeptały nad -głowami prze­ chodniów łagodne, przychylne słowa, które g i­ nęły w hałasie m iasta. W yisoko w ni-ebiosaich o d p oczyw ały oślep ia ją co białe, wyp-ukiłe, o d zi­ wacznych kształtach obłoki. O grom ny lew tk w ił nad w ieżą zegarow ą -dworca. N ie, n ie był to lew, ale -przecudna w yspa szczęśliw ości śród lazu row ego morza.

M k n ęli w słońcu ulicą pełną zgiełk u i w eso­ łego pośpiechu aut, dorożek, ludzi. Sam ochód sunął m iękko, lekko, cicho. Ogarin-ęło In ię bez­ m yślne zadowolenie.... W sercu trzepotała -się wesołość, ja k iej n ie znała o-ddawna... W id zia ła dokoła dbistatek, urodę, uciechę. Ż ycie płynęło rzeką gorejącą... N u rt rze k i porw ał ją i uniósł daleko od brzegu żałoby... -Zresztą, poco żało­ ba?... On żyj-e. Oto w olna i szczęśliw a Polska., lu dziom jest dobrze...

(29)

Z zapałem , k tóry po dwóch spędzonych w sm utku i ubóstwie latach w yd ał się jej grzesz­ nym, zajęła się pracow item w ybieraniem k a ­ pelusza, płaszcza ¡i sukni.

D otykała z lubością kosztow nych tkanin, m ieniących się jedwabi, pow iew nych batystów, krep, niew id zian ych daw no, delikatnych s ło ­ mek. Józek łaskaw ie zap łacił rachunek w dwu sklepach, w trzecim zaś w trakcie w yp isyw an ia czeku uprzytom nił sobie naraz, że on musi u trzym ać aż cztery domy, i że n ajw iększy m a­ gnat nie podołałby ta k im w ydatkom . Oprócz m atki, legalnej żony i legalnej p rzy ja ciółk i b y ­ ła ta ozwarta nienasycona pożera czka pienię­ dzy, nie żona i nie kochanka, głośna w W a rsza ­ w ie T ercia Bieżeńska, ostatnia podobno k o­ chanka W itte g o a pierw sza D zierżyńskiego. Józek d o tk liw ie pokutow ał za k rótk o trw ały ro­ mans z m łodą w dow ą, którego ongi zazdrościli mu koledzy u niw ersyteccy w (Petersburgu. R o ­ d zice w y rw a li go w ówczas z niebezpiecznych sideł i ¡przenieśli do Krakow a, dziś tru dniej było obronić się przed daw ną kochanką, gdy ta postanow iła go doić. P o „d ja b lic y “ m ożna b yło w ra zie od m o w y w szystk iego się ¡spodziewać, nawet oblania w itriolem ...

— Czy m am w ziąć jeszcze tę białą? — n ie ­ śm iało ponow iła pytanie Inia.

— N a dziś m oże już dość — 'mruknął op ry­ skliwie.

W y s z li razem , od prow ad ziła m ęża do banku. W n ow ym kostjum ie i kapeluszu zm ien iła się do ni ©poznania. Lu dzi e oglądal i ¡się za nią. Jó­ zek m usiał przyznać, że jest piękna i szyków

(30)

-na. A le uroda żony nie działała na niego, nie lubił bow iem przetasow ania w kobiecie, a w ie l­ kie, prom ienne je j oczy przenikające „za skórę“ duszy w p raw ia ły go w zakłopotanie. N ie była w jego typie... Tercia i W ła d a także. D opiero Irka... ani ładna, ani postawna, a bierze... „p o ­ w in ow actw o sk óry“ pow iedział w ielk i w tych sprawach znawca Piotr.

Z banku w ych od ził w ysoki, elegancki pan, w słom kow ym kapeluszu, w czarnem ubraniu. R uchy i sposób trzym an ia głow y, w zrok u- tkw iony przed siebie, nie widizący nic dokoła, cała postawa św iadczyły, że to jest ktoś we własnem i św iata m niem aniu w yw yższo n y po­ nad pospólstwo. Inia, zmieszana bezeerem o- n jalnem spojrzeniem u rodziw ego pana, nie o d ­ pow iedziała na jego ukłoin, za co dostała porzą­ dną burę od męża, g d yż owym eleganckim panem był w ła śn ie P io tr Choroszewski, o któ­ rego w zg lęd y tak bardlzo m ężow i chodziło. Z b y­ ła śm iechem dłu gie i nudne w yw o d y Józka, z a ­ w ró ciła w m iejscu, poszła prosto przed siebie, g d zie oczy poniosą. M usiała odetchnąć p o w ie­ trzem tej nowej, nieznanej jeszcze, wolnej, szczęśliw ej W arszaw y. Zaczęło się w ita n ia k o­ chanego miasta niby domu rodzinnego po dłu­ giem w ygnaniu . Z atrzym u jąc się raz po raz, cieszyła się, że ogrom n y czarny książę E ryw ań- stki nie p an ow ał ju ż m iastu ze sw ego cokołu, że dzieci w ra ca ły z polskiej szkoły, że dom Sta- szyca nie r a z ił oka ohydną m oskiew szczyzną, że nie było n igdzie na lek arstw o rosyjskiego napisu, munduru, mowy... Z radością zau w a­

(31)

żyła jed n ogłow ego orła na bram ie u niw ersy­ teckiej, z dumą i rozczuleniem przypa tryw a ła się najeżonem u karabinam i od d zia łow i piecho­ ty, k tóra m aszerow ała w stronę Zamku. — W szystk o budziło w niej zachw yt i w szyscy ludzie byli b liscy jak bracia. D rogie m iasto, w czoraj szare, brudne i smutne, dziś jaśniało weselem , k ip ia ło m iodem życiem . N iek ied y sta­ w ała i szukała śród w ysiad ającej z tram w aju publiczności lub w tłu m ie na chodniku swego pana A ndrzeja. Bo im bardziej: pragnęła g o widzieć, tern w iększą m iała pewność, że on także dziś szuka jej po m ieście, że oni muszą się spotkać. K ilk a godzin zeszło jej na tern „zw ied zan iu “ . Popołudniu znalazła się w Ł a ­ zienkach. C hciała dotrzeć d o cieplarni, ale zm ę­ czona dłu gą w ędrów ką po m ieście usiadła w pobliżu stawu. P a trzy ła na ciężkie kłęb i as ta chmury, to w głąb alei, k tó rą ¡przyszła, i znowu w yg lą d a ła pana Andrzeja...

Z d a w a ło się jej, że w ciszy i upale cały ogród także na coś czeka. B yło tu po w iejsk u odludnie i spokojnie, m im o że gdzieś niezbyt daleko g w iz d a ły pociągi. P a ch n iało św ieżo skoszoną trawą, na w oła n ie w ilg i od p ow iad a ­

ła z głębi parku k rakan iem w rona, w g ła d ­ k ie j w odzie o d b ija ły się szare „k ro k o d y le“ pnie olch, jak w Siem ieńozycach. W ierzch ołk i olb rzym ich top oli m ig o ta ły w niebiosach sre­ brem drżących liści. K ochała od dzieciń stw a stare drzewa, dziś stare drzew a w id z ia ły się jej cudnem i strofam i hym nu upojenia, który w iosna śp iew ała światu... Hym n upojenia roz­ sadzał i jej ¡serce.

(32)

„ A jeżeli, jeżeli Teoś ¡zadrwił z n ie j“ — szar­ pnął sercem nieipokój. — Jeżeli Teoś nakła­ mał?... W takim razie, w takim razie w szystk o jest niepotrzebne i P o lsk a jest pusta i lepiej było nie w racać — w yzn a ła szczerze i oblała się rum ieńcem , ¡zaskoczona szczerością w y z n a ­ nia. W s ta ła i lek k im szybkim k rok iem poszła do domu. N ie sizukała ju ż pana A n d rzeja m ię­ dzy pu bliczn ością i unikała naw et wspomnień.

P o ob ied zie zajęła się rozpakow an iem r z e ­ czy i u rządzeniem pokoju. W szystk o m usiało być, jak tam w 'zielonej o b iałych oknach w illi, jak w ów czas, k ie d y pan A n d rzej przychodził, żeby zabrać ją na spacer, i onieśm ielon y lod o­ w atą uprzejm ością m atki m ilczał od początku do końca w izyty... Bo m oże d ziś jeszcze p rzy ­ p row adzi go Teoś... Tapczan p rz y k ry ła szalem tureckim m atki, drugi taki sam1 szal dała na ścianę, nad tapczanem p o w iesiła M atkę Boską Ostrobramską, na stole i na biurku ustaw iła fo to g ra fię Siemieńiczyc, rodziców, Sawy... A je ­ żeli Teoś skłamał... Im b liżej b y ło do 6-tej, tern w ięk szy nękał ją niepokój. D la zab icia czasu zaczęła jakieś m ereżki, ale co chw ila popa­ dała w zadum ę, podnosiła w zam yślen iu rękę do czoła i w yg ła d za ła zmarszczkę, ja k gdyby m ogła tern odegnać niepokój, k tó ry nękał od w czoraj.

Gdy usłyszała głos ku zyn a w przedpokoju, usiadła szybko, m ocno ścisnęła ręk am i porę­ cze k rzesła i zm ru żyw szy oczy, m odliła się o cud.

— Nowa. suknia, nowa, dusza, — zaw ołał T e ­ oś, stając p rz y niej.

(33)

— Tak, nowa suknia, now a dusza...

— K rótk o ż y ją ideały w sercu kobiety... — W czora j żałoba, tragedja, w zniosłe postano­ w ienia, d ziś odetchnęłaś pow ietrzem naszej w esołej stolicy, mężuś sypnął paskarskiem i dolaram i i odrazu id e a ły poszły w las. A le dla­ czego jesteś taka blada, skąd ten w y ra z tra ­ giczn y? — zatrzym ał na niej sw oje niespo­ kojne, spłoszone oczy.

— T o się ty lk o w yd a je poecie — od parła si­ ląc ¡się na uśmiech, na ton ża rtob liw y i dalej p iln ie robiła robotę. N ik tb y nie poznał p o niej, że serce za m iera w n ie j z trw o g i, z m ęki.

— Pnzedew szystkiem nie n azyw aj m nie poe­ tą... Z giń cie pieśni m oje. Dziś w stan ie mój czyn... Dziś jest w ie lk i dzień, dzień próby. — W ydobęd ę się nareszcie na pow ierzch nię, w y ­ grzebię się z ¡nicości — zerw ał się jakby już teraz m ia ł przem aw iać do publiczności, usiadł znowu. — Id ę stąd n a zebranie polityczne... do sam ego prezesa Z ata jsk iego i tam rziucę się na nich jak sęp, ukażę im ich nędzę i głupotę, sięgnę do trzew... Ile ż to lat chodziłem po W a rszaw ie, tra w io n y am bicją, z okaleczałą duszą, zatru ły zawiścią, m ały, nieznany n i­ kom u syn w iejsk ieg o lekarza, ubogi krew n y SiemienieckiCh, z łask i p rzez nich p rz y jm o w a ­ ny w pałacu. D orw ałem się nareszcie do m a­ jątku i nawet bez w ie lk ie g o trudu — trzepał n iezw yk le podniecony. — A le co m i po m a­ jątku?... Chcę zab aw ić się w w ielk ie g o czło­ w ieka, zakosztow ać w ładzy, zostać w odzem tłumu. T y lu już durniów b y ło m in istram i w Polsce... Uda m i się?... Jak sądzisz?

(34)

— A le zanim to nastanie, k a ż podać herbatę. In ia w ró ciła po c h w ili z w iadom ością, że herbaty nie będzie, g d y ż ciotka poszła, do k o­ ścioła i zabrała klucze.

Gość paląc papierosa., oglądał pokolei foto- grafje.

— W szyscy tu są, k rom jeg o jednego, prócz tego, czyj w izeru nek o c zyw iście nosisz ma ser­ cu i w sercu... I m nie także tu mierna... Czemu nie patrzysz m i w oczy?

In ia pochylona nad sw em i m ereżkam i m il­ czała. Złudzenie szczęścia, prysło, został czar­ ny smutek. ¡Nie m iała w tej c h w ili ju ż żadnej nadziei...

— A le m ęża toś sobie w cale dobrze w yb ra ­ ła — gad ał gość. — N ie tracił czasu... g d y inni p rzelew a li o fia rn ą k rew w w ie lk ie j w ojnie, om pędził w ódkę, paskow ał, szm uglow al psze­ nicę, zbierał d olary przy pom ocy Choroszew- skiego... U ży w a j tedy życia, kobieto, czerp peł- nemi garścia m i z k a sy mężowskiej...

— P o co ty m i to m ów isz? — szepnęła z w y ­ rzutem.

Odkąd przyszedł Teoś, w g ło w ie je j jak w zepsutym zeg a rze u czyn iła się m artw a c i­ sza, m yśl niby nieruchom e w sk a zów k i znaczą­ ce tę sam ą ciągle godzinę, utknęła na pytaniu, którego w yp ow ied zieć nie śm iały usta.

— D okonyw am op era cji dla tw ego dobra, pragnę zaoszczędzić ci niepotrzebnych zm agań z fik cją cnoty. Strzeż się, Iniu, bibuły. Zaisady, zakazy, id ea ły są jak kam ienie, k tó rem i

bru-ycia k w itn ą zd a ła od na obczyźnie zatrułaś jem y szosy. K w ia ty ż

(35)

się dotkrynerstw em m oskiew skiem , tragiczne m kłam stw em rosyjskiem . M y iblagujem y na w e ­ soło, płytko, baw iąc isię barwą, brzęk iem słów, oni zaś biorą k łam stw o na serjo, zak lam ują się na śmierć.

P rzem ierzy ł k ilk a ra z y pokój Naraa stanął przed nią i p rzy glą d a ł się jej; długo, uważnie. B yła niem al pewna, że on teraz w ybuchnie śm iechem , że rozpalonym żelazem okru tnego żartu dotknie rany... „N ab lagow a łem wczoraj... w ziąłem cię na kaw ał, a t y oczyw iście u w ie­ rzy ła ś“ ...

— M oże i tyś się zatru ł ja k iem k łam stw em — rzekła spiesznie, b y odw rócić jeg o m yśl, by zatrzym ać i niedopuścić ow y ch strasznych słów.

— M nie nie g ro zi zakłam anie, oglądam r ó w ­ nocześnie oba ob licza każdej praw dy, gotów jestem służyć djabłu i Bogu... m yślę inaczej niż z w y k li ludzie, bo obnażonem i m yślam i, lubię zdzierać liśc ie figow e, sam zaś noszę w ieczn ie maskę, a z tego w szystk ieg o — guzik.

Przed lustrem p o p raw ił kraw at, pociągnął m arynarkę.

— Dobrze prezentu ję się w tern ubraniu?... — B ardzo dobrze...

I dalej biegał niespokojnie, zacierając ręce. — Lubisz m nie choć trochę? — spytał, sta­ nąwszy przed nią niespodziewanie.

— Lu bię — od parła szczerze.

— N ie potrafisz k ła m a ć — pocałow ał ją w rę­ kę — d zięk u ję za grosz jałm użny. M nie lubisz a tam tego kochasz. Czemużeś zakochała się w d a k tryn erze?! Z takiej m iłości — tylk o

(36)

nie-dola, obłuda, żałość... D w a lata karm iono cie­ bie straw ą ideałów , dziś one św ięte hasła staną ci kością iw przełyku. Znalazłaś się w położe­ niu bez w yjścia : z jednej stron y sakrament, m ąż — z drugiej — w zniosły kochanek.

— N ie dręcz m nie! — jęknęła.

— N ie dręczę bynajm niej', dokonyw am tylk o koniecznej amputacji. Chodzi m i o tw oje do­ bro i szczęście. U żyw aj, aniołku, na pieniądzach mężula, tam tem u naznacz schadzkę w tym oto pokoju. A g d y m ałżonek zrobi ci scenę, p rzy ­ pomnij) mu W ład ę, spytaj o Tercię, zażądaj d y ­ m isji sekretarki. N a jw ię k s zy kłopot i trudności będziesz m iała z tym sw oim rycerzem , który jest ró w n ie przedpotopow y jak ty... ch yli czoło przed świętością sakramentu, kocha ojczyznę, szuka B oga i prawdy...

— Jaki rycerz? 0 kim m ów isz? — zdobyła się w reszcie na zapytanie.

Teoś chichotał chwilę.

— O A n d rzeju Szydłowskim ... niby nie wiesz!...

C h w yciła g o za rękę.

— C zy żyje? z trudem w yszeptały w argi. — Żyje, m ieszka w W arszaw ie, na O rdynac­ kiej...

N ie pytała już o nic, podniosła ręk ą Teosia do ust, od w róciła się by ukryć łzy.

W ciszy, która się uczyniła, słychać było

szum ulew y. ,

Teoś podszedł 'do otw artego okna... Stał tam ch w ilę milcząc.

— N ie m ogę iść na tak i deszcz... I znowu było m ilczenie.

(37)

In ia p a trzyła w iel kłem i prom iennem i ocza ­ m i w szum iącą deszczem noc.

— Jakże ty kochasz sw ego Adonisa, który stanow czo jest trochę narw any — gadał Podlaski. — B ardzo stęskniłaś się?... W y ­ bierz się do Łu szczy niskich, gdzie byw a często... albo napisz czuły bilecik, w ręczę mu dziś jeszcze przed nocą. U ciekał d w a razy z nie­ w o li w ąchał się po w ybuchu rew o lu cji z b o l­ szew ikam i, piastow ał tam ponoć jakieś godn o­ ści, a pow róciw szy do Polski, zajął skromne stanow isko referen ta m im o, że m ógł dzięki le ­ w icow ym protekcjom i p rzyjaźn i z Sulińskim zostać eonajm niej podsekretarzem stanu. U si­ łu je zbawić św iat i tw orzy w tym celu zw arjo- w ane z w ią zk i spraw iedliw ych , drukuje w ielce zuchw ale listy otwarte, w ygłasza w śród m ło­ dzieży m istyczne odczyty, w a lczy z n a cjon a liz­ m em i m ildtaryzmem, z kościołem , oburzył na siebie op in ję pow ażnych kół, stał się tu już sław nym , u w ażają go w W a rsza w ie za bolsze­ wika, n a zy w a ją agentem m oskiew skim . Jeżeli tak dalej pójdzie, zam kną go do ciupy albo w y ­ siedlą. N ie w ierzysz? P o m ó w z A n ią albo z pro­ fesorem... A przede w szystkiem poradź mu, by zaw rócił z niebezpiecznej drogi. W Polsce le ­ piej n ie zadzierać z Kościołem , z tak zwane mi pow ażnem i kołami... K ied y i gdzie nastąpi w a ­ sze pierw sze spotkanie? Bardzo chciałabyś go w idzieć, co? N iech cię odw iedzi w dom u męża- paskarza, niech zobaczy ciebie w zbytku. B ę­ dziesz m usiała w ybrać m ięd zy m ężem a nim. T a cy ludzie jak A ndrzej nie idą na kom

(38)

misy... — ni© dokończył, spostrzegłszy w resz­ cie, że Iniia nie słucha g o zupełnie, że on . tu jest niepotrzebny, śmieszny, o b rzy d liw y z tern sw ojem gadulstwem...

(39)

III.

Za d rzw ia m i zadał sobie pytanie, dlaczego nigdy nie um ie przem ów ić u czciw ie prost e - m i i szczere m i słow am i, dlaczego w iecz­ nie g ra rolę doku czliw ego i g a d a tliw eg o błazna....

A może to nie jest poza? Może on jest w rze­ czyw istości tylk o błaznem ? Co- w nim było prawdą,? Szlachetne poryw y, czułostkow a w ra żliw ość na niedolę, czy m arne postępki? Szukanie Boga czy flir t z djabłem ? Miłość sztuki c z y żądza bogactw a, której u legając o- m otai pochlebstwem w ujaszka i, sk rzy w d ziw ­ szy Tadka, złapał podstępnie sukcesję d la sie­ bie. W iersze i a rtyk u ły patr jotyczne ? czy po­ dłe tchórzostwo w roku 1920, gdy położył się na 8 tygod n i do łóżka, udając chorego? A m bicja, egotyzm , m iłość własna, dziecinne m rzon ki o sław ie i w ła d zy czy ew angeliczne nastroje? — m yślał, topiąc w zrok w kałuży, którą szybko pracow icie dziob ały krop le deszczu.

W oknach zabłysły światła. D ochodziła już dziew iąta, tym czasem la ło bez przerw y. Losy bitew i narodów , kar jera polityczn a zależeć m o­ gą także nieraz od dryndy lub parasola —

(40)

nadrabiał hum orem , gd y pokazała się nareszcie od strony M okotow skiej 'dorożka. A le zapał do w a lk i z „czerepem rubasznym , z kołtuństw em k ró tk o w id zó w “ opuścił g o na progu m ieszkania prezesa i b y łb y dał nura, w yrzek łb y się teki i sławy, gd y b y idący schodami na górę goście nie od cięli mu odwrotu

— Ilu już jest m in istrów ? — zagadał do słu­ żącego o m ałpiej tw arzy.

— P a n m inister jeszcze nie przybył — odparł ten surowo i otw orzył d r z w i do salonu.

Podczaski popraw ił nerw ow o szpilkę w k ra ­ wacie, chrząknął i ru szył przed siebie, czując, że stąpa niezgrabnie, że brak mu pow a gi i n a ­ m aszczenia, a ppzedewszystkiem brak prostoty. M im o w ielk ie j sukcesji, o której było głośno w W arszaw ie, w ejście szczęśliw ego spadkobier­ cy nie w yw o ła ło wrażenia... Gospodarz nie w y ­ biegł na środek pokoju, dygn itarze na kana­ pie: bardzo stary i głu ch y książę, k tó reg o czczo­ no jak relik w ię, i Osełski nie przerw ali rozm o­ wy, g d y on się im przedstaw ił, zw y k li śm ier­ telnicy niedbale podaw ali mu rękę. D otknięty lekcew ażeniem , usiadł zdała od gości, praw ie u drzw i na w prost dwu okien i dużego m iędzy oknam i lustra. P o ch w ili w yd ało mu się, że głu p io jest siedzieć sam em u i m ilczeć z nie­ w yra źn ym na ustach uśmiechem, wstał tedy i, pozując na znawcę, którego an gielskie szty­ chy, pas Słucki, różow a m akata buczacka na ścianie zajm u ją w ięcej niż ludzie, zaczął krążyć po gabinecie n ib y w muzeum.

— Pan jest w idzę m iłośnikiem starożytno­ ści — od ezw ał się do bagatego epuzera gospo­

(41)

darz, w którym przem ów iła troska o los trzech starzejących a niezam ężnych córek — grom a ­ dziło się w lepszych czasach — westchnął — mam niezłą kolekcję broni, k ilk a M orlan d‘ów.

— W olę, prezesie, żyw e antyk i od m artw ych ludzi — popisał się aforyzm em , który m iał być p rzy gry w k ą do dłuższej rozm ow y. A le skoń­ czyło się na przygryw ce, prezes pospieszył bo­ w iem do drzw i na spotkanie ¡Piotra Choroszew- skiego. U kazanie się młodego, ob iecu jącego polityka, k tóreg o w pew n ych kołach n a zy w a ­ no już dyktatorem , p o p ra w iło nieco hum or zgnębionego nieudanym rautem p olityczn ym gospodarzu. Choroszewisiki stanął na progu i, rozejrza w szy się po salonie, stw ierdził, że nie w arto było fa tygow a ć się na zeb ra ­ nie. P rócz Osielskiego, księcia i dwu posłów sejm ow ych n ie ¡było tu nikogo.

— T u tti frutti... konserw a — m ruknął i po­ stanow i! zabaw ić krótko.

— Spodziew am się jeszcze m inistra Pn iew - skiego, Suliński obiecał się także... prosiłem m arszałka — u spraw iedliw iał się gospodarz, choć w iedział, że z członków rządu, z w p ły w o ­ w ych osobistości nie p rzyjd zie nikt, że całe ze ­ branie jest zupełną klapą.

Z a ta jsk i przed w ojn ą i w pierwszej fazie w o j­ ny u praw iał z powodzeniem politykę, cieszył się pow ażaniem w stronnictw ie, stał na czele różnych ko m itetów i nawet w sła w ił się zorga­ nizow aniem św ietnego p rzyjęcia na cześć w ie l­ kiej księżnej, po w ojn ie zaś nie potrafił ani zrobić m ajątku ani w yp łynąć na szerokie w o ­ dy polityczne. Z gu b iły go zbytek oportunizm u

(42)

i' brak intuicja. Endecja nie m ogła przebaczyć byłem u realiście k rótk o trw ałego zboczenia aktyw istycznego, lew ica zaś — ow ego obiadu na cześć w ielk ie j księżnej i złotej szabli o fia r o ­ wanej generałowa Ruskiemu, oswobodź i cle Iow i Lw ow a. Z atajski próbow ał odegrać się, przesia­ dał się z krzesła na krzesło, staw ia! na coraz to inne k arty: na Paderew skiego, na W itosa, na B elw ed er — i w cięż przegryw ał, tj. przeko­ n y w a ł się, że tak ceniona, przed laty w spółpra­ ca jeg o nikom u w żadnym obozie nie była już potrzebną. M ija ły lata. Dawni tow arzysze bo­ g a c ili się, w yra sta li na dygnitarzy, piastow ali 'teki, u m ierali syci zaszczytów i sław y, w y ­ traw n y polityk m arnow ał czas, zdolności i do­ św iadczenie na skrom nem stanowisku d yrek ­ tora T o w a rzy stw a Ubezpieczeń. P o zjeździe ko­ leżeńskim w Radom iu, na którym w yp ad ło ¡mu zająć p rzy stole m iejsce na szarym końcu, prezes Zataijski postanow ił raz jeszcze p rzy ­ pom nieć się pam ięci niew dzięcznych rod a ­ ków i rozesłał w tym celu kilk ad ziesiąt zapro­ szeń na zebranie polityczne. Przed w ojną w garsonierze jego zgrom adzała się um ysłow a i polityczna elita, cała W a rsza w a k ilk a dni z rzędu m ów iła o w ielk im raucie u Runią, jak o doniosłem wydarzeniu... Dziś ci, o których n a jw ię ce j mu chodziło, od m ó w ili, niektórzy, naprzykład prezes K arliński1 nawet nie ra czy li odpow iedzieć, dziś była poproś tu klapa.

Z atajski z niechęcią spojrzał w tłum niepo­ trzebnych gości, na profesora M ściszewskiego, który w łaśnie w chodził, zacierając czerwone ręce i zatrzasnął ,z iry ta cją d rzw i do pokoju

(43)

sypialnego. Za drzw iam i tem i tk w iły ¡przybyłe w czoraj rano z zapadłych P rom ow ic dla spra­ w unków córki, które chciały koniecznie, „choć przez dziu rkę od klucza, tatusiu, choć przez szparę, tatusiku, popatrzeć na w ielk ich ludzi, na m in istrów i generałów , posłuchać przem ó­ w ienia tatusia oraz m ąd rych ro zp ra w “ . T y m ­ czasem nie b y ło ani w ielk ich ludzi, ani m ą­ drych rozpraw , ciekaw e zaś i nieposłuszne panny w ciąż chichotały za ścianą i u ch ylały drzw i. Gdy w szparze pokazało się oko i nos Jagulki, zn iec ierp liw io n y tatuś zatrzasnął drzw i i nie puścił klam ki. Z atajski b ył p rzy ­ w iązan y do córek, może je n aw et po sw ojem u kochał, ale bardzo niechętnie w yd aw a ł na nie pieniądze i n igdy do ich tow arzystw a nie tęsknił, temibardziej w W a rszaw ie, gdzie obecność trzech niezbyt już m łodych, nieza­ m ężnych i nieposażnych córek przypom in ały siw ieją cem i ojcu jeg o wiek, zły stan interesów, obow i ązk i rodzic! e 1 sk i e.

— ¡Pan prezes zebrał w szystkich siedm iu m ędrców miasta. C zekam y chyba jeszcze na sa­ m ego prem jera — odezwał się Teoś, k tóry sw a­ dą i tupetem p okryw ał onieśm ielenie.

Zim ne spojrzenie bladych oczu gospodarza spoczęło na rozm ow n ym gościu. Z ata jsk i obli­ czał w tej chwili, że za w yd arte mu w czoraj przez córki m il jon y m ożna było z W a n d zią spędzić dobrych kilka tygodni w Sopotach. P o dwu latach przedwczesnego starczego zastoju prezes przebyw ał obecnie bardzo pom yślny pod w zględem erotycznym okres zw any p rzez nie­ go „pow rotem ta ty “ ,

(44)

— Jakkolw iek 'nieznany nikom u i bodaj n aj­ m łodszy wiekiem,, zam ierzam poruszyć k ilk a d ra żliw y ch spraw. Naród, panie prezesie musi spojrzeć p ra w d zie w sam e źrenice. K to wie, m oże to dzisiejsze u pana zgrom adzenie stanie się historycznem .

Chłodne oczy prezesa tk w iły w ciąż w tw a rzy rozgadanego m łodzika. Prezes pom yślał teraz, że jeśli Choroszewski zabierze głos, zebranie stanie się m an ifestacją antibelw ederską i m o­ sty zostaną spalone.

— M uszę n aród ostrzec. Stare państwa m ogą trw ać w daw nych błędach, ale w skrzeszona do życia Polska... — p ra w ił Teoś.

— N ie w iem tylk o, co pan n a zyw a sprawą d ra żliw ą — jakby przypom niał go sobie naraz Zatajski.

— Brak idei państwowej... tw órczej idei... — Ach, id ei! — zm ierzył g ad atliw ego gościa od stóp do głów . — Idee... N iech pan przem a­ wia, panie Podczaski, ile się panu podoba — dodał protekcjonalnie. — Zeb raliśm y się tu dla w ym ia n y zdań czy m ózgów, jak się to dziś określa — sp ojrzał na zegarek — zdaje mi się, że pora zaczynać.

Podczaski cofnął się pod ścianę, zajął tam m iejsce obok profesora, k tó ry siedział sk rzy­ w io n y i zgarbion y i, m rużąc jedno oko, przy­ słuchiw ał się kom entarzom białow łosego re ­ daktora Bielaka.

P rofesor słyszał i rozum iał k ażdy w yra z m i­ m o ogrom nej odległości, dzielącej go od red ak ­ tora i od reszty świata.

(45)

ślał ze złością, i stukał obcasam i w podłogę, g d y ż ból dokuczał mu coraz w ięcej.

— Redaktor nie zdaje sobie spraw y ze s w o ­ jej w ła d zy nad światem. N iech-no pan m achnie batem nad tern stadem,, dzien nikarstw o to po­ tęga... — u rw ał i czekał, k ie d y też przestanie w iercić w ok olicy wątroby. G dy ty lk o m ijał ból, oga rn iało go rozkoszne uczucie lekkości i wesela.

— N aw et książęta i panow ie nisko się panu kłaniają, nawet książęta i hrabiow ie — pow ta­ rzał zaniepokojony, że ból nie m ija.

— W ie m coś o tem — m ruknął Bielak, k tó­ ry m im o a n typ atji do ziem iań stw a i arysto­ k ra cji głosił od m łodości hasła zachow aw cze i od m łodości klepał 'biedą w kon serw a tyw ­ nych dziennikach.

Z aczynało być już późno. Choroszewski dwa razy spojrzał na zegarek. Publiczność niecier­ p liw iła się, rozm o w y rw a ły się, g d yż w szyscy czekali na coś w ra z z gospodarzem , k tóry k rą ­ żył po pokojach posępny.

N ara z od jednej z grup od erw ał się hrabia Ochocki i stanąw szy przed posłem Z aplatow i- czem, rzekł niedbale:

— Proszę pana, pan jest z G alicji. Mam tu za­ pisane jakieś nadzw yczajne akcje galicyjskie... m oże m nie pan poinform uje...

— P rzed ew szystk iem nie jestem z G alicji, po- w tóre na akcjach nie znam się...

U czyn iła się cisza. H rab ia dalej przew racał k artki sw ego notatnika.

— Zaraz... gdzieś m i się podziało... nie m ogę znaleźć... Gazy wschodnie. P o n iew aż ojczyzna

(46)

darow ała nas i nasze m ajątki bolszewikom , zmuszeni jesteśm y szukać ratunku na giełdzie.

— Tak jest. Darowano nas! — wybuchnął kresow y ziem ian in ten, k tóry dotychczas w ciąż chodził w gabinecie jak lew po klatce i palił papierosa za papierosem.

W tej ch w ili szerzej i szybciej, niż dila z w y ­ kłych śm ierteln ik ów o tw o rzy ły się idrzwi, i sta­ nął w nich w ysoki, okazały K saw ery Siem ie- niecki, zasłan iając w ysoką postacią eks-mini- stra Pn iew skiego, którego nie chciał puścić przed sobą.

Siem ieniecki z ręk am i w kieszeniach m a ry ­ n arki szedł powoli, lek ko utykając, uśm iech­ nięty, św iecąc b ia łem i zębami.

Za nim dreptał zatroskany d ygn itarz pań­ stwa polskiego.

— W id zę już K atylin ę, w iem kto jest Ceza­ rem, lecz czy znajdzie się śród nas Cycero — zaw ołał od progu pan K saw ery. — Co m oże ty, Ptuniu? — poklepał po ram ieniu gospodarza, k tóry w łaśnie niskim ukłonem i frazesem o w ielk im zaszczycie w itał rum ianego i pulch­ nego m inistra.

U sadow iw szy P n iew sk iego na kanapie obok książęcych re lik w ij, gospodarz natychm iast zagaił posiedzenie.

Zaczął p rzem ów ien ie od w yliczen ia znanych bolączek życia polskiego. N a zakończenie m iał rzucić m yśl założenia L ig i obrony tradycji, ale zaw ahał się wobec przew agi rad ykaln ych ele­ m entów w śród gości. P rzed w ojną Z atajski nie zastanaw iał się n ig d y nad tern, co m a p ow ie­ dzieć, w szędzie pow tarzał to samo (na temat

(47)

lojalności wobec państwa, trzeźw ej pracy u podstaw, niebezpieczeństw a g a licy jsk iej trom- tradracji oraz chim erycznych m rzonek o nie­ podległości (Polski) i słuchacze zawsze g o rozu­ m ieli, bo tylk o dw a b yły języ k i w użyciu: język w arch ołów i język ludzi rozsądnych. Dziś za­ panow ała dziw na różnojęzyczność. Lu dzie n ie ­ gdyś poważni szli za socjalistą Piłsudskim , d a ­ w ni w arch oli go zw a lczali i prawdy, którą w szyscy m ieli na m yśli, na w ątrobie, na w a r­ gach, p raw d y o Polsce cham skiej, pół bolsze­ w ick ie j ciem nej nie w oln o b yło w yja w ić.

Z ata jsk i m ów ił donośnie, z rozdrażnieniem w głosie jakby zw racał się do nieobecnego w i­ now ajcy, do którego ż y w ił osobistą urazę, m ó­ w iąc patrzył w drzwi, za którem i stały córki. P ro je k tu stw orzen ia lig i obrony tra d ycji nie oddał pod głosowanie. Z am knął przem ów ienie patriotyczn ym ogólnikiem , zw róconą do Oseł- sk iego prośbą o przew odniczenie obradom. Osełski, stały podczas w szystkich przesileń kandydat na m in istra skarbu, niechętnie w y ­ ciągnął rękę po dzwonek.

Do głosu zapisało się w ielu m ówców. Z ie ­ mianin z Płock a n aw oływ a ł do zjednoczenia się, w celu zw alczania refo rm y rolnej, inny ziem ianin zastanaw iał się, dlaczego w Polsce, dla której w szyscy w latach n iew oli g o to w i b y li nieść życie w ofierze, źle jest dziś, gd y o j­ czyzna już nie w ym aga życia, lecz tylko u czci­ w ego spełniania obowiązku, złotow łosy i zło- tousty Stęplew ski niegdyś tylko złoty m łod zie­ niec, św ietny tancerz i sportowiec, dziś obie­ cujący dyplom ata, m ąż n iezm iernie bogatej ru­

Cytaty

Powiązane dokumenty

Sala nr 100 w budynku Samorządu Studentów UW Warsztat poprowadzi Pani Anna Majewska. Zapisy poprzez formularz dostępny na stronie: biurokarier.uw.edu.pl, w zakładce:

Boryna naraz przyklęknął na zagonie i jąŁ w nastawioną koszulę nabierać ziemi, niby z tego wora zboŻe naszykowane do siewu, aż nagarnąwszy tyla, iż się

Lecz bądź pewna, że jeszcze świeci twoja Gwiazda, że odnajdziesz ją kiedyś, jak zgubioną perłę, bo musi milczeć kurhan, jeśli dźwięczy nazwa, i biel gdzieś musi

Ostatnią z wymienionych kategorii obaw należy interpretować raczej jako dotyczącą rynku i podaży oczekiwanych ofert pracy niż deficytu umiejętności po- szukiwania

Po zainstalowaniu wprowadzamy login – adres email z USOS oraz logujemy się na hasło z USOS.. Po zalogowaniu wyszukaniu osoby dodajemy ja do znajomych i

Pamiętajcie, aby wcześniej wybrać te miejsca i z odpowiednim wyprzedzeniem rozmieścić w nich oznaczenia i zagadki. Takim miejscem może być np. Zagadki musicie

Blisko 3/4 respondentów (146 wskazań) z wtórnego rynku pracy zamierza nadal pracować w województwie opolskim, tylko 18% (36 wskazań) chciałoby osiedlić się w Polsce.. Nieco

Czym jest strajk? Samo słowo strajk wzięło się od angielskiego „Strike” oznaczającego uderzenie/atak. Oryginalnie akcję strajkową uważano za atak na pracodawcę, a